Zimowy Ultramaraton Karkonoski – Fūjin, Królowa i pan Marek

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Tomasz Krysiak.
W ciepłych miesiącach można brać udział w zawodach biegowych w zasadzie w każdy weekend, a i tak trzeba wybierać, bo zbyt dużo imprez ze sobą koliduje, tymczasem zimą kalendarze biegowe świecą pustkami. Są oczywiście odpowiedniki letnich wydarzeń, zazwyczaj na krótszych dystansach, żeby ludziom żyło się lżej. Są też biegi stworzone konkretnie pod zimowe wyzwania. Zimne. Ciężkie. Trudne. Rządzące się swoimi prawami. Na jeden z nich nie można się ot tak zapisać. Trzeba mieć spełnione kwalifikacje i jeszcze wystarczająco dużo szczęścia w losowaniu, bo mimo wstępnych ograniczeń chętnych nadal jest tylu co studentów na jedno miejsce japonistyki na Uniwersytecie Gdańskim. Zimowy Ultramaraton Karkonoski. Oto jego historia.

Przygotowania

Wrzesień 2020

Byłem kilka razy w Karkonoszach, ale nigdy nie udało mi się wejść na Śnieżkę. Znam to magiczne, nieprawdopodobnie fotogeniczne miejsce jedynie ze zdjęć. Najwyższy szczyt Sudetów zimą śni mi się czasami po nocach. Mógłbym próbować opisać tutaj przepiękną śnieżną scenerię wokół Wysokogórskiego Obserwatorium Meteorologicznego, którego stosunek pokrywy lodowej do rozmiarów budynku jest większy niż ten polewy czekoladowej na nowych Magnum Double Starchaser do szerokości najsłodszego produktu Unileveru, ale niestety mój kunszt pisarski nie osiągnął jeszcze na tyle wysokiego poziomu, żebym był w stanie oddać ten klimat, choć spróbować mogę.

Wyobraź sobie: Placówka Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, zlokalizowana na Śnieżce, cała w śnieżnej pokrywie, niczym gość z rumieńcem ze skeczu Fronczewskiego, prężąc i śmiejąc się szampańsko, ubrana w biały frak, mówiąca “dobry wieczór państwu”, niknąca w resztkach promieni słonecznych jeszcze przez chwilę wydobywających się zza horyzontu tylko i wyłącznie dzięki zjawisku refrakcji, mimo że centralna gwiazda Układu Słonecznego już kilka minut temu zniknęła z pola widzenia, stoi majestatycznie na szczycie najwyższej góry Karkonoszy.

Szczęśliwcy, którzy znajdują się akurat w okolicy zatrzymują się pod przymusem i zbierają swoje szczęki z ziemi po części pod wpływem wrażenia, jakie wywiera na nich piękno otaczającego ich krajobrazu, a po części z powodu daru jaki właśnie otrzymali od losu. Nie jest bowiem łatwo doświadczyć takich warunków na Śnieżce. Najwyższy szczyt Sudetów zdecydowanie częściej daje w kość turystom, niż pozwala oglądać się w cudownej słonecznej aurze.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Karol Nienartowicz.

Według mitologii japońskiej Izanami-no-Mikoto, czyli dyrektor generalny w boskim panteonie dalekiego wschodu, Matka Ziemia i Królowa Niebios, opisywana taką ilością tytułów, że sama Daenerys Targaryen poczułaby się przy niej jak praktykant na bezpłatnym stażu pierwszego dnia w siedzibie głównej KPMG, w przeraźliwych męczarniach urodziła boga ognia Kagu-tsuchi. Wydając dziecko na świat sama została śmiertelnie poparzona i odeszła do Yomi-no-kuni, czyli Krainy Ciemności. Ojciec jej potomka, Izanagi, bóg bogów i szef wszystkich szefów, inspiracja, na podstawie której w Poranku Kojota wystąpił pan Krzysztof Jarzyna ze Szczecina, po śmierci swojej ukochanej wpadł w szał, przy którym Ragnarök to zaledwie sprzeczka przedszkolaków. W amoku porąbał syna na kawałki, obwiniając go za śmierć Izanami, a następnie udał się do krainy umarłych odzyskać utraconą miłość.

Niestety zanim znalazł królową swojego serca w czeluściach Krainy Ciemności, ta zdążyła się już częściowo rozłożyć. Jej nieskazitelne piękno zostało na wieczność zbezczeszczone, a jej ciało zaczęły pochłaniać demony przeistaczające Wielką Bogini w istną Królową Demonów. Izanagi zobaczywszy okropnego paszczura ze ślinotokiem zamiast młodej, szczupłej i zaokrąglonej Japonki z krótkimi siwiejącymi włosami i jasną skórą uznał, że to jednak nie najlepsza partia na wieczność i postanowił się wycofać.

Zniewaga której się dopuścił rozzłościła Izanami nie na żarty, dlatego królowa trupów rzuciła się w pościg za chłopem mającym czelność odwrócić się do niej tyłem, biorąc do pomocy kilku swoich demonicznych przydupasów, którzy już wtedy byli gotowi bez zająknięcia wykonywać wolę swojej pani, najwyraźniej stając się inspiracją dla posłów z PiSu wiernych prezesowi do grobowej deski.

Niestety dla trupiej ekipy, nadal jurny Izanagi bez problemu czmychnął z Yomi, a na odchodne zatkał wejście ogromnym głazem pozostawiając za sobą jedynie ciemność. A przynajmniej tak mu się wydawało. Gdyby nie był tak pewny siebie jak Zlatan Ibrahimović, zapewne obejrzałby się i sprawdził czy jego fortel okazał się skuteczny. Zobaczyłby wtedy, że przez pęknięcie w skale do świata żywych wydostały się złe duchy Oni oraz kilka demonów, w tym Fūjin i jego brat Raijin zrodzeni z Izanami po jej śmierci.

Fūjin nie miał lekkiego życia w świecie śmiertelników. Bóg wiatru, przerażający stwór o zielonej skórze i czerwonych włosach, ubrany w skórę lamparta, z wielkim workiem pełnymi wiatrów na swoich ramionach, gdzie się nie pojawił, już samym wyglądem wzbudzał raczej mało pozytywne emocje, nie wspominając o momentach, gdy wziął się za rozładowywanie swoich emocji. Nie ma się co dziwić, wszak razem ze swoim bratem Raijinem, bogiem piorunów, przyczynił się do wielu śmierci wzniecając potężne tajfuny, przewalając drzewa i niszcząc domy. Przypisuje im się nawet zrównanie z ziemią dziesiątek tysięcy Mongołów, którzy w XIII wieku dwukrotnie próbowali najechać Japonię. Ciężko o dobrą reputację przy takiej profesji.

Fūjin, bóg wiatru.

Mitologia japońska nie ma jednoznacznej historii opisującej co stało się z Fūjinem, a tylko nieliczni znają prawdę, która z pozoru wydaje się nieprawdopodobna, jednak z siłami wyższymi się nie dyskutuje. Otóż Fūjin z wiekiem znudził się tułaczką po świecie i wybijaniem ludzi w pień. Postanowił znaleźć sobie miejsce na odludziu, gdzie mógłby oddać się bardziej przyziemnym przyjemnościom takim jak zbieranie grzybów w lesie, wędkowanie oraz piesze wędrówki i kontemplacja na temat złożoności świata.

Długo szukał idealnego miejsca, aż w końcu dotarł do odległej krainy wiele lat później nazwanej Polską. Znalazł tam górę, na której postanowił osiąść, ponieważ dawała mu wszystko czego potrzebował. Grzybów w bród w okolicznych lasach, mnóstwa ryb w pobliskim jeziorku nazwanym z czasem Małym Stawem, oraz niezliczonych kilometrów ścieżek do spacerowania. Idealne miejsce na emeryturę.

Niestety prawdziwa natura Boga Wiatru nigdy nie dała się oszukać. Demon zawsze będzie demonem. Do dzisiaj Fūjin stara się jak może, żeby nie psocić za bardzo w Karkonoszach, jednak za każdym razem, kiedy ciśnienie rośnie mu do granicznego poziomu, musi odrobinę spuścić z wentyla, więc otwiera swój wietrzny wór i dmie w każdą stronę.

To właśnie dlatego na Śnieżce huraganowe wiatry stanowią codzienność. Rzekomo mocno wieje tutaj przez statystyczne 206 dni w roku. Średnia prędkość wiatru na najwyższym szczycie Sudetów wynosi 43 km/h, a zdarzają się miesiące ze średnią dwukrotnie wyższą. Natomiast, gdy Fūjin ma zły dzień, lepiej zostać w domu i odpalić Netflixa, ponieważ tajfuny osiągają prędkości powyżej 200 km/h, a kieleckie może się schować z tym swoim gwizdaniem, albo zwyczajnie zjawić się u Fūjina z petycją o korepetycje z poprawnego rozdmuchiwania mas powietrza, jednak w tym przypadku uczeń nigdy nie przerośnie mistrza.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Sławek Nakoneczny.

Druga sprawa to mgła, która na szczycie Śnieżki utrzymuje się przez ponad 300 dni w roku, z czym wiąże się zupełnie inna legenda, ale w sumie to nie o tym ten blog, więc opiszę ją przy innej okazji. Najważniejsze, to zrozumieć, że trafienie dobrych warunków pogodowych na szczycie tej góry jest równie prawdopodobne jak trafienie piątki w totka. Z tym, że łatwiej, bo żeby wygrać wcale nie trzeba grać. Wystarczy pierwsza lepsza aplikacja pogodowa i od razu wiadomo czy dziś jest ten dzień. A z reguły zwyczajnie nie jest.

Co by nie było, challange accepted! Chciałbym przebiec Zimowy Ultramaraton Karkonoski i wdrapać się na Śnieżkę zimą. Zapewne będzie wiać, ale może chociaż w plecy. Zapewne będzie padać, ale może chociaż śnieg a nie deszcz. Zapewne będzie zimno, ale może nadal na plusie. Zapewne będzie mgła, ale może tylko na samym szczycie. Brzmi jak fantastyczne wyzwanie na początek sezonu. Muszę się tam tylko dostać, bo w przypadku tej imprezy samo „chcę” nie wystarcza, ale o tym za chwilę…

13 Października 2020

Prawie 500 lat temu niemiecki kartograf i pedagog Martin Helwig przechadzał się wielokrotnie po Śląsku zbierając od lokalnych mieszkańców dane geograficzne dotyczące południowej części dzisiejszej Polski. Bez Google nie była to łatwa sprawa, więc wszelkie tego typu badania wymagały znacznie więcej zaangażowania niż proste zapytanie online. Helwig jednak był mocnym zawodnikiem, nie odpuszczał i z czasem nagromadził tak dużą ilość informacji, że przerażony brakiem przenośnych nośników danych postanowił to wszystko uwiecznić dla potomnych bardziej tradycyjną jak na tamte czasy metodą. W ten sposób powstała pierwsza, przepiękna, kolorowa, wyryta w drewnie mapa Śląska.

Pierwsza mapa Śląska z 1561 roku.

Fenomenalna dbałość o szczegóły, przyozdobiona fantastycznymi grafikami to jedna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę. Jednak studiując mapę można dostrzec jeszcze kilka innych ciekawych rzeczy. Jedną z nich jest orientacja, która na pierwszy rzut oka zupełnie nie gra, ponieważ góry znajdują się w północnej części obrysu. Mogłoby to dawać podstawy do posądzenia Helwiga o brak kompetencji do zadania, na które się porwał, wszak już starożytne mapy Babilonu z około 600 roku p.n.e. umieszczały północ na górze, co z resztą było standardem już od czasów starożytnych, więc gość powinien spełniać jakiekolwiek namiastki ISO w swojej dziedzinie, jednak w rzeczywistości nie była to jego ułomność. Koleś, który skończył jako rektor szkoły Świętej Marii Magdaleny w Breslau celowo odwrócił kierunki w swoim dziele, o czym z resztą poinformował opinię publiczną publikując swoją mapę, dlatego nie można mieć mu tego za złe. Zwyczajnie rysował po swojemu.

Jednak największą ciekawostką jest drobny szczegół umiejscowiony w górnej-prawej części drewnianego dzieła. Mała ikonka przedstawiająca stwora w kształcie gryfa stojącego dumnie na tylnych nogach z pionowo trzymanym długim kijem w łapach, przyozdobiona kopytami, prężnie sterczącym ogonem alla kogut gotowy do walki ulicznej oraz porożem, którego nie powstydziłby się słynny jeleń z Jaworzna, podpisana jest bazgrołem stanowiącym w średniowieczu standardową czcionkę używaną na dziełach kartograficznych, który po wnikliwej analizie daje się przeczytać jako “Rubenczal”.

Pierwszy wizerunek Liczyrzepy.

Duch Gór, zwany w naszym ojczystym języku Liczyrzepą, a po niemiecku Rübezahl’em, którym babcie straszyły dzieci w swoich mrocznych opowieściach, przybierał różne obrazy. Początkowo przedstawiany był jako efekt nieudanego eksperymentu medycznego mającego na celu skrzyżowanie jelenia, koguta, kozy i samego belzebuba, jednak najwyraźniej dzieciaki robiły w gacie już od samego opisu i ktoś postanowił zrobić z demona maskotkę ocieplając nieznacznie jego wizerunek. To właśnie dlatego potwór w kolejnych wersjach swoich legend przepoczwarzył się w przyjaznego dziadziusia i został nawet w pewnym momencie przemianowany na Pana Jana. Jednak w przyrodzie nic nie ginie i dziś co raz częściej wraca się do pierwotnej bardziej mrocznej wersji Liczyrzepy.

O tato, jakie fajne warkoczyki! Tak reaguje moja córka, widząc logo imprezy sportowej, któremu się przyglądam. Zimowy Ultramaraton Karkonoski oznaczony jest smoczą głową pierwszej wersji Rubenczala z wystającym długim językiem i imponującym porożem mylnie wziętym przez moje dziecko za splecione i rozrzucone na wietrze włosy. Przez krótki czas spieramy się co to za stwór, przechodząc przez rekina, aż po orła z rogami i w sumie to nie udaje nam się dojść do porozumienia, jednak to akurat mój najmniejszy problem. Patrzę na termin ZUK 2021. 6 Marca. Zupełnie mi nie pasuje. Dla mnie dzień po piątym dniu roboczym to jeden z najgorszych możliwych scenariuszy. Taką mam robotę, że czwarty i piąty dzień roboczy to jednym słowem rzeźnia. Z reguły kończę, gdy zaczyna się już nowy dzień. Nie widzę opcji, żeby harować w kopalni do północy, a następnego dnia atakować Zimowy Ultramaraton Karkonoski o 7 rano.

Ale zaraz. A gdyby tak…. Piąty dzień roboczy jest w piątek. Mogę zrobić przed weekendem ile dam radę, w sobotę pobiec ZUK-a, a w niedzielę dokończyć tematy zawodowe, żeby na poniedziałek było pozamiatane. Może nikt w robocie się nie zorientuje? Może oni w weekend jednak nie pracują? To będzie naprawdę ostre wyzwanie logistyczne, bo jeszcze w Karkonosze trzeba dojechać i wrócić. Jednak dla chcącego nic trudnego. Ostatecznie kiedy mam pobiec ten Zimowy Ultramaraton Karkonoski? Na emeryturze? Co ma być to będzie. Najpierw się zapiszę, a jak mnie przyjmą to się będę martwić.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Karolina Krawczyk.

4 Listopada 2020

Zarypany w robocie nie wiem w co wsadzić ręce. Tu klikam, tam klikam, telefon dzwoni co chwila, jednym słowem orka na ugorze. Z rytmu wyrywa mnie *ping* w telefonie, informujący o spotkaniu za 15 minut. Jakie znowu spotkanie? Dzisiaj miał być luz. Patrzę w szczegóły, a tam “Zapisy na ZUK”. A no jak tak to wszystko jasne. Kilka minut przerwy dobrze mi zrobi.

Po chwili otwieram stronę organizatora i na spokojnie przechodzę proces zapisów, a na koniec dostaję maila z potwierdzeniem pre-rejestracji. Tutaj właśnie jest haczyk. Na ten moment jestem zaledwie wnioskodawcą, przeciętnym petentem czekającym na decyzję Stowarzyszenia Poco Loco Adventure stojącego za jednym z najbardziej kultowych zimowych biegów górskich w Polsce. Czuję się jak przedsiębiorca w siedzibie skarbówki oczekujący na odpowiedź urzędnika. Samo zapisanie się, pomimo posiadanych kwalifikacji w postaci ukończonych przynajmniej dwóch biegów górskich na dystansie maratonu lub dłuższym to za mało.

Dla szaraczków takich jak ja przewidziane jest 380 miejsc, a sama rejestracja jest możliwa przez kilka dni. Po tym terminie, jeśli chętnych będzie więcej, prawo uczestnictwa zostanie przyznane w drodze losowania. Są tylko dwie opcje dostania się na Zimowy Ultramaraton Karkonoski z ulicy z pominięciem „ciągnięcia” losów. Pierwsza jest najprostsza, wystarczy być na tyle mocnym zawodnikiem, żeby organizator sam wyszedł z zaproszeniem, jednak taką ewentualność mogę zdecydowanie wykluczyć z miejsca. Daleko mi do czołówki, która w poprzednim wcieleniu była krzyżówką kozicy z susłem górskim, a dzisiaj zreinkarnowana w ludzkiej postaci kopytkuje po stromych graniach z taką prędkością, że większość biegaczy ulicznych aż ściska w kiszkach, ponieważ nie są w stanie nawet zbliżyć się do ich wyników i to na równym oraz suchym asfalcie pędząc z wiatrem w plecy w słoneczne popołudnie.

Druga to dzika karta, którą od Stowarzyszenia Poco Loco Adventure otrzymuje każdy pechowiec mający na tyle mało szczęścia w trzech kolejnych losowaniach na Zimowy Ultramaraton Karkonoski, że rok w rok jego lub jej kandydatura ląduje w koszu. Organizator ludzki pan, więc z najszczerszej litości obejmuje ofiarę losu ochronnym parasolem ratując ją przed kolejnymi upokorzeniami na drodze ultra, depresją i wiecznym pogrążeniem się w umartwianiu nad swoim ultralosem. Czwarte podejście zawiera w sobie gwarancję sukcesu murowanego jeśli chodzi o możliwość startu w ZUKu, jednak mam ogromną nadzieję, że nie będę musiał czekać aż tak długo na swoją szansę i uda mi się przejść pomyślnie etap losowania znacznie wcześniej.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Sławek Nakoneczny.

Z jednej strony podoba mi się to podejście z loterią. Nie trzeba się spinać, żeby zdążyć, jak w przypadku Szczawnicy, kiedy to wszystkie miejsca rozeszły się w 42 sekundy. Z drugiej strony muszę się liczyć z tym, że moje plany biegowe pokrzyżuje brak szczęścia w losowaniu. Tak źle, a tak niedobrze. W każdym razie, żeby wygrać trzeba grać. Tymczasem zostaje mi tylko trzymanie kciuków za łut szczęścia. Albo za brak dużej liczby chętnych, co pozwoli mi wystartować z pominięciem loterii, aczkolwiek w ten scenariusz bardzo mocno wątpię.

16 Listopada 2020

…Niestety Twoje zgłoszenie nie zostało wylosowane na VIII Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego 6 marca 2021 roku…

Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego 

Dla pewności sprawdzam jeszcze stronę internetową. Może im się coś pomyliło. Może jestem chociaż na liście rezerwowej. Niestety. Klops. Sezon nawet się jeszcze nie zaczął, a mój plan sypie się po całości. Mógłbym próbować jeszcze wbić się tam trochę na krzywy ryj. Pewnie w ostatnim momencie ktoś będzie chciał zrezygnować, jednak podejrzewam, że tak samo pomyśli pozostałe 740 osób, którym szczęście dopisało równie pomyślnie jak mi.

Przykro mi strasznie, ale przynajmniej się nie popłakałem. Teoretycznie za rok będę miał odrobinę większe szanse, ponieważ pechowcy dostają podwójny los w kolejnej loterii. Tymczasem muszę sobie znaleźć jakąś alternatywę na początek sezonu.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Sławek Nakoneczny

9 Lutego 2021

Bestia ze wschodu zaatakowała kilka dni temu. Nieświadomi nazwali ją orkanem Ivan, bardziej wtajemniczeni wiedzą, że to Fūjin ma dzisiaj zły dzień i używa najcięższego oręża w postaci zawieruchy, bardziej obfitych opadów śniegu niż przez ostatnie 3 lata razem wzięte i huraganowego jak na miejskie warunki wiatru, osiągającego nawet 30 km/h. W Warszawie, żeby nie było. Na jego podwórku gwiździ zdecydowanie mocniej.

Pracuję z domu i co chwila zerkam za okno zastanawiając się czy śnieg nadal pada tylko w bok, czy już zaczyna go wywiewać do góry. W takich warunkach nie mam wątpliwości i odpuszczam dzisiejsze wybieganie ciesząc się w duchu, że rok temu zdecydowaliśmy się na koty a nie psa. Przynajmniej nie trzeba ich wyprowadzać.

Oczyma wyobraźni widzę siebie przeprowadzającego w podobnej aurze atak szczytowy na Śnieżkę. To byłby czad. Pewnie bluzgałbym na czym świat stoi, ale przygoda byłaby przednia. Na takie warunki mógłbym liczyć, gdybym miał trochę więcej szczęścia w losowaniu na Zimowy Ultramaraton Karkonoski. Tymczasem wzdycham tylko głośno i liczę, że fart dopisze mi w losowaniu na edycję ZUK 2022. Mam nadzieję, że globalne ocieplenie będzie postępować odrobine wolniej niż decyzje naszego rządu w temacie obostrzeń anty-covidowych i będzie można jeszcze zobaczyć śnieg, przynajmniej w górach, jednak już po chwili okazuje się to być zaledwie pobożnym życzeniem.

Komunikat na stronie organizatora.

Tego samego dnia organizator biegu publikuje informację, że zawody i cała lista startowa zostają przełożone na 2022 rok ze względu na obostrzenia anty-covidowe co oznacza, że ja muszę czekać przynajmniej jeszcze jeden pełny rok, aż do 2023 na ewentualną możliwość startu w tej imprezie. Serio serio? Jest sens planować z takim wyprzedzeniem. Jest bezsens! Ale jak się nie ma co się lubi… Ja chcę pobiec Zimowy Ultramaraton Karkonoski i zrobię to choćby skały s…padły z nieba… Trzeba czekać, to poczekam. W każdym razie nie odpuszczam. Jestem przekonany, że następnym razem szczęście mi dopisze.

8 Listopada 2022

…Niestety Twoje zgłoszenie nie zostało wylosowane na IX Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego…

Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego

Naprawdę? Życie jest aż tak niesprawiedliwe? Przede mną kolejny rok oczekiwania na trzecią szansę. Wiem, że są większe tragedie na Ziemii i staram się nie robić z tego niepowodzenia końca świata, mając w głowie złotą radę mojej małżonki: co się przejmujesz, nie ten bieg to inny. Jednak nadal bardzo chciałbym wziąć udział w ZUKu. Pozostaje mi powzdychać do ośnieżonej Śnieżki i wziąć się do roboty w kwestii przygotowań na kolejny sezon, żeby dumnie stanąć na starcie w przyszłym roku. W końcu do trzech razy sztuka! Następnym razem musi się udać!

30 Października 2023

Pobiegnę Zimowy Ultramaraton Karkonoski! Wystarczy, że się zapisze! Organizator właśnie udostępnił regulamin przyszłorocznych zawodów, w którym jest istotna zmiana w porównaniu z poprzednimi latami. Dzika karta będzie teraz przyznawana każdemu, kto nie miał szczęścia w dwóch poprzednich losowaniach! Los na loterii na miarę szóstki w totka jest mój, przynajmniej tak postrzegam gwarantowany start w ZUKu, a ja nawet jeszcze nie odwiedziłem kolektury! Dzień nie mógł się rozpocząć lepiej. Paula! Paula! Chcesz ze mną jechać w Karkonosze?

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Daniel Koszela.

22 Listopada 2023

Twoje zgłoszenie zostało wylosowane i tym samym dostałeś się na Listę Startową na X Zimowy Ultramaraton Karkonoski

Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego

Rozpływam się. Ponad 3 lata od podjęcia decyzji o wzięciu udziału w ZUKu będę mógł zrealizować swoje marzenie. Długo kazali mi czekać, a kolejne niepowodzenia w losowaniach strasznie mnie frustrowały, na szczęście w końcu się udało. Nie należę do najbardziej cierpliwych osób na świecie, więc Stowarzyszenie Poco Loco Adventure wystawiło mnie na ciężką próbę, jednak nawet w tych kwestiach nie jestem pierwszym lepszym świeżakiem.

2,5 roku czekałem na połamanie trzech godzin w maratonie, co już wtedy było gigantycznym testem cierpliwości, w trakcie którego niejednokrotnie myślałem że zwyczajnie nie nadaję się na królewski dystans i zostaną mi do wyboru tylko krótsze biegi. W świecie pozasportowym podobnych wyzwań również mi nie brakuje. Moje dzieci regularnie od dobrych 8 lat sprawdzają granicę mojej cierpliwości i wytrenowali mnie do tego stopnia, że na wspomnienie Williama Fostera z filmu Upadek Joela Schumachera na myśl przychodzi mi tylko jedno słowo – mięczak.

Chociaż wcale nie uważam się za mistrza w tej dyscyplinie. Świat pokazał nam wszystkim prawdziwych czempionów cierpliwości, elitę niestrudzoności i liderów stoicyzmu w jednym. Weźmy takiego księcia Karola z rodu Windsor. Koleś formalnie znalazł się w pierwszej linii sukcesji do tronu gdy jego matka została koronowana na królową Elżbietę II w 1952 roku. Miał wtedy zaledwie 4 lata, ale poniekąd biernie zaaplikował, czy może bardziej został oddelegowany na nowe stanowisko. Dopiero 70 lat później stał się królem Zjednoczonego Królestwa i podległych jemu terytoriów.

Można powiedzieć że książę Karol dostał nową fuchę będąc już na emeryturze, podczas gdy przeciętny obywatel czekając aż tyle raczej zmieniłby profesję lub odpuścił uznając, że to trochę za późno. Choć w przypadku księcia Karola, to on akurat chyba za bardzo nie miał innej opcji. Nigdy się nie dowiemy czy narzekał na długi czas oczekiwania, jednak mając go w pamięci nie mógłbym spojrzeć sobie w lustro marudząc na trzyletnie oczekiwanie na swój Zimowy Ultramaraton Karkonoski.

Trzeba się cieszyć, że to były trzy lata a nie cztery. Albo, że w ogóle taka instytucja jak dzika karta istnieje na tej imprezie i nie trzeba się mierzyć z porażką w nieskończoność, bo patrząc na moje wyniki w kolejnych losowaniach to chyba właśnie taki scenariusz byłby mi pisany.

W międzyczasie nie próżnowałem i z pewnością jestem dzisiaj w lepszej dyspozycji niż gdybym wystartował w edycji w 2021 roku. Wprawdzie mimo to wygrana ani nawet podium również z pewnością mi nie grozi, za dużo harpaganów przyjeżdża na tą imprezę, żeby tacy amatorzy jak ja mogli zabłysnąć, ale mogę zrobić co do mnie należy w całkiem przyzwoitym stylu i cieszyć się, że zakwasy będą mnie trzymać znaczniej krócej, niż miałoby to miejsce na początku mojej ultrakariery.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Piotr Jarmoliński.

11 Stycznia 2024

Tą lepszą dyspozycją najwyraźniej wywołałem wilka z lasu. Od dłuższego czasu doskwiera mi pewien dyskomfort w achillesach. Ponieważ występuje on w obu kończynach na zbliżonym poziomie intensywności, zakładałem ogólne przemęczenie, które da się rozbiegać, a wykluczyłem kontuzję. Z resztą byłem jakiś czas temu na badaniu ultrasonograficznym stwierdzającym prawidłowość struktury włókienkowej ścięgna piętowego, więc to musi być zwykłe przeciążenie.

Niestety doktor Pluta nie jest największym specjalistą z obszaru układu mięśniowo szkieletowego, plasując się w hierarchii wiarygodnych źródeł daleko za Google oraz Poradnikiem Domowym, ponieważ ani przerwa w treningach, ani dalsze rozbieganie nie pomogły zupełnie na moje dolegliwości. Wręcz przeciwnie nieprzyjemne odczucie się nasiliło i jeszcze kilka dni temu byłem gotów zmienić jego klasyfikację z irytującego bliżej nieokreślonego dyskomfortu na ból.

Nie mam wyboru, muszę się skonsultować z bardziej doświadczonym specjalistą z zakresu leczenia urazów narządu ruchu, o co raczej nie będzie trudno, ale najpierw ponowne USG, żeby było na czym oprzeć profesjonalną diagnozę.

O! I mamy winowajcę. Widzi pan? – pyta doktor Wojciech, niesamowicie sympatyczny, ale również rzeczowy ortopeda, wskazując na monitor, na którym widzę mnóstwo szarych plamek poprzekreślanych białymi liniami. No nie widzę. To znaczy widzę, ale dla mnie to jakaś abstrakcja. Mam wrażenie, że po zażyciu grzybków halucynogennych mój świat wyglądałby dokładnie tak jak obraz przede mną, więc proszę o doprecyzowanie.

O! Tutaj wszystko widać jak na dłoni…

Panie Danielu, same ścięgna są w doskonałym stanie, ale ma pan zapalenie ciała tłuszczowego pod nimi. Teraz następuje przyśpieszony kurs medyczny z kategorii ortopedyczno-urazowej celem wyjaśnienia co to za część ciała o której nigdy w życiu do tej pory nie słyszałem i nie mam pojęcia do czego służy.

Na szczęście nigdy nie jest za późno na dokształcenie się, pan Wojciech chętnie dzieli się wiedzą, nawet z takimi ułomkami medycznymi jak ja sam, dzięki czemu dowiaduję się, że w zasadzie jest to tkanka tłuszczowa, która stabilizuje i chroni mechaniczną funkcje stawu skokowego. Mój natomiast dostał ostatnimi czasy takie bęcki, że obrona nie dała rady przeciwstawić się napierającym że wszystkich stron siłom nieprzyjaciela. Na szczęście twór ten, wbrew swojej nazwie, do miękkich nie należy, więc nie odpuszcza i nie składa broni, jednak musi włożyć znacznie więcej pracy w swoje podstawowe funkcje, co przekłada się na dyskomfort. Diagnoza: Im więcej będę biegać, tym bardziej będzie boleć. Zalecenia: dłuższa przerwa…

Nie dyskutuję. Nie ma sensu tłumaczyć, że za miesiąc mam Zimowy Ultramaraton Karkonoski. Ten pociąg już się rozpędził i nie da się go zatrzymać. Jest tylko jedna osoba, która mnie zrozumie, a przynajmniej na to liczę i być może będzie w stanie mi coś doradzić, więc czas przejść do planu naprawczego i skorzystać z drugiej linii wsparcia. Halo, Mariusz? Cześć, słuchaj sprawa jest.

Prawo Murphy’ego zawsze na propsie, więc niestety mój fizjoterapeuta nie jest w stanie przyjąć mnie kolejnego dnia, a od następnego ja jestem już na feriach zimowych w górach. Na szczęście covid udowodnił, że większość rzeczy da się jednak przeprowadzić zdalnie, więc przechodzimy do mojej pierwszej w życiu teleporady fizjoterapeutycznej.

Sesja zdalna z Mariuszem ciągnie mi się na tyle długo, że zasługuje na oddzielny wpis na moim blogu, jednak w bardzo dużym skrócie nie jest źle, jednak dobrze byłoby zluzować choć trochę z treningami, ale już ustaliliśmy, że ze względu na Zimowy Ultramaraton Karkonoski i urlop w górach jest to niewykonalne. Z równym powodzeniem można poprosić kota, żeby nie wchodził na kanapę. Poza tym zmieniamy obuwie, porzucam Altry, w których biegam od dwóch lat i wracam do by japońskiego Mizuno, w którym zaczynałem swoją karierę ultrasa. A po primo ultimo, skoro nie mam teraz czasu na żadne zabiegi fizjoterapeutyczne, powinienem chociaż zrobić sobie okłady ze Stadiopasty, naturalnej maści ziołowej rzekomo stosowanej w rehabilitacji sportowej. Nigdy nie słyszałem, ale może właśnie dlatego radzę się Mariusza.

Przed 21 kończę teleporadę z Mariem i rzucam się w wycieczkę objazdową po aptekach okołopiastowskich z nadzieją zakupienia wspomnianej maści sportowej. Przed 22, odwiedziwszy 10 punktów medycznych w których za każdym razem musiałem literować czego potrzebuje, bo nikt nie słyszał nawet o Stadiopaście, wpadam na pomysł, żeby do kolejnych aptek dzwonić. Mogłem pomyśleć o tym odrobinę wcześniej, ale i tak lepiej późno niż wcale.

Stadiopasta? Nigdy nie słyszałem.

Niestety frontalny atak jest dużo bardziej skuteczny, natomiast telefon o tak nieprzyzwoitej godzinie mało kto odbiera, a nawet jeśli już usłyszę w słuchawce magiczne “halo”, to i tak nikt nie ma pojęcia co to za specyfik, którego poszukuję. Aż mnie korci, żeby następnym razem zapytać o Święty Graal, może to przynajmniej będą kojarzyć, jednak po 10 wieczorem składam broń i jadę do domu się przegrupować, ponieważ dziś mogę ewentualnie wybrać się do Francji, wydobyć trochę krzemionkowo-aluminiowych skał których złoża są tam wyjątkowo obfite, dodać ekstrakty roślinne i olejki aromatyczne i samemu ukręcić sobie Stadiopastę. Mimo to wolę odpocząć i wznowić poszukiwania kolejnego dnia.

12 Stycznia 2024

Po odwiedzeniu kolejnych kilku punktów aptecznych i sklepów zielarskich z samego rana oraz po obdzwonieniu jeszcze większej ich ilości, zaczynam się zastanawiać czy stadiopasta rzeczywiście istnieje. Niby w necie można ją zamówić, ale jak to możliwe, że nikt o niej nie słyszał?

Znam legendę o pewnym potworze, który w jakiś tajemniczy sposób przetrwał w odosobnieniu od czasów prehistorycznych do dziś na dnie konkretnego szkockiego jeziora. Rzekomo mnóstwo ludzi widziało jego długą szyję z osadzoną na niej głową i wielkimi oczami, choć tutaj świadkowie już się nie dogadali, bo relacjonują ich kolor jako przekrój przez prawie całą paletę barw od czerwonych przez zielone aż po żółte. Wzmianek odnośnie strzelania z nich laserami na ten moment brak, jednak patrząc na to w którą stronę zmierza świat to być może jeszcze wszystko przed nami. Jedni uważają, że Ziemia jest płaska, inni że gołębie to tak naprawdę drony operowane przez rząd USA, więc z pewnością znajdą się również zwolennicy teorii, według której w Szkocji mieszka potomek Godzilli siejący spustoszenie śmiercionośnymi wiązkami światła z gadzich ślepiów. Tymczasem aktualnie mamy jeszcze potwierdzone informacje o ostrym pysku i długich zębach, a czasami na odwrót.

To Potwór! A nie, czekaj, to Stadiopasta! A nie, czekaj…

Ze Stadiopastą jest trochę bardziej wiarygodnie, przynajmniej wszystkie źródła internetowe pokazują te same zdjęcia, które w dodatku są dobrej ostrości i podają ten sam skład, ale co z tego skoro potwora z Loch Ness przynajmniej wiem gdzie szukać? Z pomocą przychodzi mi polski filantrop i przedsiębiorca Rafał Brzoska, który już zdążył zainstalować paczkomat, a nawet dwa w Tyliczu, gdzie będę spędzać najbliższe kilka dni w ramach urlopu. Zrezygnowany i pogodzony z niemożliwością zaopatrzenia się w stadiopastę w okolicach mojego miejsca zamieszkania zamawiam leczniczą maść online z nadzieją że dojedzie do nas na wakacje najpóźniej w poniedziałek, a moje ciało tłuszczowe nie będzie miało nic przeciwko, żebym zaczął jego rehabilitację dopiero za kilka dni.

22 Lutego 2024

Jedziemy w Karkonosze! Cała rodzina na pokładzie, więc support będzie tym razem pierwsza klasa. Poza tym kontuzja zaleczona, logistyka na bieg opanowana, jest gdzie spać więc wszystko byłoby w jak najlepszym porządku gdyby nie jeden mały szkopuł. Szklarska Poręba wita nas bardzo nieżyczliwie. Wszystkie znaki na niebie, głównie pod postacią hektolitrów lejącej się z niego wody, oraz na ziemi w formie wszechobecnych kałuż nie dających się w żaden sposób ominąć, zdają się mówić, że to nie jest najlepszy pomysł być tu, o bieganiu po Karkonoszach nie wspominając. Powiedzieć, że pada to nic nie powiedzieć, bo do spółki Fūjina z Raijinem dołączyło Kuraokami, bóstwo deszczu i śniegu zrodzone pod postacią legendarnego japońskiego smoka z krwi lub ciała porąbanego na kawałki Kagu-tsuchi. W sumie to do końca nie wiadomo, bo są różne wersje tej legendy, ale jeśli chodzi o Zimowy Ultramaraton Karkonoski to w zasadzie jest to bez różnicy. Po prostu pada i to na tyle mocno, że nawet taki biegowy zbok jak ja nie ma zupełnie ochoty na truchtanie, choćby do pobliskiej Żabki po piwo.

Wściekła istota duchowa władająca opadami od białego rana zalewa południowo-zachodnią część Polski nieprawdopodobną ilością wody. Wycieraczki w aucie pracują na pełnych obrotach z trudem zbierając ulewę z przedniej szyby. Krople deszczu walą o karoserię generując irytujący permanentny łomot, który ustępuje jedynie piskliwemu głosikowi mojej średniej córki układającemu się w co kilkuminutowe „Tato, daleko jeszcze?”, na przemian z „Nudzi mi się”.

W tym całym chaosie ja zastanawiam się jak ma wyglądać bieganie w takich warunkach. Optymizmem zdecydowanie nie wieje, aczkolwiek prognozy na kolejne dni dają nadzieję na znacznie mniej opadów. Co by nie było i tak jesteśmy już w trasie, wejściówkę na Zimowy Ultramaraton Karkonoski mam w ręku, a skoro zapłacone to musi być zjedzone i ani Kuraokami, ani Fūjin, ani Raijin nie zdołają mnie powstrzymać. Nie po to ładuję 500 km w góry, żeby się zniechęcić złą pogodą!

23 Lutego 2024

Późnym popołudniem docieramy do biura zawodów przy deptaku w Karpaczu. Wchodzimy do przestronnej hali widowiskowo-sportowej i już na wejściu moje dziewczyny zatrzymują się przy stoisku Centrum Ratownictwa ze sprzętem ratowniczym. Pomiędzy apteczkami, plecakami modułowymi, resuscytatorami, defibrylatorami, walizkami typu rescue kit i masą innego sprzętu o niezrozumiałym dla mnie przeznaczeniu stoją dwa fantomy. Jeden zwykły jaki pamiętam jeszcze z zajęć z przysposobienia obronnego w szkole, a drugi mniejszy, rozmiarów mojej najmłodszej córki, fantom dzidziuś, wzbudzający największe zainteresowanie Heleny, która skupia na nim całą swoją uwagę wykrzykując wielokrotnie „Lala! Lala!”.

Lala! Lala!

Biura zawodów przypominają mi Lidla. Chcesz bułkę? Musisz gonić na sam koniec sklepu, mijając po drodze alejkę ze słodyczami, a za nią tą z chipsami, to może przy okazji wrzucisz do koszyka paprykowe Lay’s albo ciasteczka z kawałkami mlecznej czekolady z mleka alpejskiego Milki, swoją drogą bardzo smaczne. Tak samo jest tutaj. Odbiór pakietów jest na drugim końcu hali, a my utknęliśmy przy pierwszym stoisku i każda próba odciągnięcia córki od stoiska Centrum Ratownictwa kończy się jeszcze głośniejszym „Lala! Lala!”. Mała nie chce odpuścić, a my nie do końca chcemy nabyć fantoma dzidziusia w ramach pamiątki z Karkonoszy. Pat. Choć Helena zdaje się być pewna swojego i patrzy na nas wzrokiem mówiącym „Szach mat!”.

Nie ma wyjścia, rozdzielamy się. Małżonka zostaje z najmniejszym potomkiem rodu Plutów, a ja rzucam się biegiem po swój pakiet. Formalności trwają zaledwie chwilę i to łącznie z krótkim wykładem dotyczącym organizacji biegu oraz bezpieczeństwa, który co chwila jest zagłuszany przez dochodzące zza moich pleców „Lala! Lala!”.

Już po chwili dzierżę w rękach mój upragniony numer startowy, staram się nim nacieszyć, ale przez gwar sali gimnastycznej przebija się nagle głośny i zarazem piskliwy ryk, w którym rozpoznaję moje najmłodsze dziecko. Jeszcze nie wiem czy to wypadek czy standardowa dziecięca drama trwająca zaledwie kilka minut, ale już po chwili dopadają mnie starszaki i szybko relacjonują, że Helena nie chce odpuścić lalki. Obraziła się na mamę, dlatego jej ucieka krzycząc w niebogłosy i szukając ratunku, ale w zasadzie to nie wiadomo przed czym.

Tłumaczę pozostałej dwójce, że muszę sobie jeszcze tylko kupić żele energetyczne, bo przecież potrzebuję paliwa na bieg i już zaraz ruszam z odsieczą, zupełnie nie zdając sobie sprawy jak bardzo się podłożyłem dzieciakom tym jednym prostym zdaniem. One już zwietrzyły okazję i radośnie krzyczą równocześnie, że one również chcą sobie coś kupić. Staram się na prędko przekalkulować ile zajmie mi spór słowny z nimi i próba wyperswadowania im zakupu pamiątek w biurze zawodów biegu górskiego, ale najmłodsza jest nadal w amoku i nikt, nawet mamusia nie jest w stanie jej spacyfikować. Nie warto tracić czasu. Dobra, wybierajcie co chcecie, byle szybko.

Fot: Daniel Koszela.

Ja chce misia! Starsza córka nie ma żadnych wątpliwości. Bielutka niczym świeży opad śniegu na Śnieżce i mięciutka jak kaczuszka przytulanka niedźwiadka polarnego z chustką Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego pod szyją radośnie uśmiecha się do nas ze sklepiku organizatora, wręcz prosząc swoją uroczą minką o zabranie jej ze sobą. Postanowione. Sprzedany.

Z synem muszę chwilę popertraktować i wyjaśnić mu, że żele energetyczne to nie jest dobry pomysł na pamiątkę z gór. Ciężko go przekonać, z resztą patrząc na dostępne smaki sam mam wrażenie jakbym był w lodziarni rzemieślniczej, a nie w sklepiku z dopalaczami dla ultrasów. Słony karmel, owoce leśne, czarna jeżyna, wzniosła cytryna czy waniliowe, każdy z nich zapakowany w świecącą i cieszącą oko saszetkę przekonującą mnie, że suplementacja podczas biegu będzie niczym najlepszy deser w Café Bristol na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Junior najwyraźniej podziela moje zdanie, bo nie chce odpuścić, jednak ostatecznie wybiera sobie komin, obiecując uroczyście, że teraz jak już będzie miał taki profesjonalny sprzęt to sam zacznie biegać. Postanowione. Sprzedany.

Zadowolony z zakupów i uboższy o 200 zł, bo do misia i komina wzięliśmy jeszcze piękny ręcznie zdobiony kubek emaliowany, zauważam małżonkę, która z kolei odniosła spektakularny sukces odciągając nasze najmłodsze dziecko od fantoma. Helena na rękach radośnie wskazuje w stronę Centrum Ratownictwa nadal do upadłego powtarzając swoje „Lala! Lala!”, ale przynajmniej już nie dramatyzuje i nie ucieka.

Dobra, wystarczy, trzeba się ewakuować, bo jeszcze mnie dzieciaki z torbami puszczą jak się przykleją do stoiska AdRunaLine z ciuchami sportowymi. Zaliczamy jeszcze tylko kilka grupowych fotek, w końcu nie codziennie całą rodziną przyjeżdżam na bieg, a na końcu odwiedzamy stoisko browaru Fortuna, na którym można poczęstować się różnymi rodzajami piwka, w tym podgrzewanym cydrem miłosławskim. Ten jest fenomenalny, z wyraźnie wyczuwalną nutą korzenną i cytrusową. Dorzuciłbym tu jeszcze kawałek pomarańczki albo kory cynamonu, żeby wyglądało jakby barista naprawdę się postarał i włożył w przygotowanie tego napoju całe swoje serce, dzięki czemu powstanie bombowy grzaniec na chłodny wieczór. Koniecznie muszę poszukać czy ten konkretny smak jest w dystrybucji, bo jakoś nigdy wcześniej nie wpadł mi w oko.

Formalności odhaczone, więc po powrocie do naszego pensjonatu zostaje mi jeszcze zorganizować transport na start. Targanie ze sobą depozytu nie pozostawia mi wyboru, szukam namiaru na lokalne taxi i próbuję się umówić na 6:50 kolejnego dnia.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Daniel Koszela.

– A czemu tak wcześnie? – Pyta podirytowany pan Marian.
– A wie pan, ja tu na taki bieg przyjechałem. – Staram się po krótce wyjaśnić co to jest ten cały Zimowy Ultramaraton Karkonoski. – No I organizator robi zbiórkę o 7 rano, więc nie mam za bardzo wyboru.
– No doooooobra… – Pan Marian kręci nosem tak głośno, że słyszę w słuchawce jak strzela mu chrząstka przegrody. – Już pana zawiozę…
– Tylko wie pan… – Wolę się upewnić, skoro to dla mnie takie ważne. – Ja muszę mieć pewność, że mnie pan nie wystawi, więc jeśli to problem to poszukam gdzie indziej, a jak się umawiamy to na 100%.
– No już przyjadę po pana…

Mnie nie przekonał. Ale może dramatyzuje. Na wszelki wypadek sprawdzę go jeszcze z rana czy nie zmienił zdania, dzięki czemu w razie czego będzie jeszcze czas, żeby zmontować na szybko plan B. Żony nie chce mi się w to wszystko angażować, bo przecież dzieci samych nie możemy zostawić, a zanim obudzimy i ubierzemy tą naszą ferajnę w zimowe ciuchy, to prędzej dokuśtykam na start na piechotę i to dzierżąc w ręku worek z łachami do depozytu. W końcu to zaledwie 4 km, ale właśnie przez świeże ubranie na zmianę, które swoje też waży, zwyczajnie nie chce mi się rwać z buta.

Ostatnia rzecz to sprzęt. Mam swoją magiczną listę, wiem co muszę mieć ze sobą, ale Zimowy Ultramaraton Karkonoski wymusza na mnie zmierzenie się z nowym wyzwaniem, mianowicie jak upchać całe wyposażenie obowiązkowe w moim plecaczku o pojemności 5 litrów. Sama kurtka i dodatkowa warstwa ocieplająca zajmują większość miejsca, a ja tu muszę jeszcze zmieścić raczki, zapasowe skarpy, dodatkowe rękawiczki, czołówkę, ogrzewacze chemiczne do rąk i chciałbym upchać również gogle. Nie wspominam o takich drobnostkach jak chusteczki, folia NRC, żele i suple, które same w sobie są drobnostkami, ale złożone razem do kupy zajmują już całkiem sporo objętości.

Układam poszczególne elementy w plecaku po kilka razy mając wrażenie, że gram sam ze sobą w tetrisa w wydaniu ultra i w dodatku za każdym razem przegrywam, ponieważ nie jestem w stanie znaleźć kombinacji umożliwiającej mi spakowanie wszystkiego. Przy kolejnym z rzędu podejściu poddaję się. Nie dam rady zabrać całości. Sprawdzam jeszcze raz pogodę i rezygnuje z gogli mając ogromną nadzieję, że to będzie jeden z tych niewielu razów, kiedy choć część prognozy się sprawdzi i rzeczywiście nie będzie padać. A nawet jeśli będzie to jakoś dam sobie radę. Gogle mogę odpuścić, resztą ekwipunku jest obowiązkowa, a na starcie rzekomo mają trzepać bardziej skrupulatnie niż Carabinieri robią to z turystami wracającym z Livigno przez tunel Munt la Schera, a ja nie chciałbym zostać cofnięty przez braki w przygotowaniu.

Dopiero teraz, kilka minut przed północą, z w miarę czystym sumieniem mogę położyć się spać. Niestety rozterki dotyczące pakowania sprzętu tak bardzo wytrącają mnie z równowagi, że długo jeszcze myślę co innego mogę zrobić, żeby zmieścić cały swój sprzęt, przez co sen zwyczajnie nie przychodzi. Ostatni raz sprawdzam zegarek kilka minut po pierwszej, kiedy niezdecydowanie sprzętowe zaczyna przechodzić w irytację na samego siebie, bo zamiast odpoczywać i relaksować się przed startem, ja zaprzątam sobie głowę pierdołami i marnuję cenny czas nocnej regeneracji.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Piotr Jarmoliński.

24 Lutego 2024

Pobudka o 5:50 przychodzi mi zadziwiająco łatwo, mimo że noc minęła mi strasznie niespokojnie. Zaledwie 5 godzin snu powinno odbić się cokolwiek negatywnie na poziomie trudności przebudzenia się, jednak perspektywa udziału w biegu górskim robi swoje i bez problemu przeważa szalę z motywacją zdecydowanie w kierunku ułatwiającym mi wstanie. Przechodzę swój poranny rytuał przedbiegowy, składający się ze śniadania, wizyty w świątyni dumania i przywdziania kostiumu ultrabohatera, a już niecałą godzinę później jestem w boksach startowych gotowy do rozpoczęcia biegu. Ostatnia rzecz z porannych przygotowań to telefon do pana Mariana, który uspokaja mnie zwięzłym „Ta, ta, już jadę, będę za minutę”.

Punkt 7 rano, uboższy o 50 zł, wysiadam na parkingu do wodospadu Kamieńczyka ze swojej wynajętej limuzyny pod postacią srebrnego dobrze już wysłużonego Volkswagena Transita i mam wrażenie, że jestem jedną z ostatnich osób dołączających do radosnej ekipy amatorów zimowego biegania po górach. Jakieś 400 uśmiechniętych główek ściśniętych na małym parkingu podnosi gwar, któremu bez trudu ustępuje nawet Marszałkowska w Warszawie. Każdy sprawia wrażenie zadowolonego i szczęśliwego, mimo że już za kilka chwil spuści sobie całkiem solidny łomot. Gdyby nie fakt, że wszyscy są ubrani w sportowe ciuchy, a większość z nich w rękach dzierży kije, mógłbym pomyśleć że wbiłem na krzywy ryj na góralska imprezę pod chmurką. Jest ognisko, są świetne humory, a ja zaczynam się trochę obawiać że zaraz ktoś wyciągnie flaszkę i zaczniemy śpiewać „A kto się w styczniu urodził”.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Piotr Przybył.

Pseudo-Biesiada trwa w najlepsze, a na pozytywną atmosferę dodatkowo wpływa pogoda. Fūjin już jakiś czas temu zauważył, że kroi się tutaj niezła impreza, więc zaczął opróżniać zawartość swojego wietrznego wora, przez co chmury nad nami rozstępują się i daje się zauważyć błękitne sklepienie niebieskie oraz spadające na nas pierwsze promienie słoneczne. Wprawdzie nikt braw nie bije, jednak po minach pozostałych zawodników widzę wyraźnie, że mało kto się tego spodziewał. Szerokie od ucha do ucha uśmiechy wywołane nakręconą do granic możliwości pozytywną atmosferą przedstartową ku mojemu i innych zdziwieniu poszerzają się jeszcze bardziej, gdy tylko słońce trafia na twarzyczki poszczególnych ultrasów.

Zapowiada się piękny dzień i przyjemne bieganie. Aż nie mogę się doczekać. Uśmiecham się sam do siebie i widzę, że pozostali są również dobrej myśli. Nic nie nastraja tak dobrze jak promienie słoneczne. Endorfiny aż wylewają się uszami, a wątroby nie nadążają z asymilacją przed chwilą zsyntetyzowanej w skórze witaminy D3, podczas gdy wodzirej jeszcze bardziej podkręca atmosferę zagrzewając wszystkich do startu. Ludzie wokół mnie, którzy z pozoru są dla siebie rywalami, jednoczą się w jedną wielką masę ultra, która cieszy się na samą myśl o tym, że już za momencik będzie z wywieszonym jęzorem wspinać się kilkaset metrów w górę, a następnie przedzierać się kilometrami przez ośnieżone połacie Karkonoszy. Łączy nas Ultra!

Zimowy Ultramaraton Karkonoski

SZKLARSKA PORĘBA -> HALA SZRENICKA: 3,5 km

Równo o 7:30 prawie 400 osób rozpoczyna podbój Karkonoszy. Gdyby ktoś stał obok i popatrzył na tą masę ultrasów ruszających na złamanie karku w kierunku wodospadu Kamieńczyka, mógłby pomyśleć, że biedra wysłała ludziom nowe SMS-y i najwyraźniej albo jest tam papier toaletowy z najniższą ceną na rynku, podczas gdy ten z Lidla jest droższy o 32%, albo w ogóle dają tam coś darmo, bo wszyscy lecą odrobinę zbyt szybko, biorąc pod uwagę że przed nimi jakieś 50 kilometrów i spory kawałek pod górę. Mimo to każdy nadal szeroko się uśmiecha. Radość jednak nie trwa długo, bo zaledwie 600 metrów do rozdroża po Kamieńczykiem, gdzie wchodzimy na czerwony szlak pnący się mocno pod górę aż do Hali Szrenickiej.

Zmierzamy w kierunku Karkonoskiego Parku Narodowego, ja już dawno przeszedłem do marszu, choć widzę, że dziki kopytkują nawet podbiegiem. Trochę mi to wchodzi na ambicje i zastanawiam się, czy ja również nie powinienem przyspieszyć, ale przed nami jeszcze całkiem spory kawałek, na którym będzie można się niejednokrotnie wykazać. Robię swoje i staram się nie dać sprowokować do pościgu powtarzając sobie w myślach “Spokojnie, tylko spokojnie.”.

Męczę swoją formułkę jak zdarta płyta do momentu aż doznaję odszczepienia własnej jaźni od mojej głowy, bo za swoimi plecami słyszę dokładnie to samo: “Spokojnie, spokojnie…”, czemu towarzyszy głośne sapanie, ale nie to doskonale mi znane, kiedy szybkim tempem forsuję podbieg z językiem zwisającym u pasa i oddechem tak płytkim, że pierwszy z brzegu kardiolog patrząc na niego zdiagnozowałby ostre zapalenie oskrzeli albo przynajmniej astmę. Chodzi o jeszcze szybsze wdechy i wydechy, dosłownie nieludzkie, bardziej przypominające zwierzę goniące swoją ofiarę. Z przerażeniem odwracam głowę, w której przebiegają tysiące myśli, w tym ta jedna najbardziej racjonalna, która mówi mi, że nie ma tu teraz miejsca na drapieżnika chcącego mnie pożreć, bo przecież zaraz za mną leci taka hołota, że każdy dziki zwierz schowałby się po krzakach uznając przewagę liczebną ultrasów.

Karkonoski Park Narodowy.

Moja nienaturalnie wykręcona głowa patrzy wprost na owczarka australijskiego, który zdaje się ciągnąć za sobą z całych sił jakiegoś kolesia powtarzającego moją formułkę. Przez chwilę mam obawy, czy po słowie “Spokojnie” właściciel pieska nie doda “Zostaw, nie gryź”, jednak patrząc na minę czworonoga od razu dociera do mnie, że nie o agresję tutaj chodzi.

Po wpisaniu w Google słowa „radość” w pierwszej kolejności pojawia się położenie osiedla w dzielnicy Wawer w Warszawie o tej wdzięcznie brzmiącej nazwie na wirtualnej mapie, następnie widać kilka obrazków z uśmiechniętymi ludźmi skaczącymi do góry w pełni szczęścia. Później można znaleźć definicję radości jako uczucia, poradniki dla ułomnych jak ją pielęgnować, a gdzieś dalej namiar na salon Toyoty na ulicy Patriotów we wspomnianej wcześniej dzielnicy. Brakuje natomiast zdjęcia tego konkretnego owczarka australijskiego. Słowo daję, jedno spojrzenie na jego pysk nie pozostawia żadnych wątpliwości. Zwierzak jest teraz w siódmym niebie, mogąc wyhasać się ze swoim właścicielem.

Przed samym startem myślałem, że idealnym wzorcem radości nie do przebicia jest grupa ultrasów, którzy zapisali się na Zimowy Ultramaraton Karkonoski i czekają na start w pięknej zimowej aurze oraz przebłyskach promieni słonecznych spoza skromnych chmur, ale nie. Byłem w błędzie. Pies za moimi plecami właśnie pokazuje mi jak wygląda najczystsza, najbardziej szczera i bezwarunkowa radość. Nic nie zaprząta jego głowy, a jedyną rzeczą na której skupia się zwierz jest bycie tu i teraz tylko po to, żeby cieszyć się tą chwilą. Nie leci na czas, nie walczy o lokatę, nie wrzuca fotek na fejsa ani relacji na insta. Po prostu biegnie. Bo lubi. Bo chce.

Uśmiecham się do siebie patrząc na tego psa stanowiącego mocno niecodzienny widok, dającego mi dosyć wyraźnie do zrozumienia po co w ogóle biegamy po tych górach i gawędzę przez chwilę z jego właścicielem, dzięki czemu jakoś przyjemniej mijają kolejne strome metry pod górę i nawet nie zauważam, gdy zaraz za wodospadem Kamieńczyka zaczyna się teren Karkonoskiego Parku Narodowego. Cały czas wchodzimy co raz wyżej, a otaczającą nas aura zaczyna przekształca się w bardziej górską. Ścieżka z kocich łbów w zasadzie w całości pokryta jest już białym puchem, korony drzew powoli zaczynają uginać się pod ciężarem leżącego na nich śniegu, a całość tworzy przyjemny parasol ochronny przed hulającym gdzieś ponad nami wiatrem, którego na ten moment nie odczuwamy zupełnie.

Zaledwie pół godziny po rozpoczęciu biegu docieramy na tyle wysoko, że drzewa rozstępują się, a w zasięgu wzroku zostaje jedynie szeroka połać Hali Szrenickiej. A w zasadzie zostałaby, gdyby pogoda była w takim samym stanie jak 30 minut temu. Niestety zmieniła się ona diametralnie. Miłe poranne słoneczko schowało się gdzieś za gęstymi chmurami, które z kolei schowały się wysoko ponad gęstą jak mleko mgłą ograniczającą widoczność do kilkudziesięciu metrów. Nawet nie zauważyłem tego płynnego przejścia z porannej wymarzonej na górski trekking atmosfery do na wpół mrocznego rodem z horrorów z amerykańskich filmów arktycznego klimatu, w którym nie ma już drzew chroniących przed wiatrem, a gdyby nie oznaczenia trasy i pozostali zawodnicy wokół mnie, zupełnie nie wiedziałbym w którą stronę powinienem postawić kolejny krok.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Daniel Koszela; schronisko na Hali Szrenickiej.

Pomimo ograniczonej widoczności mam pewność, że cywilizacja jest blisko, co potwierdzają wyłaniające się z mgły kontury ogromnego schroniska na Hali Szrenickiej. Pierwszy punkt odżywczy, który obchodzimy z prawej strony, zgodnie z czerwonym szlakiem turystycznym, którym będziemy zmierzać aż do samej Śnieżki.

Na tyłach schroniska organizator wystawił prowizoryczną stację odżywczą pod chmurką. Można zatankować lub wciągnąć małe przekąski, ale nikt się nie zatrzymuje. Nikt nie traci cennego czasu, w końcu licznik bije bez przerwy. Przekonali mnie. Na dobrą sprawę po pół godzinie to nawet woda w bidonach jeszcze mi nie wystygła i nadal jest delikatnie ciepła. Do kolejnego punktu jest zaledwie 12 kilometrów, więc ja również nie zwalniam. Chwytam jedynie kilka żelków przechodząc obok stolika turystycznego, co w grubych zimowych rękawicach nie jest takim prostym zadaniem, ale złowione tą techniką trzy cuksy w kształcie węży pozwalają mi nacieszyć się zręcznością godną małpki kapucynki.

HALA SZRENICKA -> SCHRONISKO ODRODZENIE: 12 km (15,5 km)

Patrzę z zazdrością na dzików z czołówki, którzy najwyraźniej brali udział w zakończonym sukcesem eksperymencie medycznym polegającym na wszczepieniu sobie genów wielbłądów jednogarbnych, zwanych dromedarami. Te skurczybyki, czy może raczej skurczywielbłądy występujące w północnej Afryce i okazjonalnie w centralnej Australii są w stanie przetrwać nawet kilka tygodni bez jedzenia i picia dzięki zdolnościom magazynowania tłuszczu w swoich garbach. Potrafią też wydalać mocz w postaci gęstej masy, dzięki czemu nie odwadniają się tak bardzo jak małpiate sikając, ale nie idźmy tak daleko, nie wiem jakie były pełne założenia tego eksperymentu. Na ten moment jestem przekonany, że wybrzuszenia pod kurtkami pozostałych zawodników to nie plecaki z obowiązkowym wyposażeniem na Zimowy Ultramaraton Karkonoski, a wytworzony w warunkach laboratoryjnych garb ze źródłem glicerolu i kwasów tłuszczowych.

No bo jak inaczej wytłumaczyć, że tylko ja jestem zainteresowany darmowym żarciem? I akurat to, że jest ono za friko nie jest kluczowym czynnikiem. Nikt przede mną ani nikt za mną w zasięgu wzroku nawet nie zwalnia przy stoliku ze słodkimi smakołykami. Mam wrażenie, że oni nawet nie chcą spojrzeć na to co jest ofercie. Tymczasem ja nigdy nie odpuszczałem okazji do wyżerki. Jak dają trzeba brać, tym bardziej, że przed nami nadal niecałe 50 kilometrów wymagających dodatkowego suplementowania. Nie wierzę, że reszta zawodników nażarła się przed startem na zapas, żeby zupełnie nie potrzebować dodatkowego zastrzyku energii, dlatego eksperyment z dromedarami to jedyne racjonalne wytłumaczenie jakie przychodzi mi do głowy. A ja w takiej sytuacji czuję dużą presję i obawę, że po biegu będą mnie pokazywać palcami. O to ten co to się przyszedł napaść jak świnia do koryta, czy może bardziej jak poseł na sejm Rzeczpospolitej swoimi nieopodatkowanymi dietami parlamentarnymi i uposażeniem podczas obrad poszczególnych komisji sejmowych.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Wszystko mi zmarzło.

Ciężko mi przewalczyć pokusę zjedzenia zabranych ze sobą żelek. Tym bardziej, że już pomacane, wyrzucić nie mogę bo to park narodowy, a wracać i odłożyć to raczej jeszcze głupszy pomysł. Pakuje więc pierwszego węża do paszczy i dopiero teraz dociera do mnie na jak trudne zadanie się porwałem. Mocno schłodzone żelki zmieniły swoją konsystencję na jeszcze bardziej zwięzłą i zupełnie nie chcą dać się pogryźć. Co więcej od wiejącego na Hali Szrenickiej wiatru strasznie zmarzła mi gęba i z wielkim trudem przychodzi mi samo otwieranie jej dla zaczerpnięcia większego wdechu, a ja tu marzę o choćby minimalnym szczękościsku celem rozczłonkowania słodkiej przekąski. Nawet nie wspominam, że czerwony szlak nadal pnie się do góry, co wymaga ode mnie szybkich oddechów i tym bardziej utrudnia przełykanie.

Międlę wyjątkowo nieumiejętnie galaretowatą substancję, ze smutkiem patrząc jak małe kawałeczki żelków wypadają mi spomiędzy zmarzniętych i mających problemy ze szczelnym domknięciem się warg. Większe kawałki próbuję jeszcze złapać w ręce, ale grube rękawice zdecydowanie nie ułatwiają mi zadania. Sumienie nie pozwoli mi spać po biegu ze świadomością, że przyczyniłem się do zaśmiecania środowiska, dlatego nie mam innego wyboru. Kolejną żelkę odgryzam w połowie i staram się połknąć kilkucentymetrowy kawałek naraz, ale czuję jak staje mi w gardle i teraz sam nie wiem czy da radę go przepchnąć, czy będzie musiał wrócić działając w tym momencie jak pompa ssąco-tłocząca i wytwarzając naprzemienne ciśnienie w przełyku, co zakończy się klasycznym puszczeniem pawia wprost na sam środek Hali Szrenickiej. Woda w moich bidonach jest już bardzo zimna, ale w zaistniałej sytuacji nie mam wyboru i czym prędzej wlewam w siebie lodowatą ciecz z nadzieją, że rozładuje ona zator w przełyku i obejdzie się bez kompromitacji.

Kryzys opanowany, mogę gnać dalej. Chwilę to trwało, w międzyczasie wspiąłem się kolejne 200 metrów wyżej, gdzie wieje zdecydowanie mocniej i po raz pierwszy mam wątpliwości czy zostawienie kurtki w plecaku było dobrym pomysłem. Zaczyna się robić chłodno. Wprawdzie to jeszcze nie jest ten poziom, żeby mnie telepało, krążenie nadal wyrabia normę termodynamiczną, a dłonie i stopy, które zawsze marzną mi najbardziej, jeszcze nie odczuwają tego dyskomfortu jako uporczywy, dlatego na ten moment nadal nie narzucam dodatkowej warstwy na grzbiet. Liczę, że z kolejnymi godzinami zrobi się odrobinę cieplej.

Tymczasem w myślach błogosławię znakarzy, którzy ustawili tyczki wzdłuż naszego czerwonego szlaku. Mgła w tych wyższych partiach Karkonoszy zrobiła się jeszcze bardziej gęsta, jednak podążając za drewnianymi palami nie mam najmniejszego problemu z nawigacją. Co więcej, mam wrażenie że nachylenie odrobinę zelżało, dzięki czemu jestem w stanie przejść do biegu, co też pomaga mi się bardziej ogrzać i przewalczyć chwilowy kryzys termiczny. W konsekwencji kolejna część trasy przebiega mi całkiem sprawnie mniej więcej do ósmego kilometra, za którym mgła przede mną zaczyna ciemnieć.

Tyczki na szlaku.

Matko i córko co się dzieje? Śnieżna ślepota przy zerowym dostępie do promieni słonecznych jest raczej mało prawdopodobna. Przecieram oczy ze zdumienia, z nadzieją że to nie jest osłabienie lub inna dolegliwość spowodowana wychłodzeniem i intensywnym wysiłkiem, choć mroczków przed oczami jeszcze nie doświadczam, więc liczę że nadal będę w stanie ukończyć Zimowy Ultramaraton Karkonoski. Z każdym kolejnym krokiem wielka plama przede mną robi jeszcze jeszcze bardziej ciemna, a dopiero po chwili wszystko staje się jasne. Za nieprzeniknionej ściany mgły wyłania się zarys wysokiej wieży z otaczającym ją budynkiem. Radiowo-telewizyjny Ośrodek Nadawczy Śnieżne Kotły, gigantyczna konstrukcja stojąca na skraju urwiska pomiędzy Małym a Wielkim Śnieżnym Kotłem materializuje się przed moimi oczami, niczym Statek Jej Królewskiej Mości o nazwie Nieustraszony w scenie otwarcia Klątwy Czarnej Perły, pierwszego filmu z serii Piraci z Karaibów.

Nigdy tu nie byłem, znam to miejsce jedynie ze zdjęć oraz kryminału Sławomira Gortycha pod tytułem “Schronisko, które przestało istnieć”, całkiem z resztą poczytnej pozycji. RTON Śnieżne Kotły zawsze był dla mnie jakimś tam budynkiem stojącym gdzieś w górach, natomiast teraz przebiegając obok 24-metrowego kolosa pokrytego śniegiem czuję jaki jestem malutki. Zwalniam z wrażenia i wpatruję się z prężącą się wysoko wieżę RTV, której fundamenty zostały postawione tutaj dobrze ponad 100 lat temu, podziwiając jej majestat. Wzniosła chwila nie trwa jednak długo, ponieważ słyszę za sobą miękkie kroki i sapanie pozostałych zawodników, którzy wytrącają mnie z transu i przypominają, że biorę udział w wyścigu, a nie wycieczce krajoznawczej. Jeszcze przez chwilę zastanawiam się, czy podjąć próbę zrobienia zdjęcia, ale na samą myśl o ściągnięciu rękawicy na takim mroźnym wietrze ciarki przechodzą mi po plecach. Odpuszczam i truchtam dalej przed siebie.

Zaraz za Śnieżnymi Kotłami do moich uszu dochodzą jakieś krzyki. Przy głośnych podmuchach wiatru nie sposób wyłapać pojedynczych słów, więc nawet nie jestem w stanie stwierdzić, czy ktoś wzywa pomocy, czy to raczej oznaki radości. Rozglądam się wokół, ale w tej mgle niewiele widać, więc mknę dalej wzdłuż drewnianych tyczek do momentu gdy przede mną materializują się dwie postacie intensywnie machające do mnie rękami. Dopiero teraz dociera do mnie ich okrzyk “Tutaj! Tutaj!”. Zbliżam się do nich, a gdy jestem już w zasięgu swobodnej komunikacji widzę jak jeden z nich wyciąga w moją stronę butelkę dodając: “Wiśnióweczkę na kryzys potrzeba?”. Z radości parskam śmiechem i kręcę głową. Trochę wcześnie się chłopaki ustawili. Nawet dychy nie przebiegliśmy, więc raczej mało kogo męczy już kryzys, niemniej bardzo miło z ich strony, że pofatygowali się całkiem spory kawałek pod górę i wspierają ultrasów w ich trudach. Podejrzewam jednak, że sami będą musieli się odrobinę podratować tą wiśniówką, jeśli chcą wytrzymać na tym surowym pustkowiu trochę więcej czasu. Jednak ewidentnie o zapasach pomyśleli, bo stały przy nich 4 butelki, a kto wie być może mają gdzieś schowany jeszcze większy asortyment.

Gdzieś za Śnieżnymi Kotłami.

Zastanawiam się tylko, czy będzie im się chciało nieść towar z powrotem na dół w rękach, czy postanowią opróżnić szkło na górze, żeby nie dźwigać dodatkowych ciężarów w rękach. W trakcie tych górskich rozkmin nie zauważam grubego kawałka lodu, o który zahaczam nogą, już w tym momencie czując, że skończy się to upadkiem. W nadprzyrodzony sposób udaje mi się zgiąć w pół i zamiast wylądować gębą prosto w zmrożone podłoże, robię przewrót przez bark stając z powrotem na własnych nogach i kontynuuję bieg. Zaskoczony kocim ruchem na miarę Chucka Norrisa, dumny z siebie wypinam mocno pierś i z wrażenia zapominam nawet rzucić jakimś bluzgiem. Z nadzieją rozglądam się jedynie wokół czy może jakiś fotograf nie stoi akurat w okolicy żeby uwiecznić moje zmagania ekwilibrystyczne na grzbiecie Karkonoszy. Ależ to by była fotografia! Niestety. Ani żywej duszy w zasięgu wzroku, mocno ograniczonego przez nadal gęstą mgłę. No trudno. Zostaje mi Canva czy inny Adobe Firefly, który będzie mógł wygenerować dla mnie taki obraz na podstawie prostego opisu.

Niestety kilka dni po biegu dowiem się, że tekst podpowiedzi o treści “przewracający się biegacz na szczycie ośnieżonej góry” zawiera słowa, które mogłyby wygenerować treści niezgodne z zasadami Canva. Co ciekawe “przewracający się biegacz” już jest w porządku i mogę oglądać obrazy fajtłapowatych sportowców potykających się o powietrze, albo nawet własne nogi. Tak samo aplikacja nie ma uwag do biegacza na szczycie ośnieżonej góry generując mi zdjęcia z biegaczami na szczytach ośnieżonych gór, co w zasadzie nie jest niespodzianką. Niby mówisz i masz, ale nie do końca. Zatem z tą sztuczną inteligencją obracającą się przeciwko ludzkości i Matrixem z prawdziwego zdarzenia to chyba jeszcze nie. Na prawdziwy Skynet trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.

Tymczasem Zimowy Ultramaraton Karkonoski wyciąga kolejne karty z rękawa, żebym na własnej skórze mógł odczuć hasło przewodnie biegu: mam się zmierzyć z własnymi słabościami, ma być zimno, ma być ciężko, ma być fantastycznie. Relatywnie płaski teren, którym podążam zmienia nachylenie i przechyla się nieznacznie w prawą stronę. Niby tylko delikatnie, ale przy wiejącym w tą samą stronę wietrze to w zupełności wystarcza, żeby moje buty na oblodzonej powierzchni zaczęły zjeżdżać powoli w kierunku przeze mnie niepożądanym, czyli w dół. Próba skontrowania wymaga ode mnie nadludzkiego wysiłku ponieważ wicher działa na moją niekorzyść. W myślach zaczynam formułować bardzo wulgarne wiązanki, ale zatrzymuję je dla siebie. Szkoda czasu na użalanie się nad własnym losem. Nie ma sensu tracić energii na tak prostą czynność jak trzymanie pionu, tym bardziej że ja jestem kompletnie trzeźwy.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Sławek Nakoneczny

Skupiam się z całych sił, żeby wrócić na odpowiednią trajektorię, po czym przysiadam przy szlaku i w odpowiedzi na frontalny atak na moją osobę wyciągam najcięższe oręże jakie mam pod ręką. 13 kolców ze stali nierdzewnej, każdy o średnicy 8 mm. Niestety jest jeden minus. Nie dam rady założyć moich raczków biegowych w tych grubych rękawicach zimowych. Wzdycham głęboko, zagryzam zęby i odsłaniam wrażliwą skórę na dłoniach. Zamontowanie tych stabilizatorów zajmuje dosłownie chwilę, ale gdy pierwszy znajduje się na swoim miejscu, zimne powietrze, którego odczucie jest spotęgowane przez wiejący wprost na mnie wiatr, już zaczyna działać bezpośrednio na moje ręce. W konsekwencji założenie drugiego raczka zajmuje mi znacznie więcej czasu i z trudem udaje mi się poprawnie naciągnąć opaski z elastomeru na buty.

Życie nie byłoby sobą, gdyby udało mi się przeprowadzić tą operację bez problemu. Jakaś część łańcucha z przodu zawija się wokół własnej osi, dociskając mi nos na lewym bucie. Jeszcze przez chwilę walczę z przeciwnościami losu, ale już po chwili jestem zmuszony się poddać. Skostniałymi paluchami nie jestem w stanie wykonać skoordynowanych ruchów i poprawić ułożenia raczka. Mamrocząc pod nosem kolejne steki wyzwisk pod adresem mojego ekwipunku wstaję i naciągam rękawice na ręce. Muszę je choć odrobinę zagrzać, dopiero później spróbuje poprawić ułożenie łańcucha, bo w przeciwnym razie doprowadzę do odmrożenia i trzeba będzie mi amputować paluchy u dłoni.

Zaledwie pół kilometra dalej krążenie przywraca mi czucie w rękach, a sam bieg stał się o niebo lżejszy. Przyczepność mam teraz z innego świata i czuję się zdecydowanie bardziej pewnie na nachylonych fragmentach trasy. Zastanawiam się też czy ja naprawdę jestem ostatnią łajzą zupełnie nieprzystosowaną do zimowych warunków? Dlaczego żaden z zawodników w zasięgu mojego wzroku również się nie zatrzymał i nie założył raczków? Być może jestem jedynym amatorem zimowego biegania, mającym pierwszy raz w życiu do czynienia z iście arktyczną pogodą. Wzruszam tylko ramionami sam do siebie i liczę, że pozostała część trasy będzie dla mnie trochę bardziej łaskawa.

Z niedowierzaniem spoglądam w górę i zastanawiam się czy moje nadzieje zostały tak szybko wysłuchane przez siły wyższe. Mgła się przerzedziła, co znacznie poprawiło widoczność, a gdzieś wysoko nade mną fūjinowe powiewy rozwiały gęste cumulusy i na krótką chwilę pojawił się nieduży, aczkolwiek bardzo podnoszący mnie na duchu przesmyk pomiędzy chmurami, przez który dało się zauważyć niebieskie niebo. Aż mi się ciepło zrobiło z ekscytacji. Chociaż być może to nie tylko emocje. Od Śnieżnych Kotłów zbiegłem już około 300 metrów w dół, gdzie mgła w zasadzie przestała istnieć, ponownie pojawiły się drzewa, kilka dodatkowych stopni na plusie i masa turystów na biegówkach. Z resztą nie ma się co dziwić, jest już po 9 rano, śniegu pod dostatkiem, więc każdy amator białego szaleństwa chce skorzystać z pięknej pogody.

Zima w pełni.

Płaski odcinek pozwala mi się rozpędzić i nadrobić trochę straty wygenerowanej stromym podejściem na początku trasy, dzięki czemu przed upływem dwóch godzin doganiam małą grupkę zawodników i dochodzę do Schroniska Odrodzenie, drugiego punktu odżywczego na trasie. Idziemy gęsiego po śladach tego pierwszego, nie zamierzam wyprzedzać, bo poza wąskim kanałem którym się poruszamy po bokach jest znacznie więcej śniegu, a sadzenie dużych susów i grzęźnięcie w białym puchu po kolana wymęczy mnie jeszcze bardziej niż cały dystans pokonany do tej pory, dlatego korzystam z chwili i uspokajam oddech.

Zbliżamy się do budynku niebieskim szlakiem, a w momencie gdy spodziewam się, że pociągowy na przodzie wejdzie po schodkach na taras przy schronisku, ten odbija w prawo i idzie wzdłuż jednej ze ścian. Pościgowi za nim robią dokładnie to samo. Może ja się nie znam, może wejście jest z drugiej strony, w sumie pierwszy raz tutaj jestem. Po kilku sekundach jesteśmy już na rogu obiektu turystycznego, ale chłopaki ani myślą skręcać. Walą dalej przed siebie pod górę, a ja z żalem w oczach spoglądam za siebie na schronisko. Panowie, ale jak to, znowu nic nie jecie? Może chociaż coś się napijemy? U mnie w bidonach brakuje jedynie jakiegoś wytrawnego alkoholu, bo mam wrażenie, że woda z którą ruszyłem zamieniła się już jakiś czas temu w lód. A no tak, zapomniałem, to nie ludzie, to dromadery.

SCHRONISKO ODRODZENIE -> DOM ŚLĄSKI: 8 km (23,5 km)

Lipa trochę teraz się cofać, mimo że to zaledwie kilka metrów. Kalkuluję na szybko w głowie ile czasu stracę wracając do schroniska, jednak biorąc pod uwagę, że będę jeszcze musiał szukać wejścia, może się okazać że pit stop zajmie mi zdecydowanie więcej niż pełny serwis bolidu Formuły 1. Czas tyka, grupa przede mną powoli oddala się w kierunku czerwonego szlaku, czuję presję, w końcu również chciałbym wykręcić tutaj satysfakcjonujący mnie wynik. Dobra, niech będzie, w cholerę z tym schroniskiem, efekt leminga jest silniejszy, rzucam się w pościg za uciekającą mi ekipą z nadzieją, że 8 kilometrów do kolejnego punktu odżywczego po relatywnie płaskim terenie nie zmęczy mnie tak bardzo i dam radę to zrobić bez konieczności dodatkowej suplementacji.

Niestety moje nadzieje na płaski i biegowy odcinek pozostają jedynie pobożnym życzeniem. Od minięcia schroniska Odrodzenie czerwony szlak pnie się w górę uniemożliwiając mi truchtanie. Co więcej szlak znowu jest nachylony pod kątem, tym razem w lewą stronę. Fūjin znęca się nade mną wypuszczając ze swojego wora jeszcze więcej lodowatych podmuchów zrzucających mnie w dół stoku. Nawet w raczkach ciężko mi jest utrzymać równowagę. Dziewczyna przede mną rozkłada bezradnie ręce, bo z każdym krokiem przesuwa się niebezpiecznie w dół zbocza. Doskonale wiem jak się czuje. Słowo daję, nie łatwo mnie wystraszyć, ale jeśli tak ma wyglądać dalsza część trasy to mam poważne wątpliwości czy ja na dobry bieg się zapisałem.

Zimno. Ciężko. Fantastycznie.

Walczę z utrzymaniem równowagi. Męczę się bardziej niż Mariusz Pudzianowski w Kuala Lumpur podczas finałów mistrzostw świata Strongman w 2002 roku, kiedy walczył o najwyższy tytuł świata zmagając się z kamienną kulką ważącą 165 kg. Fizycznie jest to dla mnie nieprawdopodobnie wyczerpujący fragment. Wiatr w połączeniu z lodem skutecznie pokazują mi gdzie jest moje miejsce i według nich nie jest to czerwony szlak na Śnieżkę. To jest ten newralgiczny moment kiedy zadaję sobie najważniejsze i najczęściej padające pytanie ze strony ultrasa. Po jaką cholerę mi to było? Nie wystarczyłoby wbiec sobie na Szrenicę i z powrotem? A jak chce się większy dystans zrobić to dwa razy. Albo trzy. Albo w ogóle podjechać sobie wyciągiem Zbyszek na Karpacz Ski Arena prawie pod sam Dom Śląski i stamtąd na spokojnie przejść się na Śnieżkę? Po co ja sobie to robię?

Zaraz, zaraz, moment. To nawet nie jest dwudziesty kilometr a ja już się zaczynam rozklejać i mazgaić? Przecież nikt mi nie kazał. Poza tym ja to po prostu lubię. Trzeba się pogodzić w tym, że nie zawsze będzie piękna pogoda, wiatr w plecy i z górki. Przecież to właśnie dlatego Zimowy Ultramaraton Karkonoski to jeden z trudniejszych biegów zimowych w Polsce. Nie bez powodu potrzebne są kwalifikacje, żeby móc tutaj wystartować. Chcę być miękką frytką czy chcę ukończyć memoriał Tomka Kowalskiego? Odpowiedź jest oczywista. Więc koniec stękania, jojczenia, marudzenia, chlipania, zgrzytania zębami i szukania problemów w otaczającym mnie świecie. Wystarczy robić swoje i przeć dalej do przodu.

Ok, skoro już ustaliłem, że jestem wspaniałym materiałem na mówcę motywacyjnego, teraz wystarczy tylko wdrożyć te złote myśli w życie. Szkoda, że zrealizowanie tego nie jest tak banalnie proste jak ta cała gadka. Rób to co kochasz, wyjdź ze strefy komfortu, wystarczy chcieć i tak dalej. A jak przychodzi co do czego to minka rzędnie momentalnie. Nawet odrobinę nie jest mi łatwiej. Ciągle stękam z wysiłku. Nadal ciężko jest mi wziąć głęboki oddech, bo Fūjin najwyraźniej sięgnął właśnie na dno swojego wora i wyszperał jakiś wietrzny odpowiednik Krakena, zwiewając nadmiar śniegu z karkonoskiego grzbietu, przy okazji próbując próbując pozbyć się nieproszonych gości. Gębę mam tak przemarzniętą, że próbując sobie ulżyć i rzucić mięsem w eter, z moich ust wydobywa się zupełnie niezrozumiały bełkot, któremu towarzyszy zimny ślinotok oglikujący mi ubranie.

Łoesu, jak ciężko. Przystaję i oglądam się za siebie. Widzę tą samą dziewczynę, którą minąłem kilka chwil wcześniej, a za nią jeszcze dwie osoby. Wszystkie halsują się od lewej do prawej. To ten sam przypadek co ten słynny menel, który to idzie albo nie idzie, z tą tylko różnicą że on walczył do przodu, a oni na boki. Wpatruję się w nich przez chwilę i zaczynam się śmiać. Tak, wiem że to nieładnie z czyjegoś nieszczęścia się polewać, ale to nie o to chodzi. Ja się zwyczajnie cieszę, że to nie ze mną jest coś nie tak. Nie jestem skończoną ofermą, która nie potrafi sobie poradzić z tak podstawową czynnością jak stawianie kroków naprzód w zimie. Tu po prostu tak jest i każdy swoje musi wycierpieć.

Dobrze. Poprawia mi to humor. Robię głęboki wdech i walczę dalej. Powoli. Szybko się nie da. Kroczek za kroczkiem posuwam się ślimaczym tempem przed siebie. Trud trwa jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów do momentu, gdy nachylenie szlaku w bok zostaje zniwelowane w okolicach Słonecznika, skąd w lewo odchodzi żółty szlak w kierunku Pielgrzymów. Spoglądam w tamtą stronę i na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Przez gęste chmury na północy prześwituje coraz więcej błękitnego nieba. Rozpogadza się na dobre. Przede mną nadal głównie jest biało, ale mgła również odpuściła, a widoki po mojej lewicy dają nadzieję na poprawę pogody również wzdłuż grzbietu Karkonoszy.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
I nagle zrobiło się tak.

Na wprost mnie rozpościera się ośnieżony płaskowyż ponad Wielkim Stawem. Wąski i przechylony szlak znienacka zamienił się w bezkresną lodową pustynię pełną śnieżnych wydm uformowanych przez wichry wywołane przez Fūjina. Wiatr wiejący od prawej do lewej podrzuca pojedyncze kawałki białego puchu przenosząc je dalej na wysokości moich stóp i formując kolejne lodowe kopce. Mam wrażenie, że jestem na Saharze, gdzie wszechobecny piasek tańczy w rytm szalejących podmuchów, z tym że coś mi siadło z czopkami w oczach i dostępna paleta barw dla mojego mózgu ograniczona jest zaledwie do jednego koloru. Jak okiem sięgnąć wszędzie jest tylko biel.

Pięknie tu. Nie sądziłem, że będzie mi dane oglądać takie obrazy. Teraz już nie mogę się oprzeć, wyciągam telefon, ściągam rękawicę i utrwalam wszystko wokół mnie. Ku mojemu zdziwieniu dłonie nie marzną już tak szybko, więc korzystam z chwili i dokumentuję widoki w każdą stronę. Otaczają mnie nieprawdopodobne zimowe krajobrazy dosłownie piękniejące w oczach, ponieważ z każdą minutą co raz więcej chmur nade mną znika pozwalając oczom cieszyć się jeszcze bardziej rozległym widokiem. Ma to jednak również swój minus. Okazuje się, że arktyczna biel nie jest bezkresna. Północne, położone znacznie niżej tereny pozbawione są zupełnie śniegu. Tam daleko od pewnego czasu panuje już wiosna, która czai się, żeby zaatakować Karkonosze i zdetronizować wichry zimy na dobre. Na całe szczęście Zimowy Ultramaraton Karkonoski odparł ten najazd i raczy mnie iście zimową aurą.

Po trzech godzinach biegu niebo przeciera się na tyle mocno, że w oddali jestem w stanie dostrzec umowny półmetek trasy. Najbardziej charakterystyczne miejsce Karkonoszy. Królowa. Ta jedyna. Śnieżka. Wybija się dobre 200 metrów powyżej poziomu na którym obecnie się znajduję i mimo, że nigdy nie widziałem jej z tak bliska, mimo że nadal mam do niej dobre 4 kilometry, nie mam wątpliwości, że to właśnie ona. Z mojej perspektywy wygląda nieprawdopodobnie. Pnie się zdecydowanie w górę ponad grzbiet Karkonoszy, którego z założenia nic nie powinno przerosnąć. Nic poza Śnieżką.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Daniel Koszela.

Królowa wybija się ponad otaczający ją teren niczym Uluru w środkowej Australii. W podobny sposób mydli też ludziom oczy. Przez wiele lat Ayers Rock było uznawane za największy monolit świata i mnóstwo wody musiało upłynąć w Wiśle oraz bardziej lokalnej dla Australii rzece Murray, żeby obalić tą teorię. Niecałe 2000 kilometrów na zachód od Uluru stoi sobie Mount Augustus, dwukrotnie większy i dzisiaj już oficjalnie największy monolit świata. Co więcej Ayers Rock tak naprawdę jest zbudowany z wielu otaczających go skał, co oznacza, że nie może być nazywany monolitem. To ten sam przypadek co z politykami PiSu, którzy niby ukończyli Collegium Humanum, ale nie do końca należy ich identyfikować z tytułem MBA.

Śnieżka również ma swoje za uszami. Winić ją można za jej spiczasty kształt, jednak sama góra wpływ na swój wygląd miała niewielki i zawdzięcza go tylko i wyłącznie orogenezie alpejskiej sprzed około 50 milionów lat. Doskonale znam to uczucie, ja też nie jestem do końca zadowolony z zakoli na czubku mojej głowy, ale pretensji do siebie samego mieć nie mogę i tak już muszę z tym żyć. Ważne, że się da. Ze Śnieżką jest podobnie, ten typ zwyczajnie tak ma, a dlaczego mnóstwo ludzi uważa, że jak góra jest spiczasta, to z pewnością jest to wulkan i zaraz będzie rzygać lawą na lewo i prawo, to już zupełnie inny temat.

Jednak to nie jedyny śnieżkowy psikus. Prawie 500 lat temu jeden z mieszkańców Jeleniej Góry postanowił dokonać pomiarów najwyższego szczytu Sudetów. Pech chciał, że MS Excel wtedy jeszcze nie istniał, a gość nie był mocny w trygonometrii. 3 lata liczył i wyliczył, że Śnieżka wybija się 5 500 metrów ponad kotlinę Jeleniogórską. Nikt nie odważył się powiedzieć “sprawdzam” i ludzie to kupili, tak jak kupili zapewnienia Armstronga, że się nie koksował wygrywając siedem razy z rzędu Tour de France. Tak to czasami jest, że jak ktoś sławny coś powie to się uważa, że to musi być prawda. Tylko Czesi się wyłamali, zrobili swoje pomiary, ale też na matmie w szkole nie do końca uważali więc wynik pozostawiał wiele do życzenia. Wprawdzie oni pomylili się “zaledwie” o jakieś 500 metrów, ale z Czechami jest jak z Sokratesem. Dużo mówią, a i tak nikt ich nie chce słuchać.

Dopiero 200 lat później pojawiły się pierwsze bardziej dokładne pomiary, a przez ten cały czas na terenie Śląska mieliśmy jeden z najwyższych szczytów świata, obecnie zdetronizowany zaledwie do najwyższej góry Sudetów, która z oddali prezentuje mi się w pełnej krasie. Właśnie w tym momencie moje życie zmienia się w kulminacyjną scenę rodem z filmu akcji z Hollywood, przed którą crescendo w postaci wichru wiejącego z narastającą prędkością buduje napięcie tylko po to, żeby po chwili umilknąć zupełnie. Fūjin zamyślił się nad swoim kolejnym ruchem, przez co wiatr zupełnie ustaje. Wokół mnie powstaje kompletna cisza, a jedyne dźwięki jakie do mnie docierają to świst powietrza generowany moimi głębokimi wydechami. Gdyby obok stał Hans Zimmer ze swoją orkiestrą, właśnie podnosiłby pewną ręką batutę do góry i czekał na odpowiedni moment, żeby dać znać muzykom o rozpoczęciu kulminacyjnego frotissimo. Aż się boję czy to przypadkiem nie Śnieżka mierzy mnie złowrogim spojrzeniem i daje mi chwilę wytchnienia tylko po to, żeby za moment przeprowadzić anihilację.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Sławek Nakoneczny.

Jednak nic takiego się nie dzieje. Oko cyklonu, w którym akurat się znalazłem otacza mnie swoją ochroną. Momentami czuję delikatne ruchy powietrza, ale są one zdecydowanie lżejsze od tych, z którymi miałem do czynienia jeszcze kilka chwil wcześniej. Co więcej podmuchy, z którymi się zderzam, sprawiają wrażenie niesamowicie ciepłych. Moja zmarznięta twarz sama cieszy się, gdy smagające ją ciepłe prądy powietrza przynoszą ulgę w przeciwieństwie do tego co musiałem znosić w pierwszej części biegu. Jestem totalnie zdezorientowany. Nie miałem pojęcia, że w najwyższym punkcie trasy będzie najprzyjemniej i najwyraźniej już tak zostanie, ponieważ na horyzoncie dostrzegam tylko pojedyncze małe chmurki. Całe niebo jest przejrzyste i niebieskie, a w niedalekiej oddali czeka na mnie punkt odżywczy w Domu Śląskim.

Pomimo wciągania jednego żelu co godzinę, głodu nie czuję. Podobnie z resztą z pragnieniem. Piję tutaj zadziwiająco mało jak na mnie, zapewne jest to spowodowane niską temperaturą przez co nawet taki koń jak ja, który zazwyczaj wypaca większość wilgoci ze swojego organizmu w mgnieniu oka, tym razem zatrzymuje prawie całą wodę w środku. Zdradliwe podejście, niemniej zakładam, że mogę sobie na nie pozwolić ze względu na relatywnie krótki bieg. Liczę, że wystarczy mi paliwa na zakładane 5,5 godziny, jednak ponieważ w zasadzie ominąłem 2 poprzednie punkty odżywcze, tym razem nie odpuszczam. Tym bardziej, że w Domu Śląskim czeka ciepły posiłek, który nie tylko doda mi energii, ale również zagrzeje cokolwiek od wewnątrz.

Zbliżając się do schroniska przed Śnieżką czuję, jak opuszczam oko cyklonu. Fūjin otrząsnął się z letargu i przypomniał sobie o swoich obowiązkach. Wiatr na powrót wieje coraz mocniej, jednak nawet mi to już nie przeszkadza. Perspektywa ciepłej strawy za kilka chwil, piękna pogoda i masyw Śnieżki w zasięgu wzroku podniosły mnie na duchu i zaaplikowały taki zastrzyk energii, że zmierzając do Domu Śląskiego zaczynam mijać kilku innych zawodników. Lecę w skowronkach nakręcony perspektywą zdobycia Śnieżki po raz pierwszy w życiu i niecałe 3 godziny od rozpoczęcia biegu melduję się w schronisku górskim zaledwie 12 sekund po Kasi Szkodzie, pierwszej kobiecie w klasyfikacji generalnej.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Piotr Jarmoliński; schronisko Dom Śląski.

Wchodzę do środka, gdzie uderza mnie wszechobecne ciepełko. Rety jak cudownie. Przyjemnie, sucho, bezwietrznie, a przy stolikach impreza trwa w najlepsze. Wszyscy biją brawa, przez chwilę konsternacja każe mi się zatrzymać, bo nie spodziewałem się aż tak hucznego przywitania, ale gdy słyszę, że trzeba zrobić miejsce dla pierwszej kobiety dociera do mnie, że nikt nie zauważył jakiegoś kolesia zaraz za nią. Życie. Też bym był zainteresowany, żeby kobiecie pomóc w pierwszej kolejności, więc pretensji nie mam. Tym bardziej, że jak już poprosiłem o coś ciepłego, jedna z wolontariuszek kazała mi usiąść i odsapnąć, a po chwili podała mi jedzenie do stołu.

Wlewam w siebie talerz pomidorówki z makaronem i poprawiam dwiema kostkami czekolady, czując jeszcze w ustach posmak zupy. Odważna kombinacja, ale bez ryzyka cofki. Wielkich zasobów energii raczej w ten sposób nie dostarczyłem, jednak szkoda czasu na dalszą ucztę. Nażrę się na mecie. Tankuję jeszcze bidony gorącą herbatą z cytryną i już po kilku minutach jestem gotowy do dalszej drogi. Wychodząc dziękuję za pomoc i wracam na trasę podbijać Śnieżkę.

DOM ŚLĄSKI -> PRZEŁĘCZ OKRAJ: 8 km (32 km)

Szybki serwis w schronisku nie pozwolił mi się na dobre zagrzać, więc ponowny kontakt z zimnym wiatrem nie jest szokujący. Dwieście metrów za Domem Śląskim zaczyna się finalne 900-metrowe podejście na Śnieżkę, gdzie sędzia zawodów zatrzymuje biegaczy bez raczków. Dodatkowe środki bezpieczeństwa są obowiązkowe, a ich brak to brak zgody na wejście na szczyt, na szczęście ja swoje mam nadal na nogach, więc dostaję akceptację obsługi trasy subtelnym skinieniem głowy. Mogę działać. Rozpoczynam atak szczytowy ignorując poręczówki założone wzdłuż czerwonego szlaku, które oferują mi swoją pomoc. W zupełności wystarczają mi kijki w rękach.

Fot: Piotr Jarmoliński.

Wiatr zaczął jakby mocniej wiać, ale nadal są to ciepłe prądy powietrza, które mozolnie zrzucają nadmiar wierzchniego śniegu ze Śnieżki. Drobinki lodu podskakują przy samej powierzchni góry tworząc obraz rodem ze wspinaczek wysokogórskich w Himalajach. O tym, że jestem w zupełnie innym rejonie górskim poza moją własną świadomością przypominają mi tutejsi turyści. Zdecydowana większość z nich wspina się na górę lub schodzi w raczkach, jednak niestety są wyjątki od tej reguły. Co jakiś czas mijam mało uśmiechnięte główki, próbujące utrzymać równowagę na oblodzonym terenie w samym obuwiu trekkingowym. Pomysł pierwsza klasa, kto bogatemu zabroni i tak dalej, tylko dlaczego ci idioci ciągną za sobą swoje dzieci? Naprawdę nie pojmuję jak można być tak nieodpowiedzialnym. Jasne, to nie K2 czy Annapurna, ale czy warto ryzykować zdrowie, a może nawet życie dla jakiejkolwiek góry będąc niedzielnym turystą? Przerażające jest to jak beztrosko ludzie podchodzą do warunków górskich. Chociaż z pewnością mogło być gorzej, bo przynajmniej każdy ma plecak, reklamówek z biedry brak. Mijając takich delikwentów kręcę jedynie ostentacyjnie głową nie licząc zupełnie na jakąkolwiek refleksję ze strony członków PHZ – Pato Himalaizmu Zimowego.

Wejście na Śnieżkę czerwonym szlakiem to zdecydowanie najbardziej stromy odcinek całego biegu. Z każdym krokiem wchodzę odrobinę wyżej, dzięki czemu zbocze grzbietu Karkonoszy odsłania jeszcze więcej krajobrazu z Kotłem Łomniczki na pierwszym planie oraz Karpaczem i ogromną częścią kotliny Jeleniogórskiej w tle. Doskonała widoczność stanowi fenomenalną ucztę dla oka, której nie mogę się oprzeć. Co chwila się zatrzymuję, żeby zrobić zdjęcie. Przepięknie tu jest! Zupełnie nie rozumiem dlaczego nie wpadłem wcześniej na pomysł, żeby odwiedzić to miejsce.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Dosłownie metry od szczytu.

Równo 14 minut od odejścia z Drogi Jubileuszowej docieram na sam szczyt. Wyżej już się nie da. Stoję obok obserwatorium meteorologicznego oraz kaplicy Św. Wawrzyńca i podziwiam obrazy wokół mnie. Oba budynki zgodnie z oczekiwaniami pokryte są zadziwiającą warstwą szronu przypominającą w jak surowym miejscu się znalazłem. Niepowtarzalny klimat, którego raczej prędko nie doświadczę ponownie każe mi się zatrzymać tutaj na dłużej i nacieszyć chwilą. Śnieżka tworzy dzisiaj swojego rodzaju granicę dwóch światów. Zachodnia część Karkonoszy, od której przybiegłem, jest w pełni rozpogodzona i oferuje spektakularne widoki fantastycznie doświetlone promieniami słońca. Wschodnia zaś strona w znacznej mierze pokryta jest nadal chmurami, które znajdują się poniżej szczytu Śnieżki, tworząc magiczny biały dywan rozpościerający się odrobinę poniżej miejsca, w którym stoję, zachęcający mnie do sprawdzenia, czy utrzyma mój ciężar, jeśli spróbuję po nim pobiec.

Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Rześkie i czyste górskie powietrze wentyluje moje drogi oddechowe i wpada do spragnionych płuc zapewniając im życiodajny tlen. Na tej wysokości zmiana ciśnienia jest w zasadzie nieodczuwalna, a jednak biorę łapczywy haust powietrza, tak jakby respiracja miała sprawiać mi problem, ale ja chcę po prostu chłonąć to miejsce. Łaskoczące w nos uczucie każe mi otworzyć ponownie oczy. To pojedyncze kawałeczki lodu poderwane w lot przez hulające na Śnieżce wiatry osiadają mi na twarzy niczym przekwitnięte kwiaty mniszka lekarskiego wywołując na niej uśmiech od ucha do ucha. Pięknie tu. Bez kitu. Jeszcze nie byłem w takim miejscu. Robię kolejny obrót wokół własnej osi starając się naładować tymi widokami na zapas. Zerkając na zachód widzę pozostałych zawodników zdobywających szczyt Karkonoszy i przypominających mi po co tu jestem. Cudownie tu, chętnie zostałbym dłużej, ale nie mogę. Być może następnym razem. A teraz w drogę!

Zaledwie krok we wschodnią stronę powoduje, że postać stojąca pomiędzy obserwatorium a kapliczką macha do mnie serdecznie obiema rękami. To chyba on. Pan Marek. Tata Tomka Kowalskiego, himalaisty i jednego z czterech pierwszych zdobywców Broad Peak zimą. Niestety Tomek nie wrócił z tej wyprawy i to właśnie jego pamięci poświęcony jest Zimowy Ultramaraton Karkonoski. Natomiast jego ojciec od pierwszej edycji biegu, już po raz dziesiąty staje na szczycie Śnieżki, żeby zmotywować zawodników do dalszego wysiłku, ale również otacza nad nimi opiekę pilnując, żeby ktoś przez przypadek nie skręcił żółtym szlakiem w kierunku Czech.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Kaplica św. Wawrzyńca, a obok niej pan Marek.

Niezależnie od pogody i warunków pan Marek stoi obok obserwatorium i radośnie wspiera każdego uczestnika biegu z osobna. Kiedy jeszcze nie jestem pewien, czy znajduję się w wystarczającej odległości umożliwiającej komunikację, do moich uszu dociera serdeczny okrzyk “Brawo! Piona!”. Tata Tomka wyciąga do mnie rękę, a spod kaptura uśmiecha się najbardziej życzliwa twarz jaką jestem w stanie sobie wyobrazić.

Myślałem, że sama obecność na Śnieżce naładowała mnie dodatkową energią, wystarczającą do ukończenia tego biegu. Być może tak jest, jednak pan Marek spowodował, że nie ugasi mnie nikt, a ogień sięga pod sufit. Supermoce dosłownie się ze mnie wylewają. Dostaję solidnego wyimaginowanego kopa, który pozwala mi się rzucić pędem w kierunku przełęczy Okraj.

Wyjątkowo stromy zbieg wzdłuż granicy polsko-czeskiej w normalnych warunkach wymagałby ode mnie czujnego stawiania kroków. Na szczęście zwały śniegu działają jak poduszka, więc obawa przed upadkiem jest znacznie mniejsza. W najgorszym wypadku zjadę na tyłku kilka metrów w dół, jednak prawdopodobieństwo połamania się jest zdecydowanie mniejsze niż gdybym leciał po kamieniach. Przebieram nogę za nogą, mięśnie ud zmuszone do wysokiej intensywności zaczynają palić już po kilku krokach, ale nie odpuszczam. W oddali widać wypłaszczenie, więc tam sobie odpocznę, tymczasem ogień. Mam wrażenie, że jeśli trafię na jakąś hopkę, wyjdę z progu jak Małysz w Willingen 23 lata temu i zdecydowanie przeskoczę punkt konstrukcyjny Śnieżki. Momentami mam strach w oczach, jednak nie zatrzymuję się i postanawiam kuć żelazo póki gorące. Później nie będzie się dało tak zasuwać. Teraz mogę pokazać innym zawodnikom na co mnie stać.

Fot: Konrad Ciężki.

Uczucie przekroczenia trzeciej prędkości kosmicznej towarzyszy mi jeszcze tylko przez chwilę. Trwa ono do momentu, gdy wymija mnie inny zawodnik. Co więcej robi to na takim luzie, że wygląda jakby leciał po świeżo wypieczone hot-dogi do Żabki. Ja tu spinam poślady i zastanawiam się, jak nie zwalniając podwiązać sobie nogawki gdybym popuścił z wrażenia, a koleś mija mnie tak jak omija się drobną przeszkodę na swojej drodze. Nie przejąłbym się tym nadmiernie, wszak nie trudno o lepszego kocura, ale zaraz za nim śmiga jeszcze dwóch innych kolesi i jakaś dziewczyna. Wszyscy z gracją baletnic sadzą górskie susy podrzucając resztki śniegu do góry, a ja z zazdrością patrzę jak wiele jeszcze mi potrzeba do profesjonalnego hasania po górach.

Czuję się upokorzony. Co oni życia nie szanują? Przecież szybciej się już nie da. Tymczasem po kilku chwilach mijające mnie osoby stają się zaledwie małymi punktami hen przede mną i wcale się nie zatrzymują. Z zazdrością patrzę ich umiejętności stabilizacyjne próbując nadal walczyć o przetrwanie podczas mojego przeciągającego się już nieznacznie zbiegu. Naprawdę myślałem, że nabrałem wiatru w żagle, ale najwyraźniej na wyposażeniu mam jakiś mikrosprzęt dla początkujących, podczas gdy oni dysponują potężnymi konstrukcjami na miarę latających katamaranów regatowych. Zrozumiałem swoje miejsce w szeregu, pościgu nie podejmuję i pocieszam się faktem, że nie zostałem upodlony do reszty, bo nikt więcej mnie nie wyminął. Godzę się ze smutną prawdą i stawiam sobie na punkt honoru nie tracić więcej pozycji, tak żebym mógł dobiec do mety we względnie zadowalającym stylu.

Już za chwilkę stracę ten wspomniany honor, ale nie jestem w stanie nic na to poradzić. Pierwszy raz od ponad trzech godzin muszę się zatrzymać, bo w końcu chce mi się sikać. Jak na mnie to ewenement, nie dyskutuję z potrzebami fizjologicznymi, jednak sapanie konkurencji kilka metrów za mną mówi mi, że jednak jeszcze odrobinę spadnę w klasyfikacji generalnej. Trudno, może oni również będą zmuszeni później sprawdzić czy rowery nadal stoją i będę mógł się odegrać. Odchodzę kawałek ze szlaku, załatwiam swoją sprawę i poświęcam dodatkowe kilka sekund na zakopanie śniegiem mojego dzieła. Na sztukę nowoczesną to się raczej nie nadaje, więc chwalić się nie zamierzam, ponadto dobre wychowanie nakazuje, żeby nie zostawiać po sobie śladu w parku narodowym.

Ruszam ponownie w trasę gotowy walczyć o swoje dobre miejsce, ale zła passa nie przestaje mnie opuszczać. Już po chwili z jakiegoś dziwnego powodu łapie mnie kolka. Zupełnie tego nie rozumiem. Ostatnie 3,5 kilometra od Śnieżki to permanentny zbieg czerwonym szlakiem. Nie jest już tak stromo jak na początku, leci się po śniegu, więc w zasadzie jest to czysta przyjemność. Nie rwę też do przodu jak owczarek australijski spotkany w drodze na Szrenicę, raczej stawiam luźne susy nie opuszczając mojej strefy komfortu, a mimo to mięśnie gładkie jelit postanowiły mi się zbuntować. Zwalniam, żeby złapać oddech przez co tracę kolejną pozycję w stawce i zaczynam się złościć na samego siebie. Może zbyt mocno cisnąłem do Śnieżki, jak na swoje możliwości i teraz odbija się to czkawką?

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Noga do Góry; w tle ja próbujący uciec grupie pościgowej.

Spokojnie, to tylko awaria. Przechodzę do marszu, biorę głębokie wdechy i wykonuje kilka mocnych skłonów do przodu. Muszę wyglądać jak ozdobnik rajski, albo inny egzotyczny ptak podczas tańca godowego, prężąc się to w jedną to w drugą stronę, ale nic nie poradzę. Albo uporam się z dolegliwościami, albo będę się męczyć przez kolejne 20 kilometrów do tego stopnia, że odechce mi się tego całego biegania na dłuższy czas. Jeszcze jeden skłon. I jeszcze jeden. A teraz pozdrawiam turystów idących z naprzeciwka. Nawet nie pukali się po głowach ani nie robili głupich min patrząc na mnie. Być może gorsze rzeczy już widzieli. No to jeszcze jeden skłon, a teraz wdech.

Mija jeszcze kilka chwil spędzonych na popołudniowej gimnastyce w terenie, ale uporczywa dolegliwość odpuszcza. Czuję, że mogę gnać dalej, jednak dla pewności rozpędzam się odrobinę wolniej niż lokomotywa Tuwima. Nie chcę powtarzać tych wygibasów jeszcze raz i mam nadzieję, że limit niepowodzeń udało mi się wyczerpać na dobre. Chociaż znając moje szczęście to mogę się zaraz zdziwić. Tymczasem szlak nadal schodzi w dół. Jestem już dobrze ponad 400 metrów poniżej szczytu Śnieżki i zaczynam wkraczać w zupełnie inny świat. Po bezkresnych połaciach śniegu nie pozostał nawet ślad. Wiosna wbija się tutaj z brudnymi buciorami, na szlaku pojawia się co raz więcej ciemnych plam, które oznaczają ziemię, błoto i kamienie wystające spod oblodzenia, co zmusza mnie do wykonywania momentami naprawdę wymagających skoków, żeby przypadkiem nie wylądować raczkami na zbyt twardym podłożu. Najwyższy czas zmienić ogumienie na letnie, ale nie chce mi się rozpłaszczać na środku drogi. Poczekam aż dotrę do najbliższej ławeczki na pierwszym lepszym rozdrożu, dzięki temu będzie mi łatwiej się ogarnąć.

Moje poszukiwania trwają dobre 2,5 kilometra, aż w końcu moim oczom ukazuje się urocze miejsce odpoczynku dla strudzonych turystów. Parkuję, ściągam kolce i zawiązuję buta, który rozsznurował się dobre 10 kilometrów temu. Nie chciało mi się go poprawiać wcześniej, ponieważ oznaczałoby to zdjęcie raczków oraz stuptuta, a ta solidna konstrukcja i tak trzymała nawet rozsznurowanego buta pewnie na stopie. Co więcej, sam stracony czas na przewiązanie sznurówki to jedno, jednak bardziej bałem się o przemrożenie palców u rąk, ponieważ cała czynność zajęłaby więcej niż tylko chwilę. Tymczasem w niższych partiach Karkonoszy jest na już na tyle ciepło, że mogę zupełnie ściągnąć grube rękawice i po kilku minutach oraz utracie kolejnych dwóch pozycji jestem gotowy do kontynuowania biegu.

Fot: Piotr Przybył.

Zaledwie kilometr dalej melduję się na przełęczy Okraj. Ostatni punkt odżywczy umieszczony jest pod chmurką, nie ma gdzie usiąść, więc postanawiam nie tracić czasu. Tankuję jedynie swoje bidony do pełna ciepłą herbatą i po niespełna minucie atakuję ostatni odcinek trasy. Odpuszczam jedzenie. Przede mną kilkukilometrowy zbieg do Kowar, następnie długie podejście z ponad 300-metrową różnicą poziomów, tylko po to, żeby na koniec zjechać do bazy w Karpaczu. Mam jeszcze jeden żel i trochę pozytywnej energii od pana Marka, więc liczę, że to mi wystarczy na pokonanie pozostałej części trasy.

PRZEŁĘCZ OKRAJ -> KARPACZ: 16 km (48 km)

Dalsza część trasy wiedzie świerkową ścieżką w kierunku Żółtej Drogi. Jest to bardzo strome zejście w dół z ponad 200-metrową deniwelacją, ale to nie jest największy problem. Nie podoba mi się ilość błota na trasie. Miał być Zimowy Ultramaraton Karkonoski, a ja tu widzę Łemkowynę.

Skaczę jak sarenka starając się wybrać najbardziej suche według mnie miejsca, których niestety nie ma zbyt dużo, jednak nadal z nadzieją typowego naiwniaka liczę, że uda mi się pokonać ten fragment o suchych stopach, niestety rzeczywistość bardzo szybko wyprowadza mnie z błędu i czuję się z tym podle.

Pierwsze metry być może sprawiały wrażenie zabłoconych, ale to co czeka mnie odrobinę dalej to urzeczywistnienie moich najczarniejszych koszmarów. Szlak, który być może istniał tutaj jeszcze kilka dni temu zamienił się w rwącą rzekę pełną błota. Słowo daje, tutaj jest potrzebny kajak albo amfibia. Wszystko płynie. Wszędzie jest bagno. Mogę zapomnieć o nieprzemoczonych butach.

Zatrzymuję się i poświęcam kilka chwil na wnikliwą analizę sytuacji przede mną, starając się odwlec w czasie to co nieuniknione. Naprzeciw błoto. Po lewej błoto. Po prawej błoto. Gdzie nie spojrzeć, tam błoto na błocie. Alternatyw brak. Przynajmniej dla mnie, bo pierwszy raz tu jestem, nie znam objazdów zupełnie. Być może lokalsi wiedzą jak to można ominąć na skuśkę, ale z pewnością nie taka karkonoska dziewica jak ja. Myśl, myśl, co robić? Z letargu wyrywa mnie donośne ćlapanie. Odwracam się i widzę innego zawodnika, który zupełnie nie przejmuje się podłożem. Leci w dół na złamanie karku rozchlapując błoto wokół siebie i już po kilku chwilach znika mi z oczu.

Fot: Kaja Osikowska – Tasz.

A więc tak to robią zawodowcy. Przecież wiedziałem o tym od samego początku, tylko nie chciałem się przyznać z nadzieją, że może jednak ewentualnie jakimś cudem dałoby radę gdzieś boczkiem czmychnąć. Ze smutkiem wspominam swój występ podczas Piekła Czantorii, które uświadomiło mnie jak bardzo można rozwodnić podłoże i w jakiej kumulacji da się to potem zgromadzić w jednym miejscu. Ten żółty szlak dzielnie pretenduje do odebrania palmy pierwszeństwa terenom spod Czantorii w tej niechlubnej kategorii, a ja w swojej wyobraźni przenoszę się w ciemną listopadową noc, podczas której zostałem dosłownie zmieszany z błotem pokonując 70 km niedaleko Ustronia. Pamiętam doskonale, że wtedy również marzyłem o pokonaniu trasy suchą nogą. Czar prysł bardzo szybko, a mi zaledwie po kilku kilometrach było już wszystko jedno ile wody mam w butach.

Tak musi być i teraz. Wzruszam ramionami i wychodzę ze swojej strefy komfortu. Nienawidzę błota. Lubie jak jest sucho i ciepło. I słoneczko! Zimno ze śniegiem też daje radę. Wiatr jakoś zniosę. Ale deszcz i błoto? Szczerze nie znoszę! Szybko się traci temperaturę, w butach jest niekomfortowo, obciera się wszystko razem z gaciami, dosłownie żadnych plusów. Tymczasem startuje żwawym krokiem w głąb mokrego i bagnistego świata. Lecę w dół godząc się z upodleniem.

Już po pierwszych kilku krokach moje buty są zupełnie przemoczone. Czuję jak woda wlewa się do nich przy każdym stąpnięciu, ale co ciekawe nie jest lodowata, czego najbardziej się obawiałem. No to w sumie nie jest aż tak tragicznie. Spoglądam na dół i widzę moje Mizuno kompletnie oblepione brązową mazią, co będzie wymagać pełnego serwisu, żeby doprowadzić je do względnego ładu, niemniej teraz to już mi wszystko jedno.

Uświniony do kolan mógłbym być teraz pomylony z guźcem afrykańskim, choć ten tarza się w błocie, żeby poradzić sobie z wysoką temperaturą, co bynajmniej nie jest moim problemem w tym momencie. Ja zwyczajnie chce ukończyć Zimowy Ultramaraton Karkonoski i robię to, żeby było miło. Na mecie.

Udręka trwa niewiele ponad kilometr, mniej więcej do szutrowej drogi, gdzie błotnista rzeka znika jakby ją ktoś nożem uciął, a przede mną otwiera się stabilne i suche podłoże. Uradowany jak małe dziecko zaczynam swobodnie truchtać w kierunku mety, a każdemu mojemu krokowi towarzyszy donośne i mięsiste ćlapanie. Resztki wody wychlapują się z moich butów, a przylepione do nich błoto odpada grubymi kawałkami przy każdym kroku i już po chwili lżejszy o ponadprogramowy nadbagaż czuję jakby ktoś odpiął ode mnie kilkukilogramowe ciężarki. Mniej więcej ten sam poziom satysfakcji występuje u ludzi, którzy kupili bilety na RyanAir, chcieli przyoszczędzić na bagażu rejestrowanym i udało im się spakować do kabinówki.

Fot: Karolina Krawczyk.

Najprzyjemniejszy odcinek trasy, kilkukilometrowy zbieg w dół szutrową drogą z bardzo delikatnym nachyleniem pozwala puścić się bez opamiętania i bez zaciągniętego hamulca. Po ponad 4 godzinach biegu jestem w stanie zbliżyć się do tempa 4:00 minut na kilometr, co od razu rozbudza moje fantazje na wykręcenie jeszcze bardziej fenomenalnego wyniku na mecie. Wszak zostało mi jeszcze zaledwie 14 km do Karpacza. Skóra podzielona na niedźwiedziu nie daje się jednak tak łatwo z niego ściągnąć. Odzywają się do mnie największe mięśnie ludzkiego ciała, a w zasadzie ich przyczepy, dynamicznie zmieniając napięcie i dając jasno do zrozumienia, że nie podoba im się ta szarża.

Tego się zupełnie nie spodziewałem. Przebiegłem 240 kilometrów wokół kotliny Kłodzkiej nie zwracając uwagi na skurcze, które dawno temu były moja zmorą i największą przeszkodą w pokonywaniu coraz dłuższych dystansów. Myślałem, że udało mi się wytrenować na tyle, żeby problem nie wracał, jednak najwyraźniej coś nie spięło mi się w kalkulacjach. Być może za mocno się forsowałem na podejściach. Na dobrą sprawę, to za bardzo się tutaj nie oszczędzam. W każdym razie zagrożenie dalszej niekontrolowanej zmiany długości mięśni muszę jakoś spacyfikować, zatem prrrrrr szalony!

Na chyboczących się nogach kolejny kilometr pokonuję już znacznie wolniej, z nadzieją że sytuację uda mi się opanować. Nadal jest z górki i aż się prosi, żeby sobie nie żałować, jednak wolę dobiec do mety 5 minut później, niż zniszczyć się skurczami i czołgać się na ostatnim fragmencie. Zamykam oczy, żeby nie widzieć tego szerokiego, szutrowego zbiegu przed sobą, wywierającego na mnie presję przyśpieszenia, aczkolwiek na dłuższą metę po omacku nie da się, grozi to bliskim spotkaniem trzeciego stopnia z którymś ze stojących wzdłuż szlaku drzew.

Kuśtykam trochę jak paralityk nadal utrzymując tempo poniżej 5 min/km do momentu aż moje śródstopie przeszywa intensywne ukłucie. Zdezorientowany telepię stopą w powietrzu próbując zrozumieć co się stało, ale oparłszy ponownie na niej ciężar ciała, nadal odczuwam jakieś ciało obce wewnątrz buta, atakujące mnie od spodu. Kamień? Przecież nie wąż czy inny predator. Ale jak? Mam zawiązane buty, długie skarpy, długie rajtki, wszystko zakonserwowane stuptutami. W jaki sposób cokolwiek może się przedostać przez taką fortyfikację? No jak?!

Tak trochę jak w bitwie o Helmowy Jar z Władcy Pierścieni, gdzie twierdzy z murem wysokim na 6 metrów i szerokim na tyle, że czterech wojowników mogło w szeregu zmieścić się na jego szczycie, osłoniętym parapetem, zza którego najroślejszym nawet mężom głowa tylko wystawała, broniło prawie 4 000 żołnierzy. I to nie byle żołdaków z łapanki tylko rodowitych Rohańczyków z dziada pradziada, których życie opierało się na silnej tradycji wojennej. Znakomitych wojowników z krwi i kości. Mimo to siły Isengardu pod dowództwem Uruk-hai zdołały stworzyć wyrwę w murze twierdzy, przeprowadzić zmasowany atak i całkowicie zmiażdżyć obrońców, których pozostałe przy życiu marne resztki zmuszone były wycofać się głębiej do środka fortecy. Swoją drogą Peter Jackson trochę popłynął w swojej ekranizacji Władcy Pierścieni, bo ten ork-kamikadze, którego Legolas-sokole-oko-zawsze-trafiam-do-celu nie był w stanie zdjąć to trochę naciągane. Zapewne dlatego, że byłoby zdecydowanie mniej widowiskowo przedstawić scenę przebicia muru zgodnie z opisem Tolkiena, w którym przydupasy Sarumana pełzają tajniacko do przepustu, żeby podpalić ognie Orthanku i zrobić wielkie bum.

Poświęcam chwilę, żeby pobłogosławić mój niefart, tym bardziej, że pomimo zwolnienia powoli zaczynam doganiać innych zawodników. Najwyraźniej zmęczenie nie tylko mi doskwiera. A teraz będę musiał stanąć, zdjąć stuptut, rozwiązać buta, wytrzepać kamyczek i zmontować na powrót tą skomplikowaną konstrukcję. W takim razie poszukam chociaż jakiejś ławeczki, żeby nie musieć siadać na ziemi, a później się z niej podnosić, to może zaoszczędzę dwie albo trzy sekundy.

Na dole już wiosna w pełni.

Po kolejnych dwóch kilometrach i dwóch odrobionych pozycjach poddaję się. Najwyraźniej nikt nie uznał Żółtej Drogi za na tyle atrakcyjne miejsce, żeby zapewnić podróżującym tędy wędrowcom miejsce na złapanie oddechu, czy chociażby krótki odpoczynek. Nawet Bank Gospodarstwa Krajowego nie chciał postawić tu ławki “z polską flagą”. Zauważam niziutki murek i uznając, że nic korzystniejszego mnie tutaj nie spotka, postanawiam użyć go jako podpórki pod mój zmęczony tyłek. Siadam, czy może bardziej kucam w pozycji nadającej się o wiele bardziej do szaletów miejskich w postaci dziury w podłodze, łapię za stuptut, ale całą operację krzyżuje mi przeszywający ból w lewym udzie, w skutek skurczu. Oczywiście to tam sama noga, która cierpi od kamyczka, więc jeśli ją rozprostuję, żeby pozbyć się skurczu, to nie dam rady zdjąć buta. Zbyt krótkie rączki. Albo zbyt długie nogi. Albo jedno i drugie. Szach mat.

Zaciskam zęby na tyle mocno, żeby poczuć dyskomfort i odsunąć uwagę świadomości od bolącego uda, po czym jak najszybciej zrzucam obuwie. Po tej spektakularnej akcji mogę wyprostować nogę, żeby naciągnąć odpowiednio mięśnie i pozbyć się skurczu, a w międzyczasie wytrzepać kamyczek z buta. Multitasking po całości. Udaje mi się pozbyć przeszkody, zostaje jeszcze ubranie się z powrotem. Zadanie nie jest łatwe ze względu na powracający skurcz, ale po kilkudziesięciu sekundach jestem znowu na nogach i mogę kontynuować Zimowy Ultramaraton Karkonoski.

Dosyć długie, ale relatywnie łagodne podejście zdaje się ciągnąć w nieskończoność, co w tym przypadku oznacza jakieś 5 km. Nadal muszę się oszczędzać, ponieważ przy każdej próbie przyspieszenia czuję jak mięśnie ud przypominają mi o czyhającym zagrożeniu skurczowym. Jestem na granicy przeszywającego ataku, jednak wolniejsze tempo pozwala mi odroczyć w czasie starcie z bólem. Co więcej, okazuje się, że nie tylko ja niepoprawnie przeliczyłem swoje możliwości, ponieważ mimo wymuszonego zwolnienia tempa jestem w stanie odrobić dwie pozycje w trakcie tego podejścia.

Równo 5 godzin po rozpoczęciu biegu docieram do wzgórza nad Budnikami. Stąd powinno być już z górki do samej mety a mi właśnie stuka 42 km. Zostaje 6. Żeby wyrobić się w 5,5 godziny muszę pokonać każdy następny kilometr nie wolniej niż w 5 minut. Łatwo nie będzie, ale nie odpuszczam. Walka!

Dwa kilometry dalej jestem odrobinę w plecy. Przydałoby się dosłownie troszeczkę przyspieszyć, ale nie jestem w stanie. Jeśli zmuszę swoje mięśnie choćby do minimalnie większego wysiłku, jestem pewien że się zbuntują przeciwko mnie i tyle będzie mojego wyniku na mecie. Zostaje mi wierzyć, że podany przez organizatora dystans 48 km jest zaokrągleniem i tak naprawdę jest tego 47 z kawałkiem. Oby tylko nie było już pod górę to może jeszcze uda się dowieźć wymarzony wynik. To pomyślawszy dobiegam do niewielkiego wzniesienia, na które muszę się wspiąć.

Gdzieniegdzie zima jeszcze walczy.

Nie tak sobie wyobrażałem swój finisz. Siły nawet są, ale stan przedskurczowy nie pozwala mi na rozwinięcie skrzydeł. Wręcz przeciwnie, wchodząc pod górę wewnętrzne strony ud tak bardzo mi się napinają, że jestem zmuszony przejść do marszu. Nie dam rady złamać tej cholernej bariery 5,5 godziny.

Świadomość już podrzuca mi czarne myśli i sugestię, że teraz jest ten moment, kiedy można się popłakać, ale tym razem nie daję się tak łatwo podejść. Pies drapał ten wynik! Mógłbym się poryczeć teraz, bo znowu zabraknie mi zaledwie kilku minut do zakładanego planu, ale przecież sam podjąłem decyzję, żeby się zatrzymać w Domu Śląskim, żeby wąchać Śnieżkę od góry, żeby robić przystanki na fotki co jakiś czas. Spędziłem tu naprawdę zajebiste kilka godzin, a każda minuta przyczynia się do maksymalizacji satysfakcji z udziału w tym biegu. Samo bycie w drodze daje mi większą radochę, niż ukończenie wyzwania. Niestety bezlitosna presja statystyk powoduje, że często o tym zapominam. Nie mam czego żałować. Trzeba się cieszyć, że nadal jest to godny wynik i dumnie przejść przez metę.

Z takim założeniem i wyraźnym trudem pokonuję ostatnie niewielkie wzniesienie, na szczycie którego stoi wolontariusz pokazując palcem na miejsce obok swoich butów i tłumacząc, że od tego moementu nie będzie już ani metra w górę. Zostaje zjazd do bazy. Stromy zbieg zboczem Pohulanki pokonuję z zagryzionymi zębami, nadal walcząc ze skurczami, które co rusz starają się uprzykrzyć mi życie, na szczęście odcinek nie jest długi. Już po chwili biegnę krótkim łącznikiem pomiędzy ulicą Parkową a Konstytucji 3-ego Maja, by po chwili wypaść na główny deptak w Karpaczu, pełen przypadkowych kibiców, z których jeden z nich zobaczywszy mnie drze się na cały głos: „Dawaj! Ostatnia prosta i to z górki!”.

Ja natomiast zamiast dawać stoję jak to cielę, z jego perspektywy zapewne zastanawiające się w którą stronę teraz należy się udać. Wiem, że w prawo, że do mety. Tylko nie wiem gdzie jest moja żona. Umówiliśmy się, że będzie stać z dzieciakami na deptaku, a ja zabiorę starszaki i razem wbiegniemy na metę. Dlatego muszę się uważnie przyjrzeć, czy nie ma ich gdzieś tutaj. Ciężko wyłowić nawet znajome główki ze szpaleru ludzi stojących wzdłuż trasy, tym bardziej na zmęczeniu. Jestem mocno zaskoczony jak dużo kibiców zgromadziło się tutaj, żeby wspierać finiszujących zawodników. Jeszcze przed chwilą wszyscy krzyczeli, klaskali, trąbili w wuwuzele, albo dzwonili dzwoneczkami, jednak widząc mój przypadek zamilkli i czekają na rozwój wydarzeń. Nie dziwię się. W końcu powinienem przyśpieszyć nakręcony panującą wokół wrzawą, a ja zwolniłem i rozglądam się po ludziach jakby byli z innej planety.

Tu ich nie ma. Muszą być gdzieś dalej. Do mety zostało jakieś 200 metrów gęsto obłożonych setkami ludzi. Kurde mogliśmy to przemyśleć i umówić się w jakimś strategicznym miejscu typu pod Żabką, albo obok tego kolesia stanowiącego fatalną imitację Marshalla z Psiego Patrolu, zupełnie bez życia machającego do przechodniów i kasującego piątaka za zdjęcie z nim, mimo że nawet najwięksi na świecie fani tego kanadyjskiego serialu animowanego, czyli moje dzieci, przechodząc obok niego poprzedniego dnia zaczęły mi tłumaczyć, że prawdziwy Marshall wygląda inaczej i tak na prawdę to ten przebieraniec powinien dopłacać turystom do fotki. Ruszam więc żółwim krokiem w kierunku mety skanując otoczenie jak łazik Perseverance powierzchnię Marsa, z tym że w przeciwieństwie do niego, ja nie szukam żadnego krateru w Karpaczu, tylko własnej małżonki z dziećmi.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Ewa Ochnio.

Dostrzegam ich jakieś 50 metrów przed niebieskim bannerem oznaczającym koniec trasy. Dzieciaki już zgrzane wychodzą na deptak, biorę ich za rączki i jeszcze wolniej zmierzamy w kierunku mety. Muszę uważać, bo króciutkie nóżki Polki ledwo nadążają stawiać mikrokroczki, żeby dotrzymać tempa, ale widać, że im się podoba. Konferansjer drze się do mikrofonu, jednak nie mam pojęcia o czym mówi. Zupełnie nic do mnie nie dociera, ponieważ zbyt dużą uwagę przywiązuję do tego, żeby mi się córka nie potknęła i nawet nie zwracam uwagi na głośne piknięcie maty pomiaru czasu.

META

Dzieciaki cieszą się mogąc uczestniczyć choćby w kawałeczku tego wyzwania. Przybijamy piątki, są nawet przytulasy, Polka dostaje medal, a wodzirej wciąż nawija bez końca, choć ja nadal jestem zbyt zajęty swoimi pociechami, żeby zrozumieć jakiekolwiek wyraz z jego potoku słów. W tym samym momencie dociera do mnie, że nawet mnie zmęczył ten Zimowy Ultramaraton Karkonoski. Próbuję usiąść, ale raczki schowane w pasie kompresyjnym kłują mnie w tyłek tworząc nieduży i wyjątkowo nierelaksujący kawałek maty akupresurowej. Fakir ze mnie marny, więc jednak postoję.

W międzyczasie dzieciaki zwietrzyły paśnik dla spragnionych oferujący zdrowe przekąski. Czekoladki, ciasteczka, żelki i inne tego typu podstawowe suple przeciętnego maratończyka. Nie mam serca mówić im, że to tylko dla zawodników. Bierzcie ile chcecie. Każdy kto przekroczy linię mety może jeść w opór. W sumie nawet za bardzo ich nie okłamałem, a organizator raczej nie będzie miał z tym problemu. Chociaż z drugiej strony, gdyby wzięli na poważnie moje zapewnienia z tym jedz ile chcesz i znając możliwości konsumpcyjne słodyczy moich dzieci, mogłoby się okazać, że dla dobiegających później zawodników już nie starczy. Dobra dzieciaki, każdy jeszcze po dwa… no niech będzie po trzy słodycze i idziemy szukać mamy!

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Piotr Oleszak.

Już po chwili jesteśmy pełnym składem w hali pełniącej rolę biura zawodów. Maluchy rzucają się na salę gimnastyczną, gdzie rozłożone są materace do akrobatyki, co oznacza, że możemy tu spędzić kolejne kilka dni, a ja mam czas, żeby swobodnie się przebrać w świeże łachy, jednak muszę to zrobić żwawo, ponieważ żołądek już się zorientował, że dzisiaj więcej biegania już nie będzie i teraz domaga się uzupełnienia zużytego paliwa.

Pisklaczki większości gatunków ptaków są w pełni zależne od rodziców. Zaraz po wykluciu się z jaj sprawiają wrażenie jeszcze bardziej bezbronnych niż ludzkie niemowlę. Są małe, łyse, ślepe, wyczerpane i głodne. Jedyny instynkt jaki posiadają to świadomość, że jak się otworzy dziób i będzie się wystarczająco głośno kwilić, to stary albo stara coś im zaaplikują, żeby tylko małe przestały drzeć paszczę. Tak właśnie wyobrażam sobie mój żołądek. Jego wpust rozszerza się do granic możliwości wydając z siebie podejrzane dźwięki i czeka aż w końcu rozpocznie się tankowanie. Muszę coś zjeść, bo zaraz padnę.

Ostatkiem sił pędzę do bistro obok biura zawodów, reklamującego się hasłem “Obiady domowe”, gdzie przewidziany jest posiłek regeneracyjny dla wszystkich zawodników, tłumacząc żonie, że musi na mnie poczekać, bo jeśli zaraz czegoś nie zjem, grozi to moim paraliżem i frustracją, przez co się pokłócimy i rozwiedziemy, co jest chyba wystarczającym argumentem za. Wbiegam biegiem po schodkach na półpiętro, pomimo że przed chwilą ukończyłem 48-kilometrowy Zimowy Ultramaraton Karkonoski, jednak teraz liczy się każda sekunda. Jadę już na rezerwie, więc motywację mam większą niż w przypadku walki o złamanie trzech godzin w maratonie na ostatnich kilku metrach.

Wpadam do lokalu i z zachwytem stwierdzam, że do bufetu nie ma kolejki, dzięki czemu od ręki dostaję talerz pełen kaszy, obok której leżą 4 kawałeczki mięska w sosie i kilka ćwiartek ogórków kiszonych. Posiłek raczej skromny, ale lepszy niż żaden. Najwyraźniej Magda Gessler jeszcze tu nie dojechała ze swoimi rewolucjami. Momentalnie wcinam wszystko i z trudem powstrzymuję się, żeby nie wylizać naczynia na oczach tych wszystkich osób wokół mnie. Nie to, żeby to było danie na miarę restauracji z trzema gwiazdkami Michelin. Ja po prostu konam z głodu i jestem tak potwornie głodny, że w tym momencie zjadłbym nawet to co Timon i Pumba określali mianem żarcia, a Simba ochydą.

Co to jest? Żarcie! A nie wygląda?!

Miałem nadzieję, że poczuję się choć odrobinę pełny po tym posiłku ale nie bardzo. Wręcz rozdrażniłem tylko tasiemca, który skubnąwszy trochę kalorii po takim poście jaki mu zafundowałem, podgryza mnie teraz w ściankę jelita cienkiego, sygnalizując, że chce więcej. Paula, musimy iść coś zjeść.

Po drugim obiedzie, tym razem z deserem, czuję że chyba odrobiłem zaległości. Tłuszcz w formie pizzy z dużą ilością sera obficie polanego oliwą z oliwek przyjął się znakomicie i z pewnością zapewni mi energię na pozostałą część dnia. Tymczasem musimy wracać na kwaterę do Szklarskiej, ponieważ do 18 mamy zapewnioną obiadokolację, a ja dziś nie zamierzam odpuszczać żadnego posiłku. Trzeci obiad pod wieczór przekonuje mnie, że kalorie spalone na trasie uzupełniłem z nawiązką. Nawet chyba odrobinę przesadziłem, jednak wyrzutów sumienia nie mam. Taka nagroda za ukończony Zimowy Ultramaraton Karkonoski.

Ostatnia rzecz to przegląd strat. Dopiero pod prysznicem mam okazję obejrzeć własne stopy. Podmarznięte od samego początku i przemoczone kompletnie za Okrajem powinny odnieść choć minimalne uszkodzenia, jednak gdy oglądam je z każdej strony, nie widzę najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. Żadnego odcisku, odgniotka, obitego paznokcia, martwicy po odmrożeniu, złamania, stłuczenia, obtarcia, czy jakiejkolwiek innej szkody, która mogłaby powstać po solidnym znęcaniu się nad stopami przez kilka godzin. Moje wysłużone Mizuno spisały się godnie.

DZIEŃ PO

Poranek okazuje się być najbardziej łaskawym dniem ze wszystkich, które następowały po moich dotychczasowych ultra wyzwaniach. Zimowy Ultramaraton Karkonoski mnie zmęczył, ale nie na tyle, żebym miał problem z zejściem po schodach. Czuje wyczerpane mięśnie, jednak jest to ten rodzaj przyjemnego dyskomfortu na granicy zakwasów, dającego solidną dawkę satysfakcji z zakończonego wysiłku. Aż przyjemnie się utyka idąc na śniadanie.

Sił mam jeszcze na tyle dużo, że decydujemy się nawet na wycieczkę pieszą w okolice Jakuszyc, niestety jedno z niewielu miejsc, gdzie w niższych partiach gór ostało się jeszcze cokolwiek śniegu. Wprawdzie dzieciaki odrobinę nadinterpretują stwierdzenie “tata jest w formie”, bo kończy się tak, że muszę pchać wózek, albo ciągnąć starszaków na sankach. W sumie lepiej to niż nosić Polkę na barana, na co Leon oburzony wykrzyczałby swoje “Ja też tak chcę!”. Całe szczęście mała Helenka smacznie sobie śpi i chociaż jej nie trzeba nosić.

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

  • Pięć żeli – Jedzone regularnie co godzinę;
  • Zupka – Miska pomidorówki w Domu Śląskim;
  • Żelki – Dwa węże na Szrenicy;
  • Czekolada – Dwie kostki w Domu Śląskim;
  • Woda – zaledwie 1 litr z którym ruszyłem na trasę;
  • Herbata – 2 litry zatankowane w Domu Śląskim i na przełęczy Okraj.

SPRZĘT

  • Plecak Grivel 5l – Pierwszy raz miałem problem zmieścić się w mój plecaczek, mimo że wystarczył mi w biegu na 240 km. Zima rządzi się swoimi prawami i musiałem zrezygnować z gogli. Reszta weszła upchnięta trochę kolanem;
  • Buty Mizuno Daichi – Bez zarzutów. Wygodne, nie obcierające, nie gubiące moich paznokci po drodze;
  • Ciuchy – Na dole ocieplane rajtki, na górze koszulka + rękawki, a na nich bluza z kapturem. Do tego Buff na szyję i czapka zimowa. Za Szrenicą trochę zbyt chłodno, ale znośnie. Później idealnie;
  • Garmin Fenix 5 – Bez problemu wytrzymał, bo to tylko 5,5h, aczkolwiek zeżarł mi prawie pół baterii;
  • Kije Black Diamond – Przydały się zwłaszcza na pierwszym podejściu na Szrenicę, później na Śnieżkę oraz na samym końcu gdzie odrobinę brakowało mi sił;
  • Pas biodrowy Compress Sport Free Belt Pro -Posłużył jako pogłębienie plecaka. Wrzuciłem do nie rączki i zapasowe rękawice, inaczej by mi się nie zmieściły;
  • Czołówka Petzl Actik – Wziąłem tylko dlatego, że była w wyposażeniu obowiązkowym i tylko dlatego, że jest relatywnie lekka i mała. Nie miałem okazji użyć, leżała sobie na dnie plecaka;
  • Raczki biegowe Camp Ice Master Run – Świetnie się sprawdziły. Są lekkie, w miarę szybko i łatwo się je zakłada, a na oblodzonych fragmentach zapewniają +100 do stabilizacji.
TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Kaja Osikowska – Tasz.

KPI

  • 6:58 min/km to moje średnie tempo na trasie, natomiast wyłączając postoje, średnie tempo ruchu wyszło na poziomie 6:51 min/km, przez co był to mój najszybszy ultramaraton;
  • Daje to 8,6 km/h średnio i 8,8 km/h w ruchu – To już nawet szybciej niż żwawy spacer;
  • Spaliłem ponad 3 100 kcal;
  • Wypiłem niecałe 3 litry płynów w drodze, co jest niedużą ilością jak na mnie;
  • W ruchu spędziłem 5 godzin i 35 minut, a w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków wyniósł zaledwie 5 minut. Coś tutaj nie zagrało. Na samej Śnieżce spędziłem dobre 5 minut, a drugie tyle w domu Śląskim. Przystanków było zdecydowanie więcej, Garmin mi nie wyrabia;
  • Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:12 – Żółta droga za przełęczą Okraj;
  • Najwolniejszy kilometr to podejście na Śnieżkę, co zajęło mi ponad 13 minut;
  • Najszybszą dychę wykręciłem pomiędzy 30 a 39 km – zbieg od Jelenki do Jedlinki, w zasadzie cały czas w dół;
  • Najwolniejsza dycha to odcinek od Odrodzenia do Śnieżki;
  • Średnie tętno wyszło mi na poziomie 142 ud./min, a najwyższe to aż 195 ud./min, wykręcone gdzieś w okolicach Małego Stawu na relatywnie płaskim terenie. Jak dla mnie błąd pomiaru.

WYNIK

  • Z 388 startujących zawodników nikt nie odpadł na trasie. Wszyscy zmieścili się w 10,5-godzinnym limicie czasowym;
  • Ostatni zawodnik dotarł na metę na niecałą minutę po upływie limitu po 10 godzinach i 36 minutach;
  • Ukończenie biegu zajęło mi 5 godzin i 35 minut (-30% do zwycięzcy);
  • Zająłem 20. miejsce w kategorii OPEN i 12 w kategorii M30;
  • W Domu Śląskim byłem 16., a miałem wrażenie że jest znacznie gorzej. Za Okrajem miałem wrażenie, że odrabiam straty tymczasem ostatecznie skończyłem 4 miejsca niżej;
  • Spośród 388 osób, które ukończyły bieg, 85 to kobiety (22%);
  • Przeciętny czas ukończenia tego biegu wynosił 7 godzin i 26 minut;
  • Czy mogłem to zrobić lepiej? Chyba tak. Mogłem odpuścić fotki i kontemplację na Śnieżce, aczkolwiek nie jestem pewien czy mięśnie wytrzymałyby jeszcze wyższą intensywność pod koniec. Do sprawdzenia za rok.
Pomarańczowa krecha to ja, zielona to średnia

KOSZT

  • Wpisowe – 400 zł;
  • Kwatera – Pojechaliśmy rodziną, więc tego nie liczę;
  • Dojazd – Około 300 zł w każdą stronę. Przynajmniej dobrze się rozkłada gdy ma się 5 osób na pokładzie;
  • Taxi na start – 50 zł;
  • Zakupy na expo – 200 zł za żele i pamiątki dla dzieci. Za same żele zapłaciłem 40 zł;
  • Zakupy przed – 180 zł za raczki, których jeszcze nie miałem, a były w wyposażeniu obowiązkowym;
  • Koszty na miejscu – Nawet nie liczę, bo z dziećmi kasa idzie jak woda. Lepiej nie wiedzieć;
  • Łącznie – Dużo! Ale warto!

PLUSY

  • Punkty odżywcze – Na gęsto, pierwszy już na 4. kilometrze. Jeśli ktoś chciał się najeść, możliwości nie brakowało;
  • Oznaczenie trasy – Idealne. Nie dało się zgubić. Dodatkowy plus za wstążki w innym kolorze oznaczające błędny kierunek, dzięki czemu wiadomo gdzie nie biec. Genialne, a zaledwie kilka biegów stosuje ten patent;
  • Trasa – Nie do opisania. Niesamowicie malownicza. Chociaż gdyby to ode mnie zależało zacząłbym bardziej na wschód, w Jakuszycach gdzie jest więcej trailu, zamiast kręcić szutrem wokół Łysej Góry;
  • Miejscówka – Karpacz świetnie się wpisał jak gospodarz, z dużą bazą noclegową i ofertą gastronomiczną;
  • Wolontariusze – Jak zwykle, wspominam tylko dla formalności. Niesamowici ludzie, którzy z jakiegoś dziwnego i niezrozumiałego powodu przyjeżdżają w góry pomagać innym ultrasom w biegu;
  • Oprawa biegu – Nie mam pojęcia kim był konferansjer, ale trzeba przyznać, że koleś miał dobre gadane zarówno na starcie jak i na mecie, bez czerstwych żartów;
  • Meta – Fantastyczna. Finisz deptakiem w Karpaczu w dół, gdy wzdłuż niego stoi masa kibiców to niesamowite przeżycie. Nakręca do ostatniego wysiłku i daje świetnego kopa;
  • Expo – Rewelacja. Piwo i kawa dla biegaczy, sklepik ze wszystkim co potrzebne na bieg, do tego mnóstwo gadżetów okołobiegowych od pamiątek przez ciuchy aż po kubeczki;
  • Dojazd – Jadąc z Warszawy jest to niecałe 500 km, które da się pokonać w 5 godzin. Jak na polskie warunki to bardzo przyzwoicie;
  • Pakiet startowy – Mój niestety dosyć drogi, ale przeliczają stawkę na każdy z 240 km, Bieg Siedem Szczytów nadal wychodzi jako relatywnie tania impreza. Tym bardziej, że w cenie był nie tylko numer startowy, ale również drobne fanty dla biegaczy, a dla finiszerów kozacka bluza Salomona;
  • Ekipa foto – Jeszcze nie widziałem takiego stężenia fotografów na jednej imprezie. Było ich mnóstwo, być może odrobinę zbyt gęsto wokół Śnieżki, a zdecydowanie mniej w pozostałych miejscach, niemniej pamiątek z biegu w postaci widokówek mam całą masę;
  • Eko – Jest dobrze, brak niepotrzebnych reklam i ulotek w pakiecie startowym;
  • Koronacja zwycięzców – Znam tylko relację z drugiej ręki. rzekomo impreza była na tyle przednia i tak dobrze zorganizowana, że ciężko było znaleźć miejsce w Chacie Karkonoskiej.
TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Fot: Sławek Nakoneczny.

MINUSY

  • Koszt – Do czegoś się musze przyczepić. To chyba najdroższa impreza w jakiej brałem udział. Za każdy kilometr trasy musiałem zapłacić 8 zł. Do tego dojechać, przespać się, zjeść i zadowolić dzieciaki pamiątkami. Mimo wszystko warto. Naprawdę. Za jakość trzeba zapłacić.

PODSUMOWANIE

Niesamowity był to bieg, choć robotę w tym wszystkim zrobiła pogoda. To mój pierwszy Zimowy Ultramaraton Karkonoski, poprzednie znam tylko z relacji i rzekomo taka aura jeszcze się trafiła, dopóki ja nie miałem okazji wziąć udziału w tej imprezie. Przypadek? Nie sądzę!

Jest to pierwszy bieg, po którym bez zastanowienia wiem już teraz, że chętnie wziąłbym udział w kolejnej edycji. Zimowy Ultramaraton Karkonoski jest świetnie zorganizowany, uczciwie nie mam się do czego przyczepić, poza wspomnianą ceną, niemniej nie żałuję ani jednego grosza zostawionego w Karpaczu. Mógłbym się rozpisywać jak świetnie się tutaj bawiłem, ale to nie odda w pełni klimatu ZUKa. Tu trzeba przyjechać, tego trzeba doświadczyć.

Choć niestety z ulicy wejść tu nie można. Spełnienie kwalifikacji jest relatywnie łatwe, jeśli ktoś biega regularnie, bo wystarczy mieć zaliczone 2 biegi górskie na dystansie przynajmniej maratonu. Patrząc po liczbie osób, które ukończyły Zimowy Ultramaraton Karkonoski w tym roku, czyli 100%, wygląda na to, że jest to jedyna słuszna decyzja, dzięki której GOPR nie musi się tarzać po karkonoskim grzbiecie w poszukiwaniu zagubionych lub zmęczonych zawodników.

Co dalej? Mam nadzieję, że w przyszłym roku szczęście w losowaniu na Zimowy Ultramaraton Karkonoski dopisze mi bardziej niż w poprzednich latach. W międzyczasie zamierzam wrócić na Śnieżkę już w kwietniu, ale o tym innym razem.

Zatem podsumowując, polecam i będę polecać Zimowy Ultramaraton Karkonoski każdemu, kto ma już odrobinę doświadczenia w biegach górskich. Być może na tak wspaniałą pogodą już się nie trafi, jednak zima w górach ma w sobie magię. Dla mnie było to świetnie doświadczenie, spędziłem cudowne chwile na śniegu i chcę więcej a to przecież o to między innymi chodzi, żeby się nie przejadło. Ja wręcz czuję mały niedosyt i wyjątkowo nawet tak bardzo się nie zniszczyłem tym razem. Na szczęście nic w przyrodzie nie ginie i jestem przekonany, że już wkrótce góry odbiorą mi godność z nawiązką.

TeamPlutt Zimowy Ultramaraton Karkonoski ZUK Daniel Pluta Karpacz Śnieżka
Pan Marek w ujęciu Sławka Nakonecznego; tak było!

Related Post

2 Replies to “Zimowy Ultramaraton Karkonoski – Fūjin, Królowa i pan Marek”

  1. Świetna relacja, jak zwykle 🙂 Przepiękne zdjęcia Karkonoszy i Śnieżki zimą, a Twoje porównania literackie i wielotematyczne wtrącenia są nie do pobicia! Wspaniale mi się czytało 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *