Piekło Czantorii – Piekło, piętno i piękno

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Magdalena Sedlak.
Dawno, dawno temu, jako mały chłopiec dałem sobie wmówić, że istnieje instytucja piekła. Miało to być okropne miejsce do którego trafiają najwięksi niegodziwcy tego świata doznając potępienia swoich dusz w permanentnym i ustawicznym towarzystwie samego szatana, upadłego anioła z rogami na czole i ogonem zakończonym strzałkowatym kształtem. W mojej głowie narysował się obraz biednych duszyczek zapomnianych przez Boga, gotowanych w wielkim kotle, w którym Belzebub od czasu do czasu robi solidne mieszu-mieszu, a w przerwie pomiędzy kolejnymi krzykami straceńców smaga ich ognistym biczem po gołych plecach, śmiejąc się do rozpuku. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że to wszystko były bujdy na resorach. Piekło to nie żadne wieczne potępienie, ognie inferno i wirowanie dusz w piekielnym orkanie. Piekło to coś zupełnie innego.

Przygotowania

Gdzieś kiedyś 2019

– A Piekło Czantorii? – Pyta moja koleżanka, z którą wspólnie szukamy inspiracji na kolejny sezon biegowy.
– A daj tam spokój! – Odpowiadam bez wahania. – Co to za przyjemność ganiać kółka wokół tej samej góry. Wolę pobiec coś z punktu A do punktu B. Co więcej to jest w listopadzie, kiedy sezon zimowy już w pełni. Biegnie się w Ustroniu, położonym w niecce pomiędzy górami, wszyscy już wtedy palą byle czym w piecu, więc biegnąc wdychasz cały ten smog. Nigdy tam nie pobiegnę.

13 Września 2023

Jakiś koleś chce sprzedać pakiet na Piekło Czantorii, bo to rzeź jest po całości. Hm…. Nie jest to jakieś abstrakcyjne marzenie, którego nadal poszukuję po ukończeniu DFBG, ale pozwoliłoby dumnie zamknąć bieżący sezon. Wprawdzie post jest sprzed godziny, więc pewnie już sprzedane, ale co mi szkodzi, zapytam.

Aktualne. Następuje szybka wymiana maili z organizatorem i kolesiem starającym się uniknąć zupełnie niepotrzebnej i nieprzynoszącej ani odrobiny splendoru zarwanej, zimnej i prawdopodobnie mokrej nocki gdzieś w Beskidzie Śląskim. Po kilku chwilach uboższy o 200 zł staję dumnie przed małżonką chwaląc się, że znalazłem sobie imprezę za zakończenie sezonu i to tak z przytupem.
– Ok. – Odpowiada niewzruszona żona.
– No… ale… – Dopytuję. – Nie chcesz poznać szczegółów?
– Jak chcesz to mogę poznać.
– 70 kilometrów, prawie 6000 metrów przewyższenia, co daje jakieś 80 metrów na każdy kilometr, finisz to półtorakilometrowe podejście pod kolejką gondolową wybijające się prawie 500 metrów w górę… – wyrzucam z siebie kolejne dane dotyczące biegu z prędkością karabinu maszynowego, żeby zdążyć przekazać wszystkie informacje zanim małżonka zupełnie straci zainteresowanie tym wspaniałym wydarzeniem, ale przy kolejnej porcji statystyk już dociera do mnie, że jest za późno i chyba tylko nasz kot odwzajemnia moją ekscytację stojąc obok mnie z wyprężonym ogonem, grzbietem w górze i językiem na wierzchu, spoglądając litościwie kiedy w końcu usiądę, żeby ten mógł wejść mi na kolana, zwinąć się w kulkę i zasnąć. W tym samym momencie żona podsumowuje mój plan zwięzłym “yhy”, wracając do scrollowania w poszukiwaniu ciekawych tematów i coś mi mówi, że nie jest to nic związanego z biegami górskimi.

Profil trasy.

Zrezygnowany siadam z powrotem przed komputerem, co Zelda przyjmuje z radością i od razu wskakuje na przygotowaną na moich kolanach leżankę. Po kilku minutach ugniatania mnie pazurami odwraca się tyłkiem do mnie i zasypia, jednoznacznie pokazując mi w której części swojego ciała ma ona mój bieg. Zupełnie mi to nie przeszkadza i nadal próbuję uparcie naszkicować jej profil trasy, opowiedzieć o godzinach startu, wynikach z lat ubiegłych, spodziewanych prognozach pogody na listopad w tamtym rejonie oraz o moich planach na ten bieg, ale Zelda pozostaje niewzruszona. Trudno, jutro zadzwonię do Daniela i mu posuszę trochę głowę, żeby się odrobinę zwentylować.

20 Września 2023

Przy okazji rozmowy z Danielem, moim kompanem na większości biegów, rzucam informację o zapisaniu się na Piekło Czantorii. W skrócie charakteryzuję mu trudność tego biegu, na co mój przyjaciel odpowiada: Ty, no to jedziemy! Nastaje niezręczna cisza, bo nie jestem pewien czy on tak na serio, czy to żart, ale jest śmiertelnie poważny i wręcz dziwi się, że mam wątpliwości co do jego decyzji. Dobra, stary, super, w kupie siła, w takim razie zostaje nam znalezienie kwatery i lecimy!

Wprawdzie Daniel nie biega od roku, ze względu na kontuzję, z którą aktualnie udało mu się uporać i nawet chciałby wystartować ze mną, aczkolwiek Piekło Czantorii to mocno ambitny plan jak na powrót do biegania po takiej przerwie. Najkrótszy dystans ma zaledwie 10 km, ale ponad 1000 metrów w górę i niewiele mniej w dół. Z drugiej strony jest jeszcze trochę czasu, żeby się przygotować, a mi z pewnością będzie zdecydowanie raźniej w towarzystwie niż bez.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Jacek Deneka.

6 Listopada 2023

Nie mam siły. Od pięciu dni leżę w łóżku próbując nadrobić robotę, która jak zwykle nie może poczekać. Dzieciaki przyniosły jakieś cholerstwo z przedszkola albo szkoły i rozłożyło nas totalnie. Wszyscy leżymy i kwiczymy, łącznie z naszą roczną Helenką, nikt nie jest w stanie wykazać się jakąkolwiek aktywnością większą niż absolutne minimum. Nikt poza najstarszym synem. Ten jest niezniszczalny. Biega, skacze, tańczy, krzyczy, humor mu dopisuje, prawie chałupę roznosi, żyć nie daje. Wysyłamy go do sąsiadów, niech im trochę poprzeszkadza. Ma tam kolegę, a w domu będzie spokój przez chwilę.

Robota przecieka mi przez palce, a swoje przecież trzeba zrobić. Jakoś się nadgoni, ale nie to martwi mnie najbardziej. Za niecałe 2 tygodnie Piekło Czantorii, a moja forma właśnie leci na łeb na szyję. Jestem 5 dni w plecy w ramach bezpośredniego przygotowania startowego i nie zanosi się, żebym jutro był w stanie się pozbierać i pójść na jakiś sensowny trening. Może za kilka dni uda mi się wyskoczyć na małą przebieżkę, ale raczej będzie to kategoria slow-jogging. A ja powinienem od zeszłego tygodnia jeszcze mocno cisnąć i dopiero od najbliższego weekendu luzować się i schodzić z kilometrażu.

W tym stanie wiele nie zdziałam. Mam o tyle czyste sumienie, że od końcówki sierpnia udało mi się utrzymać regularne treningi, więc baza stoi solidnie. Nie mam pojęcia jak ta choroba odbije się na moim występie w Ustroniu, ale za bardzo nie mam innego wyboru. Wegetuję dalej z nadzieją, że szybko mi się poprawi.

15 Listopada 2023

Nie jest źle. Przynajmniej pod kątem logistyki. Z formą trochę gorzej, bo ostatnie 2 tygodnie to na dobrą sprawę prawie zupełny brak biegania. Niemniej odkąd kilka dni temu przejąłem pałeczkę od mojej małżonki i oficjalnie zacząłem swój urlop rodzicielski, podczas gdy ona wróciła na pełen etat do pracy udało mi się całkiem sensownie przygotować do biegu od strony organizacyjnej. Zdążyłem na spokojnie przestudiować trasę i zaplanować strategię. Zostaje zrobić zakupy i ugotować obiad, co zamierzam ogarnąć za chwilę, jak tylko odbiorę dzieciaki z angielskiego.

Skręcam w równą jak stół ulicę Harcerską w Piastowie, co w tej miejscowości naprawdę należy do rzadkości, rozpędzam auto, ale w pewnym momencie gaz przestaje działać. Co jest? Wciskam mocniej, ale po pierwsze dalej blokuje mnie płyta podłogowa, a po drugie nadal jest zero reakcji. Samochód ewidentnie zaczyna zwalniać. Silnik chodzi, wszystko niby działa, ale moje auto toczy się bezwładnie.

Nie pierwszy raz mam problemy z elektroniką, aczkolwiek tego jeszcze nie przerabiałem, żeby się gazu nie dało dodać. Nieważne. Zatrzymam się, wyłączę silnik, włączę jeszcze raz i powinno być ok. Jak pomyślałem tak robię, ale rozruch już nie zaskakuje. Wszystkie kontrolki się świecą jak ozdoby choinkowe, rozrusznik kręci, jakby był zgrzany do dalszej jazdy, ale zapłonu brak. Co jest? Próbuję jeszcze kilka razy równie bezskutecznie. Wysiadam z auta, otwieram maskę, rzucam pod nosem jakąś soczystą wiązankę i agresywnie pukam gdzieś w okolicach akumulatora sprawiając wrażenie, że doskonale wiem co robię i te kilka stuknięć rozwiąże najwyraźniej dosyć skomplikowany mechaniczny lub elektroniczny problem.

Niestety kolejna próba uruchomienia samochodu również kończy się fiaskiem. Wzdycham głośno, wyzywam swoje auto od najgorszych i lecę z buta po dzieciaki. Na szczęście Opel rozkraczył mi się dosłownie kilkadziesiąt metrów przed szkółką angielskiego, więc nawet się nie spóźnię. Na szybko organizuję alternatywny transport dla małolatów, żeby nie sterczeli ze mną i nie marzli, po czym wracam do samochodu i zastanawiam się co teraz. Ja mam jutro w góry jechać do cholery! A tu ani zakupy nie zrobione, ani żarcie nie przygotowane i jeszcze do tego najwyraźniej będę musiał zostawić żonę z rozklekotanym autem i trójką demonów. Raczej nie będzie zachwycona.

Szybki telefon do mechanika ukierunkowuje mnie na prawdopodobną usterkę elektryczną. Dobrze, że się serwisuję u tego samego gościa od kilku lat, to przynajmniej odbiera ode mnie telefon późnym wieczorem. Z braku innych opcji dzwonię po lawetę i podaję docelowy adres elektryka nieopodal, z nadzieją, że jutro ogarną mi auto od ręki.

Po godzinie zjawia się sympatyczny koleś potężnym holownikiem Izusu, podchodzi do mnie i zamiast dzień dobry, czy innego w miarę kulturalnego zwrotu pyta co tak śmierdzi benzyną. Patrzę na niego podejrzliwie i wzruszam ramionami odpowiadając, że nie wiem, przecież nie ja. Facet nachyla się nad maską i niucha niczym pies tropiący stwierdzając, że ewidentnie czuć paliwem. Nie czuje pan? No nie czuję. Gość patrzy na mnie ze zdziwieniem, jego mina jest wystarczająco wymowna i daje mi do zrozumienia, że najwyraźniej jestem nieco upośledzony węchowo. Możliwe, jednak ja zwyczajnie nic nie czuję. Pan od lawety najprawdopodobniej w poprzednim wcieleniu był Bloodhoundem lub innym psem tropiącym, bo nie odpuszcza, zaczyna obchodzić auto dookoła przystawiając nos do każdego elementu samochodu, tak jakby wrócił do swojej dawnej postaci i szukał miejsca, które nie jest jeszcze opryskane moczem przez żaden inny gatunek i będzie je można zaanektować dla siebie.

Patrzę na niego zdziwiony i dla pewności biorę jeszcze jeden głębszy wdech nozdrzami, ale jedyne co do mnie dociera to standardowe miejsko-wiejskie aromaty spalin samochodowych wymieszane z lekko wyczuwalnym chemicznym smrodkiem oraz palonym węglem, spowodowane lokalnymi zanieczyszczeniami powierza przez budżetowe instalacje grzewcze w otaczających mnie domkach jednorodzinnych. Ludzie hajcują w kopciuchach czym popadnie, więc nawet lekko szczypie w oczy, ale według mnie benzyny jeszcze nikt nie stosuje do palenia w piecu.

Z rozterki wyrywa mnie okrzyk gościa od lawety zapraszający mnie na tył auta. O! tutaj! Podchodzę do prawych drzwi pasażera, w nozdrza uderza mnie charakterystyczny słodkawy zapach benzyny, więc w tym samym momencie wykrzykuję „O matko! Ale śmierdzi paliwem”. Koleś przewraca gałami, jakbym właśnie stwierdził że na niebie w nocy widać gwiazdy, po czym dodaje, że teraz już wiemy co się stało. Pompa paliwa.

Nogi się pode mną uginają. Nie mam pojęcia ile będzie kosztować naprawa, najprawdopodobniej cena będzie nieproporcjonalnie zbyt wysoka do samej wartości auta, ale tego nie przeskoczę. Samochód musi jeździć. Najbardziej jednak smuci mnie fakt, że raczej nie da rady tego ogarnąć od ręki, więc w mojej głowie wizualizuje się Piekło Czantorii i jego wyniki, w których przy moim nazwisku stoją 3 litery. DNS. Did Not Start. Nie pojawił się. Usta wyginają mi się w podkówkę, jeszcze chwilą i się załamię, ale… Moment! Zaraz. Jeszcze nie teraz. Weź się w garść. Najpierw trzeba ogarnąć samochód, popłaczesz sobie wieczorem w łóżeczku.

Holujemy Opla do mechanika, przynajmniej wiem, że elektryk jest tutaj tak bardzo potrzebny jak alarm we Fiacie Multipla, w międzyczasie dzwonię do Daniela i daję mu znać, że wyjazd stoi pod znakiem zapytania, dam znać dopiero jutro. Przed 8 wieczorem podstawiamy auto do majstra, który się nade mną lituje i obiecuje zrobić co w jego w mocy, żeby wszystko było gotowe do 15 następnego dnia. Oby!

Zmarnowany i mocno przemarznięty wracam do domu. Zakupy, pakowanie i przygotowywanie wyjazdu trzeba będzie odłożyć na jutro, o ile uda się reanimować Opla.

Fot: Dominika Rakszewska.

16 Listopada 2023

Z samego rana lecę do mojego fizjoterapeuty Mariusza obkleić swoje wadliwe kolano taśmą kinetyczną. Nie wiem czy ma to sens, bo nadal nie wiadomo co z samochodem, ale przecież lepiej mieć ogarnięte i nie skorzystać, niż potrzebować a nie mieć.

Gdy wracam do domu, dzwoni pan Artur i informuje mnie, że auto jest gotowe do odbioru. Już?! No już, przecież obiecał, że ogarnie to ogarnął. Złoto człowiek! Jeszcze nigdy w życiu z taką radością nie wydawałem pieniędzy u mechanika. Sam nie wierzyłem, że uda się to naprawić, a już z pewnością nie tak szybko, a jednak. Najwyraźniej nie bez powodu pan Artur ma na Google.maps średnią ocenę 4.9/5.0 wśród 350 opinii. Polecam, zwłaszcza jeśli ktoś z Piastowa lub Ursusa.

To teraz reszta na szybko. Telefon do Daniela, który jest jeszcze bardziej zdziwiony niż ja i w sumie to już postawił krzyżyk na tym wyjeździe. Następnie zakupy, przygotowanie żarcia, pakowanie i zaledwie z dwugodzinnym poślizgiem wyjeżdżam z domu na długo oczekiwane wakacje!

Dojazd do Ustronia z Warszawy to bajka. Głownie leci się trzypasmową niedawno otwartą A1, dzięki czemu już o 20 meldujemy się na miejscu. Zarezerwowaliśmy miejscówkę w Brennej, niecałe 10 km od Ustronia. Pokoje Gościnne Kaprys. Bez szału, remontu tu raczej dawno nie było, ale jest czyściutko, jest własna łazienka, a przede wszystkim jest bardzo ciepło i to za całkiem przyzwoite pieniądze. Wiele więcej nam nie potrzeba, marudzić nie będziemy.

Już mamy zacząć urlop pełną gębą, kiedy okazuje się, że żaden z nas nie wziął browarów. Patrzymy na siebie spojrzeniami mówiącymi dosadnie, że jesteśmy zgubieni, ale z pomocą przychodzi nam pobliska Żabka z jedną ścianą wypełnioną przeróżnymi piwami po same brzegi. Jesteśmy uratowani! Szybka wizyta w tym sklepiku po uroczystej kolacji pozwala z czystym sumieniem rozpocząć wakacje zgodnie z powszechnie przyjętym obyczajem. Idziemy nawet o krok dalej i bez żadnych wyrzutów sumienia dorzucamy paczkę chipsów. Jutro i tak się wszystko przepali.

Wieczorne ładowanie węgli. I tłuszczów!

17 Listopada 2023

Śpię dobre 10 godzin i w końcu czuję się wypoczęty. Uśmiechnięty wyglądam przez okno, a widok przed moimi oczami totalnie psuje mi humor. Powiedzieć, że to pogoda barowa to nic nie powiedzieć. Leje i wieje, a szczytów pobliskich gór nie widać zupełnie, bo spowija je mgła. Prognozy również nie napawają optymizmem. Tak ma być cały dzień, dopiero w nocy jedynie deszcz ma na trochę odpuścić. Słabo. Nie lubię na mokro. Chociaż patrząc na to co się dzieje, to tu najwyraźniej nie będzie na mokro. Tu będzie piekło.

Mój wpływ na warunki atmosferyczne jest mniej więcej taki sam jak na ruchy tektoniczne Ziemi, więc jedyne co mi zostaje to spróbować się przygotować do tego psychicznie, co naprawdę nie jest łatwym zadaniem.

Dzień mija nam bardzo leniwie. Jesteśmy uziemieni i dopiero teraz dociera do mnie, że można było wziąć jakieś planszówki albo chociaż karty dla zabicia czasu. Muszę pamiętać, żeby dopisać te pozycje na moją magiczną listę rzeczy do zabrania na biegi ultra.

Po 15 docieramy do biura zawodów, które okazuje się być najskromniejszym miejscem ultra, do którego trafiłem przez całą swoją biegową karierę. Wydawanie pakietów oraz jedno stoisko z ciuchami Beskidzkiej 160 i koniec. Żadnych żeli do kupienia, żadnych wystawców sprzętu sportowego, żadnych reklam partnerskich biegów, totalnie nic. Do tego dochodzi jedynie pamiątkowa ścianka, na której można sobie pstryknąć foto i pokazać za kilka lat wnukom, jak się stary bawił kiedyś.

Nie to, żebym potrzebował się w coś zaopatrzyć, ale przyznaję, że jestem dosyć zdziwiony. Zazwyczaj takie imprezy to wręcz okazja dla poszczególnych wystawców, żeby się pokazać i cokolwiek sprzedać. Z pewnością znaleźliby się chętni na wspomagacze. Wobec braku jakichkolwiek atrakcji, odbieramy swoje pakiety i możemy wracać do domu. Całość zajmuje nam dosłownie kilka minut.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Andrzej Szczot.

Na koniec tego nudnego dnia zostaje mi ostatnia obowiązkowa pozycja, czyli drzemka, która pomoże mi przetrwać całą zarwaną noc. Mam obawy czy w ogóle uda mi się zamknąć oczy po 10-godzinnej nocy, ale ku mojemu zdziwieniu udaje mi się pospać jakieś dodatkowe dwie godziny.

Budzik dzwoniący o 19:30 nie należy do codzienności, jednak jest równie bezlitosny jak ten poranny, natychmiast każe mi się zwlec z łóżka i zacząć ostateczne przygotowania do biegu. Tym razem stawiam na pastę z tuńczyka na białym pieczywie z nadzieją, że zapewni mi to wystarczająco paliwa na znaczną część trasy. Z kolei na każdym punkcie odżywczym na być zupa pomidorowa, więc nie biorę zupełnie swojego jedzenia. Zupki wchodzą mi podczas biegów idealnie, więc to właśnie na tym zamierzam oprzeć swoją suplementację.

Rezygnuję też z opaski biodrowej, ponieważ chciałbym ukończyć Piekło Czantorii w 12 godzin, co będzie nie lada wyzwaniem przy bieżącej pogodzie, ale ambitny chłopak jestem i lubię sobie poprzeczkę wysoko postawić. Zarówno telefon jak i zegarek z powodzeniem powinny wytrzymać pół doby, więc nie będę potrzebować kabli ani powerbanka. Tym bardziej, że po moich ostatnich przygodach podczas DFBG doskonale wiem, że wystawianie kabli na permanentny deszcz grozi padnięciem przenośnej ładowarki albo przewodów. Albo przenośnej ładowarki i przewodów. Wprawdzie nie będę miał gdzie schować sobie kijków, jednak rzekomo na tym biegu nie ma płaskich odcinków, więc mogę się spodziewać że moje Black Diamondy będą cały czas w użyciu.

Przed samym wyjściem nadal waham się które buty wziąć. Ostatecznie decyduję się na stare i już mocno sfatygowane Mizuno Daichi, ponieważ zwyczajnie szkoda mi niszczyć Altry w taką pogodę. Spodziewam się, że po biegu w takich warunkach buty będą musiały wylądować w koszu, więc wybór japońskiej marki dobrze pasuje do tej samobójczej misji. W wolnej chwili gdzieś na stoku Czantorii przechrzczę Mizuno na Kamikadze Daichi z nadzieją, że pomogą mi spuścić łomot piekłu, z którym już wkrótce się zmierzymy.

Uśmiechnięty i zupełnie nieświadomy tego co go czeka człowiek.

15 minut przed startem meldujemy się przy dolnej stacji kolejki linowej. Zebrało się kilka osób, ale coś mi nie pasuje. A gdzie jakiś banner i mata pomiaru czasu?
– A tam jakieś 50 metrów w górę stoku. – Odpowiada mi ktoś z obsługi biegu.
– Nooooo… dobra… – Odpowiadam zdziwiony. – To dlaczego wszyscy łącznie z wami stoją tutaj?
– Bo tutaj tak bardzo nie pizga! Ale jak chcesz to możesz już iść.

Nie kłócę się. Ta argumentacja w pełni mnie przekonuje, postanawiam poddać się pierwotnemu odruchowi stadnemu i zostać w grupie. Owczy pęd zgarnia swoje żniwo, a ja zaczynam się powoli martwić, bo schowany za budynkiem stacji kolejki linowej powoli wytracam ciepło. Niedobrze. Muszę trochę poskakać i porozgrzewać się, żeby nie zdrętwieć kompletnie.

4 minuty przed startem cała grupa przenosi się pod bramkę startową, gdzie chwilowo nawet przestało padać. Fotografowie wiją się pomiędzy kilkudziesięcioma zawodnikami, którzy zdecydowali się na start o 22:00 zamiast o 19:00. Jest nas znacznie mniej niż w pierwszej grupie, jednak trzeba przyznać, że humory dopisują podczas gdy jeden z organizatorów odprawia ogłoszenia duszpasterskie dając znam do zrozumienia, że łatwo nie będzie. Mimo to nikt nie rezygnuje. Każdy jest zwarty i gotowy na przekroczenie bram piekielnych, choć pewnie jakieś wątpliwości pojawią się po pierwszej lub drugiej pętli.

Tymczasem na 10 sekund przed 22:00 niczym w wigilię Nowego Roku, kiedy cały świat przy hucznych zabawach i toastach oraz w akompaniamencie sztucznych ogni lub pokazów laserowych rozpoczyna odliczanie do końca starego roku i powitania nowego, tak i w Ustroniu u stóp Czantorii nieduża grupka ludzi mających nie do końca po kolei w głowie liczy razem od 10 do 1 tylko po to, żeby za chwilę ruszyć przed siebie. Zdecydowaliśmy się spędzić najbliższą noc i część kolejnego dnia babrając się w błocie przy intensywnych opadach deszczu i śniegu, z wiatrem wiejącym prosto w gębę, wiedząc że niektórych z nas poobcierają buty, niektórzy z nas stracą paznokcie, niektórzy się przewrócą wprost w brudne kałuże, niektórzy wielokrotnie, będzie nas bolało i pewnie poleje się krew. Ma to sens?

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Jacek Deneka.

Każda osoba nie związana w żaden sposób z biegami górskim, czyli zdecydowana większość społeczeństwa, w pierwszej kolejności popukałaby się w głowę i to dosyć mocno, a następnie zamówiła nam transport do Tworek, uznając, że na zwykłego lekarza już i tak za późno. Zasada społecznego dowodu słuszności z tym przypadku nie działa. Większość ludzi bez cienia wątpliwości wybrała dziś romantyczny wieczór z drugą połówką przy lampce wina, spotkanie z przyjaciółmi przy piwku, lub nawet najzwyklejszy seans z Netflixem albo innym Disney’em+, niż Piekło Czantorii z całym dobrodziejstwem inwentarza jakie ono oferuje. A mimo to ta nieduża grupka osób stoi na mrozie o 22:00, czeka na sygnał startera i jara się tym co zaraz będzie jeszcze bardziej niż Zgredek z Harrego Pottera nową skarpetą. Zatem podsumowując: ma to sens! Jakkolwiek bez sensu to brzmi. Start!

Piekło Czantorii

USTROŃ -> HOTEL PONIWIEC: 14 km (14 km)

Zaczyna się niewinnie. Zbiegamy błotnistą drogą w dół stoku do czerwonego szlaku. A tak straszyli, że tu ciągle pod górę jest. Może oni o jakimś innym biegu? Jednak radość nie trwa długo. Zaledwie 100 metrów dalej skręcamy ostro w lewo na wspomniany czerwony szlak i zaczynamy pierwsze podejście. Jakieś półtora kilometra i 400 metrów w górę. To w zupełności wystarcza, żeby zapomnieć o niskiej temperaturze. W zasadzie to jeszcze przed wdrapaniem się na koniec wzniesienia zastanawiam się, czy grube rękawiczki to był dobry pomysł. Rozgrzewka pierwsza klasa.

Fot: Magdalena Sedlak.

Po chwili trasa skręca mocno w prawo i zaczynam pierwszy zbieg niecałe 200 metrów w dół. To przed tym odcinkiem ostrzegali nas na starcie. Rzekomo najcięższy fragment trasy. Mam co do tego wątpliwości, aczkolwiek mocno przeszkadza mi duża ilość mokrego i mięsistego bagienka. Buty grzęzną przy każdym kroku i o ile jeszcze przed chwilą miałem nadzieję, że może chociaż pierwsze kółko uda się pokonać relatywnie suchą stopą, to została ona przed chwilą zmieszana z błotem i pogrzebana głęboko w piekle.

Dopiero co zacząłem bieg, a już opuściłem tę bezpieczną i przyjemną strefę komfortu. Zostaje mi zaciskanie zębów przez kolejne 68 km i nadzieja, że poziom mojej determinacji pozostanie większy niż głębokość błota, przez które właśnie się przekopuję. Oczywiście tylko ja jestem delikatesem próbującym znaleźć choćby najmniejsze skrawki ziemi będącej jeszcze w stałym stanie skupienia. Wszystkie moje wysiłki spełzają na niczym, co moi konkurenci zrozumieli najwyraźniej jeszcze przed biegiem i lecą w dół na złamanie karku mijając mnie w akompaniamencie mięsistego ćlapania.

Ze zwieszoną głową godzę się z faktem, że Piekło Czantorii dzisiejszej nocy upodli mnie do reszty i ruszam za czołówką starając się nie zwracać uwagi na coraz bardziej mokre buty od środka. Gdy po chwili docieramy do końca zbiegu, moja radość eksploduje. Klepisko. Wprawdzie przykryte mokrymi liśćmi, ale mimo wszystko jest relatywnie sucho! Hurra! Czyli to nie tak, że cały czas jest błoto. No to jedziemy!

Uradowany wygrzebuję bidon z plecaka, przez co w ciemności zupełnie nie zauważam niewielkiej, ale wystarczająco głębokiej kałuży i wdeptują w nią z impetem lewą nogą. Chlust wody na boki i moje sapanie zagłusza nieco kurwy rzucane w eter, jednak nie cenzuruje mnie to zupełnie i do uszy towarzyszy mojej niedoli z pewnością docierają wulgarne słowa mojego niezadowolenia. Nikt sobie nic z tego nie robi, wręcz mam wrażenie, że chłopaki się dziwią, że jestem zaskoczony ilością wilgotności na trasie. Ich twarze zdają się mówić: “Chłopie, to właśnie jest Piekło Czantorii, czego ty się spodziewałeś?!”.

Zaraz za czwartym kilometrem nasza trasa przechodzi przez nieduży strumyczek, z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu nazwany Suchym. Ktoś miał tutaj bardzo specyficzne poczucie humoru. Według mnie “Mokry” pasowałby bardziej, a jeszcze lepiej “Mokry i wartki”. Ktoś inny się tutaj ulitował i w poprzek małej rzeczki porozrzucał kamienie wielkości stopy, celem ułatwienia przejścia. Przeskoczyć tego nie idzie, chyba że ktoś aspiruje na przebicie Mike’a Powell’a i jego wynik w skoku w dal z Mistrzostw Świata w Tokio z 1991 roku. Próbować można, ale szanse raczej marne, tym bardziej, przez ostatnie 32 lata udało się to tylko raz Ivánowi Pedroso, ale okazało się, że gość leciał mocno z wiatrem, więc rekordu świata mu nie uznano.

Ja nawet nie podejmuję rękawicy i zaczynam przeskakiwać kolejno po kamyczkach, podpierając się kijkami, żeby nie stracić równowagi. Generalnie zadanie jest proste, ale gdy tylko moja stopa opiera się w pełni na pierwszym kamieniu, silny nurt rzeczki obmywający go z każdej strony, napotkawszy dodatkową przeszkodę w postaci mojego Mizuno Daichi, zupełnie się nie przejmuje butami i zwyczajnie przelewa się przez nie pomagając mi pozbyć się ponadprogramowych ilości błota przyklejonych do obuwia. Niestety to tyle w temacie plusów. Reszta to raczej mało przyjemne odczucia lodowatej wody obmywającej moje stopy, dla której lekka, elastyczna i przewiewna cholewka nie stanowi najmniejszej przeszkody, co po raz kolejny ciśnie mi na usta bardzo wulgarną ekspresję moich aktualnych odczuć.

Fot: Jacek Deneka.

Ja pieprzę, to dopiero 4 kilometry, cały czas padało. Buty mam przemoczone do cna i upieprzone do tego stopnia, że autentycznie sam im bardzo mocno współczuję. Jest mi gorąco od tych podejść pod górę. No dzieje się tutaj dużo. Mało jest płaskich odcinków, za to dużo jest błota. Masa. Naprawdę. Do tego wszystkiego od stromych zbiegów ja już czuję wycisk w udach, a przede mną przecież jeszcze kupa kilometrów! Mam tylko nadzieję, że nie będzie jakiejś totalnej kompromitacji w stylu nie dałem rady ukończyć nawet jednej pętli. Póki co robię swoje, ale patrząc na to jak sytuacja się rozwija mam duże wątpliwości czy aby na pewno dobrze się przygotowałem.

Gdzieś w okolicach 10. kilometra zaczyna padać śnieg. To już nie jest jakiś przeloty opad, ale konkretna zawierucha. Od razu przypominają mi czasy mojej młodości spędzone przed Gwiezdnymi Wojnami. Gęste płaty śniegu padające w moją stronę wyglądają w świetle czołówki zupełnie tak jak gwiazdy mijane przez pojazdy kosmiczne z sagi George’a Lucasa, gdy te przekraczają prędkość światła i wchodzą w ten alternatywny stan istnienia zwany nadprzestrzenią. Tak, tak, wiem że fizycznego punktu widzenia bzdury jakich mało i można się teraz spierać, że Sokół Millenium przecież nie jest zrobiony z tachionów, że dylatacja czasu, że teoria względności i tak dalej, ale ja nie o tym.

Chodzi o te pierwsze, dzisiaj wyglądające raczej żenująco, efekty specjalne z kinowej części Gwiezdnych Wojen z 1977 roku, kiedy Han Solo każe młodemu Luke’owi Skywalkerowi zapiąć się w pasy, bo za chwilę będą wchodzić w nadprzestrzeń. Cała galaktyka wokół nich jaśnieje kiedy oni poruszają się coraz szybciej i szybciej, otaczające ich gwiazdy rozmazują się i stają się długimi kreskami, podczas gdy Sokół Millenium już zmierza do innego układu gwiezdnego. Dokładnie tak postrzegam w tym momencie opadające płatki śniegu. Kosmiczny efekt podnoszący mnie na duchu, co też jest całkiem pożądane po półtoragodzinnym łomocie jaki już zdążyłem zebrać.

Z wrażenia wyciągam telefon. Chcę nakręcić tę urokliwą scenę, żeby potem pokazać małżonce, ale niestety pod wpływem dość mocnego na tym etapie zmęczenia, koordynacja ruchowa nieco mi szwankuje. Gdy już udaje mi się wykopać telefon, przełączyć go w tryb filmu i trafić palcem w czerwoną kropkę oznaczającą początek nagrywania, ledwo zdążam wybełkotać coś w stylu “Tak to wygląda” i w tym samym momencie zahaczam lewą nogą o coś leżącego na ziemi. Nie mam pojęcia czy to korzeń, kamień czy jeszcze coś innego, w nocy i tak niewiele widać, jedna w zupełności wystarcza żeby mnie skosić.

Lecąc w dół zastanawiam się jak to zrobić, żeby nie wpaść gębą w jakąś błotną kałużę, ale zarazem ochronić telefon, żeby go nie rozbić. Dobrze też byłby zadbać o kolana i łokcie. Generalnie najlepiej byłby się nie wypieprzyć, ale mleko już się rozlało. Kamera nadal wszystko dokładnie rejestruje, widać jakieś błyski gdy macham ręką z telefonem gdzieś w stronę czołówki i rzucam po kilku stęknięciach “Yyyyy, aśwyebałem!”.

W to padłem.

Czuję przeszywający ból w łokciu, więc raczej nie udało się wyjść z tego bez szwanku, ale przynajmniej telefon jest cały. Ja za to udowodniłem sobie, że wbrew temu co wcześniej myślałem, to wcale jeszcze nie byłem ufajdany błotem. Dopiero teraz widzę jakie możliwości oferuje Piekło Czantorii. Poziom kamuflażu wywindowałem naprawdę do nieprawdopodobnego poziomu, Predator nie byłby w stanie mnie wyróżnić z otoczenia. Przynajmniej do poziomu ud. Powyżej pasa nie jest już tak źle, ale przecież jeszcze dobrze ponad 60 kilometrów przede mną. Challange accepted!

Tak to jest, relacji mi się zachciało robić. Podsumowuję swój krótki występ kilkoma dodatkowymi wulgaryzmami, z nadzieją że pozwoli mi to ulżyć sobie odrobine. Nie do końca mi to pomaga, więc dorzucam jeszcze kilka bluzgów do pieca i z trudem podnoszę się z ziemi. Co cię nie zabije to cię wzmocni. Staram się nie przejmować tak bardzo, powoli ruszam przed siebie i z zaciekawieniem oglądam telefon zachodząc w głowę jak to jest fizycznie możliwe, że go nie zniszczyłem. Ta krótka chwila konsternacji pozwala mi zapomnieć w jakim miejscu się znajduję, przez co nie zauważam ogromnej kałuży na całą szerokość ścieżki którą biegnę i ładuję się do niej obiema nogami aż po kostki. Serio?! Nosz do kurwy nędzy co tu się dzieje na tym biegu?! Leżącego bijecie?! Potem już lecą epitety nie nadające się do cytowania. Całe szczęście, że już wyłączyłem nagrywanie, co się wybluzgam na Czantorii, zostaje na Czantorii.

Jaka tutaj rzeźnia jest! Dopiero dychę pokonałem. Jeszcze sześć razy tyle. Co za łomot! Potrzebuję się napić. Tym razem na wszelki wypadek się zatrzymuję, żeby nie zmoczyć się ponownie. Woda w bidonach zmarzła mi już do tego stopnia, że aż szczypie w gardło jak się ją pije. Ja pierdolę, co jeszcze?!? A już wiem, przecież od tego mrozu i padającego śniegu ryj mi prawie zamarzł. Mam problem, żeby odezwać się do samego siebie. Jedyne co mi się udaje, to jakiś bliżej nieokreślony bełkot przypominający rzężenie. Bez kitu to jest naprawdę solidne piekło.

Przed północą udaje mi się wdrapać na Małą Czantorię, skąd czeka mnie dwukilometrowy zbieg do pierwszego punktu odżywczego z deniwelacją prawie 300 metrów. Nareszcie przerwa. Już się nie mogę doczekać. Pragnienie ciepłej zupki i nadzieja na możliwość ogrzania się to znakomita motywacja. Rzucam się do zbiegu nawet nie tak bardzo ubłoconą drogą osiągając zawrotne tempo poniżej 6 min/km, dzięki czemu chwilę po północy dostrzegam w mroku światełko oznaczające mój przystanek. Gęba mi się cieszy od ucha do ucha na myśl o cywilizacji, ciepełku i żarełku, a gdy dobiegam na miejsce, aż stękam z wrażenia, bo punkt jest zadaszony i ocieplony.

Wbijam do paśnika i nawet nie patrzę co ciekawego w menu mają. Dla mnie cel jest tylko jeden. Poproszę pomidorówkę. Wolontariusza wlewa do jednego mojego bidonu gorącą zupę, a do drugiego zamawiam herbatę. Wrzątek. Nie ma opcji, żebym teraz wypił choć jedno z tych dwóch. Postanawiam nie tracić czasu na punkcie. Gdy wyjdę, oba bidony szybko się wychłodzą i będę mógł sączyć ciepłą zupkę przez jakiś czas w trasie. Chwytam więc małą garść serów żółtych na drogę, wpycham je sobie do gęby i niecałe 5 minut po wejściu do hotelu Poniwiec ruszam w dalszą drogę próbując z zapchaną buzią podziękować wolontariuszom za okazaną mi pomoc.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Magdalena Sedlak.

HOTEL PONIWIEC-> USTROŃ: 9,5 km (23,5 km)

Wychodzę z punktu odżywczego i raduję się ciepełkiem na cyckach, które oddają mi gorące bidony. Cudowne uczucie. Szkoda, że nie potrwa długo. Tymczasem przede mną jedno z bardziej stromych podejść na trasie, na szczyt górnej stacji Małej Czantorii. Niecały kilometr, ale jakieś 250 metrów do góry pozwala nie utracić ciepła zasymilowanego w hotelu. Droga dłuży się niemiłosiernie, ale po niecałych 15 minutach osiągam szczyt. Dopiero teraz przysysam się do pomidorówki spożywając ją dużymi haustami. Jejku jaka przepyszna! Gęsta, kremowa, z trudem przechodzi przez wąziutką szyjkę butli, jest doskonale doprawiona, lekko kwaskowa, po prostu wspaniała. Jak u babci. Z taką zupką to ja mogę góry przenosić!

Dosyć szybko Piekło Czantorii udowadnia mi, że przenosić to ja sobie mogę pomidorówkę w bidonie, ale litości nie powinienem oczekiwać. Moje pozytywne nastawienie zostaje wystawione na bardzo mocną próbę, ponieważ po pierwsze gdy wypijam prawie całą zupkę, okazuje się, że nie ma w niej żadnej wkładki. Liczyłem na ryż albo makaron, który będę mógł wyjeść na sam koniec, a tu jest tylko płyn. Przepyszny, jednak nie pogardziłbym dodatkowym zastrzykiem energii. Trudno. Jak się nie ma co się lubi… Ważne, że smak jest wyborny. Po drugie, kiedy już się cieszyłem, że dotarłem do szczytu Czantorii Małej i spodziewałem się zbiegu, zmyślni organizatorzy puścili trasę zielonym szlakiem w kierunku wieży widokowej na Wielkiej Czantorii. Jakieś 2 km, oczywiście pod górę, żeby nie było.

Im wyżej się wspinam tym coraz więcej śniegu leży na trasie. Tutaj to już w zasadzie można by narty odpalić, gdyby nie to, że trzeba cisnąć do góry. Co więcej przestało padać, przynajmniej na razie, wiatr również odpuścił, chociaż to akurat chyba bardziej zasługa faktu, że chronią mnie drzewa. Można by pomyśleć, że karty się odwróciły i robi się przyjemniej, ale nic bardziej mylnego. Jak nie urok to sraczka, więc dla odmiany weszła mi teraz na tapetę bardzo gęsta mgła. Niby nie jest to wielki problem, ale jednak światło czołówki odbija się od tych malutkich kryształków lodu zawieszonych w powietrzu i razi mnie w oczy. Przydałyby się jakieś lampki przeciwmgielne dla ultrasów. Nie mam pojęcia czy ktoś już coś takiego wymyślił. Może to jest pomysł na biznes? Kurde, muszę się zainteresować, jeśli uda mi się przetrwać to Piekło Czantorii.

Fot: Dominika Rakszewska.

Mijam ukrytą we mgle wieżę widokową i rozpoczynam dwuipółkilometrowy zbieg prawie 500 metrów w dół. Na początku jest klawo, bo trasa wiedzie dalej czerwonym szlakiem, ale po niecałym kilometrze odbija w lewo w krzaki, gdzie o zbieganiu mogę zapomnieć. Jest to niesamowicie strome zejście zboczem, na którym mam wrażenie, że specjalnie dowieźli błoto ciężarówkami. Fizycznie raczej nie jest możliwe, żeby to się tu samo zrobiło. Ujebany jestem w tym bagnie po kolana. Po raz kolejny wilgoć wlewa mi się do butów, ale w tej kwestii akurat jest mi już wszystko jedno. Od stóp do połowy łydek nie ma na moim ciele choćby milimetra, który nie jest mokry. Chlupie to wszystko przy każdym kroku, no ni cholery nie jest przyjemnie.

Żółwim tempem staczam się w dół ubłoconej ścieżki rzucając mięsem na lewo i prawo, tak jakby miało mi to w czymś pomóc. Kilka minut przed 1 w nocy nachylenie stoku maleje, a ja wbiegam na krótki odcinek asfaltu gdzieś w okolicach dolnej stacji wyciągu orczykowego Faturka. Jezusie Mazarejski, chyba jeszcze nigdy się tak nie cieszyłem z asfaltu jak teraz. Nie da się przecież mieć tyle błota na asfalcie, ile widziałem przed chwilą. Króciutki ten kawałek, raptem 300 metrów, ale jak mnie to na duchu podniosło! Wiedziałem, że nie może być całą trasę aż tak przejebane! Nie da się!

Ale oczywiście można odrobinę dać w kość zawodnikom Przepierona. Było długo w dół? No to teraz trzeba wrócić do góry. Zaczynam kolejne mozolne podejście, najpierw gdzieś przez krzaki, a później wzdłuż wspomnianego wcześniej wyciągu Faturka. Ciągnę nogę za nogą pracując mocno kijkami, w głowie podziwiając skrzywiony umysł, który wymyślił tą trasę. Do tej pory to chłopaków z Ultra Trail Małopolska uważałem za wybitnych psychopatów czerpiących niezrozumiałą dla mnie i dziką satysfakcję z cierpień zawodników na ich trasach, ale dzisiaj muszę przyznać, że oni powinni przyjechać na Piekło Czantorii. Najwyraźniej mogliby się jeszcze czegoś nauczyć i wycisnąć jeszcze więcej z Beskidu Wyspowego i Gorców.

Na górze wyciągu następuje nawrotka i teraz wracam do dolnej stacji, ale dla odmiany stokiem narciarskim. Tutaj zaczynają się kolejne schody. Jest dosyć stromo, a na trawiastej łące, którą aktualnie próbuję kopytkować leży świeżutki śnieżek. Połączenie jednego i drugiego zapewnia poślizg, którego nie powstydziłby się niejeden producent lubrykantów. W konsekwencji, zanim docieram na dół, udaje mi się wypieprzyć cztery razy. Plus jest taki, że na miękkiej trawce w ogóle to nie boli, ale muszę się chwilami podpierać rękami, przez co rękawiczki mam już zupełnie mokre. Nie mam też co liczyć na to, że w jakiś cudowny sposób przeschną cokolwiek, a palce nie będą mi drętwieć zimna. Te na rękach. Bo te na nogach już dawno zesztywniały od permanentnego kontaktu z błotem, którego rzecz jasna jest znacznie więcej w dolnych partiach Czantorii.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Jacek Deneka.

W końcu, chwilę przed 1:30 w nocy dobiegam do dmuchańca oznaczającego start trasy. Wokół niego zebrana jest spora grupka zawodników startujących na dystansie dwóch pętli. Zablokowali mi przejście, a przecież bokiem ich nie minę, bo tam jest jeszcze więcej błota. Drę gębę w niebogłosy, żeby zrobili mi korytarz życia, co przynosi oczekiwany efekt. Zwodnicy się rozstępują jak wody Morza Czerwonego przed Mojżeszem, dzięki czemu rozpędzony z góry nie muszę się przejmować czy staranuję kogoś mijając start. Dodatkowo pozdrawiają mnie i życzą powodzenia w dalszej części trasy. Oj przyda się i to bardzo. Dziękuję im serdecznie odmachując ręką i zmierzam do punktu odżywczego.

Niestety checkpoint w Ustroniu zlokalizowany jest pod chmurką, co mnie nie pociesza, ale dużo bardziej współczuję wolontariuszom, którzy muszą stać na tym wygwiździe i waflować zawodnikom. Mam nadzieję, że się ciepło ubrali. Zniechęcony takim obrotem spraw nie zamierzam spędzić tu dużo czasu, żeby nie wytracić ciepła z organizmu. Przyjmuję taką samą strategię jak na pierwszym punkcie. Już po chwili dostaję jeden bidon pełen parującej pomidorówki i drugi ze słodką herbatą. Załadowane do plecaka wspaniale grzeją mnie w klatkę piersiową. Nawet nie patrzę co mają do jedzenia, bo przemarznięta gęba nie będzie współpracowała i raczej o gryzieniu i miażdżeniu pokarmu mogę zapomnieć. Dziękuję za pomoc i ruszam w dalszą część trasy.

USTROŃ -> HOTEL PONIWIEC: 14 km (37,5 km)

W pół do drugiej w nocy rozpoczynam drugie okrążenie. Pierwszy zajęło mi 3,5 godziny, co jest naprawdę przyzwoitym wynikiem. Założenie mam takie, żeby utrzymać tempo i zameldować się tu ponownie za niecałe 4 godziny. Zobaczymy czy da radę, póki co jestem dobrej myśli. Poza tym mam w sobie sporo determinacji, żeby skończyć to piekło jak najszybciej. Bez kitu najchętniej to wskoczyłbym już teraz pod kołderkę i darował sobie kolejne 8+ godzin na trasie.

Drugi raz podchodzę czerwonym szlakiem pod górę. Przede mną majaczą czerwone światełka grupki, która ruszyła kilka minut przede mną na dwa okrążenia. Teraz się trochę wymieszamy i będzie zdecydowanie ciaśniej na trasie, albo może to lepiej mieć żywego człowieka w zasięgu wzroku przy takich warunkach.

Fot: Magdalena Sedlak.

Przed dotarciem na szczyt doganiam świeżą grupę i zaczynamy razem pierwszy zbieg. Rzucam się w dół nie przejmując się zupełnie wszechobecnym błotem, które i tak już powchodziło mi wszędzie gdzie mogło. Trochę mi się śmiać chce ze świeżaków. Oni są jeszcze na tym etapie, że wydaje im się, że mogą w jakiś magiczny sposób ominąć najbardziej bagniste miejsca i zameldować się na dole nie tak bardzo zmieszani z błotem, dlatego sadzą pokraczne susy próbując wybierać dla swoich kroków rzekome relatywnie suche miejsca.

Dokładnie do samo myślałem i identycznie robiłem na swojej pierwszej pętli. Najwyraźniej nie tylko ja jestem takim naiwniakiem. Jestem pewien, że rzeczywistość dosyć szybko zweryfikuje ich oczekiwania, tym bardziej, że dopiero teraz zrozumiałem jak błędne było moje pojęcie o dużej ilości szlamu na moim pierwszym okrążeniu. Po tym jak przetoczyło się tędy dobrze ponad 100 kopyt ultrasów, podłoże zostało przeorane i konsystencją powoli zaczyna przypominać kisiel. Aż się boję pomyśleć co tu będzie na kolejnym kółku.

Mniej więcej na drugim kilometrze okrążenia docieramy do jedynego według mnie newralgicznego punktu na trasie. Pierwsze okrążenie leciałem z tłumem, więc nawet nie zwróciłem na to uwagi, ale teraz gdy biegnę zaraz za niedużą grupką osób, a przed nimi jest jedynie ciemność lekko rozświetlona lampkami ich czołówek, staje się jasne, że przydałoby się tutaj jakieś dodatkowe oznaczenie. Droga, którą biegniemy odbija lekko w lewo, ale trasa biegu skręca w krzaki w prawo. Chłopaki na przodzie najwyraźniej nie skumali, że należy zboczyć z utwardzonej drogi i lecą przed siebie gdzieś w kierunku szczytu Czantorii. Przemarznięta gęba nie pozwala mi wydać bardziej wyrafinowanego komunikatu dźwiękowego poza “Hej!”, ale to w zupełności wystarcza, żeby zdobyć ich uwagę. Odwracają się, a ja wskazuję ręką na właściwy kierunek z trudem dodając “Tędy!”. Chłopakom też najwyraźniej paszcze lekko pozamarzały, bo machają jedynie rękami w ramach podziękowania i już po chwili jesteśmy wszyscy z powrotem na trasie.

Po kilku trudnych chwilach w na powrót rozpoczętych opadach deszczu docieramy do strumyka Suchego. Nauczony doświadczeniem z pierwszego okrążenia zupełnie nie przejmuję się perspektywą zamienienia wnętrza moich Mizuno w tymczasowy zbiornik z lodowatą wodą. Gdy robi się wystarczająco miejsca na przeprawie, biorę rozbieg i kicam po kolejnym kamyczkach, zapierając się mocno na kijach, używając ich trochę jak tyczek, dzięki czemu mogę sadzić większe susy. Gdy docieram do ostatniego kamienia, słyszę głośne *trach* i czuję jak oparcie w prawej ręce ulega dezintegracji. Oczywiście naturalną bezwarunkową reakcją mojego organizmu na taki dźwięk jest rzucenie w eter kilku epitetów, z których większość zaczyna się na literę “K” i nie jest to “Kurczę pieczone” ani “Kurka wodna”. Ląduję bezpieczne na drugim brzegu i sprawdzam co się stało.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Magdalena Sedlak.

Najwyraźniej jeden z moich Black Diamondów nie wytrzymał nacisku i pękł w górnej części. Gdy trzymam go za środek, antypoślizgowa rękojeść z pianki EVA dynda smutno trzymając się na cieniutkich resztkach włókna węglowego, zupełnie jakby się poddała. Jakby Piekło Czantorii spuściło temu kijkowi taki łomot, że uznał, że nie da się tego ciągnąć dalej. Buja się bezwładnie na wietrze i próbuje mi przekazać jakiś komunikat. Ty jak chcesz to leć, ale ja odpuszczam. W dupie to mam. Jak jeszcze dwa okrążenia mamy tak się mieszać z błotem to ja pierdolę taki interes. Dosyć mam i tyle.

Nawet nie próbuję go reanimować. Pacjent zmarł. Tylko co teraz? Jeszcze jakieś 43 kilometry przede mną i około 4000 metrów w górę. Owszem da się o własnych siłach, ale skoro można sobie życie ułatwić to po co je sobie utrudniać? Spoglądam pytająco z politowaniem na sprawny kijek, który mi został, tak jakbym chciał się dowiedzieć, czy on też zamierza mnie zawieść. Nie będę miał mu za złe. Limit negatywnych czynników na tym biegu chyba już i tak wyczerpałem i wiele gorszego to już się nie może stać, jednak ja na razie nie zamierzam odpuszczać. Walka do samego końca. Mojego albo piekła! Idziesz ze mną?

Kijek milczy jak zaklęty, ale taka już jest właściwość rzeczy martwych. Z uśmiechem stwierdzam, że milczenie oznacza zgodę, ten pęknięty upycham sobie w ramieniu plecaka, żeby jak najmniej przeszkadzał, powieszę go za kilkadziesiąt lat w muzeum TeamPlutt, gdzie będzie pełnił funkcję ekspozycji i ruszam w dalszą drogę podpierając się jednym kijem.

Na początku idzie trochę opornie, bo nie mam pojęcia jakiej użyć techniki, ale już po kilku krokach staje się jasne, że kurs żeglarski zrobiony jakieś 20 lat temu wszedł mi w pamięć mięśniową dosyć dobrze. Macham kilka razy w jedną stronę obiema rękami opierając się na kijku, przez co wyglądam jakbym był Indianinem wiosłującym przez ocean błota na swoim drewnianym canoe. Co kilka kroków zmieniam stronę, żeby nie obciążać za bardzo jednej z rąk, w ten sposób jestem w stanie osiągnąć całkiem przyzwoite tempo na podejściach. Wstydu nie ma, wręcz łykam kilku zawodników z krótszego dystansu, czym wzbudzam drobne podśmiechujki słysząc komentarze, że wyprzedza ich koleś z jednym kijkiem. Zawsze to jakiś zastrzyk motywacji do dalszego sponiewierania się.

Kilka kilometrów dalej utwierdzam się w przekonaniu, że jednak łatwiej jest mieć 4 punkty podparcia zamiast 3. Owszem, lepiej mieć 3 niż, 2, ale z tym jednym kijkiem jest naprawdę ciężko. Nogi bolą, ręce bolą, zdołowało mnie to strasznie, bo muszę nienaturalnie wyginać tułów przy każdym kroku, żeby efektywniej wspomóc się zewnętrzną ręką naciskającą na kijek. Gdy udaje mi się dotrzeć do żółtego szlaku prowadzącego na Małą Czantorię, kopyta wchodzą mi już w dupę konkretnie. Czuję, że znacznie zwolniłem i nie jest to spowodowane tylko i wyłącznie brakiem jednego kija. Zmęczenie również daje mi się we znaki. Na szczęście na tym etapie jest to tylko fizyczne wyczerpanie. Znużenia jeszcze brak, najwyraźniej drzemka przed biegiem zrobiła swoje. Chociaż w tym kontekście nie mam złudzeń, z pewnością nad ranem pojawią się dodatkowe trudności. Matko jedyna jakie wciry tutaj się zbiera. A ja nawet nie jestem w połowie trasy.

Fot: Jacek Deneka.

Najbardziej zaskakuje mnie parcie na pęcherz dobrze za trzydziestym kilometrem. Wypiłem do tej pory prawie 4 bidony wody, czyli dobre 2 litry, do tego 2 bidony zupy pomidorowej, co przekłada się na dodatkowy litr płynów. Gorąco za bardzo nie jest, więc raczej jakoś strasznie się nie pocę cały czas, a mimo to ciągle chce mi się pić i dopiero teraz pierwszy raz staję na siku.

To do mnie zupełnie nie podobne. Z pewnością nawadniam się w odpowiednim stopniu, nie dopuszczam do poczucia pragnienia, jednak wcześniej zwyczajnie mi się nie chciało. Na razie się tym nie martwię, czuję się dobrze poza tym, że jestem zmaltretowany przez Piekło Czantorii. Muszę tylko pilnować, żeby regularnie brać pojedyncze łyki wody, co nie jest takie proste, bo na tym etapie moja herbatka już dawno wystygła i powoli zaczyna krzepnąć zamieniając się w lody o smaku Earl Grey’a. Zaspokajanie pragnienia takim napojem będąc równocześnie wystawionym na deszcz, śnieg i watr do przyjemnych nie należy, jednak z braku wyboru pociągam kolejny szczypiący w gardło łyk.

Zaczyna coraz mocniej padać, czemu towarzyszy bardzo gęsta mgła. Rozmyślam o tym jak poradzę sobie na drugiej połowie biegu, zajęta głowa wyłącza skupienie, w konsekwencji zapominam skręcić w las zgodnie z trasą. Całe szczęście jest to relatywnie płaski odcinek, a wiele dystansu nie nadrobiłem, raptem kilka metrów. Zawracam w czas i tym momencie widzę kolesia, który znika w lesie. Ożesz ty łajzo! To tak pogrywasz? No jeszcze czegoś takiego nie widziałem na biegach ultra. Co on sobie myślał, że konkurencję wyeliminuje, że zdobędzie jeszcze jedno oczko w swoim biegu po glorię i chwałę? Zabolałoby, jakby krzyknął, że zboczyłem z trasy? A to kutas jeden, a żeby go kolka złapała, albo mu się kijek złamał! I żeby mu się odcisk na pięcie zrobił i paznokieć zszedł po biegu. Na obu stopach!

Dawno mnie tak nic nie zapieniło. Biegam już dobre kilka lat te ultra, do tej pory zawsze i wszędzie wszyscy zawodnicy traktowali siebie nawzajem jak przyjaciół. Każdy może być w potrzebie, trzeba sobie pomagać. Raz to będzie woda, innym razem saltstick, a jeszcze innym pomoc w nawigacji. Z podejściem tego kolesia daleko nie zajedziemy. Nie wierzę w to, że nie mnie zauważył, bo mam czerwone światło z tyłu. W całym tym ultra wiejskim zachowaniu pociesza mnie fakt, że najwyraźniej to wyjątek potwierdzający regułę. Jest to pierwsza taka sytuacja dla mnie i mam nadzieję, że ostania. Przecież my nie walczymy o podium, co za różnica czy dobiegniesz siedemnasty czy osiemnasty?

Ciśnienie mi podniósł koleś na tyle wysoko, że aż sprawdzam na Garminie czy wpadłem przypadkiem w V strefę, ale na szczęście wszystko jest w normie. A z tego wszystkiego zrobiło mi się ciepło, więc też nie najgorzej, bo doskwiera mi trochę wszechobecna wilgoć. Deszcz nie odpuszcza i przyznaję, że lepiej biegnie się w górnych partiach Czantorii, gdzie opady są jeszcze w formie śniegu.

Zagotowany nieprzyjemnym doświadczeniem dosyć szybko doganiam frajera, który chciał mnie wystawić na pastwę losu piekła. Mijając go rzucam tylko w jego stronę wymowne “dzięki wielkie”, ale reakcji brak. Nie to, że spodziewałem się przeprosin, ale mam nadzieję, że głupio mu się zrobiło. Zostawiam go w tyle i dalej robię swoje, dzięki czemu pół godziny później docieram do upragnionego hotelu Poniwiec.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Chwila wytchnienia w ciepłym hotelu.

Na miejscu przyjmuję dokładnie taką samą strategię jak poprzednio, czyli tankuję jeden bidon pomidorówką, drugi słodzoną herbatą, zostawiam złamany kijek, bo nie ma sensu go ze sobą targać i chwytam pieczonego ziemniaczka na drogę, po czym kłaniam się w pas wolontariuszom i kilka minut przed 4 rano ruszam w dalszą trasę.

HOTEL PONIWIEC-> USTROŃ: 9,5 km (47 km)

Niesamowicie zoptymalizowałem czas spędzony w punktach odżywczych. Do tej pory na wszystkich moich biegach spędzałem w pit-stopach dobre kilka minut. Tutaj nie mogę sobie na to pozwolić ze względu na temperaturę. Jeśli zagrzeję się w hotelu, będzie mi strasznie zimno po wyjściu na zewnątrz. Dlatego biorę tylko to co potrzebuję i jak najszybciej ruszam w drogę. Dzięki temu urywam też kilka minut z ogólnego wyniku, wszak głupie 5 minut spędzone w każdym punkcie razy 5 punktów na trasie to prawie pół godziny do łącznego wyniku.

Po wyjściu z hotelu Poniwiec mierzę się z najtrudniejszym odcinkiem trasy. Muszę się wdrapać na Wielką Czantorię. 3 kilometry i dobre 400 metrów w górę. Z jednym kijkiem. Wycisk niemiłosierny, więc po drodze jestem zmuszony robić kilka przystanków. Dodatkowym utrudnieniem jest świeży śnieżek, który sypie teraz pełną parą, co znacznie utrudnia pierwszą część podejścia wzdłuż wyciągu narciarskiego do górnej stacji. Puszek leżący na trawiastej łące, którą muszę się wdrapywać powoduje, że jest cholernie ślisko. Buty tracą mi przyczepność i co kilka kroków muszę się mocniej zapierać, żeby nie zsunąć się w dół stoku.

Mam wrażenie, że biorę udział w tym japońskim teleturnieju Slippery Stairs, w którym sześciu śmiałków ubranych w sexy obcisłe gumowe śpioszki jednolitego koloru próbuje się wdrapać na strome schody pokryte lodem. Robią to z gołymi stopami. Brzmi jak trudne zadanie, ale zawodnicy w tym programie są bardzo zdeterminowani, więc całkiem szybko któremuś udaje się dotrzeć na sam szczyt. Gdy koleś już próbuje podnieść ręce w geście zwycięstwa, następuje diabelski zwrot akcji z piekła rodem i ktoś, być może jakiś odległy krewny jednego z organizatorów Piekła Czantorii, odkręca kurek, co w konsekwencji wyzwala wartki strumień wody lejący się od samego szczytu schodów, najczęściej koszący zawodnika na górze. Ten po utracie równowagi zjeżdża po zamarzniętych stopniach na sam dół, obijając sobie chyba wszystkie możliwe części ciała i zabierając ze sobą wszystkich swoich konkurentów, których napotka po drodze. Wtedy rozgrywka zaczyna się od nowa.

Moje prywatne Slippery Stairs.

Tak właśnie widzę mój wysiłek wspinania się w kierunku zielonego szlaku. Umordowany zatrzymuję się też na drugie siku. Nauczony doświadczeniem staję w górę stoku i załatwiam co trzeba. Wyjątkowo długo to trwa i w połowie czynności czuję jak zaczynają mi drgać uda. Nie jest dobrze. Nogi mam sakramencko zmęczone, a nie zanosi się, żebym mógł odsapnąć w najbliższej chwili. Jedynym ukojeniem może być fakt, że zaraz będzie długi stromy zbieg, więc dwójki odrobinę sobie odsapną, a ja przejdę do masakrowania czworogłowych. Wspaniała perspektywa. Aż mi się ciepło robi na myśl o tym.

Kilka minut później zaczynam zbieg, który najbardziej dał mi się we znaki na poprzednim okrążeniu, ale ponieważ już się przekonałem, że Piekło Czantorii ma to do siebie, że ilość błota rośnie tutaj wprost proporcjonalnie do ilości czasu spędzonego na trasie, a dodatkowo schodzimy coraz niżej i opady śniegu zamieniły się już w zacinający deszcz, to mam naprawdę duże obawy jak będzie wyglądał ten odcinek. O ile moja wyobraźnia działa bez zarzutów i jestem w stanie dużo sobie wyobrazić, to nadal ciężko jest mi pojąć skąd biorą się takie ilości błota.

Oczyma wyobraźni widzę ludzi, którzy organizują Piekło Czantorii, dzwoniących do California Department of Forestry and Fire Protection, kalifornijskiego odpowiednika naszej Straży Pożarnej i proszą o przywrócenie do służby wycofanego w 2021 roku Boeinga 747 Supertanker’a. Tamci wyrażają zgodę i pożyczają samolot, który w czasach swojej świetności był w stanie zabrać na swój pokład 74 tony wody. Nasi zachwyceni pojemnością maszyny lotniczej chwytają za łopaty i ładują go po brzegi błotem, a następnie wysyłają w okolice południowego stoku Czantorii i na hasło “Niechaj piekło zapłonie… wróć zbłotnieje!” zrzucają cały ładunek, żeby uprzykrzyć życie ultrasom mierzącym się z ich trasą. I zrobili takich kursów pięć. Albo nawet sześć.

Słowo daję, czekam z niecierpliwością aż ponownie wejdę na tyle wysoko, żeby biec po śniegu. Nie mam złudzeń, że wtedy będę bluźnić na strome wejścia, bolące dwugłowe ud i konieczność wspomagania się tylko jednym kijkiem, ale chyba to i tak lepsze niż to pieprzone błoto. Chociaż sam nie wiem, ciężko się zdecydować. I rzeczywiście, przed 5 rano rozpoczynam atak szczytowy na Polanę Stokłosicką zakończony podejściem wzdłuż wyciągu Faturka i bardzo szybko przechodzę do błogosławienia tego szlaku w sposób wybitnie wulgarny, a moje cierpienia kończą się dopiero po niecałych 30 minutach.

Przede mną ostatni zbieg na tym okrążeniu. Chciałbym powiedzieć, że tym razem nie taki ciężki, ale tu tak nie ma. W końcu to piekło. Pierwszy odcinek to częściowy zbieg, częściowy ślizg, częściowy zjazd na dupie po świeżym opadzie śniegu. Pocieszam się tym, że upadki w zasadzie nie bolą, dzięki czemu mam coraz mniejsze obawy przed jeszcze większym rozpędzeniem się. Kolejne problemy zaczynają się jednak niżej, gdzie kończy się śnieg a wraca deszcz.

Dawno temu, kiedy nie miałem jeszcze dzieci, byłem zagorzałym narciarzem, czy bardziej snowboardzistą nieodpuszczającym sezonu bez względu na warunki atmosferyczne i spędzałem ferie zimowe w polskich ośrodkach białego szaleństwa. Bardzo często okazywało się, że owo białe szaleństwo z bielą ma niewiele wspólnego. Ze względu na niskie góry u nas w Polsce, częściej padał właśnie deszcz niż śnieg. Najgorszy był taki zacinający jakiego doświadczam aktualnie na Czantorii. Przy większych prędkościach zjazdowych spadające krople uderzające w zmrożoną twarz są odczuwane niczym igiełki serwujące mi darmowy zabieg akupunktury.

Tak mi pada prosto w gębę.

Teraz zbiegając do mety i osiągając prawie trzecią prędkość kosmiczną odczuwam dokładnie to samo. I o ile byłoby to nawet wskazane po biegu celem niwelowania dolegliwości bólowych, to jednak w trakcie wysiłku nie jest to najbardziej pożądana forma wsparcia. Tym bardziej, że najwyraźniej mój akupunkturzysta jest wyjątkowo nieogarnięty, bo zamiast celować igłami w aktywne punkty ciała, wciska je gdzie popadnie, czasami trafiając nawet w oczy. Bez kitu, tu jest tak przejebane, że ja mam dosyć. Kiedy już mi się wydaje, że przetrwałem wszystko i gorzej być nie może Piekło Czantorii funduje mi kolejną atrakcję.

Zaczynam się zastanawiać czy ja przypadkiem nie jestem zbyt miękki na takie przygody. Czy pozostali zawodnicy są również bliscy płaczu? Może tylko mi przeszkadza błoto? Może oni są jakoś cieplej ubrani i nie odmrażają sobie swoich tyłków razem z pozostałymi częściami ciała? Widziałem nawet kilka osób startujących bez kijków, zupełnie o własnych siłach, a mi skrzydła podciął złamany jeden, mimo że nadal drugi pozostał sprawny. Może ja jestem za stary na to wszystko? Lubię jak jest ciepło, lubię jak jest sucho, lubię jak jest przyjemnie. Po co sobie to wszystko robić? Są naprawdę przyjemniejsze rzeczy w życiu niż wizyta w piekle. Wchodzę w ten niebezpieczny etap, kiedy “na co mi to było?” przekształca się w “na chuj mi to wszystko?”. Potrzebuję czegoś pozytywnego, bo posypię się kompletnie i dojdę do momentu, że będę rozważać zejście z trasy. Weźcie się zlitujcie, dajcie mi coś! Cokolwiek!

Kilka minut po 5:30 mijam strefę startu. Tym razem kompletnie opuszczoną, w ciemności z jedynym źródłem światła pochodzącym z mojej czołówki. Ta grobowa atmosfera nie nastraja, żeby się tu zatrzymywać. Pędzę dalej przed siebie kolejne 100 metrów aż do punktu odżywczego. Ten niestety nadal jest pod chmurką, więc tym bardziej ograniczam moją obecność w nim do absolutnego minimum. Ponownie tankuję herbatę i pomidorówkę pod korek i po kilku chwilach ruszam na swoją ostatnią pętlę, zanim dotrze do mnie, że to totalnie bez sensu, lepiej jest schować się w jakimś ciepłym i przyjemnym miejscu oraz zapomnieć o tym piekielnym miejscu.

USTROŃ -> HOTEL PONIWIEC: 14 km (61 km)

Po 4 godzinach i 15 minutach zaczynam zataczać ostatnie okrążenie. Drugie poszło mi znacznie wolniej niż pierwsze, ale zrzucam to na kark jednego kijka i ogólnego zmęczenia. Podejrzewam, że trzecie będzie jeszcze trudniejsze, niemniej nadal próbuję wierzyć, że 4,5 godziny jest do osiągnięcia, tym bardziej, że za około godzinę zacznie świtać.

Fot: Jacek Deneka.

Na samym początku podejścia dochodzę jakąś dziewczynę z podwójnej pętli. Idziemy ramię w ramię, więc zagaduję jak się leci i zaczynamy gadkę o wszystkim i o niczym. Ona pokonała swoją pierwszą pętlę w 4 godziny i dodaje, że to chyba nieźle jak na 50-letnią babcię. Odwracam głowę w jej stronę i dobrze się jej przyglądam. Ja pieprzę, babcia mnie pocisnęła! Wprawdzie ja mam o 1 okrążenie więcej w nogach, ale mimo wszystko. Nie wiem czy to ja jestem taka miękka frytka, czy trafiłem na ultra babcię po całości, w każdym razie szanuję ją za jej niesamowity wynik.

Chwilę gawędzimy wymieniając swoje uwagi na temat tego biegu po czym dociera do mnie, że właśnie tego potrzebowałem. Coś pozytywnego. No żesz do cholery, skoro kurde babka nie odpuszcza i ciśnie po swoje sumiennie stawiając krok za kroczkiem to jak mógłbym sobie spojrzeć w lustro, gdybym ja teraz odpuścił. W ogóle to jakby to miało wyglądać? Mam jej powiedzieć, wiesz no super ci idzie, gratuluję, tymczasem ja już idę do domu, bo mi się nie chce? Nie ma takiej opcji. Wstydu bym rodzinie narobił! Dziękuję jej za krótką wspólną chwilę i wracam do gry wyrywając się nieznacznie do przodu.

Chwilę po 6 rano melduję się na szczycie i przechodzę do tego ubłoconego zbiegu. Zgodnie z przewidywaniami, jest jeszcze gorzej niż na drugiej pętli. Stado ultrasów, które tędy przegoniło rozmaśliło podłoże do stopnia krytycznego, jednak nadal jest mi wszystko jedno. Palce u stóp mam przemarznięte, do kolan i tak pokrywa mnie warstwa błota, więc nawet nie próbuję w najmniejszym stopniu uniknąć dalszego kontaktu z bagnem. Lecę przed siebie nie zważając na rozbryzgujące się na boki fragmenty szlamu, udając że nie rusza mnie zupełnie trudność tego zbiegu. I właśnie w tym momencie do gry wkraczają nowe siły inferno. Piekło Czantorii ma dla mnie jeszcze jedną niespodziankę, żeby uprzykrzyć mi życie.

Pod koniec zbiegu odczuwam silny ucisk w lewej stopie. Zupełnie jakby do buta wpadł mi mały kamyczek. Nic wielkiego, ot twarde i zbite ziarenko, które uwiera mnie teraz w stopę. Ale co ja mam do kurwy nędzy teraz zrobić? No przecież nie zatrzymam się i nie wygrzebię sobie tego, bo jak moje buty wyglądają teraz?

Najmocniej przepraszam za to wyrażenie, ale inaczej nie da się tego oddać, są upierdolone od podeszwy aż po brzegi gęstą kleistą mazią, która w tym momencie stanowi jedynie dodatkowe obciążenie. Nawet gdyby udało mi się zdjąć stuptuty, rozwiązać buty i zdjąć je z nóg to co dalej? W ogóle to jak to zrobić? Mam usiąść w tym bagnie? Załóżmy, że tak, to co dalej? Skostniałymi z zimna palcami mam ściągnąć przemoczone i równie ujebane skarpety, a następnie w ich najgłębszych czeluściach po ciemku szukać kamyczka wielkości kilku milimetrów, a jak już się znajdzie, to zwyczajnie go wyskubać, założyć z powrotem skarpetę, ubrać buta, na niego nałożyć stuptut, poderwać dupcię i ruszyć dalej w trasę?

Przecież ja zanim tego buta w ogóle rozsznuruję to minie pół dnia. Potem zanim zdejmę skarpetę to zamarznę, bo oczywiście nadal pada deszcz. Nie ma opcji, muszę cisnąć teraz z tym kamyczkiem do samej mety. Co za upierdliwe małe gówno. Co za piekło! Aaaaaa! Kurwa!!! Chce mi się krzyczeć!!! I płakać!!! Kto to wymyślił?!?!

Fot: Jacek Deneka.

Odarty z resztek godności docieram po raz trzeci do strumyka. Przede mną nad przeprawą walczy jakiś koleś, który w połowie przejścia traci równowagę i wpada po kolana do lodowatej wody. Czekam aż wygramoli się z rzeczki. Strasznie mu współczuję, dla mnie traumatyczny jest kontakt samych palców z tym wartkim strumieniem, jednak chłopak sprawia wrażenie, jakby zupełnie się tym nie przejął. Może nie jest takim delikatesem jak ja i dla niego to chleb powszedni. Mi od samego patrzenia na niego robi się zimno. Szanuję.

Po chwili myślę sobie, że to przecież mogłem być ja. Mogłem dostać jeszcze jeden raz prosto w ryj od samego diabła. Nie mam wyjścia, muszę docenić swój los na loterii. Tym razem mi się przyfarciło, a mogło być znacznie gorzej. Szczerze, na miejscu tego kolesia, ja bym już raczej został w tym strumieniu i zajął się wylewaniem łez i ubolewaniem nad swoim marnym żywotem. Tymczasem po kilku susach i opierając się na jednym kiju znajduję się na drugim brzegu i mogę kontynuować bieg.

Nakręcony pozytywnym obrotem spraw dostaję tak bardzo potrzebny mi zastrzyk energii. Wprawdzie i tak woda ze strumyka wlała mi się do butów, jednak pocieszam się faktem, że nie wpadłem do niego po kolana. Jakkolwiek przesrane aktualnie jest, zawsze może być gorzej! Co więcej, powoli zaczyna świtać, więc będzie można wyłączyć czołówkę, a za dnia powinno się odrobinę przyjemniej kopytkować. Nie jest źle!

Na 51. kilometrze wbiegam na krótki odcinek ulicy Akacjowej prowadzący z Ustronia do hotelu Poniwiec. Zaledwie 250 metrów utwardzonej drogi zapewnia chwilową ulgę od wszechobecnego błota, jednak radość nie trwa długo i już po chwili trzeba wykonać ostry skręt w prawo w leśną ścieżkę. Przynajmniej tak wskazują oznaczenia trasy, jednak przed sobą, dobre 200 metrów dalej widzę jakiegoś kolesia, który albo jest gamoniem i nie ogarnął gdzie biec, albo jest cwaniakiem i postanowił sobie skrócić trasę o jakieś 10 km. A może zwyczajnie jest jeszcze bardziej zmęczony niż ja, ma już totalnie wszystko w dupie i postanowił zjechać do boksu?

Zakładam, że pierwsza opcja jest najbardziej prawdopodobna, więc zdzieram sobie gardło z nadzieją, że mój wątły i wychłodzony głosik przebije się przez otaczający nas las i doleci do uszu zagubionej duszyczki, dzięki czemu nie pozostanie ona w piekle na wieczność. Donośne “Ej!” niesie się echem po okolicznych wzgórzach i w zupełności wystarcza, żeby przyciągnąć uwagę oddalonego ode mnie zawodnika. Tutaj! Wskazuję ręką poprawny kierunek i znikam w leśnej ścieżce. Po kilku metrach odwracam się za siebie i widzę kątem oka, że chłopak zbiega z powrotem w moim kierunku. Czyli jednak gamoń, a nie złamas szukający skrótu. Spoko, mi też nieraz się zdarzyło, a on przynajmniej ma teraz z górki. Ja z kolei mam +10 punktów na sądzie ostatecznym w zamian za pomoc potrzebującemu, w przeciwieństwie do tego dupka, którego spotkałem na drugim okrążeniu.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Magdalena Sedlak.

Ścieżka odbijająca od ulicy Akacjowej pnie się mocno do góry, więc ponownie wystawiam swoje ciało na ciężkie katusze wspierając się tym nieszczęsnym pojedynczym kijaszkiem, a mimo to udaje mi się dojść kolejnego zawodnika. Przez chwilę myślałem, że to ja jestem taki zajebisty, ale jednak nie. To on po prostu, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, jest w jeszcze gorszym stanie niż ja. Wygląda jakby był na skraju załamania i wlecze się jak ślimak przed siebie tylko dlatego, że nie może się zatrzymać po środku lasu w zimie. Próbuję zagaić, żeby mu poprawić humor, przecież w ten sposób czas odrobinę szybciej przeleci, więc rzucam zwięzłe “Siemanko”, ale w odpowiedzi otrzymuję jedynie gardłowe odburknięcie oznaczające chyba nie wiele więcej niż “Kurwa, daj mi spokój człowieku, mam już serdecznie dosyć tego jebanego biegu, nie mam ochoty rozmawiać, nie mam ochoty iść, w zasadzie nie mam ochoty na nic, więc zostaw mnie w spokoju”.

Ja, nie do końca umiejący rozpoznać ludzkie intencje po samej intonacji głosu nie odpuszczam i nadal próbuję stworzyć milutką słodko pierdzącą atmosferę pytając jak się leci. Gość odpowiada bezuczuciowym “Powoli.”, ale tyle to ja widzę i zupełnie nie potrzebuję do tego zewnętrznego komunikatu głosowego. Spoglądam na gościa i dopiero wtedy dociera do mnie jego nastawienie. Dobra, ok, rozumiem. W sumie to nie rozumiem. Chciałem dobrze. Też po dupie nieźle dostałem, Piekło Czantorii dało mi się mocno we znaki, przecież to nie moja wina, że koleś ma kryzys.

Raczej miałem nadzieję, że cokolwiek uda mi się podnieść go na duchu. Wszak nic tak nie łączy ludzi jak współcierpienie, przekonałem się o tym niejednokrotnie na wielu biegach, w których brałem do tej pory udział. Ale nic na siłę. Chcesz umierać sam to proszę bardzo. Wkładam więcej siły w pozostały mi w obu rękach jeden kijek i moje wyimaginowane canoe odpływa pod górę łamiąc wszelkie prawa fizyki, a mruk zostaje za mną w tyle.

Na następnych kilometrach kryzys dopada również mnie. Zbiegi masakrują moją twarz przez padający i wbijający się śnieg z deszczem. Strasznie to boli. Coraz intensywniej doskwiera mi znużenie po nieprzespanej nocy, a od niskiej temperatury zaczynają migotać mi mroczki przed oczami. Rzuciłbym jakimś mięsem do samego siebie, ale usta prawie mi zamarzły i ciężko jest mi je nawet otworzyć, o wydaniu z siebie jakiegokolwiek dźwięku nie wspominając. Ale przesrane! Sił zaczyna mi brakować, a przede mną ostanie dwukilometrowe podejście przed punktem odżywczym. Status wygląda następująco: nogi bolą, ręce bolą, plecy bolą, ryj boli, w sumie to wszystko boli, spać mi się chce. Czarno to widzę.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Jacek Deneka.

Moja herbata jest lodowata, ale nie mam wyjścia, muszę się napić, bo strasznie mnie suszy. Wlokę się z tym jednym kijkiem, totalnie brakuje mi sił, zaczynają mnie wyprzedzać inni zawodnicy, co działa jeszcze bardziej demotywująco. Na szczęście z tego co widzę, większość z nich biegnie na dystansie jednej pętli. Świeżaki. Też bym tak chciał. Niestety moje akumulatory jadą już na rezerwie. Co więcej do punktu mam jakieś 3 kilometry a w bidonach prawie pustki. Tak strasznie nie mam sił. Uda mnie palą i zwyczajnie nie wyrabiam z tym jednym kijkiem. Co kilka kroków muszę zrobić przerwę i się zatrzymać. Czekam, aż skończy się to cholerne podejście, ale ono wydaje się ciągnąć w nieskończoność.

Dobrze, że chociaż kamienia przed sobą nie muszę turlać jak ten nieszczęsny Syzyf, aczkolwiek mam wrażenie, że takowy przede mną się znajduje. Naprawdę mam ochotę usiąść na tym śniegu, jedyne co mnie powstrzymuje to mróz od którego zaczyna mnie telepać.

Tego się właśnie obawiałem najbardziej. Póki się leciało, rozgrzewałem się mechanicznie. Teraz, gdy znacznie zwolniłem, ciało zdecydowanie szybciej traci temperaturę. Mokra od deszczu bluza potęguje efekt chłodu, a ja nie mam wystarczająco energii, żeby pociągnąć ten wózek dalej. Staję po raz kolejny i wiszę na swoim kijku łapczywie łykając powietrze. Dochodzi mnie jakiś koleś, tym razem z mojego dystansu, co oznacza, że spadam w klasyfikacji generalnej, ale zupełnie o to nie dbam. Jedno miejsce w tą czy w tamtą nie stanowi dla mnie jakiekolwiek różnicy. Gość mijając mnie patrzy na mnie i pyta:
– Ej, a ty nie jestem tym kolesiem, który pisze bloga?
– No… – Z trudem odpowiadam przez zmarznięte usta – Tak…
– O! Widzisz poznałem cię! – Kontynuuje – Fajnie piszesz, tak trzymać!

Leci dalej, a ja zastygam w bezruchu, zupełnie jakby baterie mi się totalnie rozładowały, albo zwyczajnie mróz przekształcił mnie w lodową rzeźbę, która do końca świata będzie zdobić Piekło Czantorii. Jejku jak mi się miło zrobiło. Jak on mnie w ogóle rozpoznał od tyłu? No i co teraz? Przecież nie mogę tu zostać i sczeznąć! Przecież moi czytelnicy czekają na kolejną relację! Muszę to ukończyć! No muszę! Z ogromnym trudem podejmuję kolejne kroki na przód. Strasznie opornie mi to idzie, ale nie mam wyjścia. Nikt mnie na górę nie zaniesie. Płacz też niewiele pomoże. Zaciskam jeszcze bardziej zakleszczone już zęby i maszeruję przed siebie. Jeszcze tylko chwila i będzie punkt odżywczy. Ciepły. Miły. Przytulny. Tam usiądę na trochę, może uda się zregenerować.

Fot: Magdalena Sedlak.

Kwadrans po 8 rano docieram w końcu do Małej Czantorii. W tym samym momencie mój Garmin kończy swój żywot. Już? Zaledwie po 10 godzinach? Mięczak! Nie sądziłem, że tylko tyle wytrzyma. Liczyłem minimum na 12 godzin. Najwyraźniej Piekło Czantorii nawet jemu dało się we znaki. Trudno, bez niego też sobie poradzę. Teraz już tylko z górki. Rzucam się w dół, ale już po kilku krokach muszę przejść do marszu. Bez kitu nie mam zupełnie sił. Pić mi się strasznie chce, ale opróżniłem już swoje bidony do dna. Zdesperowany zaczepiam jeszcze jednego zawodnika, który mnie mija i błagam o poratowanie mnie wodą. Koleś dzieli się ochoczo ostrzegając jedynie, że jest zajebiście zimna. Domyślam się, ale nie mam wyboru, muszę zwilżyć usta, żeby dobiec do hotelu Poniwiec.

Ten jeden duży łyk lodowatej wody działa na mnie jak magiczny wywar Panoramixa na Gala Asterixa. Dosłownie dodaje skrzydeł. Choć nie ukrywam, że wizja schowania się w ciepłym przytułku i możliwość zagrzania się też robi swoje. Doganiam gościa, który poratował mnie płynnymi lodami, pozdrawiam go serdecznie i lecę na złamanie karku, zupełnie nie zważając na dalsze mroczki przed oczami i dyskomfort atakujący mnie z każdej strony. Byle do punktu… byle do punktu…

Mam wrażenie, że zbieg ciągnie się jeszcze dłużej niż podejście. Gdzie ten cholerny hotel Poniwiec? Z Garminem mógłbym oszacować dystans, tym czasem na oko jestem jedynie w stanie stwierdzić, że już dawno powinienem do niego dotrzeć. Za dnia okolica wygląda zupełnie inaczej niż na dwóch poprzednich pętlach po ciemku, więc za cholerę nie jestem w stanie stwierdzić czy już tu byłem. Przerażony zatrzymuję się. Oznaczenia! A jeśli zgubiłem trasę? Rozglądam się wokół siebie, gęsto rozmieszczonych białych elementów odblaskowych zupełnie nie widać w śnieżnej scenerii. Z trudem wypatruję czerwono-białych icków, ale bez powodzenia. Przerażony zboczeniem z trasy czują zdecydowaną ulgę widząc doganiającego mnie kolesia od wody. Mija mnie leciutkim krokiem rzucając, żebym dawał, bo zostało 400 metrów do punktu. Łoesu, jaka cudowna wiadomość!

Zmuszam się do ostatnich kilkuset kroków. Przychodzi mi to z ogromnym trudem, ale 10,5 godziny po rozpoczęciu biegu melduję się w ostatnim punkcie odżywczym. Wchodzę do środka i od razu kotwiczę na krzesełku prosząc o pomoc wolontariuszy. Na początek dostaje bidon coli. Pełniutki. Chciałem mniej, ale zapomniałem powiedzieć stop, gdy mi polewali. Trudno. Energia się przyda. Duszkiem pochłaniam cały. Potem uzupełniają mi pomidorówkę oraz gorącą herbatę, jednak przydałby się jeszcze coś zjeść. Przede mną leży ogromna tacka wyładowana po brzegi jabłecznikiem. Nawet mam ochotę. Biorę kęs i to jest to. Omnomnom, jaki pyszny. Delikatny, wilgotny, cynamonowy. Pochłaniam w ten sposób 5 kawałków i szczerze powiedziawszy jeszcze nie mam dość, ale powstrzymuje mnie wizja kolki przez ostatnie 10 kilometrów do mety. Co za dużo to niezdrowo.

Fantastyczny jabłecznik. Fot: Dominika Rakszewska.

Na koniec próbuję się przebrać, czego nie jestem w stanie osiągnąć sam ze względu na przemarznięte ciało. Pomaga mi jeden z wolontariuszy. Zrzucam totalnie przemoczoną bluzę, którą w tym momencie można nawet wyżymać, a na jej miejsce wkładam cienką kurteczkę przeciwdeszczową. Po pierwsze jest sucha od wewnątrz, po drugie ma zdecydowanie gorsze właściwości oddychające, więc na podejściu zaraz za punktem odżywczym powinienem się odpowiednio zagotować i zatrzymać większość ciepła pomiędzy moim ciałem a kurteczką. Cała procedura zajmuje mi dobre 15 minut. Może nawet więcej, ciężko stwierdzić bez zegarka. Niemniej czuję, że funkcje życiowe mi wracają. Przede wszystkim już mną nie telepie, żołądek trochę zapchałem, jestem gotowy do dalszej drogi. Przynajmniej taką mam nadzieję. Liczę, że Piekło Czantorii nie będzie za wszelką cenę starać się mi udowodnić, że jestem w błędzie.

HOTEL PONIWIEC-> CZANTORIA: 9,5 km (70,5 km)

To już ostatnia prosta. Przede mną 10 km, zaledwie 2 długie i strome podejścia oraz tyle samo zbiegów. A na końcu wisienka na torcie czyli wspinaczka pod wyciągiem kolejki linowej. Chciałbym to wszystko zrobić w 2 godziny. Całość zależy od tego, czy dalsze kryzysy będą mi doskwierać.

Po wyjściu z cieplutkiego i przytulnego hotelu Poniwiec od razu dostaję w ryj. Na powrót pizga złem. Śnieg, wiatr i demony latają wokół mnie przypominając mi bardzo szybko gdzie jestem. Ogrzane ciało bardzo szybko wysyła niepokojące sygnały do mózgu po kontakcie z zawieruchą panującą na zewnątrz. Momentalnie robi mi się zimno, najgorzej jest z dłońmi, które w mokrych rękawiczkach zdrętwiały do reszty. Wiosłuję swoim kijem wkładając w to znacznie więcej siły niż zazwyczaj, a przy każdym odepchnięciu zaciskam z całej siły palce obu dłoni, żeby szybciej się rozgrzały. Na razie przynosi to zupełnie odwrotny efekt. Ponownie zaczyna mną telepać, a w rękach brakuje mi czucia.

Próbuję się pocieszyć wmawiając sobie, że wcale nie jest mi zimno. Na dobrą sprawę to nawet się za bardzo nie okłamuję. W zasadzie to można powiedzieć, że zimno nie istnieje, bo gdyby istniało dałoby się skoncentrować je w jednym miejscu i obniżać temperaturę w nieskończoność, a przecież to jest fizycznie niemożliwe. Przy zerze absolutnym, do którego mam wrażenie niebezpiecznie się zbliżać, wszelkie ruchy molekularne ustają. To jest najniższe możliwe minimum, nie da się zejść poniżej tego poziomu. Takimi ciekawostkami zajmował się ponad 150 lat temu William Thomson, w konsekwencji czego wprowadzono na świecie nówkę sztukę skalę pomiaru temperatury nazwaną później skalą Kelvina, od uzyskanego przez Thomsona tytułu Lorda Kelvin, na cześć rzeki Kelvin przepływającej nieopodal uniwersytetu w Glasgow, na którym uczył się i wykładał wspomniany brytyjski naukowiec.

Fot: Magdalena Sedlak.

Skoro już wmówiłem sobie, że tak naprawdę nie jest mi zimno, to co właściwie mi dolega? Ciepło zdecydowanie istnieje, bo wraz ze wzrostem energii można go napakować w daną jednostkę w zasadzie bez ograniczeń, co w konsekwencji oznacza, że jedynie brakuje mi ciepła. Od razu jakoś tak mi milej wiedząc, że to coś innego niż zimnica, choć przyznaję, że ciężko się przestawić i nadal w myślach powtarzam sobie, że strasznie mi zimno, a nie że zbyt mało mam ciepła.

Akademickie rozkminy są wspaniałym narzędziem do zakrzywienia czasoprzestrzeni i spowodowania, że kolejne części godzin mijają zdecydowanie szybciej niż ma to miejsce w rzeczywistości. Dzięki temu po dłuższej chwili docieram do żółtego szlaku, wzdłuż którego zostaje mi niedługa i nawet nie tak bardzo stroma prosta do wieży widokowej na Wielkiej Czantorii. Nawet cokolwiek udało mi się rozgrzać, już mną nie trzęsie, a czucie w palcach wraca. Senność również minęła, więc jest nadal szansa, że ukończę ten morderczy bieg o własnych siłach i nikt nie będzie mnie musiał zwozić z góry.

Zaraz przed najwyższym punktem na trasie mijam dziewczynę, która wybrała się w te okolice na spacer z psem. Turystka. Nie biega. Jednak patrzy w moją stronę i gdy ją mijam zaczepia mnie:
– Daniel Pluta? – Pyta zaciekawiona.
– Noooooo… – Odpowiadam zupełnie zbity z tropu.
– O super! – Mówi dziewczyna. – Czytam twojego bloga, jest extra!
– Ale… serio?
– No naprawdę! – Odpowiada śmiejąc się ze mnie.
– I o DFBG też tą całą epopeję przeczytałaś?
– Tak!
– Rety! – Nie wiem co powiedzieć w takiej chwili, dziewczyna zupełnie wycięła mnie z butów, więc po chwili składam ręce na wysokości serca, kłaniam się pas i rzucam – Dziękuję!

Dziewczyna uśmiecha się szeroko i macha mi życząc powodzenia w końcówce biegu. Co za kosmos. Zasięgi mojego bloga docierają nawet w najgłębsze zakamarki piekła. Strasznie miło mi się zrobiło i niesamowicie mnie to podniosło na duchu. Dziewczyno, jeśli to czytasz, pozdrawiam Cię serdecznie, dałaś mi niezłego kopa! Wybacz, że nie zapytałem nawet o imię, zrzucam to na kark totalnego wyczerpania. Nie mam pojęcia jak ona rozpoznała mnie przy takiej pogodzie, okutanego w buffkę i kaptur na głowie. Szanuję bardzo taki poziom percepcji. Obawiam się, że w moim przypadku, gdybym właśnie minął półnagą Cindy Crawford, to albo bym jej zwyczajnie nie zauważył będąc zbyt skupionym na parciu przed siebie, albo bym jej nie rozpoznał i uznał, że to jakaś wariatka, która w taką pogodę prawie na golasa paraduje po Czantorii.

Fot: Magdalena Sedlak.

Nakręcony przez jedną z moich czytelniczek nawet nie zauważam gdy docieram na szczyt wyciągu Faturka. Jakieś 50 metrów stąd jest meta. Dziwię się, że nie słychać żadnej fety, ale wiem że gdzieś w tej mgle znajduje się tak długo wyczekiwany przeze mnie punkt pomiaru czasu. Pragnienie pójścia na łatwiznę i skrócenia sobie cierpienia jest przeogromna. Kilka kroków i koniec. W klasyfikacji generalnej DSQ, ale przynajmniej koniec męczarni. Alternatywa to kolejne 2,5 km w dół, a potem 1,5 km w górę. Oba odcinki to 400-metrowa różnica poziomów.

Spoglądam na obsługę trasy mętnym i zrezygnowanym wzrokiem, a koleś najwyraźniej rozpoznając mój dylemat uśmiecha się do mnie szeroko, wskazuje ręką bliżej nieokreślony kierunek w gęstej mgle zupełnie odwrotny od strony, w której znajduje się meta i dodaje radośnie “Teraz tam!”. Wzdycham jedynie ciężko i kiwam mu głową. No przecież rację ma. Tylko skończony idiota skracałby sobie teraz trasę. Tyle przetrwałem na tej pieprzonej górze to te 4 dodatkowe kilometry również dam radę. Tym bardziej, że czucie w palcach wróciło mi kompletnie. Przynajmniej w dłoniach. O tych na stopach mogę zupełnie zapomnieć. Przemoczone i przemarznięte będą z pewnością potrzebować specjalnego traktowania, gdy już to piekło się skończy.

Zbieg w okolice startu mija mi całkiem szybko i równo o 10:15 rano zaczynam ostatni atak szczytowy. 1500 metrów wzdłuż i 400 do góry. To daje prawie 27 metrów wzwyż na każde 100 metrów pokonane przed siebie. Z jednym kijkiem. Z palącymi udami. Ze zmęczonymi rękami. Po zarwanej nocce. Na wyczerpaniu. Z głodem. W piekle. Do boju!

Bardzo lubię wzory i reguły, więc żyję z dnia na dzień z nadzieją, że cały świat podziela moje zamiłowanie do szablonów i dlatego zakładam, że austriacko-szwajcarska firma Doppelmayr/Garaventa-Gruppe zmodernizowała kolejkę linową na Czantorię w 2006 roku stosując idealnie równe odstępy pomiędzy podporami trasowymi. Co więcej wmawiam sobie, że są one oddalone od siebie o idealne 100 metrów. Jak słupki na autostradzie, tylko takie trochę większe. Zaślepiony tą wizją prę pod górę odliczając kolejne pachołki i niecierpliwie wyczekując mety.

Zbliżając się do trzeciej podpory pojawiają się pierwsze wątpliwości. Wprawdzie wiele razy doświadczyłem w górach dylatacji odległości, kiedy okazywało się, że kilometr pod górę w jakiś magiczny sposób sprawia wrażenie jakby ciągnął się przez drugie tyle. Tak samo odbieram moje 100-metrowe odcinki. Jeśli zbliżam się dopiero do 1/5 tego ostatniego podejścia, to może się okazać, że trochę brakuje mi determinacji w ukończeniu biegu z podniesioną głową. Na ten moment muszę robić sobie przystanki i zwieszać ją między nogami, żeby odrobinę poprawić krążenie i przywrócić do życia resztki świeżości.

Fot: Magdalena Sedlak.

Pociesza mnie fakt, że to nie tylko mój problem. Wiem, że nieładnie jest śmiać się z nieszczęść innych, ale fakt że prawie każdy na tym odcinku przystaje z językiem sięgającym ziemi i głośno sapie podnosi mnie na duchu. Schadenfreude. Nie tylko mnie wypompowało totalnie z energii. Ten finisz tutaj to kompletne przeoranie. Byłem przekonany, że zebrałem już wszystkie możliwe cięgi i Piekło Czantorii w końcu wykorzystało wszystkie swoje atrybuty, żeby mnie powstrzymać przed dotarciem na metę, ale nie. Jeszcze jeden raz byłem w błędzie. Piekło Czantorii wyciągnęło ostatnią kartę z rękawa i wygląda na to, że jest to Joker. Matko i córko jaka rzeźnia.

Pomiędzy siódmym a ósmy słupkiem ponownie robię sobie przystanek. Jeśli to jest dopiero połowa podejścia to naprawdę mam przejebane. Wszystkie mięśnie w nogach palą mnie tak bardzo, że czuję jak emanuję energią. Jeszcze chwila i pod jej wpływem zacznę topić śnieg znajdujący się w mojej okolicy. Odwracam się za siebie i widzę kolesia z mojego dystansu. Również stoi w miejscu, opiera się na kijach i z niedowierzaniem kręci głową, bardziej do siebie niż kogoś innego. Wiem jak się czujesz chłopaku. Zgadzam się z Tobą w pełni. Piekło. Tyle w temacie.

Fajnie byłoby nie stracić tej jeszcze jednej pozycji, ale w sumie to mam to w dupie. Przede mną jeszcze ponad 700 zajebiście trudnych metrów. Ostatnia prosta, na której nie idzie się rozpędzić. Nie będzie finiszu z przytupem, wręcz mam wrażenie, że łatwiej byłoby próbować wturlać się pod górę. Problem tylko taki, że śnieg jest mokry, więc po kilku obrotach zamieniłbym się w najprawdziwszą kulę śnieżną i w konsekwencji stoczył się na sam dół. Nie mam wyjścia, muszę cisnąć na własnych nogach i na jednym kijku.

Ruszam przed siebie powtarzając w myślach jeszcze większe ilości soczystych bluzgów i mając nadzieję, że cokolwiek poprawi mi to samopoczucie, jednak efektów brak. Niemniej za ósmą podporą coś się zmienia. Wychodzę z wąskiego pasa leśnego, wzdłuż którego ciągnie się kolejka linowa i wkraczam na otwartą połoninę rodem z bieszczadzkich masywów górskich. Stąd ma być już blisko do mety. Tak mówiło dwóch kolesi gdzieś na tym cholernym podejściu. Ale to oznacza, że chłopaki z Doppelmayr/Garaventa-Gruppe postawili tę kolejkę według swojego widzimisię, a odległości pomiędzy podporami są większe niż 100 metrów. To by była cudowna wiadomość. Tym bardziej, że końcówka ma być zdecydowanie mniej stroma. Łoesu, błagam, niech to będzie prawda. Już naprawdę chcę skończyć. Mam dosyć.

Po chwili mijam dziewiątą podporę, a kawałek za nią spomiędzy mgły powoli zaczyna wyjawiać się zarys budynku. Górna stacja! Czyli jednak to prawda! Bońciu jak fantastycznie! Meta! Już za momencik. Z tej radości dostaję dostaję dodatkowego zastrzyku energii i ruszam szybciej przed siebie. Nie to, że lecę w skowronkach. Do samego biegu mi jeszcze daleko, ale zdecydowanie zostawiam wszystkie ślimaki w tyle i mam wrażenie, że mógłbym stanąć w szranki z żółwiami i leniwcami. Wizja bliskiego zakończenia męczarni pozwala mi pokonać ostatnie metry.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Fot: Andrzej Szczot.

Przy ostatnim podwójnym wsporniku bardzo wyraźnie widać zarys budynku górnej stacji kolejki, a mimo to nadal nie wiem gdzie jest ta pieprzona meta. Nie słyszę żadnej imprezy, nikt nie śpiewa, nikt nie tańczy, cisza grobowa, tylko wicher hula od lewej do prawej. Co jest? Nie ten adres? Zdezorientowany rozglądam się około, ale to ewidentnie dobry kierunek, widać nawet flagi łopoczące na wietrze, a ludki za mną idą po moich śladach. Dopiero po chwili zauważam matę pomiaru czasu. Stoi sobie samotnie pomiędzy bannerami i to tyle jeśli chodzi o metę. Samoobsługa? Meta Nano czy co? Skonsternowany przekraczam ostatni punkt na trasie po ponad 13 godzinach mordęgi.

META

Koniec. Nareszcie! Okazuje się, że strefa finiszera jest kilka metrów dalej, za ostatecznym pomiarem czasu. Pod żółtą wiatą stoi koleś, który pomógł mi ogarnąć się na ostatnim punkcie odżywczym. Dzwoni sobie dzwoneczkiem w najlepsze, co w teorii ma zachęcić zawodników na ostatnich metrach do spektakularnego finiszu, jednak tego niewinnego dzyńdzolenia zwyczajnie nie słychać, gdy dochodzi się do mety.

Chwiejnym krokiem pokonuję te dodatkowe 5 metrów, żeby schować się pod wiatą organizatorów przed zacinającym śniegiem i wiatrem. Są uściski, są gratulacje, ktoś coś do mnie mówi, ale niewiele do mnie dociera. Panowie, jedna sprawa na szybko i już sobie uciekam, zróbcie mi proszę tutaj pamiątkową focię, bo mi nikt nie uwierzy, że tu tak bardzo przejebane było i tyle śniegu napadało. Ktoś odbiera ode mnie telefon, strzela zdjęcie więc oficjalnie mogę zakończyć moje męczarnie. Dopytuję jedynie gdzie jest mój depozyt, bo marzę teraz o suchych, ciepłych ciuchach i jak robot zmierzam w kierunku wskazanym mi przez czyjąś rękę.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Zwycięstwo!

Odbieram worek ze swoimi świeżymi łaszkami i wchodzę do niedużego namiotu rozmiarów standardowej łazienki, pełniącego funkcję koedukacyjnej przebieralni. Po przekroczeniu umownego progu moje nozdrza atakuje nieprzyjemny zapach przepoconych ciuchów pomieszany z przykrym zacapem wilgotnych butów. Nie ma się co dziwić, w końcu nie tylko mnie dzisiaj sponiewierało. Ważne, że jest relatywnie ciepło, bo ktoś podłączył tutaj nawet prowizoryczny mikro-grzejniczek, który w połączeniu z ciepłem emanującym z przepoconych ciał daje poczucie relatywnie przyjemnej temperatury pokojowej. Zwłaszcza w porównaniu z tą odczuwalną poza namiotem, która z pewnością spadła już sporo poniżej zera i towarzyszącym jej nieprzyjemnym wiatrem.

Siadam na ławeczce i próbuję się przebrać w taki sposób, żeby nie dotknąć błotnistej ziemi, na której stoi namiot. Z trudem mi się to udaje, ale już po kilku chwilach cieszę się suchym odzieniem. Jejku jak cudownie. Jak niewiele mi do szczęścia potrzeba! Teraz mógłbym już iść spać i nawet ten wszechobecny smród nie przeszkadza mi tak bardzo. Ale nie, nie mogę. W końcu mam szansę odwdzięczyć się Danielowi za moje wielokrotne finisze, podczas których wspierał mnie na mecie. Tym razem moja kolej.

Wychodzę przed namiot tylko po to, żeby dostać od Czantorii po raz kolejny w ryj. Mam wrażenie, że w jakiś nadprzyrodzony sposób wszystkie siły natury postawiły sobie za nadrzędny cel mieszać mnie z błotem. A nie, zaraz, to to już dawno udało im się osiągnąć. Pozostaje więc najzwyklejsza anihilacja. Śnieg pada bardziej w bok niż w dół, wiatr smaga mnie po gębie niczym ten nieszczęsny Belzebub niewiernych biczem po gołych plerach, jednym słowem masakra. Wycofuję się z powrotem do namiotu i piszę do Daniela: “Ruszaj dupę, bo tu pizga złem”. Po chwili dostaję odpowiedź, że mój przyjaciel zbliża się do ostatniego podejścia. Mi zajęło ono jakieś 45 minut, więc zakładam, że przynajmniej tyle jeszcze będę musiał poczekać. Nie dam rady na tym wygwiździe. Zostaję w namiocie, co chwila ustępując miejsca siedzącego tym, którzy potrzebują się przebrać.

Głownie muszę stać, co samo w sobie jest dosyć dużym wyzwaniem. Śmierdzi spoconym capem, ale przynajmniej nie wieje i tak bardzo nie marznę. Lepszy ciepły smrodek niż mocny wiatr i chłodek. Zostaję!

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Stopy ultrasa zaraz po biegu.

Mija prawie godzina, gdy widzę w telefonie, że Daniel jest jakieś 200 metrów ode mnie. Już pora. Całe szczęście, że i tak stoję, to przynajmniej nie muszę się trudzić, żeby poderwać dupcię. Zwyczajnie wychodzę na zewnątrz spodziewając się spustoszenia, ale ku mojemu zdziwieniu nie jest tak źle. Najwyraźniej Piekło Czantorii o mnie zapomniało i skupiło się na masakrowaniu pozostałych na trasie zawodników. Wiatr odrobinę odpuścił, więc śnieg pada już bardziej wertykalnie niż horyzontalnie. Snuję się pod wiatę gdzie rozdają medale finiszerom, żeby było mi jeszcze cieplej i wypatruję Daniela przez mgłę gawędząc sobie z organizatorami sączącymi zimne piwko. Wariaci. Ostania rzecz na jaką mam ochotę to chłodny browar. Telepie mnie z zimna, jestem głodny, nie mam siły na nic i jedyne co mnie trzyma w tym miejscu to obietnica dana samemu sobie, że udokumentuję finisz Daniela. Tylko czemu to tak długo trwa?

Dopiero jakieś pół godziny po południu zgarbiona sylwetka mojego kompana wyłania się z mgły. Nareszcie! Ruszaj dupę, bo mi zimno!! Dawaj, dawaj! Ostatnie metry! Finisz!! Jedzieeeeeeeesz!!! Ale Daniel nie jedzie. Po roku przerwy od biegania wybrał sobie chyba najgorszy możliwy pomysł na powrót. Po przejściu przez matę pomiaru czasu zwiesza się na swoich kijkach nie mając siły pokonać kolejnych kilku metrów, żeby schować się pod wiatą i wystawia moją cierpliwość na kolejną bardzo ciężką próbę. Szczękając zębami odprowadzam go pod namiocik, ale dalej już nie daję rady. Daniel, mnie już telepie, idę do baru się zagrzać, bierz depozyt, ogarniaj się i widzimy się na miejscu.

Kuśtykam do bufetu, otwieram drzwi i w twarz uderza mnie przyjemne ciepełko. O jak wspaniale! Wchodzę do środka, jest nawet miejsce siedzące. Z zazdrością patrzę na kolesia, który obok mnie wciąga pęto kiełbachy z grilla. Zjotby! Aż mi ślinka cieknie. Podchodzę do baru i zmarznięty dukam: “po-po-poproszę kie-kie…”, ale w tym samym momencie moje oczy zauważają inną pozycję – żurek z wkładką i chlebkiem. Ooooo! To mnie zdecydowanie lepiej rozgrzeje! “Jednak żurek po-po-poproszę!” Uboższy o całe 16 złotych wracam do stołu z parującą miseczką aromatycznego żuru. Nadal w czapce, w kapturze i w rękawiczkach zabieram się do pałaszowania jeszcze gorącej zupy. Szału nie ma, pan Moran raczej kazałby oddać fartucha szefowi kuchni, ale jest mi wszystko jedno. Żur daje radę, jest ciepły, a na dobrą sprawę nie mam wyboru, bo tu nic innego w okolicy nie ma.

Gorąca micha spełnia swoją funkcję i czuję, że jest mi odrobinę cieplej, po chwili zjawia się Daniel, zamawia herbatkę, wypija i jesteśmy gotowi do drogi. Zwycięskie piwo dla finiszerów odpuszczamy. Na grzańca to może jeszcze bym się skusił, ale żeby wlać w siebie coś zimnego, to by mnie musieli związać i siłą do gardła wlewać.

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Przeżyłem!

Siadamy na odkrytym krzesełku kolejki linowej i spędzamy dramatyczne 8 minut wystawieni po raz kolejny na silne podmuchy wiatru i śnieg z deszczem. Cały mój wysiłek poświęcony ogrzaniu organizmu zostaje właśnie pogrzebany w Piekle Czantorii. Już chwilę po wystartowaniu wracają mi drgawki. Nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej poza “ku-ku-kurwa, ale zi-zi-zimno” szczękając przy tym zębami do tego stopnia, że boję się, że je sobie pokruszę. Kolejny dowód na to, że piekło nie ma nic wspólnego z wiecznym ogniem. W piekle wcale nie jest gorąco. W piekle pizga i to niemiłosiernie. Oszczędzają na ogrzewaniu po całości, a sam diabeł to nie upadły anioł tylko jakiś przerośnięty, zmutowany i opętany niesporczak, pospolity bezkręgowiec mogący przetrwać w temperaturze bliskiej zeru absolutnemu.

Piekło Czantorii zmieniło moje spojrzenie na świat. Już wcześniej udowodniło mi, że błędnie pojmowałem samą instytucję piekła. Teraz już wiem jak niepoprawne było moje wyobrażenie tego okropnego miejsca. Jednak to nie wszystko. Zawsze myślałem, że teoria względności i zakrzywienie czasoprzestrzeni to aspekty fizyczne mające odzwierciedlenie gdzieś daleko w kosmosie i raczej nie dotyczą mnie bezpośrednio. I znowu błąd! Nie wziąłem pod uwagę, że w piekle, zaraz obok kolejki linowej na Czantorię, znajduje się czarna dziura, która więzi światło i materię razem z nami jadącymi na krzesełkach. To zakrzywienie czasoprzestrzeni spowalnia czas i powoduje, że teoretyczne 8 minut jazdy kolejką, a tym samym cierpienie z powodu wychłodzenia dłuży się niemiłosiernie i trwa dobre kilka godzin. Mam wrażenie, że jeszcze chwila i moje funkcje życiowe ustaną, a ja zostanę całkowicie pochłonięty przez czarną dziurę i jedyny pożytek jaki ze mnie zostanie to wzrost jej masy.

Na szczęście albo to wszystko mi się tylko trochę przywidziało, albo może wskutek wychłodzenia moje oczy zaczęły przetwarzać obrazy z większą częstotliwością niż standardowe 24 klatki na sekundę i dlatego podróż tak mi się dłużyła, w każdym razie ostatecznie cali i nadal żywi docieramy do dolnej stacji kolejki linowej. Teraz tylko złapać transport do hotelu Poniwiec. Bus ma kursować właśnie stąd, ale w zasięgu wzroku nie widać żadnego auta o gabarytach większych niż osobówka. Da-da-da-daniel, dzwoń do o-o-orgów. Szybki telefon i dowiadujemy się, że busik owszem jest, ale kursuje spod OSP Polana 500 metrów dalej. Nie no, ja nie dam rady. Zamarzniemy. Ze łzami w oczach rozglądamy się za jakikolwiek ratunkiem. Daniel dostrzega taxi stojące nieopodal i patrzy na mnie pytająco. Jedziemy!

Fot: Magdalena Sedlak.

Gdy tylko ruszamy w stronę beżowego Fiata Tipo, złotówa już wietrzy interes i wysiada z auta.
– Pan wolny? – Pytam z nadzieją, bo innego taxiarza nie widzę w okolicy.
– Jak konik polny! – Odpowiada wesoły starszy pan, próbując zmusić moje zmęczone, przemarznięte i głodne trybiki pod kopułą do przetworzenia tego komunikatu i zrozumienia co on właściwie oznacza, ale za cholerę nie daję rady.
– Czyli wolny czy zajęty? – Poddaję się i proszę o pomoc, podczas gdy gość szczerzy do mnie swoje zęby.
– No wolny, wolny, wsiadajcie, gdzie jedziemy?
– Hotel Poniwiec poprosimy.
– To będzie 39 złotych, od razu mówię, żeby potem nie było.
– 39 złotych za 4 kilometry? – Pytam zdziwiony warszawską stawką.
– Młody, to nie jest 4 km, tylko 4,5. – Odpowiada obruszony taksiarz. – Poza tym to jest druga strefa.
– Dobra, nieważne, i tak jedziemy. – Przecież nie mamy alternatywy, nikt mnie nie zmusi, żeby iść tam na piechotę, a gość ma bardzo przyjemnie nagrzane w tym Fiaciku.

Daniel gawędzi z kierowcą, bo siedzi z przodu, facet jest najwyraźniej zorientowany w lokalnych imprezach, bo wie, że jakiś bieg miał miejsce, więc podpytuje jak nam poszło i ile biegliśmy.
– Ja dychę, a kolega 70. – Odpowiada Daniel.
– Jeszcze raz powiedz. – Dopytuje podejrzliwie złotówa.
– Ja 10 km, a kolega 70 km. – Odpowiada bez wzruszenia mój kompan.
– Kurwa! – wykrzykuje kierowca – Ja pierdolę! Weź chłopaku przestań! 10 to jeszcze uwierzyłem, ale 70?!?! Raz w życiu wybrałem się na piechotę na Czantorię i nigdy więcej!

Tłumaczę mu, że to nie jest tak, że się biegnie cały czas. Są punkty odżywcze, przystanki się robi, można się napić, zjeść, odsapnąć. Poza tym nie jest tak, że tylko pod górę się leci. Najpierw jest trochę w górę, a potem jest w dół, więc te 70, gdyby nie ta pogoda to by nie było aż tak ciężkie.
– Kolega jest dość skromny – Dodaje Daniel – w lipcu leciał 240.
– Przestań kurwa! – Facet odwraca się do mnie i mam wrażenie, że próbuje mnie zamordować wzrokiem – To z kim ja jadę?!?!
Nie podejmuję dalszej dyskusji. Jeszcze przez nieuwagę zdradzę gościowi jakie mam plany na przyszłość i mi tu na zawał zejdzie, a mnie przecież trzeba do auta dowieźć, nie będę leciał z buta w taki ziąb! Na szczęście podróż nie trwa długo i po kilku minutach nasz dyliżans podjeżdża pod hotel Poniwiec.

Daniel mówi, że tu jest ok, a taksiarz pyta czy może sobie najpierw nawrócić. Jasne, że może. Jednak dla tego pana manewr zawracania kończy się kilkudziesięciometrowym zjazdem auta w dół ulicy, przez co ze smutkiem spoglądam w tylną szybę na oddalające się od nas nasze autko. Trzeba będzie przejść ten kawałek na mrozie, eh… Facet pyta czy tu może być, na co Daniel odpowiada, że tam stoi nasz samochód, ale niech będzie. Złotówa mierzy mojego przyjaciela – rocznik ’78 – złowrogim spojrzeniem i grzmi: “Młody, kurwa! Mówi się! Do tyłu jedziemy!”. Po czym wycofuje i staje tak, że bliżej już się nie da. Gdybym nie był po 70-kilometrowej przebieżce, mógłbym wyskoczyć z Fiata Tipo i wskoczyć do naszego auta bez dotykania ziemi. Ale nie jestem. Więc swoje i tak muszę wycierpieć poprzez samo wygramolenie się z tylnej kanapy.

Fot: Dominika Rakszewska.

Kilka koślawych kroków później kotwiczę ponownie na siedzeniu pasażera, odpalam podgrzewanie fotela na pełną moc, moją cześć tego wspaniałego wynalazku o szumnie brzmiącej nazwie dwustrefowy climatronic ustawiam na 27,5 stopnia, a w myślach błogosławię kogoś kto wymyślił ogrzewanie postojowe, bo dzięki niemu już po chwili przyjemne gorące powietrze owiewa moje zmaltretowane ciało od frontu, a o pupcię dba mata grzewcza zaraz pod tapicerką. Jest cudownie. Mogę tak już zostać. Wracamy na kwaterę.

Na miejscu zostaje mi ostatnia rzecz do ogarnięcia: podchlapka. Zrzucam z siebie kolejne warstwy ubrań aż dochodzę do skarpetek. Ściągam lewą, nie jest źle, w zasadzie ultra standard czyli stopa głównie czarna od błota, które przedostało się przez membranę buta i skarpetkę, niemniej strat poważnych brak. Ściągam prawą i świat się zatrzymuje. Głośno przełykam ślinę i z przerażeniem patrzę na swoją nogę. Momentalnie gruczoły potowe na plecach zaczynają produkcję dobrze mi znanej i nie do końca przyjemnie pachnącej wydzieliny, która zaczyna drażniąco spływać między półdupkami. Mimo, że stoję aktualnie w samych gaciach, jestem gotów otworzyć zaraz okno na oścież, bo zrobiło mi się strasznie gorąco. Resztki włosów na głowie stają mi dęba, a gruczoły łzowe dopełniają obraz nędzy i rozpaczy rozmazując mi obraz przed oczami i zalewając je obficie mieszanką wody z odrobiną soli.

Peter Jackson, ten słynny australijski reżyser, który nakręcił Władcę Pierścieni i Hobbita, zanim stał się sławny próbował swoich sił bardzo specyficznym gatunku jakim są horrory komediowe klasy “Ź”. Dzięki temu człowiekowi w 1992 roku światło dzienne ujrzał film “Martwica mózgu” opowiadający historię małposzczurów, których ugryzienie wywołuje tytułową martwicę mózgu, a ofiara zamienia się w zombie. Gdzieś w najgłębszych czeluściach internetów zapewne można jeszcze obejrzeć to arcydzieło, w którego scenie otwarcia szalony naukowiec próbuje, ku ogromnemu niezadowoleniu tubylców Wyspy Czaszek, wykraść jednego osobnika gatunku małposzczura i wywieźć go, a jakże, do Ameryki. Niestety w trakcie tej nie do końca skoordynowanej akcji facet zostaje ugryziony przez zmutowanego potwora w rękę.

Tubylcy, gdy tylko spostrzegają jego ranę, z przerażeniem w oczach krzyczą “Sengaia!” i odcinają naukowcowi rękę maczetą na wysokości nadgarstka, a wszystko w dobrej wierze, celem uratowania go przed zamienieniem się w żywego trupa. Jajogłowy zwija się z bólu, krzyczy w niebogłosy i łapie za kikut drugą ręką, na której tubylcy również zauważają ugryzienie małposzczura, niestety tym razem na ramieniu. Zlęknieni tubylcy ponownie powtarzają “Sengaia!” i odcinają naukowcowi całą rękę. Krew tryska hektolitrami, całość wygląda bardziej zabawnie niż strasznie, bo film jest niskobudżetowy, więc gumowe części ciała i ketchup aż szczypią w oczy, jednak to jeszcze nie koniec jatki. Tubylcy zauważają na głowie Amerykanina jeszcze jedno ugryzienie potwora. Jak w amoku wystraszeni wykrzykują “Sengaia! Sengaia!” i dekapitują biednego naukowca.

Fot: Magdalena Sedlak.

Z takim samym przerażeniem w oczach wpatruję się w swoją prawą stopę. Z pewnością nie jest to ugryzienie małposzczura i w zombiaka raczej się nie zamienię, ale wystarczająco naczytałem się relacji i reportaży z wypraw himalaistów, żeby wiedzieć co się stało. Tak jak tubylcy z Martwicy mózgu, ja podobnie próbuję ze strachem wykrzyczeć swoją kwestię, ale głos mi się załamuje i jedynie szepczę do siebie samego: “Martwica!” Piętno Czantorii. Patrzę na czarną plamę wielkości dwóch centymetrów i rzucam pod nosem taką wiązankę, że mnie samemu uszy więdną. Jezusmaria, co robić? Doskonale wiem, że z tym cholerstwem to nie przelewki. Czym prędzej trzeba udać się na SOR, a gwarancji ratunku nie ma żadnej. Może się skończyć zupełnie jak na filmie, czyli maczeta i ciach. Tylko może odrobinę bardziej humanitarnie.

Wylewając z siebie potok kolejnych przekleństw zaczynam się zastanawiać jak do tego doszło? Buty przemoczone od samego początku, wielokrotny kontakt z lodowatą wodą, błotnistą mazią, wiatrem, deszczem, śniegiem. Tylko tyle i aż tyle. Piekło jebane! I jego piętno jebane! Naprawdę! Co jeszcze?! Ale zaraz! Skoro już udowodniono mi, że piekło rzeczywiście istnieje, to może jakaś alternatywna forma nieba również da się odnaleźć? Może jakaś ogarnięta ekipa tam na górze da radę uratować biednego strudzonego ultrasa, który pokonał dziś samego diabła i nie oddał mu swojej duszy? Pomożecie? No weźcie… pomóżcie… pliiiiizz…

Cisza…

Kurwa….

Zawsze wszystko samemu trzeba… ja pierdolę….

Dobra, szkoda czasu! Jedziemy na SOR. Tylko się podmyję choć odrobinę, bo brudny jestem i śmierdzę. Szybka podchlapka przychodzi mi z trudem, bo obolałe mięśnie nóg nie chcą współpracować zwłaszcza przy głębokich skłonach, kiedy próbuję domyć stopy, jednak za bardzo nie mam wyjścia. Zaraz będzie je oglądał jakiś doktor habilitowany albo inny oddziałowy, a przecież nie pokażę się tam jak ostatni bej po trzech nockach w śmietniku.

Najdelikatniej jak tylko potrafię obmywam okolice mojej martwicy, ponieważ takich obrażeń nie można pocierać ani masować, żeby nie uszkodzić pozostałej tkanki. Gdy już uznaję, że zmyłem z siebie cały trud minionej nocy, zakręcam wodę i ponownie spoglądam na mój czwarty stopień odmrożenia. Mrugam dla pewności kilka razy oczami, bo coś mi się tu nie zgadza. Jakieś wyjątkowe cholerstwo mi się trafiło. Martwica-kameleon. Bydle zmienia kolor! Teraz jest czerwone w odcieniach fioletowego… zaraz… Pluta ty gamoniu… to brud był. Błoto się przykleiło. A pod spodem zwykły odcisk jest, tylko trochę większy niż ustawa przewiduje.

Nagle schodzi ze mnie całe ciśnienie, a łzy ponownie napływają mi do oczy. Ale głupek ze mnie! Sengaia-twoja-mać! Nie będzie amputacji. Nadal będę mógł biegać. Czuję się jak dętka, w której odkręcono wentylek. Powietrze schodzi ze mnie momentalnie razem z całym stresem i paniką, pozostawiając zużytego flaka jakim się stałem po przebiegnięciu Piekła Czantorii. Co za fantastyczne uczucie!

A może jednak ci kolesie z nieba cokolwiek czuwają nad biednymi ultrasami? Sam nie wiem. Nie do końca kupuję. Jednak co by to nie było, już mi lepiej. Mogę iść spać. Daniel! otwieraj browara!

TeamPlutt Piekło Czantorii Przepieron Daniel Pluta Ustroń
Po biegu tak samo się cieszyłem! Fot: Magdalena Sedlak.

DZIEŃ PO

12 godzin snu pozwoliło mi jako tako się zregenerować. Powstanie z łóżka mimo to nie przebiega po mojej myśli. Gruz w nogach i obolałe plecy nie pozwalają na swobodne i elastyczne sturlanie się z łóżka. Muszę wykazać się nie lada determinacją, żeby się spionizować. Mam wrażenie, że powinienem odwiedzić w najbliższym czasie pobliski oddział geriatryczny, ponieważ mam duży problem z osiągnięciem kątów rozwartych w kolanach, miednicy i garbie. Wyglądam jak Fiat Multipla biegów ultra. Całe szczęście rozruch powoduje, że wszelkie opory w stawach, mięśniach i powięziach odpuszczają i już po kilku chwilach udaje mi się przybrać sylwetkę nie wzbudzającą śmiechu. Do następnego przystanku, kiedy cały układ mięśniowo-szkieletowy zastygnie i trzeba będzie go na powrót rozbujać.

Bez pośpiechu konsumujemy śniadanko, a po 10 rano ruszamy w drogę powrotną do domu. Na miejscu czeka na mnie małżonka, która z radością przekazuje mi pałeczkę do opieki na małą Helenką. Urlop wypoczynkowy się skończył, czas wracać do rodzicielskiego. Przynajmniej do roboty nie muszę się zrywać i może uda mi się zaliczyć jakąś drzemkę z córką. Paula, ale weź ją jeszcze dzisiaj wykąp, ja chyba nie dam rady…

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

  • Zupka – 5 pełnych bidonów pomidorówki na każdym punkcie odżywczym. W sumie dobre 2,5 litra gorącej, pożywnej zupy. Do tego żurek na mecie;
  • Jabłecznik – 5 kawałków na ostatnim punkcie odżywczym;
  • Jeden ziemniak pieczony na trzecim punkcie odżywczym;
  • Cola – pół kubka na każdym punkcie (powiedzmy, że razem dały pół litra) + cały bidon na ostatnim;
  • Herbata – 5 pełnych bidonów na każdym punkcie odżywczym;
  • Woda – 2 pełne bidony na starcie.

SPRZĘT

  • Plecak Grivel 5l – Pierwszy raz nie miałem zupełnie problemów z pakowaniem. W ogóle nie brałem jedzenia licząc na punkty odżywcze. Odpuściłem też sprzęt (kable, powerbank), więc wszystko zmieściło się bez problemu: kurtka, folia, chusteczki, zapasowe rękawiczki;
  • Buty Mizuno Daichi – Zdecydowałem się na nie ze względu na błoto. Szkoda mi było niszczyć Altry. Moje Mizuno stały się jednością z otaczającym je błotem i nie dało się już ich reanimować. Pokutują za swoje i moje grzechy w piekle po wsze czasy;
  • Ciuchy – Na dole rajtki Atiiq, na górze koszulka + rękawki oraz bluza, którą na ostatnim okrążeniu zamieniłem na kurtkę, ponieważ ta pierwsza przemokła do cna. Na głowie podwójny Buff;
  • Garmin Fenix 5 – Zawiódł po całości, wytrzymał zaledwie 10h, więc nie zarejestrował ostatnich dwóch godzin i 12 km. Chyba muszę napisać jakiś list do Mikołaja;
  • Kije Black Diamond – Mimo, że widziałem ludzi bez kijów, nie wyobrażam sobie pokonania tej trasy bez takiego wspomagania. Zmuszony byłem cisnąć większość wyścigu tylko z jednym, bo drugi się złamał, jednak obawiam się, że gdyby oba nie wtrzymały presji pod wpływem zwiększonego parcia na podejściach, było by naprawdę piekło… a nie… czekaj… przecież było!;
  • Czołówka Ledlenser Neo 10r – Po raz kolejny bez zarzutów. Bateria spokojnie wytrzymała całą noc, czyli 9 godzin w moim przypadku.
Fot: Magdalena Sedlak.

KPI

  • Ponieważ Garmin mi padł, nie jestem w stanie potwierdzić wszystkich statystyk;
  • 11:14 min/km to moje średnie tempo na trasie, moje najwolniejsze ultra do tej pory, co wynikało z przewyższeń oraz trudnych warunków pogodowych;
  • Daje to 5,3 km/h;
  • Spaliłem ponad 5 200 kcal przez zarejestrowane 10h, ekstrapolując to na moje 13h na trasie wychodzi około 6 500 kcal spalonych;
  • Wypiłem w sumie około 7 litrów płynów: 1l wody, 2,5l herbaty, 2,5l zupy pomidorowej i 1l coli;
  • Średnie tętno wyszło mi na poziomie 155 ud./min, co jest najwyższym wynikiem w ultra, jaki zarejestrowałem.

WYNIK

  • Ze 113 zapisanych zawodników wystartowało 98;
  • Z tych 98 startujących 31 (32%) odpadło na trasie lub nie zmieściło się w 19-godzinnym limicie czasowym;
  • Ostatni zawodnik dotarł na metę minutę po limicie, ale został sklasyfikowany;
  • Ukończenie biegu zajęło mi 13 godzin i 6 minut (-40% do zwycięzcy);
  • Zająłem 13. miejsce w kategorii OPEN i 12 w kategorii mężczyzn. Tak, tak, kobieta mnie pokonała i w ogóle nie jest mi wstyd z tego powodu. Cieszę się, że żyję;
  • Po pierwszej pętli byłem 12., po drugiej 9. mimo złamanego kijka. Na ostatniej spadłem na 13. miejsce ze względu na kryzys i zmęczenie;
  • Spośród 98 osób, które wystartowały zaledwie 5 to kobiety (5%), ale za to wszystkie ukończyły bieg;
  • Przeciętny czas ukończenia tego biegu to 14 godzin i 54 minuty, co daje prawie 13 minut na kilometr;
  • Czy mogłem to zrobić lepiej? Zdecydowanie. Chociażby z dwoma kijkami! Pogoda też zrobiła swoje, organizatorzy przyznali, że była to najtrudniejsza edycja Piekła Czantorii. Na koniec pomysł żywienia się samą zupką w płynie również nie był najrozsądniejszy. Pod koniec odczuwałem już bardzo silną potrzebę przegryzienia czegoś. Myślę, że makaron albo ryż w zupie rozwiązałby problem.
Pomarańczowa krecha to ja, zielona to średnia.

KOSZT

  • Wpisowe – 200 zł;
  • Kwatera – 202,50 zł (67,50 zł za noc – liczę tylko swój koszt);
  • Dojazd – 0 zł. Fajnie mieć auto służbowe;
  • Zakupy przed – ok. 100 zł za składniki na obiady, śniadania oraz kolacje;
  • Koszty na miejscu – ok. 50 zł – przekąski, piwo.

PLUSY

  • Punkty odżywcze – Nie korzystałem z nich bardzo, ale na każdym było to czego potrzebowałem, czyli ciepłe picie, zupa i cola. Na ostatnim skusiłem się na jabłecznik, który był przepyszny. Poza tym było w czym wybierać: orzeszki, rodzynki, sery, kiełbasa, ogórki, stół wiejski pełną gębą;
  • Oznaczenie trasy – Ten punkt muszę podzielić. W nocy oznaczenie idealne, elementy odblaskowe co kilkadziesiąt metrów, nie dało się zgubić, ale były też słabe strony, szczegóły w sekcji minusów;
  • Trasa – Trzeba mieć wybitnie perfidny umysł psychopaty, żeby wcisnąć tyle przewyższeń na górze o wysokości względnej zaledwie 630 metrów. Za to osiągnięcie chylę czoła temu kto projektował trasę. Naprawdę można się tutaj totalnie upodlić, a jak już wstanie słońce to i jest też na czym oko zawiesić z góry, oczywiście zakładając, że mgła nie ogranicza widoczności;
  • Miejscówka – Jestem niesamowicie zaskoczony Ustroniem. Ogromne skupisko pensjonatów, knajpek i sklepików. Nie było problemu ze znalezieniem noclegu, zrobieniem zakupów czy napiciem się piwa. Bardzo dobra baza na organizację nawet większej imprezy sportowej. A smog, którego tak się obawiałem? Niestety w Brennej i samym Ustroniu daje się we znaki, jednak podczas biegu ani razu nie czułem tego specyficznego chemicznego smrodu;
  • Wolontariusze – To już standard, więc jak zwykle dla formalności: niesamowici ludzie, którzy z jakiegoś dziwnego i niezrozumiałego dla większości społeczeństwa powodu przyjeżdżają w góry pomagać innym ultrasom w biegu;
  • Meta – Pomijając podejście wzdłuż wyciągu linowego, które każdy uczestnik odpowiednio pobłogosławił w myślach, to sam pomysł finiszu na szczycie góry uważam za strzał w dziesiątkę. Brakowało tylko słoneczka, pięknego widoku oraz dobrej pogody, niemniej tutaj również znajduję spory minus, ale o tym później;
  • Dojazd – Odkąd otworzyli A1 z Warszawy na południe jest idealnie. Cały dystans można pokonać poniżej 4 godzin;
  • Ekipa foto – Czwórka fotografów dwoiła się i troiła, żeby obskoczyć przeróżne części trasy. Sami musieli zarwać nockę, żeby zapewnić odpowiednią oprawę, a zdjęcia jak zwykle świetnej jakości. Ciekawe jest to, że te za dnia wyglądają bardzo klimatycznie i zimowo. Patrząc na nie można pomyśleć, że na biegu panowała magiczna mroźna aura, z pewnością zaś nie, że warunki były naprawdę ciężkie;
  • Eko – Wzór do naśladowania. Żadnych ulotek w pakiecie, niepotrzebnych bubli, nawet siateczki nie było, bo sam pakiet skromy. Zero waste po całości.

MINUSY

  • Oprawa biegu – Tutaj zabrakło wodotrysków. Zarówno na starcie, jak i na mecie raczej skromnie. Wiem, że pogoda nie sprzyjała, więc kibice raczej tłumnie nie wspierali biegaczy, ale jakiś głośnik i muzyczka na mecie mogłyby grać;
  • Oznaczenie trasy – Za dnia zupełnie nie było już widać elementów odblaskowych, a biało-czerwone taśmy często zlewały się z otoczeniem i były mało widoczne. Wydaje mi się, że lepiej byłoby użyć innego koloru, przykładowo jednolitego czerwonego;
  • Meta – Miejscówka super, ale ten namiot koedukacyjny trochę marnie wypadł, widać było, że dziewczyny mocno się krępują z przebieraniem wśród chłopów. Poza tym posiłek regeneracyjny był dostępny na dole, a nie prościej byłoby dogadać się z bistro na górze i zaserwować każdemu żurek, albo kiełbachę z grilla?;
  • Expo – Nie istniało. Był jeden jedyny sklepik organizatorów podczas odbioru pakietów, gdzie można było kupić ciuchy z ich biegów. A przecież jakieś stoisko z odżywkami też by nie zaszkodziło;
  • Pakiet startowy – bardzo skromny. Numer startowy, chip do zwrotu i opaska na głowę.
Fot: Andrzej Szczot.

PODSUMOWANIE

Matko i córko jakie ja tutaj dostałem wciry. Mam wrażenie, że nigdy w życiu się tak nie sponiewierałem i nigdy w życiu się tak nie cieszyłem, że to “tylko” 70 km. Chociaż to może być trochę mylące, bo tak już nasza pamięć jest skonstruowana, że z traumatycznych zdarzeń pamiętamy tylko punkty szczytowe oraz zakończenie, natomiast całkowity czas trwania mordęgi nie ma tu żadnego znaczenia. Niemniej będę się trzymać wersji, że to największy łomot jaki do tej pory zebrałem. Głównie ze względu na pogodę, bo to ona rozdawała karty i niestety mi się trafiły same dwójki i trójki. Aczkolwiek nie podejrzewam, żeby konkurencja zebrała asy i jokery.

Nigdy w życiu nie widziałem też tyle błota w jednym miejscu. Wielokrotnie widziałem filmiki gdzieś z Ameryki Południowej pokazujące rzeki błota zjeżdżającą w dół stoku, zbierającą ze sobą wszystko co napotkają na swojej drodze. Nie sądziłem, że podobne obrazy można zobaczyć w Beskidzie Śląskim. Zgadza się, nie na taką skalę żeby kosić biednych ultrasów jak domino, jednak każdego kto z błotną imprezą identyfikuje Łemkowynę, serdecznie zapraszam na Piekło Czantorii. ŁUT przy tej rzeźni to jakieś przedszkole dla siuśmajtków. Natomiast najwyższe wzniesienie lokalnego pasma górskiego powinno nazywać się Błotoria, a nie Czantoria.

Jakkolwiek tragicznie i makabrycznie Piekło Czantorii by nie wyglądało stojąc z boku, to nadal mi się podobało i uważam to za udaną wycieczkę. Przyjechałem, przebiegłem, zaliczyłem i jestem z tego dumny! Upływ czasu zapewne wkrótce wyprze tony błota, zimno, deszcz, wiatr, zło, ból, cierpienie, kryzys, głód, obtarcia, odciski, krew i samego Diabła. W głowie zostaną tylko słodko pierdzące obrazy mnie radośnie podskakującego jak sarenka pomiędzy urokliwie oszronionymi choineczkami z gęsto padającym śnieżkiem w tle. Wprawdzie na lepienie bałwana zabrakło trochę czasu i ochoty, jednak zimę mogę uznać za rozpoczętą.

Więc jak to jest z tym piekłem? Istnieje? Ano istnieje! Tylko zupełnie inaczej wygląda niż przedstawiają to poszczególne religie. W starożytnej Grecji błędnie umiejscowiono zaświaty dla potępionych pod ziemią. Adwentyści Dnia Siódmego to w ogóle się nie patyczkują. U nich w piekle grzesznicy są anihilowani w wielkim jeziorze ognia. Jak to śpiewał Kazik na dawno temu: Nie ma litości dla skurwysynów. Muzułmanie wyznający Islam twierdzą, że w piekle bucha wieczny ogień palący w nieskończoność skórę niewiernych, czego też nie kupuję. U buddystów widać, że gdzieś dzwonią, tylko nie wiadomo w którym kościele, bo ci z kolei wierzą, że konsekwencją złej Karmy jest wieczność w Narace, czyli odpowiedniku wielu piekieł, z czego niektóre trawią męczenników ogniem, a inne są zimne. Ciepło… cieplej…

A jak jest naprawdę? Otóż piekło to takie miejsce w Beskidzie Śląskim, gdzie można sobie pojechać, albo nawet pójść, będąc zwykłym śmiertelnikiem. Trzeba tylko za to zapłacić i to wcale nie tak dużo, biorąc pod uwagę, że wyżywienie jest w cenie. Będąc w piekle ma się wystarczająco czasu, żeby sobie pokontemplować na sensem swojego jestestwa, zwłaszcza od strony ultra. Z pewnością zdąży się rozpatrzyć wszystkie i-po-co-mi-to-było?, daleko-jeszcze?, na-ile-kilometrów-ten-ultramaraton? Dlaczego-tu-jest-ciągle-pod-górę?, Kurwa-z-górki-miało-być!, Pierdolę-więcej-nie-biegam oraz wiele innych ultra rozkminek. A jeśli komuś już uda się dojść do jakichkolwiek sensownych wniosków i postanowi, że już mu wystarczy tych piekielnych doznań, można opuścić pokład i wrócić z reguły w jednym kawałku do domu. Całość boli tylko trochę i najbardziej dnia następnego.

Jeszcze raz? Tym razem nie. Naprawdę przeżyłem niesamowitą przygodę, ale 3 pętle na tej piekielnej trasie to w zupełności wystarczająco. Natomiast sam bieg zdecydowanie polecam. Jak ktoś się chce się upodlić, ciężko o lepszą propozycję. Według mnie jest trochę niedociągnięć od kuchni, które można łatwo poprawić, za co mocno trzymam kciuki, niemniej widać też, że organizatorzy wkładają w ten bieg dużo serca. Będę polecać nie do końca z czystym sumieniem, bo wiem że każdy kto się na to zdecyduje, swoje będzie musiał odcierpieć. Jednak tak właśnie wygląda Piękno… wróć! Piekło Czantorii.

Słońca zabrakło, ale leżaczki były! Fot: Magdalena Sedlak.

Related Post

10 Replies to “Piekło Czantorii – Piekło, piętno i piękno”

  1. Fascynujący opis biegu. Już sam profil trasy zapowiadał hardcore, ale nie spodziewałam się, że będzie aż tak ciężko. Tym bardziej gratki za szczęśliwe ukończenie biegu. Czantoria zaliczona!

    1. Dzięki wielkie! Przyznaję, że ja też się nie spodziewałem, że będzie aż tak ciężko, aczkolwiek to pogoda podkręciła poziom trudności mocno w górę. W lecie można tą trasę robić na luzaku;-)

  2. Czyta się bardzo dobrze. Lekkość pióra i chęć podzielenia się wrażeniami w słowie pisanym widać w każdym zdaniu. Popłakałam się ze śmiechu w kilku momentach:
    Koleś w holownikiem który węszył wokół auta jak Bluthunt – akurat mam psa tej rasy i prawdą jest że jak coś zwęszy to nie odpuści.
    Martwica, która okazała się być brudem i towarzyszące jej rozważania. Czytając te dwa wątki uśmiałam się do łez. Czekam na nowe relacje. Może wydasz swoje relacje w formie zbioru opowieści dla ultrasów i będziesz jeździć z książkami jak Skarżyński ?

    1. Ewa, cieszę się że Ci się podoba:-) Relacji będzie tyle na ile starczy mi sił i determinacji biegać dalej, więc z góry zapraszam. A odnośnie wydawania, to nie wiem czy to przejdzie, bo kto by kupił opowiadania o ultra jako książkę?:-)

  3. Dziewczyna z psem pozdrawia! Bardzo mi miło, że mój doping pomógł 🙂 Jak zwykle super wpis na bloga, masz do tego talent.

    1. Kasiu, zmień imię na ‘Redbull’, tak mi dodałaś skrzydeł! Naprawdę wielkie dzięki za tego kopa. Wpadnij proszę na mój kolejny bieg, najlepiej gdzieś w okolicach kolejnego kryzysu. Chętnie skorzystam;-)

  4. Szacun Daniel za ten bieg, to były zdecydowanie najgorsze warunki pogodowe ze wszystkich imprez jakie pamiętam.
    Co do tekstu. Te porównania i środki stylistyczne, nie wiem z skąd je bierzesz (w sensie kto by je spamiętał, aby po kilku latach ich użyć) wymiatają 👍😂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *