Lekko nie było, nie do końca był to mój dzień: skurcze i problemy żołądkowe, co wynikało ze złej strategii. Było dosyć zimno, więc szybko marzłem, to z kolei przełożyło się na mega kryzys przed 40 km. Zbyt dużo żeli i batoników wywołało problemy żołądkowe. Dopiero dłuższy postój w Karłowie na 52 km i pełny serwis techniczny pozwoliły mi odżyć. Poza tym zwiedzanie Gór Stołowych w jeden dzień: Szczeliniec, Błędne Skały, Skalne Grzyby, Kudowa Zdrój i fenomenalne parki po stronie czeskiej. W skrócie: Sztafeta Górska to bardzo zacna impreza, która bardzo mocno bolała.
Przygotowania
4 Lutego 2019
Od miesiąca mamy zarezerwowany nocleg w Polanicy Zdroju na kwiecień, a dziś znajduję informację o biegu organizowanym w Parku Narodowym Gór Stołowych. Już wcześniej słyszałem o tej imprezie. Sztafeta Górska, w której startują zespoły trzyosobowe. Każdy zawodnik pokonuje około 25km. Teraz zauważyłem, że jest możliwość zmierzenia się z całym dystansem w pojedynkę: 75km i 3000m różnicy poziomów.
Dystans dłuższy niż na Winter Trail Małopolska, ale mniej metrów do pokonania w górę i w dół. Zakładam, że będzie to zbliżone wyzwanie do mojego grudniowego zmagania w Beskidzie Wyspowym. Do tego termin idealnie wpisuje się nasz urlop. Więcej znaków z niebios nie potrzebuję i bez wahania wpisuję się na listę startową. Tym bardziej, że to będzie kwiecień, więc liczę na podobną aurę pogodową jak w przypadku Supermaratonu Gór Stołowych. Około 10 stopni, rześko, ale na bieg idealnie. Będzie można lecieć w krótkich galotach.
O miejsca na liście startowej nie trzeba się martwić. Na większość imprez organizowanych przez Fundację Maratony Górskie można się zapisać nawet na kilka tygodni przed samym biegiem. Trochę mnie to dziwi, ponieważ według mnie ci ludzie robią znakomitą robotę. Ukończyłem już dwa biegi organizowane przez nich i z obu mam miłe wspomnienia. Na to samo liczę w przypadku Sztafety Górskiej.
Zgadzam się, że nie są to Tatry. Brakuje też szczytów, z których można podziwiać panoramę całej okolicy. Jednak unikalność Gór Stołowych rekompensuje wszystko Parkiem Narodowym, Błędnymi Skałami ze Szczelińcem, Skalnymi Grzybami i innymi ciekawymi formacjami, które można spotkać na trasie.
Osobiście uwielbiam Kotlinę Kłodzką. Od kilku lat co roku staramy się jeździć tam na wakacje. Są tam fantastyczne tereny do spacerowania oraz innych aktywności. Mam do tego miejsca szczególny sentyment. To tutaj zaczęła się moja przygoda z biegami górskimi.
Dlatego nie rozumiem jak to jest możliwe, że listy startowe niektórych imprez rozchodzą się w kilka minut, tak jak Biegi w Szczawnicy, czy Ultrajanosik, a tutaj na spokojnie zapisuję się trzy miesiące po uruchomieniu formularza rejestracyjnego. Niemniej nie narzekam. Przynajmniej będę miał gdzie pobiegać.
9 Kwietnia 2019
Od jakiegoś czasu studiuję kijkologię. Po łomocie, jaki dostałem na WTM, uznałem że kije mogą mi dobrze pomóc na podejściach. Szukam idealnych. Niestety, coś takiego nie istnieje. Użytkownicy różnych marek licytują się o wyższości Griveli nad Black Diamond, Leki, czy Dynafit. Gdzieniegdzie wpadają mi w oko jeszcze inne firmy, o których do tej pory nawet nie słyszałem, jak Deadly Sins czy Mountain King. Im więcej czytam, tym bardziej żałuję, że zagłębiam się w temat. Tak jak ze wszystkim dzisiaj, nie ma kijków uniwersalnych i najlepiej jakbym sobie kupił 4 komplety.
Pierwszy, składany, przyda się na trasach z dużą ilością zbiegów. Wtedy będę mógł złożyć je i nie będą mi przeszkadzać przy gnaniu w dół. Z kolei jak już teren zmieni się w trudny technicznie, z dużą ilością podejść, tak jak to ma miejsce m. in. na UltraJanosiku, warto mieć na podorędziu kije ze stałą długością, ponieważ będą ciągle w użyciu. Oczywiście to jeszcze nie koniec, bo każdy z dwóch poprzednich kompletów powinienem mieć w dwóch egzemplarzach. Lekkie, karbonowe, żeby nie ciążyły za bardzo na trasie oraz aluminiowe, bardziej wytrzymałe, jeśli teren będzie trudny lub będę mierzyć się z trasą na której wytrzymałość materiału będzie kluczowa. Do tego taczka albo Szerpa biegnący obok mnie z tym całym ekwipunkiem i jestem ustawiony.
Ostatecznie decyduję się na Black Diamond Z-Pole, które w moim odczuciu są najbliższe pojęciu uniwersalnych kijów do biegania i rozpoczynam drugi etap polowania, czyli patrzę, gdzie mogę je kupić najtaniej. Szczęście dopisuje mi po raz kolejny, tym razem w postaci wyprzedaży w Decathlonie. Mają mój rozmiar, więc dzwonię z pytaniem czy mogę zrobić rezerwację. Okazuje się, że mogę. Jessss! Muszę tylko odebrać je w przeciągu 24 godzin. Nie ma problemu, przyjadę jutro.
10 Kwietnia 2019
Idę na łatwiznę. Po kijki wysyłam żonę. Ma po drodze z pracy, więc tak jest dużo prościej. Po południu Paula wraca do domu i przekazuje mi mój nowy gadżet. Teraz to sam się siebie boję, co to będzie na tej Sztafecie Górskiej. Przymierzam się do bicia rekordu trasy.
Pakujemy się do wyjazdu, sprawdzam listę rzeczy do zabrania na bieg. Prognozy pogody nie są łaskawe. Zapowiada się temperatura nieznacznie na plusie, więc muszę uwzględnić również ciepłe ciuchy na czas zawodów. Mam swoją świętą checklistę wszystkich rzeczy, które muszę zabrać. Przechodzę pozycję po pozycji i kompletuję ekwipunek. Następnie przygotowuję batoniki energetyczne, które idealnie się sprawdziły na poprzednim ultra. Wieczorem robimy ostateczne sprawdzenie spakowanych rzeczy i idziemy spać, stwierdzając, że wszystko mamy już w walizkach.
11 Kwietnia 2019
Wyjeżdżamy rano. Pogoda nas nie rozpieszcza, ale tragedii też nie ma. Po prostu całą drogę siąpi deszcz. Paula siedzi z tyłu z małym Leonem i umila mu czas w drodze, a ja w myślach przechodzę jeszcze raz przez cały ekwipunek, który miałem zabrać na bieg. Odhaczam w myślach poszczególne pozycje, aż dochodzę do bluzy i… zaraz, zaraz… czy ja spakowałem bluzę? Fak! Nie wziąłem bluzy! Na pewno? Myśl, myśl, myśl… No, nie wziąłem. Psia dupa! Ale jak to? Przecież była na liście. Przeszedłem rekord po rekordzie. Przeczytaj pozycję, wyjmij z szafki, wrzuć do torby, odhacz na liście. Proste jak budowa cepa. Nie ogarniam. Zaczynam podejrzewać jakieś nadprzyrodzone moce, ale może po prostu dałem dupy?
– Paula, PAULA!! Dupy dałem! Bluzy nie mam! Znaczy się mam, ale w Warszawie, a my już pod Wrocławiem.
Następnie obsypuję samego siebie licznymi epitetami, niekoniecznie nadającymi się do cytowania, serdecznie gratulując sobie strategiczności i logistyczności w przygotowaniach do biegu. Brawo! Nie mogę wyjść z podziwu dla samego siebie. Do dziś nie wiem jak to się stało, że nie spakowałem nic cieplejszego i jak to jest w ogóle możliwe, że mając bluzę na liście, nie zabrałem jej. Co tu zrobić? W Polanicy nie kojarzę żadnego sklepu sportowego. Może skorzystać z expo przed imprezą?
– Paula, weź mój telefon, wejdź na fejsa, na stronę Sztafety i zapytaj czy będzie można jakieś ciuchy kupić przed biegiem.
Olga Słonina, dziewczyna odpowiedzialna za social media po stronie organizatora, spędza przed imprezami Fundacji Maratony Górskie mniej więcej całą dobę online, więc odpisuje już po minucie, że dziś podali na swoim Facebook’u szczegółową informację odnośnie expo. Sprawdzamy.
To mnie nie urządza. Trzeba kombinować. Przecież nie będziemy wracać 350 km do domu po bluzę. Paula znajduje jakieś centrum handlowe na krzyżówce S8, którą jedziemy, z autostradą A4. Aleja Bielany. Dobrze, że w miarę po drodze. Zajeżdżamy. Tam musi być jakiś sklep sportowy.
Żona zostaje z synem w aucie, a ja w deszczu biegnę na polowanie. Z nadzieją szukam sklepu Tchibo, bo w ich bluzach ciągle biegam, więc traktuję je jako sprawdzone. Oczywiście prawo Murphy’ego zawsze się spełnia, zatem Tchibo brak. Zostają mi najpopularniejsze marki. Puma, Reebok i Nike nie mają nic do zaoferowania w tym temacie. Przy obecnym boomie na bieganie, brak jakiejkolwiek ciepłej odzieży nieznacznie mnie dziwi. Na szczęście ratuje mnie Adidas swoją szeroką ofertą bluz sportowych w liczbie jednego modelu. W tym momencie kwestia koloru, czy w ogóle podobania się schodzi na ósmy plan. Nie ma czasu na szukanie kolejnego sklepu. Jest mój rozmiar, więc jestem uratowany. Nie zamarznę na trasie. Płacę i lecę z powrotem do auta. A sama bluza nawet mi się podoba.
13 Kwietnia 2019
Nie ma lekko. Sam dojazd z Polanicy do Kudowy zajmuje pół godziny, a jeszcze muszę odebrać pakiet startowy z biura zawodów, więc budzik dzwoni już o 4:30. Na dworze jest jeszcze ciemno, a ja zaczynam swój rytuał przygotowania do biegu. Zaczynam od ciuchów naszykowanych poprzedniego dnia. Jeszcze niedawno po cichu liczyłem, że będę mógł pobiec na krótko, ale szybki rzut oka na temperaturę odczuwalną sprowadza mnie do parteru. Zero stopni. Schodzę do kuchni pensjonatu, w którym jesteśmy zakwaterowani i zabieram umówiony wcześniej suchy prowiant. Żona przywiezie mi go na przepak w Karłowie. Chcą tam przyjechać razem z Leonem, więc depozytu nie zamierzam zostawiać.
Jem śniadanie, a w międzyczasie wstaje Paula, która zawiezie mnie na linię startu. Po chwili ubieramy śpiącego jak kamień Leona i o 5:20 ruszamy w drogę. Godzina i dziesięć minut do startu. Nadal ciemno. Wszystko spakowane. Raczej zdążymy bez problemów.
Przed 6 rano parkujemy pod parkiem zdrojowym w Kudowie. Buziak, życzenia powodzenia i od tej pory muszę radzić sobie sam. Pierwsze co odwiedzam to biuro zawodów, w celu odbioru pakietu startowego. Całe szczęście, że ulokowane jest ono w Pijalni Wód Leczniczych. Można się przy okazji trochę zagrzać, bo pogoda nie rozpieszcza. Idzie całkiem żwawo i już o 6:15 wykonuję podskoki na linii startu, żeby nie wytracić za szybko ciepła i z niecierpliwością wyczekuję aż ruszymy. Obok mnie kilka osób robi to samo, więc wyglądamy jak nieskoordynowany zespół pajacyków wykonujących taniec Haka. Nikt się z nas nie śmieje, bo kibiców o tej godzinie brak.
6:25, 5 minut do startu. Spoglądam na mojego niezniszczalnego Garmina. Nadal szuka satelitek. Zadziwiające. Mamy ruszać spod słynnego Teatru pod Blachą. Zastanawiam się, czy ta blacha nad nami jest z ołowiu i blokuje obiór sygnałów radiowych? Wzruszam ramionami, pewnie zaraz się ogarnie. Niestety moje „zaraz” przeciąga się do samego startu. Wszyscy są zgrzani i skandują odliczanie do zera razem z Wojtkiem „Hela” Helińskim, który przez mikrofon podgrzewa atmosferę. Tylko ja, zamiast w tym uczestniczyć, gapię się w ekran swojego zegarka i zaklinam go w myślach. A ten, jak na złość, nie chce mnie słuchać. Jeszcze nie zaczęliśmy biec, a ja już rzucam mięsem. W międzyczasie Hela dolicza do zera i ruszamy na trasę.
Sztafeta Górska Solo
KUDOWA ZDRÓJ -> BŁĘDNE SKAŁY
Ruszamy przez Park Zdrojowy i już po chwili rozpoczynamy pierwsze podejście schodami na skarpę, na której znajduje się Altana Miłości. Wiele osób pomaga sobie poręczami, w tym ja. Nie ma sensu obciążać nóg na samym początku. Jeszcze dostaną w kość przez kolejne 75 km. Co kilka sekund nerwowo zerkam na zegarek. Nadal się nie ogarnął. Brak połączenia z GPS. Nienawidzę prawa Murphy’ego. Działa mi to cholerstwo bez zarzutów od czterech lat i akurat teraz musiało się wywalić? Co za pech! Pocieszam się tym, że przynajmniej od tego pierwszego podejścia szybko robi mi się cieplej.
Biegniemy dalej zielonym szlakiem w kierunku Góry Parkowej. Następuje kanonada znanych wszystkim biegaczom dźwięków. Piknięcia jedno za drugim oznaczają, że przebiegliśmy już kilometr i urządzenia mierzące czas u większości zawodników dają w tym momencie sygnał międzyczasu na dystansie jednego kilometra. Prawie wszystkich, bo mój nie. Mój w najlepsze szuka nadal satelitek. Obrażam się na niego i tłumaczę mu, że to koniec z nami. Zawiódł mnie w momencie, kiedy najbardziej go potrzebuję. Zamienię go na nowszy model. W myślach rzucam kolejny stek wyzwisk pod adresem zegarka, kiedy nagle na ekranie pojawia się tryb gotowości. Ha! Jednak działasz! Będzie track na endo! Yay! Wciskam start i w końcu mogę skupić się na biegu.
Trochę dalej podchodzimy pod Pstrążnicę. To jakieś 150 m w górę. Czas rozłożyć kije. Kurde jak to się robiło? Siedząc wygodnie w domu na krzesełku szło mi łatwo, ale w biegu to już trochę większe wyzwanie. Przecież się nie zatrzymam, bo czas leci. Rozłożenie obu kijków ciągnie mi się mniej więcej do połowy podejścia, ale w końcu się udaje. Zobaczmy, jak sprawdzają się w boju.
Nauczony doświadczeniem na biegówkach, kiedy próbowałem naśladować instrukcje obejrzane na YouTube, ale im bardziej się starałem, tym mniej mi wychodziło, tym razem postanawiam pójść na żywioł. Próbuję ich używać jak najbardziej naturalnie i nawet wychodzi. Prawa noga, lewa ręka, równoczesne odbicie, lewa noga, prawa ręka, równoczesne odbicie, powtórz. Kurde, działa! Nie wiem czy to poprawna technika, ale, szczerze powiedziawszy, nie obchodzi mnie to. W ten sposób forsowanie pod górę idzie znacznie łatwiej. Do tego ponownie robi mi się cieplej.
Po minięciu szczytu próbuję złożyć swoje kijki, bo na zbiegu nie są mi potrzebne, ale idzie mi to jeszcze gorzej niż rozkładanie. Ręce telepią mi się przy każdym tupnięciu, a skostniałe już od mrozu palce u rąk nie mają siły wcisnąć guzika blokującego mechanizm w kijach. Mam nadzieję, że z czasem uda mi się opanować jedną i drugą czynność. Na ten moment, mam wrażenie, że całą energię zaoszczędzoną dzięki podchodzeniu kijami, tracę na moje nieudolne próby złożenia i rozłożenia ich. W połowie zbiegu stwierdzam, że nie ma sensu tracić sił, bo już za chwilę czeka mnie jedno z największych podejść na trasie, czyli wejście na Błędne Skały. Z rozłożonymi kijami lecę w dół wzdłuż malowniczego skansenu w Pstrążnej. Tu właśnie czai się na nas Łukasz Buszka i pstryka pierwsze fotki.
Na końcu zbiegu, przed wejściem na niebieski szlak, na trasie biegu stoi dwóch kolesi. Podbiegam bliżej i rozpoznaję najbardziej charakterystyczny szeroki uśmiech w całej Kotlinie Kłodzkiej. Piotrek Hercog, ojciec dyrektor Fundacji Maratony Górskie i sędzia główny Sztafety Górskiej, szczerzy się do każdego i przybija piątki przebiegającym zawodnikom. Obok niego stoi Hela i również kibicuje naszym zmaganiom. Na ten moment stawka jest już mocno rozciągnięta, więc chłopaki mają co robić. W zasadzie, co chwilę ktoś obok nich przebiega, niemniej widać, że cieszą się z dobrze zorganizowanej imprezy.
Pozdrawiam jednego i drugiego w biegu i skręcam w prawo na Błędne Skały. Podejście wyciska ze mnie trochę energii, mimo to tempo nie spada mi poniżej 10 min/km. Po 40 minutach od startu odpalam pierwszego batonika. Przyjąłem strategię jedzenia właśnie w takich odstępach czasowych. Coś przecież musi napędzać tę lokomotywę. Nawet jeśli nie jestem głodny, paliwo jest potrzebne. Dorzucam sporo kalorii do pieca i lecę dalej przed siebie. Dobrze mi się ciśnie i już o 7:30 melduję się w pierwszym bufecie.
BŁĘDNE SKAŁY -> NAD U ZABITEHO
Dopadam do rozstawionego pod chmurką stolika i wyciągam swoje bidony, marząc o czymś ciepłym do picia. Temperatura bliska zeru daje mi się mocno we znaki. Zmarzłem. A to dopiero 1/7 trasy. Śmieję się sam z siebie przypominając sobie moje wyobrażenie o tym biegu. Widziałem siebie w krótkich gatkach i krótkiej koszulce, biegnącego obok Pasterki skąpanej w ciepłym kwietniowym słoneczku. Dobre. Tymczasem stoję tu w zimowej czapce, dresach, bluzie, kurtce wetkniętej za pas i trzęsę się z zimna.
Pochodzi do mnie jedna z wolontariuszek i pyta czego mi potrzeba. Herbaty. Gorącej. Poproszę. W momencie gdy to wypowiadam, widzę jej współczujące spojrzenie. Z wyrzutem sumienia przeprasza mnie, że nie mają herbaty. Nie przygotowali się. Miało być ciepło. Smuteczek. Wzdycham ciężko, a dziewczyna mówi, żebym poczekał chwilę, to coś wymyśli. Odwraca się i sięga do swojego plecaka, z którego wyciąga termos. Odkręca go i każe mi podać moje bidony.
– Nie, no bez przesady, będziesz tu przecież sterczeć cały dzień, więc też potrzebujesz.
– Nie martw się o mnie, my tu jesteśmy, żeby wam pomagać. Ja sobie poradzę, dawaj bidon.
Dłużej nie dyskutuję. Straszne mam ciśnienie, żeby napić się czegoś ciepłego, ale nie mam serca, żeby zabrać jej wszystko. Wolontariuszka przelewa gorący płyn do mojego bidonu, a ja reaguję na parującą ciesz jak pies Pawłowa i od razu zaczynam się ślinić, a oczy mi się świecą.
Nieznajoma uratowała mi życie. Po raz kolejny potwierdza się prawda o wolontariuszach. Już o tym wspominałem niejednokrotnie, ale warto to podkreślić jeszcze raz. Ci ludzie są po prostu wspaniali. Kocham ich. Z uzupełnionym odrobinę bidonem ruszam w dalszą drogę. Głodny jeszcze nie jestem, więc nie tracę więcej czasu w punkcie odżywczym.
Ruszam w dół do Machovskiej Lhoty po czeskiej stronie. Większość tego odcinka prowadzi zbiegiem, więc już po pół godzinie od wyjścia z Błędnych Skał melduję się w kolejnym punkcie odżywczym.
NAD U ZABITEHO -> HVEZDA
Jest herbata! Do pełna poproszę! Oba bidony. Jeden prawie zeruję duszkiem i biorę kolejną dolewkę. Suchy i słodki prowiant odpuszczam, tym bardziej, że 10 minut temu wcisnąłem w siebie żel HoneyPower. Zatem po zaledwie kilku minutach spędzonych w pit stopie, ruszam w dalszą drogę do czeskiej Hvezdy.
Wchodzę na dużo bardziej biegową część trasy. Jest tutaj trochę przewyższeń, ale pojawia się też sporo odcinków relatywnie płaskich, dzięki czemu można przyzwoicie podkręcić tempo. Co 40 minut wciskam w siebie na przemian batonika i żel energetyczny, pilnując swojej suplementacji. Dużo mocy, co w połączeniu z kijkami pozwala mi wierzyć, że powalczę tutaj o przyzwoitą lokatę.
Organizator dosyć ciekawie poprowadził trasę, ponieważ od skrzyżowania U Zeleného hájku, biegniemy żółtym szlakiem aż do Hvezdy przez 9 km, a następnie wracamy tą samą drogą. Dzięki temu, wchodząc na ten szlak, już mijam się z zawodnikami z czołówki sztafety. Te harpagany mają nade mną dobre 15 km przewagi, ale raz, że to zawodowcy, a dwa, że to jest druga zmiana i oni dopiero co wystartowali do biegu. Ciężko więc się porównywać. Niemniej miło jest zobaczyć kogoś na trasie. Po moich grudniowych przygodach w Beskidzie Wyspowym, gdzie zdecydowaną większość trasy przebyłem w pojedynkę, tutaj aż dziwi ilość zawodników na szlaku. Mimo, że stawka dystansu solo jest mocno rozciągnięta, to w zasadzie nie ma takiego momentu, żebym nie miał innego zawodnika w zasięgu wzroku. Ułatwia to też nawigację, zakładając oczywiście, że osoba przede mną nie pomieszała trasy, albo nie leci właśnie w krzaczory za potrzebą.
Jest to również dobre miejsce dla fotografów, ponieważ nie muszą stać na zimnie, jakby oczekiwali na pojawienie się pociągu na przejeździe kolejowym. Niby zaraz coś ma być, ale przeciąga się to w nieskończoność. Tutaj mogą strzelać fotki bez przerwy, bo co chwila ktoś przebiega. Wśród fotografów jest Piotr Dymus. Człowiek, którego zdjęcia z imprez górskich należą do jedynych w swoim rodzaju. W moim przekonaniu może z nim konkurować jedynie Jacek Deneka, który robi równie fenomenalne fotografie. Chyba każdy ultras po cichu liczy, żeby załapać się na fotkę Piotrka lub Jacka podczas którejkolwiek imprezy. O tym, że tym razem to mi szczęście dopisało, dowiem się dopiero na mecie, bo nawet nie zorientowałem się kiedy dokładnie Piotr zrobił poniższe zdjęcie.
Mija 9:30. Zbliżam się do pierwszej strefy zmian. Czuję się w miarę świeżo, jeśli chodzi o nogi, ale jakoś tak ciężko zaczyna mi się biec. Nie wiem jeszcze o co chodzi. Miała być super moc, a tu jakiś mały kryzysik się pojawia. Być może za bardzo chciałem być chojrakiem na tej trasie i właśnie dają mi się we znaki zaledwie kilkuminutowe postoje na dwóch poprzednich punktach odżywczych? Postanawiam spędzić na trzecim przystanku trochę więcej czasu i złapać odrobinę świeżości.
HVEZDA -> NAD U ZABITEHO
Podbiegam do bufetu, ale wolontariusz zastawia mi drogę. Mówi, żebym sobie usiadł, a on mi wszystko poda. Chętnie korzystam i daję nogom trochę odpocząć. W międzyczasie dostaję napełnione bidony i kilka pomarańczy. Na nic do jedzenia nie mam za bardzo ochoty. Zapchałem się swoimi batonikami i żelami. Nie jestem głodny. Przynajmniej tak mi się wydaje. Po kilku minutach regeneracji wstaję ruszam z powrotem do Polski.
Przez pierwsze kilka kilometrów czuję, że odżyłem, jednak radość nie trwa długo. Mniej więcej o 10:30, kiedy przypada kolejna porcja mojej suplementacji, na samą myśl o tym, że mam coś zjeść robi mi się niedobrze. Chyba za dużo w siebie napakowałem. Chowam żel z powrotem do kieszeni i zaspokajam się ciepłą jeszcze herbatą. Co chwila mijają mnie kolejni zawodnicy, co jeszcze bardziej podcina mi skrzydła. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to są zawodnicy drugiej zmiany. Świeżaki, głodni rywalizacji na górskiej trasie, którzy dopiero co wyskoczyli z Hvezdy. Niemniej mam wrażenie, że moje tempo wyraźnie spadło. Wzdycham ciężko i robię swoje. Zmieniam profil z terminatora na uczestnika wycieczki krajoznawczej i ponownie daję nogom odpocząć, równocześnie ciesząc oczy czeską wersją skalnych grzybów i piaskowców.
Ciągnąc nogę za nogą, dopiero przed południem docieram do czwartego punktu odżywczego. Po drodze wydudniłem całą swoją herbatę, więc z radością uzupełniam zbiorniki i po krótkim odpoczynku ruszam w dalszą drogę.
NAD U ZABITEHO -> KARŁÓW
Mam 9 km do kolejnego punktu odżywczego i jakieś 33 do mety. Nawet bez Excel’a jestem w stanie szybko policzyć, że w ten sposób zabraknie mi paliwa. Muszę coś zjeść, jeśli chcę ukończyć ten bieg. Odpakowuję kolejny batonik, biorę gryza i o mało nie zwracam go z powrotem razem z połową rzeczy, które do tej pory zjadłem na biegu.
Nie jest dobrze. Nie wchodzi mi. Jedyne na co mam ochotę teraz to pić. Ledwo wyszedłem z poprzedniego punktu odżywczego, a już prawie opróżniłem jeden bidon. Powłóczę przed siebie nogami z nadzieją, że spadnie na mnie jakaś cudowna energia z kosmosu i odzyskam siły. Niestety, nic takiego nie nadchodzi, a kilometry lecą. Przy okazji, jak na złość, padający deszcz przechodzi momentami w śnieg. Zimno, nogi ciężkie, kiszki się buntują, jednym słowem – mam przesrane.
Już nie biegnę. Nie daję rady. Sił po prostu nie mam. Stosuję metodę Galloway’a, a przynajmniej jej parodię, co sprowadza się do podbiegania po kilkadziesiąt metrów, a następnie powłóczenie nogami. Czuję też, że dobrze byłoby coś zjeść. Odczuwam nawet coś na zasadzie głodu, ale pochłonięte do tej pory batoniki i żele jeżdżą mi od żołądka do przełyku, grożąc opuszczeniem organizmu w trybie natychmiastowym. Skutecznie zniechęca mnie to do wsadzenia czegokolwiek do ust.
Stoję u stóp Szczelińca. Powtarzam sobie w myślach, że już niedaleko, ale najpierw muszę się wdrapać na górę. Robię to praktycznie na czworakach. Jest tak stromo, że kijki są bezużyteczne, przynajmniej w moim stanie, natomiast spokojnie mogę sobie pomóc rękami i odciążyć i tak już sponiewierane nogi, które też nieźle dostały w kość. Do tego wydolnościowo czuję się jakby mnie walec rozjechał. I nie chodzi mi o brak oddechu czy zadyszkę. Żołądkowo leżę i kwiczę. Jest już tak źle, że z każdym krokiem spinam poślady, żeby nie puścić pawia w samym środku parku narodowego. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. To chyba będzie mój pierwszy DNF. Z Karłowa do mety jest jeszcze ponad 20km. W tym stanie daleko nie pociągnę. Pogrążony w smutku, kuśtykając, dotaczam się do przepaku w Karłowie.
KARŁOW
Paulina z Leonem już na mnie czekają. Jeszcze nie zdążam zaparkować na ławeczce, a żona się pyta jak mi się biegnie. Mam ochotę się popłakać. Do dupy! Niedobrze mi. Rzygać mi się chce. Zimno mi. Nogi mnie bolą. Masakra. Przejebane no! Siadam na ławce i biorę głębokie wdechy. W międzyczasie Paula biegnie po ciepłą herbatkę, z nadzieją, że może to postawi mnie na nogi. Czuję w kiszkach, że zbliża się fala kulminacyjna, więc zaciskam jeszcze mocniej poślady i mocą telepatii wzywam małżonkę, żeby się pośpieszyła, bo ktoś musi zostać z dzieckiem. Gdy tylko jest z powrotem, z trudem podnoszę się i kieruję się do najbliższego budynku, rzucając na odchodne, że muszę się zserwisować.
To zaledwie kilka metrów, ale muszę przejść w bieg, żeby się w pełni nie skompromitować. W duchu dziękuję niebiosom, że wyjątkowo tym razem do toalety nie ma żadnej kolejki. Wbijam do pierwszej kabiny i zaczynam panikować, bo nie jestem pewien, z której strony nastąpi atak. Oszczędzę Ci szczegółów, niemniej strasznie współczuję komuś, kto wszedł tam po mnie. Tym kilku kolejnym również. Opuszczam sanitariat poważnie rozważając dobrowolny udział w jakichś badaniach nad bronią biologiczną masowego rażenia. Niemniej po wypędzeniu mocy nieczystych mam wrażenie, że stałem się dużo lżejszy. Żołądek też nie jest już taki ściśnięty.
Wracam do rodziny i z ulgą siadam na ławce ograniczając wydarzenia minionych 10 minut do prostego „już mi lepiej”. Tłumaczę, że przegiąłem z batonikami i żelami. Nic mi już nie wchodzi, a mam wrażenie, że głodny jestem.
– No to może chcesz kanapkę?
– A masz???
– No mam Twój suchy prowiant przecież.
Trzęsącymi się rękami rozwijam folię i wyciągam przekrojoną na pół pszenną bułkę z upchanym do środka plastrem wędliny i ogórkiem. Zbliżam ją do ust, ale nadal mam drobne obawy, ponieważ przez ostatnie kilka godzin cokolwiek do jedzenia powodowało u mnie odruch wymiotny. Aczkolwiek na nic innego nie mam ochoty. W sensie nic słodkiego. Muszę zjeść coś w miarę normalnego. Pierwszy gryz kanapki to niebo w gębie. Dżizaz, jaka zajebista kanapka. Brzuszek też się już nie buntuje i przyjmuje pożywienie z radością, bulgocząc coś w stylu „dawaj więcej!”
Oesu… jakie dobre to. Pamiętam doskonale, jak kilka lat temu wyrwałem ósemki. Dwie naraz. Siedziałem później przez tydzień w domu i jadłem tylko jogurty, na zmianę z lodami, bo gęby nie mogłem otworzyć i tylko to dało się w nią wlać. Dieta lodowa akurat zupełnie mi nie przeszkadzała, przynajmniej nie przez pierwsze dwa dni. Trzecia doba na samych płynach i lodach to ku mojemu zdziwieniu droga przez mękę. Czwartego dnia, kiedy już rozstaw osi w szczęce zwiększył się na tyle, że mogłem do niej wepchnąć coś szerszego niż tylko łyżkę, żona zrobiła mi kanapkę. Chociaż nazywanie tego kanapką było lekką przesadą. Kromka z masłem, z odkrojoną skórką, żebym nie musiał się męczyć przy gryzieniu. Po 72 godzinach na płynnym żarciu myślałem, że ta kromka to najlepsza rzecz, jaką w życiu jadłem. Teraz wiem, że się myliłem. Ta w Karłowie jest zdecydowanie lepsza.
– Masz jeszcze jedną?
– Niestety, drugą zjadł Leon.
Nie szkodzi. To jest to. Ta bułka stawia mnie na nogi. Lance z Pulp Fiction może się schować ze swoją strzykawką. Mam wrażenie, że ta kanapka z szynką i ogórkiem poderwałaby umarłego z grobu.
Akcja reanimacja kończy się powodzeniem, choć cały proces trochę nam zajmuje. Spędzam w Karłowie w sumie prawie 20 minut. Na szczęście pełny serwis techniczny pozwala mi nie składać broni. Czuję się znacznie lepiej, więc zamierzam walczyć do końca. Zostaje tylko jeszcze raz uzupełnić bidony, pozbierać swoje zabawki i jestem gotów do dalszej walki. Kilka minut po 13 robimy sobie pamiątkowego selfika, a ja wyruszam na podbój Skalnych Grzybów w nadziei, że zobaczymy się na mecie za jakieś 3 godziny.
KARŁÓW -> BŁĘDNE SKAŁY
Ruszam bardzo zachowawczo, obawiając się nawrotu kryzysu, ale nic takiego się nie dzieje. Sam się sobie dziwię, że odkrywam w sobie takie pokłady świeżości. Fakt, przyznaję, że nie lecę tempem maratońskim, ze względu na obolałe nogi. Raczej w swoich zmaganiach przypominam ciągnik na roli. Tyle tylko, że nie taki niezniszczalny jak Case IH, czy John Deere, tylko bardziej jakąś kosiarkę-ciągnik Stiga na oleju rzepakowym. Powoli, ale przed siebie. Niemniej mnie to cieszy. Biegnę. I o to chodzi. Ostatnie kilka kilometrów przed Karłowem były jak walka o przetrwanie i wcale nie byłem pewien, czy uda mi się dotrzeć do celu o własnych siłach, a tutaj lecę już dłuższy czas. Po kryzysie żołądkowym ani śladu. Choć przyznaję, że jest to chyba najbardziej płaski odcinek całej trasy, więc nie trzeba się wybitnie wysilać, żeby przeć przed siebie, a nogi zaczynam odczuwać coraz bardziej.
Po okrążeniu Skalnych Grzybów wchodzę na ostatnią prostą przed Błędnymi Skałami. Jestem już pewien, że kryzys mam za sobą. Żołądek pracuje z powrotem bez zarzutów, jednak postanawiam nie jeść nic słodkiego. Nie chcę powtórki z rozrywki.
Przyjemny płaski odcinek pozwala mi ponownie przejść w tryb biegu ciągłego, oczywiście z odpowiednią korektą tempa, ze względu na mocno wchodzące w dupę nogi. Zmęczenie jest tak duże, że w pewnym momencie nie zauważam wystającego z ziemi kamienia. Zahaczam o niego nogą i zaliczam spektakularny upadek gębą prosto w piach. W ostatnim momencie udaje mi się zaprzeć rękami, a w głowie dziękuję sam sobie, że kijki mam akurat schowane, a ręce wolne. Niestety, napięcie w mięśniach dwugłowych jest zbyt silne i kończy się poważnym skurczem w obu nogach. Czuję się, jakby mi ktoś igły wbijał w nogi i próbował nimi zrobić odwierty pod wydobycie ropy naftowej. Zaczynam drzeć się z bólu, bo nie mogę się podnieść i żaden sposób nie jestem w stanie sobie ulżyć.
To jest ten moment, kiedy jestem wdzięczny, że ktoś biegnie obok. Koleś w żarówiastych czerwonych legginsach odwraca się, patrzy na mnie i wraca, żeby pomóc mi się spionizować. Bez niego pewnie trochę bym tam poleżał. Ruszamy dalej razem, wyglądając jakbyśmy właśnie zakończyli kilkudniową libację alkoholową. Co chwila obijamy się o siebie lub potykamy o własne nogi. Robert, bo tak przedstawił mi się mój wybawca, tłumaczy, że już zupełnie nie ma siły, więc nie muszę na niego czekać i mogę lecieć przed siebie. Parskam śmiechem oglikując sobie bluzę. Ostatnia rzecz, na którą mam teraz ochotę, to odpalenie wrotek. Puszczam Roberta przodem na dojściu do ostatniego punktu odżywczego.
BŁĘDNE SKAŁY -> KURDOWA ZDRÓJ
Siadam na ławce. Ruch niezbyt duży, więc wolontariusze cieszą się, że cokolwiek się dzieje. Przynoszą napoje oraz cytrusy, której przy mojej obecnej sytuacji żołądkowej uznaję jako relatywnie bezpieczne. Jest 15:30. Odpoczywam dobre 10 minut i zastanawiam się jak to zrobić, żeby lekko odczuć te ostatnie 9 km. Z rozmyślań wyrywa mnie Robert żołnierskim „lecimy?”. No to co mam robić? Lecimy!
Plus jest taki, że teraz mamy już z górki. Zbiegamy cały czas czerwonym szlakiem, aż do Jakubowic, gdzie przez kolejne 1,5 km trasa wiedzie szosą asfaltową. Tutaj Robert wymięka. Przechodzi do marszu. Próbuję go odrobinę zmotywować, ale już się wypalił. Odpuszcza i zostaje w tyle. Leć, mówi, a ja oczyma wyobraźni widzę Gandalfa wpadającego do przepaści Balroga.
Znajduję w sobie jakieś magiczne pokłady energii i pędzę momentami schodząc poniżej 5 min/km. Oczywiście tylko dlatego, że nadal lecę z górki. Ten ogień zostaje szybko przygaszony przez ostatnie nieduże podejście pod Świńskim Grzbietem. Głupie 30 m w górę daje mi się we znaki, jakbym atakował właśnie koronę Himalajów.
Szczytu nie zdobywam. Trawersuję się wzdłuż zbocza i już po chwili biegnę granią Góry Parkowej. W oddali słyszę gwar dochodzący z mety. Głos konferansjera wyraźnie odbija się echem po otoczeniu. To musi być jakoś mega blisko. Niestety, akustyka potrafi zrobić niezłego psikusa. Pokonuję jeszcze ponad 1,5 km, mniej więcej co 100 metrów pytając się sam siebie gdzie, do kurwy nędzy, oni przenieśli tę metę. Naprawdę nie mam już sił. Jest płasko, z wielkim wysiłkiem trzymam tempo poniżej 8 min/km. Nogi wchodzą mi tak głęboko w dupę, że mam wrażenie, że zaraz przepchnę je sobie przez gardło. Dawać mi tu tę metę!! Ja już nie chcę dalej biec!!! Proszę…
Są! W końcu są! Schody z Góry Parkowej. Teraz tylko jakieś 70 m w dół i fajrant. Całe szczęście, że zrobili tu te poręcze. Po części bokiem, po części tyłem, po części opierając się na nich brzuchem i zjeżdżając w dół, bo nogi już nie ogarniają, jak schodzić po schodach, docieram do Parku Zdrojowego. Jeszcze tylko przejście przez ulicę i zostaje 200 m do mety. Czuję się jak licealista odcinający na centymetrze dni do matury, z tym że ja odliczam metry pozostałe do mety. Próbuję wypiąć dumnie klatę, ale zapada się ona pod ciężarem pustych bidonów. Nie mam siły. Kuśtykam kalekim krokiem, żeby ostatecznie zakończyć swoje cierpienia. Jestem tak zapatrzony w metę, że nawet nie zauważam Pauliny i Leona kibicujących mi na ostatnich metrach Sztafety Górskiej.
META
Matko i córko, ale się sponiewierałem. W życiu takiego łomotu nie zebrałem. W 2016 roku przebiegłem swój pierwszy maraton. Orlen w Warszawie. Uznałem wtedy, że to była super impreza, super organizacja i super atmosfera, ale nie polecam, no chyba że ktoś lubi, jak boli. Oczywiście, sam się na tym nie zatrzymałem, przebiegłem później jeszcze 4 maratony i obrałem kierunek na ultra. Można pomyśleć, że tak trochę wieje sado-maso, bo na koniec dnia boli, a ja wbiegam na metę uśmiechnięty i chcę więcej. Jednak tutaj na sztafecie, powiedzieć że boli, to jak powiedzieć podczas powodzi tysiąclecia, że deszcz napadał. Ja dostałem taki wpierdol, że nie mogę się pozbierać. Do tego zmarzłem w kość i przeczyściłem się solidnie. Zostaw ten asfalt i chodź biegać w góry. Tam jest dużo fajniej – tak mi znajomy powiedział kilka lat temu. Nie jestem pewien, czy „fajniej” to dobre określenie tego, co dziś przeżyłem.
Skonsternowany stoję pod blachą. Wojtek nawija przez mikrofon, barwnie opisując zmagania wszystkich finiszerów. Pada nawet moje nazwisko, ale nie dociera do mnie, w jakim kontekście. Zakładam, że to tylko informacja, że ukończyłem bieg. Wynik nie jest spektakularny, więc wiele więcej dodać się nie da.
Ktoś podaje mi medal i w tym samym momencie słyszę piskliwe „Tato! Tato!!!”. Odwracam się na tu Leon do mnie podbiega, od strony, z której sam wpadłem na metę.
– Synku! Ty też biegłeś?
– Nie, no tato, co ty! O tam stałem z mamą.
Z kierunku, który wskazuje, wolnym krokiem zmierza do nas Paula. Oddaję medal młodemu. Nogi mam zesztywniałe, nie mam siły kucnąć przy własnym dziecku, więc biorę go na ręce, dzięki czemu zapominam na chwilę, że nawet stać w miejscu jest mi ciężko. Chwilo trwaj.
Pięknie zapozowane, teraz mogę wrócić do stękania i marudzenia jak mnie wszystko boli. Małżonka bierze mnie pod pachę i odholowuje na krzesełka stojące nieopodal. Miała tu być ostra impreza pobiegowa, ale marna pogoda pokrzyżowała organizatorom plany. Większość miejsc siedzących jest pusta. Nie ma się co dziwić. Biwakowanie przy temperaturze w okolicach zera do najprzyjemniejszych nie należy.
Biorę kilka głębokich wdechów. Nóg nie czuję, więc Paula idzie po mój posiłek regeneracyjny. Makaron. Nawet dobry. Leon też trochę podjada. Żołądek się nie buntuje. Nogi już nie muszą biec. Jeszcze tylko przebrać się w coś ciepłego i będzie dobrze. Szybko szacuję dystans do biura zawodów, w którym znajduje się przebieralnia. Na oko będzie jakieś 150 m. Paula, daleko zaparkowałaś? Okazuje się, że do samochodu mamy niewiele więcej. Skupiam się na czyszczeniu talerza i w głowie układam plan logistyczny, jak tu zrobić możliwie najmniej kroków, ale skończyć w samochodzie, przebrany w ciepłe ciuchy.
Odpuszczamy biuro zawodów i kuśtykamy prosto do auta. Tam, trzęsącymi się i skostniałymi rękami, zdejmuję z siebie przemoczone do cna ciuchy i buty. Telepie mnie z zimna, bo jedyne co mam na sobie to plastry na sutkach, żeby mnie koszulka nie obtarła. Po kilku chwilach kończę opatulony w 3 warstwy ubrań, w tym kurtkę puchową, włączam ogrzewanie na najwyższą moc i zamykam oczy. Ale cudownie… Ja tak już chyba zostanę.
DZIEŃ PO
Pensjonat, który wynajęliśmy zakwaterował nas na trzecim piętrze. W normalnych okolicznościach płakałbym długo, ale Villa Polanica ma wbudowaną windę, a do jadalni nie trzeba pokonywać ani jednego schodka. Doceniam bardzo.
Zakwasy mam wszędzie. Do tej pory po ultra wyzwaniach odczuwałem to tylko w nogach. Tym razem, ze względu na intensywne używanie kijków, boli mnie również cała góra. Ręce, razem z nadgarstkami no i cyce. Bez kitu, nie sądziłem, że można tak zakwasić się na klatce piersiowej. Nie mogę się śmiać, bo cały czas mnie wtedy boli. Trzeba będzie włączyć pompki jako jednostkę uzupełniającą w moich treningach, bo daleko w ten sposób nie pociągnę.
Jedyne co mam w głowie to wegetacja. Muszę porządnie odpocząć, ale moje dziecko nie zna pojęcia „usiąść na chwilę”. Skacze, biega, krzyczy, wszędzie go pełno. Trzeba gdzieś tę energię rozładować, a pogoda nadal mało spacerowa. Zimno, wieje, choć przynajmniej nie pada. Całe szczęście, że już biec nie trzeba. Żona rzuca hasło: jedziemy do Kudowy Zdrój. Serio? Chyba nie dam rady. Tam jest salka zabaw, na której byli wczoraj. Młody zachwycony, upuści trochę mocy, a my posiedzimy przy grzańcu. Hell Yeah!
Garść statystyk
WYŻYWIENIE
- Żele energetyczne HoneyPower – znowu świetnie się sprawdziły. Fakt, zeżarłem ich zbyt dużo, ale nawet przy odruchach wymiotnych, jeszcze przyzwoicie wchodziły. Aż żałuję, że już nie są dostępne na rynku polskim;
- Herbata słodka – 2 bidony po 600 ml każdy, w późniejszym etapie uzupełniane również wodą;
- Własnej roboty batoniki – przepis już przeze mnie sprawdzony: pieczone bataty, pasta tahini, masło orzechowe, mielone migdały, wiórki kokosowe i nasiona chia. Tym razem coś jednak nie zagrało. Do dzisiaj mam odruch wymiotny jak o nich pomyślę. Dobre na krótki dystans. Przy dziesiątej porcji nie weszłyby mi nawet upchane kolanem.
SPRZĘT
- Plecak Grivel 5l – to nasz drugi wspólny wybieg, ale od razu się polubiliśmy. Idealny na takie wyprawy, zmieścił wszystko poza kurtką;
- Kurtka typu softshell – nadal ta sama, stara, gruba, przewiązana w pasie, której nawet nie założyłem w trakcie biegu;
- Buty Mizuno Daichi – jak zawsze bez zarzutów, bez pęcherzy, bez otarć, bez straconych paznokci;
- Kije Black Diamond Z-Pole – trochę miałem problem ze składaniem i rozkładaniem ich podczas biegu, głównie przez zmarznięte dłonie. Same kije świetnie się spisały i bardzo mi pomogły w cięższych chwilach. Na pewno będą mi towarzyszyć na kolejnych biegach;
- Ciuchy – klasyka, czyli dresiki, koszulka i bluza. Do tego buff na szyję i czapka na głowie. Kurtka za pasem. Momentami zastanawiałem się, czy jej nie założyć, ale na podejściach było zbyt ciepło. Ugotowałbym się.
KPI
- 8:14 min/km to moje średnie tempo na trasie;
- Daje to 7,3 km/h;
- Spaliłem około 4700 kcal;
- Wypiłem około 7 litrów płynów. Głównie herbatę;
- W ruchu spędziłem 9 godzin i 8 minut, co oznacza, że w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków to 60 minut;
- Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:09 – pierwszy zbieg z Błędnych Skał;
- Najwolniejszy kilometr zajął mi prawie 25 minut i był to przystanek techniczny w Karłowie.
WYNIK
- Z regulaminowych 250 osób wystartowało 137;
- 15 osób odpadło na trasie lub nie zmieściło się w limicie 14 godzin;
- Ukończenie biegu zajęło mi 10 godzin i 16 minut (-38% do zwycięzcy);
- Zająłem 41. miejsce w kategorii OPEN i 38 w kategorii mężczyzn;
- Do 30 km trzymałem się w okolicach 20. miejsca. Na kolejnym pomiarze przed 50 km spadłem i byłem już na 34. pozycji;
- Średni czas ukończenia tego biegu to 11 godzin i 4 minuty.
- W większości startowały same chłopy (88%)
PODSUMOWANIE
Ten bieg to miała być petarda w moim wykonaniu. Chciałem tutaj zrobić coś spektakularnego, jak na moje fizyczne możliwości. Miały być wodotryski i fanfary, a wyszła mała porażeczka. Głównym powodem były oczywiście problemy żołądkowe, chociaż temperatura, wiatr, deszcz i trochę śniegu również dały mi mocno w kość. Tyle w temacie moich subiektywnych odczuć. Natomiast sprowadzając całą imprezę do plusów i minusów, z dobrych stron widzę następujące rzeczy:
- Obłożenie – nadal nie rozumiem dlaczego, ale na biegi Fundacji Maratony Górskie można się zapisać w ostatnim momencie, co jest dosyć wygodne, bo nie każdy jest w stanie zaplanować urlop pół roku do przodu, albo i więcej. Tak czy siak, ja polecam;
- Punkty odżywcze – 6 bufetów na 75-kilometrowej trasie to bieg z opcją AI, więc nie trzeba targać ze sobą dużo jedzenia;
- Oprawa biegu – konferansjer Hela ma takie gadane, że aż miło zatrzymać się na chwilę i posłuchać relacji z biegu w trybie live. Do dziś łapię się na tym, że podśpiewuję słynne „serki z pasterki, sia la la la la…„
- Wolontariat – niby sprawa oczywista, ale po raz kolejny warto podkreślić, jak dużo i jak chętnie ci ludzie pomagają biegaczom w każdym temacie. Jeszcze raz biję pokłony do samej ziemi do dziewczyny, która poratowała mnie swoją herbatą na pierwszym bufecie. Złoto, nie dziewczyna;
- Oznaczenie trasy – według mnie bardzo dobre (żółto-czerwone znacznik były dobrze widoczne), aczkolwiek nie przekonałem się o tym do końca, ponieważ bardzo mało było fragmentów samotnego biegu, dzięki pokrytym trasom sztafety i wersji solo. Można było zaufać innym i biec na leminga;
- Komunikacja przed biegiem – super! Zapewne takich kołków jak ja było więcej, którzy w ostatnim momencie chcieli dopytać o expo, czas startu, wyposażenie punktów odżywczych czy jakąkolwiek inną głupotę, a odpowiedzi przychodziły natychmiastowo.
Minusy?
- Pogoda – kto za to odpowiada? Kwiecień mamy, więc liczyłem na temperaturę w okolicach 10 stopni. No i się przeliczyłem. Oczywiście to nie jest wytyk w kierunku organizatorów. Po prostu, nie zagrało. Szkoda. Miało być tak pięknie.
Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Kiedy to piszę, ból już dawno minął, chwała pozostała, więc w żadnym razie nie żałuję udziału w Sztafecie Górskiej, mimo że zmieszała mnie totalnie z błotem. Tymczasem już planuję kolejne biegi. Gdybym miał okazję, z pewnością pobiegłbym tutaj jeszcze raz. Na pewno wrócę jeszcze na któryś z biegów Fundacji Maratony Górskie i z czystym sumieniem polecam tego organizatora. Piona!
Fajny ten bieg, czym więcej czytam te Twoje super wspomnienia tym bardziej zdaję sobie sprawę że debiut w moim wykonaniu (jeśli do niego dojdzie) będzie bolał i trzeba mierzyć siły na zamiary. Lokata open – Myśl co chcesz, świetny wynik 👍 a check listę warto chyba jeszcze sprawdzić w aucie😉.
Ps. Żołądek i problem to życie ale ten opis i sposób walki, rozbawiłeś mnie do łez😂😂😂
Daniel, zawsze jest coś do poprawki, albo coś co się nie spina w przygotowaniu lub w samym biegu. Ale na tym właśnie polega piękno ultra;-)
Kolejne fascynujące „wspomnieniuszki” – tyle informacji, szczegółów, piękne zdjęcia. Kolejny raz udowadniasz, że „bycie twardym, a nie miętkim” dużo kosztuje. Wzruszyłam się. Dziękuję i całuję <3
Przyznaję, nie było lekko, ale z perspektywy czasu miło wspominam i szczerze polecam:-)