Gdy zaczynałem biegać, myślałem że jest to najtańszy sport na świecie. W zasadzie jedyny konieczny ekwipunek to buty. Choć wariaci i bez tego sobie radzą. Ja kupiłem swoje pierwsze obuwie biegowe w CCC za 19,99 i ruszyłem na trasę. Z czasem okazało się, że wspomagaczy, wcale nie w niskiej cenie jest całkiem dużo. Można sobie bez nich poradzić, ale fajnie też je mieć. Poniżej przedstawiam listę najbardziej przydatnego ekwipunku, przynajmniej w moim odczuciu.
Buty
Tytułem wstępu: nie jestem ultra zbokiem (jeszcze), więc w mojej stajni pasie się na wolnym wybiegu zawrotna ilość jednej pary trailowych butów biegowych. Chciałbym mieć ich więcej, ale żona zajęła wszystkie wolne miejsca w szafie, dodatkowo jako że jestem wyznawcą minimalizmu, posiadanie każdej ponadprogramowej sztuki kłóci się z moim Feng Shui. Stawiam na uniwersalizm, nie zgadzam się z tą babcią z reklamy wybielacza i wierzę, że może istnieć but trailowy do wszystkiego, a tym samym wcale nie do niczego. A przynajmniej w miarę.
Od początku mojej ultra przygody o me stopy dbały z fantastycznym rezultatem Mizuno Daichi, flagowy model trailowy tej japońskiej marki. Niezależnie od warunków pogodowych, czy to błoto, czy to upał, czy to deszcz, czy to śnieg, spisywały się znakomicie. Nie mogę powiedzieć złego słowa. Nigdy nie straciłem paznokcia, zrobiwszy w nich setki kilometrów. Czasami zdarzyły się jakieś mniejsze odciski, ale generalnie znakomicie mi leżały.
Zawsze dobierałem rozmiar tak, żeby zostało trochę luzu na palce (ponad pół centymetra). Jedyny mankament Mizuno Daichi to dosyć sztywna cholewka. Przy dłuższych biegach dawało się to we znaki poprzez lekko obolałe kostki, które z reguły na mecie były obite niczym worek treningowy. Jednak nie sklasyfikowałbym tego jako ból, raczej skromny dyskomfort.
Po przebiegnięciu Łemkowyny naczytałem się o bieganiu naturalnym oraz o tym jak branża obuwnicza wymusza na biegaczach nieergonomiczne ułożenie stopy, a rzekome bieganie w zerówkach sprzyja bezpiecznemu krokowi i uniknięciu kontuzji. Ziarenko zasiane i miesiąc później do moich drzwi puka kurier z Altrami. Riviera do codziennych treningów oraz Lone Peak w teren. Drop = 0. W przypadku Mizuno był on na poziomie 12, więc w teorii jest to przesiadka jak z Kamaza do Mercedesa EQ. Do dziś z łezką w oku wzdycham do Mizuno, które zdradziłem po jakichś 30 000 km, ale Altra to godny następca i pretendent do żelaznego tronu w panteonie butów biegowych.
Pierwszy solidny test to Ultra Trail Małopolska. Jak przystało na biegowego Janusza, lecę na żywioł, w nowiutkich, ledwo odpakowanych Lone Peak’ach. Niby głupie, ale zakładam, że sprawdzą się analogicznie jak Riviery, w których natłukłem już setki kilometrów. Odczucia w asfaltówkach tutaj nie komentuję, w końcu to strona poświęcona trailowi, jednak terenowe Altry to dla mnie złoto. Przegoniłem w nich 170 km bez przerwy podczas UTM, a dzień po moje stopy wyglądają nadal jak pupcia niemowlęcia.
Lone Peak fenomenalnie trzyma się stopy i ma solidne sznurówki, które nie rozwiązują się podczas biegu, czego nie mogę powiedzieć o Rivierach, sic! Miałem nie komentować asfaltówek! W każdym razie struktura terenowej Altry jest zrobiona z jakiegoś cieniutkiego materiału, który przylega do stopy i sprawia wrażenie dodatkowej grubszej skarpety. Oczywiście przekłada się to na odczucie kamieni podczas biegu, więc w Górach Izerskich pewnie wolałbym marzyć o bardziej ufortyfikowanej konstrukcji, jednak jako wszechstronny but, Lone Peak to złoto. Bieżnik nie jest bardzo agresywny, co poddaje wątpliwość jego użyteczność w strugach deszczu i zwałach błotnych lawin, niemniej w średnio bagiennym otoczeniu jeszcze się w nim nie wypieprzyłem. Gdyby Altra płaciła mi tantiemy, napisałabym jeszcze kilka innych superlatywów, tymczasem muszę się ograniczyć do skromnego: Lone Peak’i są znakomite. I to nie jest post sponsorowany.
Cenowo Altry wypadają przyzwoicie. Kupuję je od oficjalnego dystrybutora, czyli Tricenter który wycenia je na 700 zł, ale ja zakupy robię tylko w listopadzie na Black Friday oraz na wiosnę, kiedy również cały asortyment jest przeceniony przed nowosezonową kolekcją. Do tej pory na Tricenter można było liczyć na 35% rabat, więc Lone Peak’i lądowały u mnie za niecałe 450 zł.
Plecak
Podobnie jak w przypadku butów, mam tylko jeden: Grivel Mountain Runner 5L. Niby tylko odpowiednik dwóch siatek ziemniaków z Lidla, ale jeszcze mi miejsca nie brakowało, nawet na stumilowym biegu. Niezliczona ilość dodatkowych kieszonek, do których można coś upchać pozwala z powodzeniem zapakować do niego cały ekwipunek razem z zapasowymi ciuchami. Cała garderoba niestety nie wejdzie, ale cienka kurtka, która najczęściej na biegach ultra jest w wyposażeniu obowiązkowym bez problemu się zmieści.
Do każdej kieszonki jest swobodny dostęp bez potrzeby zdejmowania plecaka, no może poza głównym zbiornikiem, dlatego tam zawsze wrzucam rzeczy, których mam nadzieję nie potrzebować w trakcie biegu: kurtka, bandaż, plastry, folia NRC, dowód, pieniądze i inne gadżety, które lepiej mieć i z nich nie skorzystać, niż potrzebować a nie mieć.
Cała reszta kieszonek Grivela przypomina konstrukcję Citroena C4, więc człowiek sam się gubi w tym co gdzie pochował i czasami mam wrażenie, że przydałaby się ściąga na trasie, co gdzie upchałem. Najczęściej lecę następującym schematem:
- Po jednym bidonie w kieszenie na piersiach, dzięki czemu wyglądam jak matka karmiąca;
- W jedną małą kieszonkę nad bidonami chowam zapasowe skarpetki i czołówkę, a drugą zostawiam na śmieci;
- Kieszonki pod pachami to spiżarnia, upycham do nich jedzenie;
- Za tymi pod pachami są jeszcze dodatkowe kieszenie na rzepy, ale dopiero niedawno je odkryłem, więc nie miałem okazji z nich skorzystać;
- Małe kieszonki na pasie na brzuchu wykorzystuję różności: a to zapasowe baterie do czołówki, a to drobniaki w monetach, a to chusteczki i cokolwiek innego co warto mieć pod ręką;
Zapakowany w ten sposób zawsze nie mogę wyjść z podziwu rzeczywistej kubatury pięciolitrowego plecaka. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek żałował, że nie mam większego tornistra. Być może, jak już wystartuję w Crossing Switzerland i będę musiał biec kilka dni z rzędu, trzeba się będzie zastanowić nad większym gabarytem. Tymczasem uważam, że w biegach, które pokonuje się na raz Grivel 5L to najrozsądniejszy wybór. Większy plecak to też więcej kilogramów do przeniesienia na plecach przez niezliczoną ilość kilometrów, dlatego wolę zapakować mniej i ratować się przepakami oraz punktami odżywczymi.
Takiego Grivela bez problemu można znaleźć w necie za niecałe 300 zł, a przy dobrej promci nawet za 250. Mój służy mi od 2018 roku i nadal spisuje się znakomicie. Żadnych przetarć, dziur czy innych mankamentów. Solidna konstrukcja, która posłuży na dobre kilkadziesiąt ultramaratonów.
Kije
Podczas Winter Trail Małopolska w 2018 roku czułem się jak przedstawiciel pozaziemskiej cywilizacji, stojąc na starcie jako jedna z niewielu osób bez kijków biegowych. Pierwsza myśl: mięczaki. Jednak po kilku godzinach spędzonych na trasie, gdy nogi wchodziły mi już mocno w dolną część pleców, uznałem że kije nie muszą być takim złym pomysłem.
Wtedy właśnie pojawił się problem. Zacząłem zgłębiać temat i im więcej czytałem, tym trudniej było mi podjąć decyzję o wyborze odpowiedniego modelu. Jak ze wszystkim, tak też z kijami, poszczególne modele są do specjalistycznego przeznaczenia. A to na dużą ilość zbiegów, a to na dużą ilość podejść, a to lekkie karbonowe, a to wytrzymałe aluminiowe. Najlepiej mieć ich całą przyczepkę i wozić ją ze sobą na każdy bieg,
Mimo wszystko nie zapominam o minimalizmie i Feng Shui, więc stawiam wszystko na jedną kartę. Black Diamond Z-Pole kupione na promci w Decathlonie towarzyszą mi od 2019 roku. 130 cm aluminiowego stopu o wadze niecałych 150 gram na sztukę z kozacką piankową rękojeścią odciąża moje zmęczone uda na podejściach. W czasie zbiegów transformują się jak Optimus Prime w niewiele ponad czterdziestocentymetrowy trzysegmentowy pałąk, składając się w dwóch miejscach, dzięki czemu mogę je przytwierdzić bez problemu do plecaka lub utkać w pas biegowy. Fantastyczne rozwiązanie, które uwalnia ręce przynajmniej na część biegu. Chciałem kupić te z włókna węglowego, ale dwa razy wyższa cena za zaledwie 25 gram mniej na kiju to nie mój budżet.
Same kije to znakomite rozwiązanie, z którego w chwilach kryzysu korzystam nawet na płaskich odcinkach, jednak trzeba pamiętać o odpowiednim podejściu do korzystania z nich. Moim największym błędem było zabranie ich na Sztafetę Górską bez uprzedniego przygotowania siebie pod bieg z kijami. Już w trakcie zawodów mocno odczuwałem bicki i cycki, ale dzień po i kilka kolejnych to droga przez mękę. Zakwasy, które weszły mi na tors i ręce męczyły mnie jeszcze dobry tydzień i skutecznie uniemożliwiały wykonanie najbardziej banalnych czynności jak zjedzenie zupy czy umycie dłoni, o wzięciu malucha na ręce nie wspominając.
Problem ten łatwo rozwiązać prostymi ćwiczeniami, z których w moim odczuciu najskuteczniejsze są pompki. Więc pompuję sobie regularnie w domowym zaciszu celem wzmocnienia mięśni, o których istnieniu nie do końca sobie wcześniej zdawałem sprawę. Czy może raczej z faktu, że trzeba o nie dbać również na inne sposoby niż powtórzenia do góry i na dół ze szklanką piwa. Zbyt małe obciążenie. Nie pomaga.
W 2019 roku te kije kosztowały prawie 500 zł, a mi udało się je kupić w Decathlonie za 400 zł. Obecnie kosztują niewiele więcej, a ich karbonowy odpowiednik prawie 800 zł, co jest dosyć odstraszającą ceną, ale kto bogatemu zabroni? O tych aluminiowych nie mogę powiedzieć złego słowa, dobra inwestycja. Być może kiedyś przesiądę się na te z włókna węglowego, jednak na ten moment bieda wersja w zupełności mnie satysfakcjonuje.
Zegarek
Według mnie najmniej istotna pozycja, jeśli chodzi o specyfikację. Dzisiaj każda marka produkująca zegarki sportowe ma w swojej ofercie czasomierz z podstawowymi funkcjami, które zadowolą 95% potrzeb. Zostaje ogonek, który zawsze znajdzie dziurę w całym, bo za mała tarcza, bo za często trzeba ładować, bo nie ma funkcji mierzenia stężenia kwasu mlekowego, bo nie ma wymiennych pasków, bo jest się kimś więcej niż zwykłym amatorem biegów ultra i jeszcze pierdyliard innych rzekomo istotnych rzeczy, z których w rzeczywistości mało kto korzysta.
Oczywiście możesz być jeszcze bardziej excelowym freakiem niż ja i dojdziesz do wniosku, że poza prędkością, dystansem, tętnem, mocą, rytmem, długością kroku, kaloriami i temperaturą, ekscytują Cię jeszcze inne dane statystyczne, a możliwość ładowania zegarka indukcyjnie powoduje u Ciebie wzmożony odpływ krwi do móżdżku, uwolnienie ponadprogramowej ilości dopaminy, oksytocyny, wazopresyny, serotoniny i noradrenaliny, ale powiedzmy sobie szczerze: zdecydowana większość ludzi szuka źródeł tych wszystkich substancji neurochemicznych w bardziej przyziemnych czynnościach niż analiza danych GPX.
Kiedyś używałem Garmina Forerunner 310XT, czyli nieśmiertelnej “mydelniczki”. Istny gniotsa nie łamiotsa. Podrapany, poobijany, ale służył mi bez zarzutów dobre 5 lat. Przetrwał mroźne zimy, upalne lata, deszcze, wiatry, czekał na tornada, trzęsienia ziemi i atak kosmitów, żeby potwierdzić ostatecznie swoją niezniszczalność. Niestety plany pokrzyżował mu pewien grubas w czerwonym kubraczku, który załadował się nam do domu jednej grudniowej nocy, rzekomo przez komin, zeżarł ciasteczka, wypił sporo mleka, ale na odchodne zostawił nówkę sztukę Garmina, model Fenix 5 Plus.
Nowy egzemplarz służy mi od 2021 roku, ma setki funkcji, z których nigdy nie skorzystałem, jednak spełnia wszystkie moje potrzeby i mógłbym go polecić dalej gdyby nie jeden mały szkopuł, mianowicie sposób ładowania. Poprzednie modele Fenix miały złączkę do kabla umieszczoną na boku zegarka, co pozwalało na jego ładowanie podczas biegu. W nowej wersji jakiś geniusz siedząc sobie pewnego dnia w siedzibie swojej firmy w Olathe wpadł na wspaniały pomysł poprawienia tego rozwiązania i przesunięcia złączki na spód zegarka. Ktoś inny mu przytaknął i tak już poszło na produkcję. Obawiam się, że żaden z nich nie biega na co dzień, a UATy odbębnili tylko na papierze, przez co my, czyli użytkownicy, otrzymaliśmy taki paszkwil do użytku.
Problem jest niezauważalny, jeśli startujesz w biegach wytrzymujących baterię zegarka, czyli trwających maksymalnie 14-15 godzin. Można to trochę wydłużyć wyłączając bluetooth, czytnik tętna i inne funkcje, ale ja osobiście nie chcę sobie takim czymś zawracać głowy. Tak czy siak, jeśli nie przekraczasz połowy doby, po biegu postawisz zegarek na półce podłączony do prądu i nawet nie zauważysz problemu. Przy dłuższych wybiegach ładowanie tego ustrojstwa w ruchu to jakaś masakra, a koleś który to wymyślił powinien zostać wysłany do łagru na przymusowe roboty całodobowe w kamieniołomach, właśnie z tym modelem liczącym mu czas pozostały do zakończenia kary.
W biegu kabel bez przerwy rozłącza się z gniazda, bo nie da się go trzymać na ręce w trakcie ładowania. Do plecaka nie wrzucisz, bo przecież i tak za chwilę trzeba będzie korygować styk, a w kieszeni poza samym Garminem musisz mieć jeszcze powerbank. Bezmyślne rozwiązanie. Reputację Garmina uratował chiński filantrop i multimilioner Jack Ma, który zobaczywszy to rozwiązanie najpierw zapłakał, a następnie założył Aliexpress i pozwolił sprzedawać na nim za całe 9 groszy ładowarki do Fenixów w formie bazy, którą można włożyć pod zegarek i tym samym ładować go w trakcie biegu. Wprawdzie trzeba jeszcze dopłacić za przesyłkę z Chin i uzbroić się z dużo cierpliwości, ale jest to najlepiej zainwestowane 12,09 PLN w sprzęt biegowy.
Czołówka
Temat z tej samej kategorii jak zegarek. A nawet prostszy, bo parametrów dla przeciętnego ultrasa do wzięcia pod uwagę znacznie mniej. Ja wychodzę z prostego założenia: ma świecić długo i mocno. Na przeciwwadze tych dwóch czynników stoi waga i cena. Oczywistym jest, że dwa ostatnie parametry rosną wprost proporcjonalnie do tych pierwszych i to najczęściej ciągiem geometrycznym, więc należy sobie zadać w pierwszej kolejności pytanie: ile chcę nieść dodatkowych gramów oraz ile jest się gotowym na to wydać.
Moją pierwszą czołówką był Petzl Arctik. 90 gram, 300 lumenów i 60 godzin pracy. Niby ok, ale jednak brakowało mi mocy, zwłaszcza kiedy ktoś biegł niedaleko mnie. Miałem wrażenie, że poruszam się z lampą olejną w ręku podczas, gdy inni napierają z jakimiś wojskowymi przenośnymi halogenami. Plusem było zasilanie na baterie AAA, więc łatwo było je wymienić nawet w trakcie biegu. Mimo wszystko potrzebowałem więcej światła.
Z pomocą przyszedł mi kolega po fachu, niejaki Góral z Mazur, który współpracując z marką Ledlenser podrzucił szaraczkom 30% zniżki na modele tej firmy. Długo nie musiałem się zastanawiać i zdecydowałem się na NEO10R. Dwa razy cięższa niż Petzl, bo aż 180 gram, ale też dwukrotnie wyższa moc maksymalna na poziomie 600 lumenów. Niestety w tym trybie czas pracy to zaledwie 10 godzin. Na jedną noc w zupełności wystarczy, ale przy większej wrypie trzeba kombinować: albo doładować w trakcie, albo zmniejszyć moc. Mój model jest ładowany przez standardowe wejście USB, więc cała procedura to nie problem, skoro i tak zawsze mam przy sobie powerbank, żeby ratować zegarek i telefon.
Jeśli chodzi o wagę, to również zupełnie mi nie przeszkadza. Na stumilaku miałem ją na głowie cały bieg, żeby nie marnować miejsca w plecaku i nie odczuwałem tego w żaden sposób. Jednak fajnie byłoby mieć jeszcze silniejsze światło, ale bardziej w kategorii “najs-tu-hew”, a nie “muss-sein”. Wiem, że mocniejsza lampka będzie wymagać wyższej ceny i/lub mocniejszego akumulatora, ewentualnie cięższej czołówki, więc podsumowując uważam, że NEO10R to bardzo rozsądny wybór pomiędzy tym ile chce się mieć na głowie, a tym jak bardzo to coś daje czadu.
NEO10R kosztował mnie 250 zł dzięki zniżce od Rafała. Obecnie można ją kupić za niecałe 300 zł, co według mnie jest rozsądną ceną.
Inne
Mam jeszcze kilka innych biegowych gadżetów, takich jaki biegowe skarpetki Compresssport, biegowe gacie SAXX, koszulki i buffki z pakietów startowych oraz inne umilające życie na trasie akcesoria, jednak według mnie są to tak nietechniczne elementy ekwipunku, że nie jestem w stanie nic odkrywczego o nich napisać. Jak tylko zaopatrzę się w kolejny gadżet, z pewnością podzielę się moimi odczuciami.