Ultra Miles of Beskid Wyspowy – Bieg po ogórkową

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
fot: Kasia Gogler
Już prawie zapomniałem jak to jest wstać przed świtem, żeby zdążyć na ultramaraton. Ostatni raz zrobiłem to 48 tygodni i 3 200 kilometrów temu, więc z trudem wykopuję z najgłębszych czeluści swojej pamięci tę nutkę ekscytacji, kiedy mrówki biegają w lewo i w prawo na myśl o nadchodzącym starcie. Miało być na spokojnie, bez totalnego sponiewierania się, a mimo to Ultra Miles of Beskid Wyspowy dał mi w kość jak mało który bieg.

Przygotowania

19 Stycznia 2023

Narcos. Serial kryminalny wyprodukowany dla platformy streamingowej Netflix, opowiadający historię króla kokainy Pablo Escobara. Drugi sezon, czwarty odcinek. Słynna scena, w której widać jak Wagner Moura wcielający się w głównego bohatera siedzi na mocno sfatygowanej huśtawce ogrodowej. W tle słychać jedynie pełną napięcia muzykę i nieustające skrzypienie ewidentnie nadgryzionych zębem czasu haków i sprężyn wypoczynku, na którym Pablo posadził swoje cztery litery. Na na jego twarzy rysuje się obraz nędzy i rozpaczy. Facet emanuje takim smutkiem, że ten jeden kadr staje się podstawą niesamowicie popularnego mema krążącego po najgłębszych czeluściach Internetu. Tak właśnie wyobrażam sobie siebie, gdy widzę wysyp kolejnych imprez biegowych, relacje i zdjęcia znajomych z udziału w poszczególnych biegach, kiedy jedyne czym sam mogę się zadowolić to poranne przebieżki pośród pól kapusty w Piastowie. Chodzi o zadowolenie biegowe, żeby nie było niedopowiedzeń.

Nasza mała Helenka ma już cztery i pół miesiąca. O ile wcześniej wydawało mi się, że nie mogę sobie pozwolić na przedłużony weekendowy wypad w góry, bo przecież nie zostawię małżonki z trzema demonami samej, to teraz sprzedaję sobie to zupełnie inaczej. Obecnie nasz maluszek dużo śpi, zwłaszcza na spacerze, więc rzadko bo rzadko, ale można znaleźć czasami chwilę wytchnienia. Jednak już wkrótce zacznie zasuwać po całej chałupie i będzie nie do poskromienia, biorąc pod uwagę jaki wycisk dały nam nasze starsze dzieci. Teraz albo nigdy. Zaczynam rozglądać się za jakimś biegiem na początek sezonu.

Dosyć szybko namierzam imprezę o szumnie brzmiącej nazwie Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Lubię te tereny. Małopolska potrafi dać w kość, pomimo relatywnie niskich wzniesień. To w tych okolicach sponiewierał mnie ponad pół roku temu Ultra Trail Małopolska. Termin nawet sensownie się spina, jest to 11 tygodni przed moim docelowym startem w Lądku. Opinie o Ultra Miles of Beskid Wyspowy są nadzwyczaj pozytywne. Długo nie trzeba mnie namawiać. Mam takie ciśnienie na rozładowanie tłamszonego w sobie od wielu miesięcy ultrasowego napięcia, że gotów jestem jechać na koniec świata, żeby pobiec choćby dychę. Paula! Paula! Słuchaj! Jest taki bieg…

18 Lutego 2023

Mój plan na Lądek Zdrój w lipcu właśnie sypie się jak domek z kart. Mój kompan biegowy prawdopodobnie nie będzie mógł pojechać, więc support jest zagrożony. Wmawiam sobie, że jestem w stanie dźwignąć 240 km sam, jednak wsparcie dobrze mieć. Trzeba ogarnąć plan B. Paula! Paula! Nie chciałabyś być moją drużyną wsparcia? Nie, nie z trójką. Przecież masz ogarniać mnie, a nie dzieci! Tylko z małą Helenką pojedziemy. Pozostałą dwójkę podrzucimy dziadkom na weekend! Nie, jeszcze z nimi nie rozmawiałem, ale z pewnością się ucieszą.

Nie do końca ma to sens, zwłaszcza że dzidziuś w dowolnym momencie może odmówić współpracy, ale po pierwsze w lipcu to już nie będzie dzidziuś, tylko dziesięciomiesięczny bobas, a po drugie jak się nie ma co się lubi… i tak dalej.

Szybko ustalamy, że trzeba to przećwiczyć, więc małżonka z marszu staje się też moim supportem na Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Zobaczymy jak jej pójdzie wsparcie z maluchem i będzie jeszcze wystarczająco czasu na ewentualne wyciągnięcie wniosków z popełnionych błędów. Ahoj przygodo!

To będzie mój support! Mocna ekipa!

4 Marca 2023

Wypełniam formularz zapisów na bieg. Czas najwyższy, bo wkrótce kończy się okres najniższej opłaty i za chwilę cena będzie wyższa. Z ciekawości zaglądam na listę startową a tam 31 nazwisk. Trzydzieści jeden. Z czego opłaconych jest 16. Em… Ale jak to? Wracam ponownie na fora dla ultrasów i szukam informacji o tym biegu jeszcze raz. Może coś pomieszałem? Ale nie. To ten sam bieg, nad którym rozpływają się uczestnicy poprzednich edycji. Że wspaniała atmosfera, że fantastyczna organizacja, że przepiękne widoki, że genialni ludzie, że fenomenalne tereny. A mimo to z tych 31 zapisanych, zaledwie 16 osób na ten moment jest opłaconych, czyli deklaruje się że pobiegnie. Czego nie rozumiem?

Zgadzam się, że łączne koszty uczestnictwa w imprezie wzrosły dla przeciętnego ultrasa. Trzeba przecież jakoś dojechać, a przez ruskich połowa Polaków nauczyła się jeździć ekonomicznie, żeby cokolwiek zaoszczędzić na spalaniu. Niemniej i tak za każdy przepalony litr trzeba zapłacić prawie 8 złociszy. Przynajmniej w przypadku diesla. Ceny kwater również pozostawiają wiele do życzenia, ale chyba nie ma się co dziwić. Ich właściciele również muszą zatankować. Nie mówiąc już o wsadzeniu czegoś do garnka. Przynajmniej opłata startowa Ultra Miles of Beskid Wyspowy nie jest zaporowa. 250 zł to w sumie nie tak dużo patrząc na ceny alternatywnych imprez biegowych. W moim przypadku wychodzi 2,5 zł za każdy przebiegnięty kilometr.

Według mnie uczciwie, biorąc pod uwagę, że to opcja AI. Na punktach odżywczych można się najeść i napić do oporu, a nawet wziąć ze sobą coś na wynos. Czasami w cenie są też alkohole. Nic markowego, raczej wybór ogranicza się do wysokoprocentowych samogonów produkowanych w warunkach amatorskich. Niektórzy ultrasi uważają, że w jakiś magiczny sposób wywar z zacieru pomoże im szybciej i sprawniej dotrzeć do mety. Przerabiałem to już na Ultrajanosiku czy też w Szczawnicy, ale jakoś osobiście nie widzę tego, dlatego nigdy nie miałem odwagi zweryfikować tej teorii organoleptycznie. Uważam, że jedna lufa raczej by mnie tylko uśpiła. Więcej zapewne poprawiłoby znacznie humor, ale jak już przyjdzie do powrotu na trasę, obawiam się, że daleko na śrubie nie pociągnę.

18 Marca 2023

Jadę na jedyny sprawdzian przed Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Z ultra to niewiele ma wspólnego, przewyższeń też niewiele, aczkolwiek proporcjonalnie do pokonanego dystansu to chyba najbardziej strome zawody na świecie. Pochylenie podłużne tego biegu wynosi jakieś 100%. Nie to, że pionowo w górę. Chodzi różnicę wysokości między dwoma punktami drogi odniesioną do odległości dzielącej te punkty, czyli trzecią funkcję trygonometryczną zwaną tangensem kąta. Potocznie jakieś 45 stopni. Średnio na całym dystansie.

Bieg na Szczyt odbywa się w Warszawie po raz dziesiąty. 37 pięter po klatce schodowej wieżowca Rondo1. Brzmi dziwnie, ale to naprawdę fantastyczna odskocznia od codziennych treningów. Ciekawa forma siły biegowej, a przede wszystkim akcja charytatywna, dzięki której całe wpisowe przekazywane jest na SOS Wioski Dziecięce. Ja więcej zachęt nie potrzebuję, dlatego startuję w nim już piąty raz.

Na miejscu melduję się na 45 minut przed startem, zachodząc w głowę, co ja będę teraz robić przez prawie godzinę. Na szczęście problemy logistyczne imprezy skutecznie zajmują mi cały zapas czasu.

Mocny podbieg na horyzoncie.

Najpierw kolejka po odbiór pakietów. Sama procedura idzie sprawnie, ale 600 osób musi się “odhaczyć” w biurze zawodów. Do odbioru jest tylko sam numer startowy. Kartka. Nic więcej. Nawet torebki czy tam reklamówki brak, bo po co? I za to lubię ten bieg: tak naprawdę wpłacasz datek na wspomnianą wcześniej fundację, brak bezsensownych ulotek, smakowego niepijalnego piwa bezalkoholowego, czy innych bzdetów, które najczęściej lądują od razu w koszu.

Następnie kolejka do Zdrofit. W klubie fitness jest szatnia i depozyt, ale nie można wejść na krzywy ryj. Trzeba wypełnić kartę członkowską klubu, co niestety chwilę trwa. Według mnie można to poprawić i dawać klucze do szafek przy odbiorze pakietu. Ja i tak nie zamierzam wrócić do Zdrofit, więc to zbędna formalność oraz strata czasu zarówno mojego jak i obsługi. Na koniec kolejka do toalety w szatni. 3 kabiny na 600 osób to trochę mało. Oczywiście ludzie się rozkładają w czasie, ale i nawet tutaj swoje trzeba odstać.

W konsekwencji całość zajmuje mi dobre 40 minut i jestem gotowy do startu na moment przed swoją turą. Już po chwili ruszam na szczyt. Nauczony doświadczeniem wiem, że te zawody z biegiem niewiele mają wspólnego. Nie da się biec tyle pięter. Im szybciej zaczniesz, tym prędzej się wypalisz i zabraknie sił na całość. Dlatego ruszam żwawym marszem, pomagając sobie rękami i podciągając się na poręczach.
Już na 6. piętrze mijam pierwszego zawodnika z mojej tury. Przystanął sobie na półpiętrze, żeby złapać oddech. O chłopaku… Jak ty już tutaj łapiesz zadyszkę, to dziś trochę powalczysz. Na kolejnych piętrach łykam coraz więcej konkurentów. Oddech staje się płytszy, a klimatyzowana klatka schodowa utrudnia wypełnienie płuc życiodajnym tlenem. Nawet nie próbuję oddychać przez nos. Tutaj się zwyczajnie nie da. Łapczywie pochłaniam w moim mniemaniu ogromne hausty powietrza, gdzie tak naprawdę przypominam topielca walczącego o utrzymanie się na powierzchni. Suche klimatyzowane powietrze aż świszczy przechodząc przez gardło, krtań i tchawicę do obu płuc. Mam wrażenie, że pali mnie rura, ponieważ w tym momencie moje pęcherzyki płucne zamiast wyodrębniać cząsteczki tlenu, produkują żarzące się węgielki, które następnie wracają tą samą drogą na samą górę aż do jamy ustnej i uniemożliwiają swobodne oddychanie.

W żadnym biegu, czy to ulicznym, czy górskim nie da się tego doświadczyć. To nie łomot. To rzeźnia. Na szczęście krótkotrwała. Wiem, że za moment będzie po wszystkim. Na 5 pięter przed metą czuję, że dobrze rozłożyłem siły. Jest jeszcze zapas za mocniejszy finisz. Co ciekawe bardziej bolą mnie ręce od podciągania się na poręczach niż nogi, przerzucam więc ciężar ciała na kopyta i przeprowadzam atak szczytowy, zdecydowanie bez tlenu, korzystając głównie z mięśni dwugłowych i poręczówek, co pozwala mi nieznacznie przyśpieszyć. Przynajmniej w moim mniemaniu.

4 minuty, 59 sekund i 37 pięter od startu melduję się na szczycie i dopiero teraz się zaczyna. Zatrzymuję się i wiem, że poprzez wzmożony wysiłek krew w moim organizmie krąży znacznie szybciej, próbując usunąć metabolity ze środka. Przepływa przez błony śluzowe, stąd pojawia się znajomy metaliczny posmak krwi w ustach. Wiem, że potrwa to dobre kilka godzin, zanim sytuacja w jamie ustnej wróci do normy, ale to nie jest najgorsze. Wspomniane klimatyzowane powietrze sprawia wrażenie wysuszenia do cna układu oddechowego, co skutkuje uporczywym kaszlem i uczuciem ciężkości w klatce piersiowej. Nie to, że tylko ja jestem takim delikatesem. Szczyt wieżowca Rondo1 to istna umieralnia. Kojarzy mi się ze starymi filmami wojennymi, w których ranni żołnierze leżą w prowizorycznym namiocie pierwszej pomocy jęcząc z bólu i stękając z wysiłku, a w tle zamiast rozmów unosi się ciężkie pokasływanie.

Tę apokalipsę nadzoruje ratownik medyczny, podpytując poszczególnych uczestników biegu, czy wszystko w porządku. Żaden z nich nie jest w stanie odpowiedzieć pełnym zdaniem. Kiwają tylko głowami pomiędzy kolejnymi kaszlnięciami.

Ci którzy po kilku minutach dochodzą do siebie ustawiają się w jeszcze jednej kolejce. Tym razem do okna, z którego rozpościera się fenomenalna panorama stolicy. Pogoda dopisuje i przy bezchmurnej słonecznej aurze można dostrzec najodleglejsze części Warszawy. Na tle tej uczty dla oka każdy z finiszerów próbuje przybrać jak najbardziej oryginalną pozę ze swoim medalem, co przypomina trochę Piazza del Duomo w Pizie, gdzie turyści robią sobie zabawne zawody w najciekawsze zdjęcie ze słynną krzywą wieżą. Nie będę gorszy, staję w kolejce i ja.

Piękny warszawski beton.

Na koniec zostaje mi jedynie odstać w ostatniej już dzisiaj kolejce do windy na dół. Schodami się nie da. Kilkadziesiąt minut po starcie jestem już na dole, przebrany i gotowy na powrót do domu. Piechotą, żeby nie było, wszak o formę trzeba dbać, a ta sama się nie zrobi, a Siedem Szczytów samo się nie przebiegnie. Króciutkie te zawody, a satysfakcji i emocji co niemiara.

24 Marca 2023

Jadę do Sportslabu na próbę wydolnościową. Już dawno chciałem to zrobić, ale zawsze udawało mi się znaleźć odpowiednią wymówkę, żeby przełożyć badanie. Nieuchronnie zbliżający się koniec ważności vouchera podarowanego mi przez grubasa w czerwonym kitlu w okolicach gwiazdki nie pozostawia mi wyboru i skutecznie zmusza do zmotywowania się i odbycia testu.

Biegam już od dawna i zawsze mam bardzo wysokie tętno. 8 lat temu w lesie Młocińskim mój Garmin pokazał je na poziomie 205 uderzeń na minutę. Przyznaję, że były to początki mojego szarżowania i zastanawiałem się czy przypadkiem nie przeginam pały, niemniej obyło się bez zasłabnięcia, czy nawet mroczków przed oczami, więc jakoś bardzo się tym nie przejąłem. Od tamtej pory dzięki regularnym treningom rzadko kiedy przekraczam 200, jednak zakres pomiędzy 150-160 to dla mnie standard. Taki mój pierwszy zakres.

Rok temu dla świętego spokoju skonsultowałem się z kardiologiem w tym temacie. Po badaniu elektrokardiografem wyszło, że moje serce jest relatywnie małe. Nie znaczy to, że źle. Zwyczajnie musi przepompować więcej krwi w trakcie wysiłki niż statystyczna norma, więc siłą rzeczy obroty są wyższe. Przekłada się to na przesunięcie stref tętna w górę. Słucham swojego organizmu i wiem, kiedy kręcę zbyt mocno, a przynajmniej tak to sobie tłumaczę, więc nie przeraża mnie gdy tętno skacze mi nawet powyżej 180. Mimo wszystko, skoro już nawet jakiś koleś pofatygował się z samego Rovaniemi, bo moja żona mu kazała, i na piśmie wytłumaczył, że moje odczucia trzeba potwierdzić kompletnym badaniem medycznym, nie mogę się dłużej opierać i sam jestem ciekaw co wyjdzie w Sportslabie.

Wchodzę do gabinetu, gdzie pan Bartek na dzień dobry skraca dystans mówiąc “Cześć, jestem Bartek”, co w sumie jest spoko opcją, nie ma sensu sobie panować. Od razu przechodzimy do rzeczy. Bartek zakłada mi kaganiec w postaci maski tlenowej podpiętej do ergospirometru celem pomiaru poboru tlenu, pasek tętna do pomiaru skurczów serca i nakłuwa palec wskazujący, żeby analizować stężenie mleczanu w krwi. Nie jestem pewien czy przez tą maskę bardziej przypominam Sub-Zero z Mortal Kombat czy Bane’a z Batmana, ale w sumie żadna to różnica. Ważne, żebym wydolnościowo wyszedł lepiej niż choć jeden z tych dwóch superbohaterów.

Test zaczyna się od rozgrzewki, a po chwili przechodzimy do mojego spokojnego tempa 11 km/h (niecałe 5:30 min/km). W ten sposób biegnę 2 minuty, po czym bieżnia przyśpiesza o 1 km/h, a Bartek przeprowadza pobór krwi. I tak do upadłego. Albo się złożę na chomiku, albo sam się poddam.

Już po 8 minutach jesteśmy na prędkości 15 km/h (4 min/km). Biegnie się zadziwiająco lekko, trochę niekomfortowe jest to pobieranie krwi w biegu, ale doświadczałem już bardziej nieprzyjemnych rzeczy w życiu. Do zniesienia.

Po kolejnych 6 minutach bieżnia zasuwa 18 km/h (3:33 min/km). W tym momencie trzeba już mocno kopytkować, ale nadal ku mojemu zdziwieniu jest to do dźwignięcia. Zabawne, że 2 dni temu tłukłem interwały na 3:40 i wielkim trudem udało mi się je dowieźć. Różnica polegała na tym, że byłem po całym dniu pracy i to z obciążeniem w formie plecaka obładowanego laptopem i innymi rzeczami na co dzień potrzebnymi w biurze, ale nie do końca przydającymi się w codziennym treningu w formie innej niż dodatkowe obciążenie. Chomik to zupełnie inny świat. Zupełny brak oporu powietrza i bieżnia narzucająca idealnie stałe tempo, które jedynie trzeba utrzymać, znacznie ułatwia wykonanie zadania. Mimo wszystko na moim czole pojawiają się pierwsze krople potu. Bartek, zauważywszy to, włącza wiatraczki stojące za mną. Teraz lecę z wiatrem! Będzie jeszcze łatwiej!

W osiemnastej minucie testu wchodzimy na 20 km/h. 3 min/km. Nadal czuję, że mam jeszcze spory zapas siły. Bartek zaczyna mnie dopingować jakbym biegł na prawdziwych zawodach. Dajesz, dajesz, nie odpuszczaj! Wszystkie parametry nadal nam pięknie rosną. Wytrzymaj przynajmniej minutę tym tempem! Minutę? Nisko mnie cenisz. Dam radę dwie! Chociaż… po 60 sekundach czuję jak moc ze mnie ucieka. Niebezpiecznie zbliżam się do tylnej krawędzi bieżni czując na butach próg na którym jedyne co mnie czeka to bliskie spotkanie trzeciego stopnia z twardą posadzką. Czy to już koniec? Może jeszcze wytrzymam choć chwilę?

Spinam się w sobie i wracam na środek chomika. Utrzymanie tempa przychodzi mi już z trudem, pot leje się strumieniami, a dopingów Bartka nie ma końca. Pięknie! Trzymaj to, nie odpuszczaj! Świetnie Ci idzie, jeszcze troszeczkę pociągnij, doskonały wynik, nie daj się. Dasz jeszcze radę, widzę to po Twoich statystykach. Przyznaję, że chłopak robi świetną robotę. Ciekawi mnie czy każdego tak nakręca. Łatwiej dać z siebie trochę więcej wiedząc, że ktoś zauważa moje wysiłki.

Ostatnie 2 minuty dłużyły się niemiłosiernie, strasznie trudno było mi utrzymać się na środku bieżni i wiem, że nieubłagalnie zbliżam się do granicy swoich możliwości. Kolejny pobór krwi z palca, już raczej ostatni, oznacza że chomik przyśpiesza do 21 km/h, czyli tempa 2:51 min/km. W ten sposób Eliud Kipchoge pobił w 2022 roku rekord świata w Maratonie. Przebierał tak nogami przez niewiele ponad 2 godziny, a na mecie wyglądał jakby właśnie zaliczył rozgrzewkę i był gotowy do prawdziwego wyzwania. W moim przypadku wygląda to zgoła inaczej. Pot zalewa mi oczy, oddech mam już zupełnie płytki przez co z trudem łapczywie łykam kolejne hausty powietrza niczym topielec próbujący utrzymać się nad powierzchnią wody. Wydaję przy tym z siebie jakieś nieokreślone jęki i stęki dziwiąc się odrobinę, że Bartek zamiast się ze mnie śmiać, nadal dopinguje mnie i zabrania odpuszczać, niestety wydolność leci mi w dół szybciej niż akcje Credit Suisse po tym jak Bank Centralny Arabii Saudyjskiej ogłosił, że nie zasili dodatkowym kapitałem szwajcarskiego giganta. Wzorem tamtejszego zarządu również sprzedaję sobie, że sytuacja jest pod kontrolą i nie ma co panikować, jednak w głębi serca wiem, że mój koniec jest bliski.

Matko i córko to już nie mój poziom. Kondycyjnie mam wrażenie, że połknę zaraz maskę którą mam założoną na twarz, a przy okazji zaczynam odczuwać ogromne zmęczenie w nogach. Stają się ciężkie jak betonowe kloce i przebieranie nimi zaczyna sprawiać mi ogromne trudności. Nie wyrabiam za bieżnią i boję się, że zaraz skończy się to awaryjnym lądowaniem na pysku. Kończmy tą nierówną walkę. To już nie jest pojedynek. Właśnie jestem ofiarą czołowego zderzenia z nadjeżdżającym z naprzeciwka pociągiem towarowym relacji Warszawa-Katowice, który po zmasakrowaniu swojej przeszkody wgniata ją w ziemię niczym PH-6PW, jedna z największych polskich pras hydraulicznych, wyprodukowana przez Zakłady Urządzeń Przemysłowych NYSA.

20 sekund. Przez tak długo udaje mi się utrzymać prędkość 21 km/h. Gestem ręki daję Bartkowi znać o kapitulacji. Na umówiony znak bieżnia dosyć szybko zatrzymuje się. Dawno takiego wycisku nie dostałem. Ostatnie 2 minuty to prawdziwa rzeźnia. Aż czuję jakie mam teraz miękkie nogi. W uszach mi świszczy od głębokich wdechów, przez chwilę nawet nie docierają do mnie słowa Bartka, dopiero delikatne klepnięcia po plecach sprowadzają mnie z błękitnych obłoków z powrotem na ziemię. Oddech zaczyna mi się uspokajać i bez maski jestem w stanie nawet się uśmiechnąć.

Mocne to było, ale pociągnąłem znacznie dalej niż sam się spodziewałem, więc w pewnym sensie jestem z siebie dumny. Po kilkudziesięciu sekundach chłodzenia mięśni jeszcze na bieżni Bartek pozwala mi zejść na solidne podłoże i przechodzi do wstępnego omawiania wyników, podczas gdy ja skupiam się na ocieraniu strumieni potu z siebie. Niestety po chwili jestem zmuszony kapitulować również na tym obszarze. Nie mam możliwości ogarnięcia się. Wszystkie gruczoły potowe pracują jeszcze na najwyższych obrotach chłodząc moją wewnętrzną instalację. Staram się to ignorować, chociaż przyznaję, że strasznie irytuje mnie, że nawet łydki pocą mi się do tego stopnia, że szkodliwe substancje i elektrolity wydzielane przez gruczoły ściekają mi po piszczelach i wsiąkają w skarpetki, nie wspominając już o tym co dzieje się z górną częścią ciała. Bartek nie zwraca na to uwagi, najwyraźniej widział już bardziej wycieńczone przypadki i z dumą prezentuje mi co udało się zarejestrować czujnikom przez ostatnie 20 minut i 20 sekund.

Statystyki, statystyki…

To na czym najbardziej mi zależało to wyznaczenie progu tlenowego, powyżej którego organizm nie jest w stanie zaspokoić potrzeb energetycznych z samych przemian tlenowych. Innymi słowy, kiedy zaczynam się żyłować. U mnie ta wartość jest na poziomie 168 uderzeń na minutę. Relatywnie wysoko. Znam ludzi z HR max na takim poziomie, tymczasem mój silnik jedzie wtedy jeszcze na metabolizmie tlenowym, a stężenie mleczanów we krwi wynosi cały czas stabilne 1,8 mmol/l. Dopiero od tego momentu organizm uruchamia przemiany beztlenowe i zaczynają się schody. W teorii długo się tak nie da, ale to “długo” jest bliżej nieokreślonym punktem oddalonym w czasie o dosyć sporą liczbę minut.

Potem dostaję jeszcze porcję informacji ciekawych raczej tylko dla ultra-zboków, która równocześnie dla osoby niewiążącej swojej przyszłości z jakąkolwiek formą biegania najprawdopodobniej okaże się szeregiem literek i cyferek nie wnoszącym choć odrobiny wartości dodanej do codziennego życia. Ja to już stracony jestem w tym kontekście, więc z zainteresowaniem kiwam głową i nawet udaje mi się zadać kilka pytać, żeby doprecyzować niektóre punkty, niemniej najważniejsze przesłanie z tego eksperymentu to: nie schodzić poniżej 4:04 min/km. Przynajmniej w otoczeniu laboratoryjnym. W warunkach bojowych istnieje jeszcze masa innych czynników wpływających zarówno pozytywnie jak i negatywnie na ten parametr. Zatem podsumowując: słuchaj siebie i rób swoje. Ta tajemna wiedza kosztowała mnie 380 zł. Tfu! Znaczy się Mikołaja. Kurtyna.

26 Kwietnia 2023

Prognozy pogody nie zachęcają do rodzinnego wyjazdu. Ma wiać, ma padać i ma być zimno. Po długich dyskusjach uznajemy, że nie ma sensu, żeby Paula z Helenką w taką pogodę jeździła za mną po punktach odżywczych. Wprowadzam szybką korektę i wdrażam w życie plan C, w którym małżonka jednak zostaje w domu, a ja jadę jednak z Danielem, który jest najlepszym supportem, jaki mogę sobie wyobrazić. A co z Lądkiem? Nie mam pojęcia. Później się pomyśli.

Teraz trzeba jedynie zaklepać jakiś nocleg. Mając na uwadze moje ostatnie ultrapodboje, obawiam się, że może być już późno. Nie mam pojęcia jak duże jest Łącko, wyobrażam sobie mieścinę wielkości Cisnej. Kilka domków na krzyż, jeden spożywczo-monopolowy, czynny również w niedzielę i dużo gór wokół do biegania. Czy coś tam jeszcze będzie wolne? Kontaktuję się z organizatorami, dostaję namiary na 3 kwatery, co już na dzień dobry podnosi mnie na duchu. Próbuję swojego szczęścia po kolei.

Już pierwsza lokalizacja ma wolne miejscówki. Koszt to 50 zł za osobę. Jedyny minus to wspólna łazienka na korytarzu. Nie szukamy luksusów, ale miło byłoby mieć własny tron, czy może raczej współdzielony ze współlokatorem. Wtedy zawsze łatwiej się dogadać o kolejność do świątyni dumania. Zatem skoro pierwszy strzał okazuje się trafiony, ale nie zatopiony, szukam dalej, tym razem dzwoniąc do hotelu robotniczego u pana Andrzeja.

– Dzień dobry, szukam wolnych pokoi z łazienkami na najbliższy weekend, ma Pan coś jeszcze?
– Dzień dobry, ano mam.
– Oooo! No to świetnie, a jaka jest cena tego pokoju?
– 35 zł.
– Yyyy… od osoby rozumiem?
– Ano od osoby.
– Yyyy… i to jest z łazienką własną?
– Ano tak.
– Yyyy… a pościel trzeba mieć swoją?
– Nie no pościel jest. Pościel jest i woda jest. Ciepła i zimna. Resztę trzeba mieć swoją.
– Yyyy.. no to poproszę!
– Dobrze, do zobaczenia.
– Yyyyyyyy… ale… jakieś dane mam podać?
– Ano może być.
– Dobrze, Daniel Pluta, dwie osoby, fajnie jakby się dało łóżko nie małżeńskie.
– Dobrze, zapraszam.
– Yyyyy…. ale… jakaś zaliczka jest potrzebna?
– Nie, wszystko na miejscu.

Z zadziwieniem rozłączam się i natychmiast relacjonuję Danielowi, że jakiś dziwny ten koleś. Mam nadzieję, że to miejsce rzeczywiście istnieje, a facet nie okaże się jakimś zwyrolem, który sprowadza ludzi do siebie, a potem więzi ich ciemnych lochu, żeby ich zgwałcić, zabić i zjeść, albo na odwrót. A może gość zapomniał zwyczajnie dodać, że chodzi o 35 Euro, ale na bank słyszałem złotówki. Nie ma co się martwić na zapas. Zespół jest, nocleg jest, transport mamy nagrany, zostaje opracować plan na ukończenie biegu, a reszta wyjdzie w praniu na miejscu.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
Profil trasy Ultra Miles of Beskid Wyspowy.

100 kilometrów. Niecałe. Do tego jakieś 4 200 metrów przewyższeń. Daje to niewiele ponad 40 metrów na każdy kilometr. Powiedziałbym, że wpisuje się to gdzieś w przeciętne średnie przewyższenie ultramaratonu w Polsce. Dodatkowo nie ma tu ostrych podejść poza jednym na Mogielicę, gdzie czeka mnie 700 metrów w górę. Reszta powinna być relatywnie biegowa. Co więcej, na trasie jest aż 8 punktów odżywczych, czyli średnio co 11 km będzie paśnik, a 3 z nich oraz meta będą serwować zupkę. To lubię. Pierwsze danie zawsze wchodzi mi najlepiej podczas biegu. Dla mnie nie ma bardziej wypasionej opcji na ultramaratonie. Oby tylko były dobre, a nie jakiś szajs instant z torebki.

Wrzucam wszystkie parametry do swojego szablonu wyliczającego moment dotarcia do mety. Całość mieli się dosłownie chwilę i moim oczom ukazuje się wynik trzynastu godzin. Tyle samo miałem złamać w Szczawnicy, ale nie udało mi się, zabrakło mi dosłownie kilku minut. Teraz forma powinna być lepsza, więc zakładam że wynik dowiozę. Przypieczętowuję go oświadczeniem małżonce, że przed 18 zamelduję się na mecie, a dla siebie wewnętrznie zostawiam limit 12,5 godziny. Tym się nie będę chwalić, bo wygląda dosyć ambitnie, ale z drugiej strony trzeba mierzyć wysoko!

27 Kwietnia 2023

Raz na ruski rok udaje mi się wylogować z roboty o cywilizowanej, nieuwłaczającej ludzkiemu honorowi godzinie. Punkt 17 wyłączam kompa i bierzemy się za pakowanie. Ja kompletuję swoje biegowe łachy, a żonka pakuje dzieci. Zabieram ich ze sobą, podrzucę po drodze do dziadków, więc Paula będzie miała relatywnie spokojny weekend, a ja głowę wolną od rozterek czy nasze demony nie rozniosły już chałupy w drobny mak.

Dwa przepaki na stukilometrowej trasie to dużo. Raczej z tego wszystkiego nie skorzystam, ale to jak ze wszystkim: lepiej posiadać i nie użyć, niż potrzebować a nie mieć. Przygotowuje więc 4 kompletne zestawy. Jeden na start, dwa na przepaki i jeden na mete. W każdym pełny rynsztunek od gaci i skarpet, przez dwie pary spodni: długie i krótkie, bo na ten moment nie jestem w stanie powiedzieć co będzie bardziej adekwatne do pogody, aż po grubsze warstwy, Buffki i 3 pary butów. Całość dopełnia dodatkowy ekwipunek w postaci folii NRC, powerbanka, czołówki, żeli, batonów, plastrów maści i kilku kabli do ładowania elektroniki.

Całe szczęście, że punkty odżywcze są gęsto, dzięki czemu nie muszę brać ze sobą jedzenia. Niemniej i tak kończę z czterema wypchanymi po brzegi torbami. Wyjazd na 1 dzień, nie licząc dojazdu i powrotu. Żonka spakowała dzieci na tydzień w jedną walizkę, a ja wyglądam jakbym przed chwilą zrobił skok na pobliski lumpeks. Nic nie poradzę. Lepiej mieć i nie użyć…

Sprzęt gotowy, można biec.

Przygotowania schodzą się do północy, ale wszystko sprawdzam 18 razy, już teraz mam pewność, że nie będzie kompromitacji jak w przypadku Sztafety górskiej, kiedy to zapomniałem bluzy. Ze spokojną głową kładę się spać przed 1 w nocy, z nadzieją, że dane mi będzie pospać nieprzerwanie do rana.

28 Kwietnia 2023

Nadzieja matką głupich, nad ranem budzą mnie dzieci. Na szczęście i tak zaraz powinien zadzwonić budzik, czas się ogarniać. Jem śniadanie i ruszam na ostatni punkt w przygotowaniach do ultra. O 9 melduję się u Mariusza, mojego fizjo-guru, który nakłada mi taśmę kinetyczną na prawe kolano, celem zabezpieczenia przed rotacją wewnętrzną w skutek intensywnego wysiłku. Tym razem czarna.

Chwilkę gawędzimy, ale niestety czas nagli i muszę ruszać w trasę. Najpierw jadę po Daniela, co zajmuje mi godzinę. Następną godzinę wracamy do Warszawy po dzieciaki i jedziemy do moich rodziców, co zajmuje kolejne półtorej godziny. Przerwa na obiad, a stamtąd już tylko trochę ponad 4 godziny i po 19 meldujemy się po obiór pakietu startowego.

Expo raczej skromne, w postaci jednego stolika współdzielonego pomiędzy wydawane pakietów startowych a zakup czapek. Żadnych żeli, żadnych odżywek, gaci kompresyjnych, butów do biegania. Nic. Zero. Z drugiej strony wszystko mam, więc może nie ma sensu się czepiać. Biorę swój pakiet, w którym poza numerem startowym jest kilka ulotek, które niestety od raz lądują w koszu, mapa Beskidu Wyspowego, z której byłby znacznie większy użytek, gdyby miała zaznaczony przebieg trasy i punkty odżywcze, albo chociaż jedno z tych dwóch. Jest też kolejny Buff do kolekcji, przyda się, tego akurat nigdy nie za wiele. Z przekąsek dali jabłko. Nie zmarnuje się.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
Tu będzie start i meta.

Tyle w temacie biura zawodów. Całość zajmuje nam dosłownie kilka chwil i ruszamy prosto do pana Andrzeja. Ten wita nas z uśmiechem i oprowadza po salonach. Nie wygląda jak seryjny morderca, więc raczej wszystko jest ok, chociaż to akurat nie argument, bo Josef Fritzl również był uważany za bystrego inżyniera i porządnego obywatela Amstetten.

O! Proszę to jest wasz pokój, a tu obok jest toaleta. Ale jak to? Przecież miało być z łazienką?! No łazienka jest tutaj. Zerkam na wąski rzygownik naszego apartamentu, w którym znajduje się kabina prysznicowa. Od reszty świata oddziela ją wiosennie zielony, mocno wyeksploatowany ręcznik leżący na podłodze, którego będę bał się dotknąć oraz zasłona w kolorze dziewiczej bieli z pstrokatymi kolorowymi kształtami.

No nie mogę się czepiać. Przegrałem tę bitwę. Łazienka jest w pokoju. Nie okłamał mnie. Nie wpadłem na pomysł, żeby dopytać o kibel. W mojej nomenklaturze domyślnie powinien się on znajdować właśnie w rzeczonej łazience. Patrzymy na siebie z Danielem i równocześnie wzruszamy ramionami. Dobra! Damy jakoś radę, to tylko dwie noce. Dopytujemy jeszcze ile pokoi jest zajętych, co pozwoli nam oszacować poranne kolejki do latryny. Rzekomo tylko jeden i to raczej nie są biegacze. Dobrze. Przynajmniej z rana nie będę się musiał stresować, czy zdążę się pozbyć zbędnego balastu przed biegiem. Całe szczęście, bo patrząc na ilość apartamentów w tym ośrodku, których jest dobrze ponad 10 obawiam się, że w godzinach szczytu mogą się tworzyć godne Marszałkowskiej zatory do świątyni dumania.

Wbijamy do pokoju i od razu uderza w nas przeraźliwy chłód. Zimno jak w psiarni, co jest spowodowane otwartym na oścież oknem, najwyraźniej od dobrych kilku dni. Daniel je zamyka, a ja w głębi serca błogosławię pana Andrzeja, że nie przyoszczędził na remoncie i kiedyś z pewnością wymienił tutaj okna na nowe, co daje nadzieję, że wkrótce temperatura podniesie się, będzie można zdjąć czapki, a przez noc nie zrobi się z powrotem zimno. Tymczasem pozostajemy w pełnym rynsztunku. O zdjęciu butów nie ma mowy, bo posadzka jest wyłożona płytkami ceramicznymi. Zapewne łatwo to posprzątać, ale przy tak niskiej temperaturze obawiam się, że odmrożę sobie stopy na boso.

Daniel to chyba najbardziej pozytywny człowiek na świecie. Zawsze uśmiechnięty, zawsze zadowolony, nigdy nic mu nie przeszkadza, yesman pełną gębą. Jim Carrey w roli Carla Allena może się schować. Nie pamiętam, żeby słyszał jakieś marudzenie z jego strony na jakikolwiek temat. Wszystko zawsze i wszędzie jest na plus. Ten właśnie człowiek idzie przygotować nam wieczerzę, kiedy ja zajmuję się ostateczną weryfikacją ekwipunku, jednak po chwili wraca z markotną miną oznajmiając, że chyba podjedzie do Biedry, bo talerze i garnki które mamy do dyspozycji są trochę przeeksploatowane. Patrzę na niego z niedowierzaniem. No jak już Daniel Wierzbicki twierdzi, że jest słabo to musi być naprawdę dramat. Nie dyskutuję. Działaj.

Po kilku chwilach mamy przyjemność delektować się domowym posiłkiem podanych na perłowo-białych papierowych talerzykach z Netto, a herbatkę zapijać z kubków pozostałych po asortymencie z okazji Dnia Babci, przecenionych na 4,99 zł za sztukę.

Sprzęt spakowany, próbuję jeszcze ogarnąć trasę, ale niestety niewiele to daje, bo na stronie organizatora nie ma zaznaczonych nawet punktów odżywczych na mapie. No to będzie niezłe wyzwanie, bo wzorem poprzednich moich zmagań nie wgrywam tracka do zegarka. Awaryjnie będę go mieć w telefonie, jednak w dalszym ciągu zamierzam trenować orientację w terenie w imię pomyślnej realizacji swoich dalekosiężnych planów ultrasowych, ale o tym kiedy indziej. Próbuję chociaż ustalić kolory szlaków, którymi mam się poruszać, ale nic z tego. Trudno, liczę że oznaczenie trasy będzie na tyle wyraźne, że nie będę się gubić za bardzo.

Nasza łazienka nie zachęca, więc obaj bierzemy tylko ruski prysznic i o 22 próbuję odpłynąć w wygodny i komfortowy świat drzemania. Na początku jest to dosyć trudne, bo nasz pokoik nadal jest mocno wychłodzony, ale otuliwszy się kołdrą po sam czubek nosa ku mojemu zdziwieniu dosyć szybko udaje mi się zakotwiczyć w marzeniach sennych.

29 Kwietnia 2023

Budzę się sam. Słyszę jedynie lekkie pochrapiwanie Daniela. Wokół ciemno i cicho. Sięgam po telefon. 3:48. Za 2 minuty zadzwoni mój budzik, więc można się powoli ogarniać. Zachodzę w głowę jak to możliwe, że samodzielnie odzyskałem świadomość. Na co dzień mam problem, żeby się poderwać przed 7, a tu taki numer? Ja chyba jestem zwyczajnie za bardzo zgrzany na to ultra. Za dużo czasu minęło od poprzedniego i ciśnienie mnie rozsadza od środka. Potrzebny jest twardy reset. Nic tak cudownie nie pozwala odreagować codziennych problemów jak setka na trasie. Albo więcej.

Wyskakuję z łóżka i procesuję ultra poranek. W pierwszej kolejności zęby. Ważna sprawa, bo następny raz paszczę będzie mi dane odświeżyć dopiero późnym wieczorem przemieliwszy przez nią wcześniej mieszankę wybuchową wszystkich dostępnych smaków. Będzie słodko, będzie słono, będzie zimno, będzie ciepło, będzie gorzko, będzie tłusto. Prawdziwa mieszanka wybuchowa.

Następnie przywdziewam strój ultrabohatera, wprawdzie na razie tylko połowiczny, czyli gacie, skarpy, koszulka i bluza, co by ciepła za dużo nie tracić i kieruję się w najważniejsze miejsce tego dnia – współdzielone pomieszczenie sanitarne. Oby tylko było wolne. Jedną ręką zaciskam kciuki jeszcze mocniej podczas gdy druga z obawą chwyta za klamkę. Jest! Brak kolejki. To już pół sukcesu!

Teraz pełne skupienie i… no nie moja godzina. Gówno z tego będzie. A nawet nie. Po kilku chwilach staje się jasne, że bezkolizyjne wejście do świątyni dumania było łatwiejszą połową najważniejszego porannego wyzwania. Odtrąbiwszy naprawdę głęboko brzmiący spektakl artystyczny na instrumencie dętym… wróć, dupnym w muszli koncertowej… wróć, klozetowej, z mocno zwieszoną głową opuszczam ten przybytek na tarczy, mając równocześnie świadomość, że podczas biegu konieczny może być przystanek w krzakach lub skorzystanie z węzła sanitarnego w jeszcze mniej przyjaznych warunkach niż obecne.

Cierpię na przewlekłą chorobę potocznie zwaną toitoiofobią, która objawia się panicznym lękiem przed wejściem do małych przenośnych pomieszczeń sanitarnych, niezależnie od tego jak higienicznie by one nie wyglądały. Zwyczajnie nie mogę się przemóc. Odrzuca mnie, skręca jeszcze przed wejściem. Przypomina mi się Kevin McCallister, który po przebudzeniu się w przedświąteczny poranek schodzi do piwnicy w poszukiwaniu swoich bliskich i widzi piec do ogrzewania domu, który się ożywia, otwiera swoje wrota i ryczy do niego ze środka psychodelicznym warkotem, jakby sam Belzebub chciał go wciągnąć do piekielnej czeluści, w której czeka go tylko wieczne potępienie i tortury. Tak widzę toitoie i tylko ostateczna desperacja może mnie zmusić do postawienia mojej nogi w progu tego wynalazku. Lekarstwa jeszcze nie wynaleziono, więc wolałbym uniknąć takich wizyt, ale liczę się z tym, że presja pod wpływem zwiększonego parcia na stolec może okazać się zbyt duża. Eh, biologia…

Nie ma co się łamać. Dzień nie zaczyna się pomyślnie, ale może też nie będzie tak źle. Następny przystanek to kuchnia. Podgrzewam wcześniej przygotowaną owsiankę. Do tej pory zawsze pochłaniałem proste kanapki przed ultramaratonem, najczęściej z dżemikiem, jednak miesiąc temu przetestowałem owsianeczkę przed półmaratonem i ku mojemu zdziwieniu ułożyła się idealnie. Czułem, że mam dużo energii, a przy okazji nie byłem przejedzony. Muszę to koniecznie przetestować w iście bojowych warunkach. To jest ten czas.

Wchodzę do kuchni, gdzie konkurencja szykuje sobie jajecznicę. Siema-siema, krótka wymiana porannych perypetii ultrasowych, a w międzyczasie przeglądam garnki w ilości sztuk dwóch do podgrzania mojego śniadanka. Jeden wygląda, jakby ktoś w nim już coś podgrzewał. Nie to że niedomyty. Zwyczajnie resztki jedzenia stały się już integralną częścią saganka. Odpada. Drugi ma jakąś pseudo-teflonową powłokę, która najwyraźniej wymagała dosyć intensywnego szorowania, ponieważ istnieje tylko na krawędziach zewnętrznych. Środek to w zasadzie powoli przestaje istnieć i jeszcze po kilku używaniach stanie się dziurą na wylot. Ciężki wybór. Może zjem na zimno jednak? Ale miło coś ciepłego na brzuszek załadować. Biorę ten ze zdrapaną powłoką. Włączam kuchenkę i mieszam delikatnie, żeby nie zdrapać więcej tej podejrzanej powierzchni, zamykając powieki. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Owsianka ma ten plus, że potrzebuje dosłownie chwili i jest gotowa do spożycia. Na talerze nawet nie patrzę, wylewam zawartość garnka z powrotem do własnego pojemnika, który sprawia wrażenie sterylnego w porównaniu z innymi elementami dostępnej tutaj zastawy stołowej.

Wracam do naszego pokoju, gdzie mogę równocześnie konsumować i ubierać się. Multitasking to ważna sprawa w przypadku ultra, gdzie liczy się każda chwila. W końcu za jakieś 20 minut muszę ruszać na start. W międzyczasie Daniel zwleka się z wyra. Podwiezie mnie, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny. Wspominałem już, że to złoto support? Do amfiteatru mam zaledwie 1,5 km, jednak w ciemną i zimną noc nie pogardzę prywatnym transportem. Jeszcze będzie okazja, żeby kilometry naklepać.

Na 20 minut przed startem Daniel wychodzi wyprowadzić nasz dyliżans i rozgrzać silnik, a ja zbieram swoje tobołki. Plecak i torba na metę. W tym momencie jeszcze nie mam świadomości, że popełniam fundamentalny błąd, który dużo by mnie kosztował, gdyby nie mój support, ale o tym za chwilę…

Dojazd na start zajmuje nam dosłownie chwilę, na miejscu jest duży parking, zostaje nam ostatnie 100 metrów do pokonania na piechotę. Pod górę, ale to dobrze, bo jest cholernie zimno, więc przynajmniej się odrobinę rozgrzeję.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
Zwarty i gotowy!

Na 7 minut przed startem meldujemy się w amfiteatrze. Kameralna impreza, jest nas niewiele ponad 20 osób, najwyraźniej nie wszyscy jeszcze dotarli, bo zapisanych było 27 zawodników. Zajmuję się mobilizacją mięśni, Daniel biega i robi zdjęcia, a ja naglę odczuwam dziwny dyskomfort gdzieś w trzewiach. Nie chodzi o problemy zdrowotne. Coś jest nie tak. Coś mi nie pasuje. Sprawę rozwiązuje ksiądz Krystian, który pojawia się dosłownie w ostatnim momencie i oddaje organizatorom worek ze swoimi rzeczami. Przepak! Kurwa! Nie wziąłem. Leży sobie w naszym apartamencie, korzysta z uroków wakacji i na wiele mi się to nie zda.

Ze łzami w oczach zaczepiam mojego przyjaciela. Daniel, przepaku nie wziąłem, no lipa straszna. Ten patrzy na mnie tak jakby przed chwilą urosło mi drzewo na czole, zupełnie nie rozumiejąc w czym mam problem. Wzrusza ramionami i dodaje, że w takim razie zaraz go przywiezie i odda organizatorom. Teraz ja wlepiam w niego swoje oczy, jakby świat się na chwilę zatrzymał. No w sumie ma to sens. Dzięki stary! Z nieba mi spadłeś. Wracam na swoje miejsce, a Daniel odprowadza mnie podejrzliwym wzrokiem, nadal nie rozumiejąc jak mogłem w ogóle założyć, że będzie to problem, skoro on jest tutaj razem ze mną i zadba o to, żeby był pan zadowolony. Złoto support. Nie oddam!

Kryzys zażegnany, mogę zająć głowę skupieniem na bieżących tematach. Przede mną 100 km, Daniel zadba o resztę. Klapki na oczy i czekam na odliczanie. Ustawiamy się pod bannerem oznaczającym start i wspólnie wykrzykujemy kolejne numery od 10 aż do 1, po czym ruszamy na podbój Beskidu Wyspowego.

Ultra Miles of Beskid Wyspowy

ŁĄCKO -> CISOWY DZIAŁ (14 km)

Chwilę po 5 rano jest już dosyć jasno, więc czołówka nie będzie mi zupełnie potrzebna. Zbiegamy asfaltówką z amfiteatru w kierunku Łącka. Jest z górki, więc niektórzy cisną jakbyśmy mieli już finiszować. Ja spoglądam na zegarek i staram się pohamować emocje. Adrenalina zachęca do przyśpieszenia, jak na starcie każdego biegu, ale najważniejsze to dobrze rozłożyć siły. Nie jest sztuką zapieprzać od wycieraczki, ale dobrze byłyby móc utrzymać relatywnie stałe tempo przez całą długość trasy.

Początek Ultra Miles of Beskid Wyspowy zupełnie nie przypomina biegów, w których do tej pory miałem przyjemność uczestniczyć. Cały czas biegniemy asfaltową drogą, powoli wchodząc wyżej na północne wzgórza Łącka. Nachylenie jest jednak na tyle delikatne, że nie mam potrzeby wyciągania kijów oraz jestem w stanie cały czas biec. Aktualnie znajduję się na siódmej pozycji, co przy 25 zawodnikach nie jest jakimś spektakularnym sukcesem, ale pokonaliśmy zaledwie 3 km. Jeszcze długa droga przed nami, jeszcze wiele razy pozycje się przetasują. Jakiś kocur wyskoczył na samym początku przed szereg i kopytkował przed wszystkimi tempem mniej więcej 4:00 min/km. Albo przekocur, albo wariat samobójca. Zakładam to pierwsze, więc o nim mogę już zapomnieć. Pozostali są nadal w zasięgu wzroku, więc czas pokaże, który z nas lepiej rozłożył siły, a Mogielica dołoży swoją weryfikację przy 700-metrowym podejściu.

Tymczasem mój Garmin mruga do mnie komunikatem “przygotowanie wydolnościowe: -1”. A tam, gówno się znasz. To będzie mój dzień. Czuję to. Od początku roku uczciwie się przygotowywałem do kolejnego wyzwania. Nie tylko natłukłem dobrze ponad 1000 km, ale też regularnie zapewniałem sobie relaksacyjny masaż zbitą pianką EPP, rozciąganie najbardziej zesztywniałych elementów mojego układu mięśniowo-szkieletowego, nawet zadbałem o ćwiczenia siłowe mające stanowić substytut nieistniejących z moich okolicach podbiegów, celem wzmocnienia czworogłowych i dwugłowych tak bardzo dostających w kość podczas ultramaratonu. Co więcej w ostatnich tygodniach biegało mi się nadzwyczaj lekko, czułem, że jestem dobrze przygotowany do kolejnego wyzwania. Tak, to będzie mój dzień.

Po chwili dogania mnie ksiądz Krystian. Taki to ultra znajomek się z niego zrobił. Widujemy się na starcie, na mecie lub trakcie biegu. Miło zobaczyć znajomą gębę, więc kolejne kilometry powinny minąć nam w przyjemnej atmosferze. Tym bardziej, że w końcu schodzimy na jakąś leśną ścieżkę i zaczyna się trail. Mam nadzieję, że zostanie tak już do końca, jednak rzeczywistość szybko weryfikuje moje błędne założenie. Przyjemny offroad kończy się jeszcze szybciej niż się zaczął i po chwili wracamy na kolejny asfaltowy odcinek.

fot: Kasia Gogler.

Mam na sobie buty trailowe marki Altra. Model Lone Peak. Doskonale się sprawdził podczas Ultra Trail Małopolska, kiedy to przegoniłem w nich cały dystans 170 km, więc nawet przez chwilę nie miałem wątpliwości w czym pobiegnę Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Plan ten jednak zakładał, że znaczna część trasy przebiegać będzie w terenie naturalnym. Jest to o tyle istotne, że moje cichobiegi charakteryzują się relatywnie cienką podeszwą, która świetnie sprawdza się poza szlakiem, jednak mocno daje się odczuć całemu układowi mięśniowo szkieletowemu wystawiona na zbyt długą ekspozycję asfaltową.

W samotnym biegu zapewne skupiłbym się teraz na marudzeniu, że ta cholerna frakcja przerobu ropy naftowej strasznie w dupę wchodzi, jednak towarzystwo księdza pozwala mi odciągnąć głowę od tych chwilowych niedogodności. Gawędzimy sobie o codziennych problemach życia ultrasa, a kilometry lecą. Problemy zaczynają się dopiero w okolicach dziesiątego kilometra, kiedy to chwilowo skończył się asfalt, a zaczęło się konkretniejsze podejście pod górę. Tu już ciężko idzie bez wspomagania, więc każdy z nas wyciąga swoje i kije. Zaczynam szturmować pagórek przed nami, ale Krystian zostaje z tyłu i męczy się ze swoim wsparciem. Zaciął mu się segment kija i za cholerę nie chce odpuścić. Próbujemy na zmianę, jednak żaden z nas nie ma wystarczająco krzepy, żeby poruszyć zasklepione elementy. Słabo to wygląda, bo przed nami jeszcze dobre 90 km, ale raczej nic nie poradzimy. Ksiądz macha ręką i nakazuje mi lecieć dalej i nie oglądać się na niego, dodając że jakoś sobie poradzi, a na najbliższym punkcie odżywczym poprosi o pomoc.

Ja zapewne ubrałbym to nieco inaczej w słowa, ale najwyraźniej jemu czystość języka zabrania być bardziej bezpośrednim i wylewnym. Chociaż z tego co wiem, to kościół katolicki nie posiada żadnego indeksu przekleństw i słów zakazanych, ani też nie kodyfikuje ich prawo kanoniczne. Tak czy siak, Ksiądz Krystian jest niczym George Russell, zawsze dżentelmen, więc zupełnie nie daje po sobie poznać swojego niezadowolenia.

Biorę sobie radę księdza do serca i zostawiam go w tyle, z nadzieją że ktoś naprawi mu ten nieszczęsny kijek w Cisowym Dziale i chłopak będzie mógł kontynuować bieg bez dodatkowych utrudnień. Ja tymczasem wysuwam się na piątą pozycję. Jakieś trzy dziki poleciały na przodzie, więc o podium to raczej mogę zapomnieć, ale zupełnie mnie to nie rusza. Mój cel to te 13 godzin i tej wersji się trzymam. A jak któryś z dzików zaniemoże, to wtedy się będę zastanawiać czy jest szansa i sens o walkę o pudło.

Po wdrapaniu się na górę odwracam się za siebie, ale ksiądz znikł mi z pola widzenia. Trudno, być może jeszcze będzie okazja spotkać się na trasie, tymczasem ruszam przed siebie, bo widzę zawodnika z czwartego miejsca, co od razu daje mi dodatkowego kopa.

Ponownie wkraczamy na asfaltowy odcinek, co trochę zaczyna mnie irytować, jednak w duchu powtarzam sobie, że to przecież bieg górski jest, więc wkrótce ta gehenna powinna się skończyć. Gdzieś przed Młyńczyskami truchtamy przez zabudowania, kiedy nagle zza zagrody wyskakuje pies i zaczyna ujadać na zawodnika przede mną. Nie to, że wilczur czy inny predator, zwykły kundelek, ale przecież jak ugryzie to i tak będzie boleć. Gość się trochę odgania, psina przez jakiś czas nie daje za wygraną, ale w końcu odpuszcza zrozumiawszy, że to nie jest łatwa ofiara i obiera sobie mnie jako kolejny cel. Leci w moim kierunku i szczerzy zęby, bynajmniej nie z radości. Zostaje mi niewiele czasu na reakcję, a jedyna rozsądna rzecz, jaka przychodzi mi do głowy to sposób obrony przed niedźwiedziami, o którym czytałem gdy byliśmy z małżonką w podróży poślubnej w Kalifornii. Trochę nie ten kaliber, ale nie mam zbyt wiele opcji, a czasu na alternatywne rozwiązanie jeszcze mniej. Bestia z naprzeciwka zbliża się wielkimi susami i jeśli nie podejmę natychmiastowej akcji dorwie mi się do grdyki i urżnie tchawicę.

Czym prędzej wyciągam swoje kije, biorę po jednym w każdą rękę, które rozkładam szeroko na boki, po czym machając nimi, jakby miały mi umożliwić przefrunięcie nad zbliżającą się przeszkodą drę ryja w niebogłosy, imitując raczej nieudolnie większego i bardziej brutalnego drapieżnika niż ten z którym zamierzam się zmierzyć. Ta krótka chwila wystarcza, żeby mój przeciwnik uznał swoją niższość i zszedł mi z drogi. Wprawdzie nie z podkulonym ogonem, bardziej wygląda jakby zdębiał nie do końca rozumiejąc co właściwie się stało, niż się przestraszył, niemniej ja czuję się teraz jak pan i władca świata. Gdyby to było RPG, dostałbym na stałe +10 do odwagi. Nie będzie mi tu byle kundel drogi zachodził. Ja tu Ultra Miles of Beskid Wyspowy lecę! Z drogi!

Jeszcze nie zdążyłem przetrawić dumy, która mnie rozpiera po wygraniu walkowerem pojedynku z lokalnym ssakiem drapieżnym z rodziny psowatych, a moim oczom ukazuje się pierwszy punkt odżywczy w Młyńczyskach obsługiwany przez lokalne Koło Gospodyń Wiejskich. Dziewczyny w strojach ludowych zapraszają do paśnika klepiąc każdego zawodnika w tyłek wielką drewnianą łychą. Pozwalam się namówić i z impetem wpadam do altanki obok kapliczki dziękczynnej, rzekomo ufundowanej po wojnie przez partyzanta Ambrożego Pietrzaka.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
Posiłek w Cisowym Dziale sponsoruje Koło Gospodyń Wiejskich Młyńczyska.

Staję przed dziewczynami i nie wiem za co łapać. Naprawdę nie widziałem jeszcze tak wypasionego punktu odżywczego. Banany, arbuzy, winogrona, jabłka, papryka, pomidory, mnóstwo słodkości od rogalików przez babeczki aż po ciasta domowe, czekolady i cukierki, ogórki kiszone, smalec, kanapki, a do picia cola, izo i woda. Szanuję. Na szybko wychylam kubek coli, uzupełniam bidony i łapię kanapkę z serem żółtym tak obficie posmarowaną masłem, że wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Tłuszczyk się z pewnością przyda w dalszej części trasy.

W międzyczasie do altanki wpada ksiądz Krystian, któremu obsługa po jego prośbach już próbuje rozmontować kijek i przywrócić go do stanu używalności. Ja w międzyczasie łapię jeszcze jakiegoś słodkiego rogalika, pozdrawiam duchownego i ruszam w dalszą część trasy. Kątem ucha słyszę jeszcze jak ksiądz błogosławi pomoc na punkcie, bo udało im się postawić jego kij z powrotem do gotowości bojowej. Rzucam tylko “Proszę księdza, niech ksiądz zagęszcza, widzimy się na trasie” i oddalam się w kierunku Łukowicy.

CISOWY DZIAŁ -> ŁUKOWICA (10 km)

Po wyjściu z pierwszego punktu nachylenie nadal jest nieduże, można spokojnie truchtać, tylko ten wszechobecny asfalt znowu nasuwa mi negatywne myśli o wytyczających najdłuższą trasę Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Gdy tak szukam sobie w myślach kolejnego epitetu mogącego odpowiednio odzwierciedlić moje niezadowolenie, gdzieś z boku dobiega mnie szczekanie. Odwracam głowę i widzę kolejnego psowatego lecącego w moją stronę. Po wnikliwej analizie stwierdzam, że bardziej przypomina to myszowatego z gatunku szczurów. Zachodzę w głowę jak to jest, że takie pierdzidełko porywa się na kilka razy większego od siebie człowieka. Najwyraźniej możliwości percepcyjne tego gatunku są wprost proporcjonalne do rozmiarów mózgu kryjącego się w tej wyjątkowo małej główce. Nie zmienia to faktu, że osadzone na tym malutkim łbie szczęki mogą znacznie utrudnić mi pokonywanie kolejnych kilometrów, dlatego nie kombinuję i sięgam po sprawdzone rozwiązanie.

Z dużo większą pewnością macham rękami i ryczę na mojego agresora, co przynosi zamierzony efekt i mały demon oddala się w kierunku, z którego przeprowadził atak flankowy, a ja z uśmiechem na ustach kontynuuję swoją szarżę. Nie wiem co oni mają z tym kundlami w Beskidzie Wyspowym. Wścieklizna jakaś czy co? Nie można ich trzymać na smyczy? Wszystkich tak atakują czy tylko tych biegających? Listonosze tutaj to dopiero muszą mieć ciężkie życie.

Kolejne kilometry mijają mi spokojnie, niestety nadal głównie w asfaltowej scenerii pomiędzy większymi i mniejszymi wioseczkami. Wolałbym trail, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Już prawie 20 kilometrów mam w nogach i nachodzi mnie taka oto refleksja. Otóż od kilku lat biegam z biodrowym pasem kompresyjnym Compressport. Mieści w sobie masę fantów i można do niego zaczepić kijki. Zawsze byłem z niego zadowolony, ale ostatnio przeczytałem, że lepiej założyć go tył na przód. Postanowiłem to wypróbować na Ultra Miles of Beskid wyspowy.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
fot: Daniel Wierzbicki; to na biodrach to właśnie wspomniany pas kompresyjny.

Ta subtelna zmiana to prawdziwy game changer! Kije zawieszone z tyłu trudniej wyjąc oraz schować, ale to nie wszystko! Otóż anatomia ludzkiego ciała jest niezmienna, co powoduje że dupa ludzka zawsze charakteryzuje się dwoma jędrnymi z reguły wzgórkami, które to samą swoją obecnością dają +10 do ogłady właścicielowi. Jednak na tym jej funkcjonalność się kończy, przynajmniej w przypadku ultramaratonów. Pomijam tutaj wszelkie fizjologiczne aspekty. Pozostałe nieodłączne atrybuty każdego z półdupków to sprężystość, która tak naprawdę jest problemem. Otóż kijki przymocowane z tyłu pasa biodrowego odbijają się od rzeczonej dupy w skutek wspomnianej wcześniej sprężystości. Matka grawitacja jest bezlitosna dla wszystkich i wszystkiego, więc przy każdym kroku oddalające się od tyłka kije minimalnie opadają w dół w drodze powrotnej wracając na swoje miejsce na dupci. Niezauważalny przy pojedynczym kroku aspekt staje się problemem przy tysiącach ruchów. Skutkuje to koniecznością podciągania gaci co kilka kilometrów, gdyż pas biodrowy ściśle przylegający do spodni ściąga je ze sobą, podążając za opadającymi w dół kijami. Niby mało istotne, ale jednak irytuje.

I to jest właśnie ten problem, który rozwiązuje przełożenie pasa tył na przód! Kije opierają się wtedy na pracujących udach i pachwinach, dzięki czemu nie trzeba co kilkaset kroków podciągać gaci do góry! Niesamowite, taka subtelna różnica a tak wiele daje. To jest właśnie mistrzostwo świata w dziedzinie optymalizacji. Przy minimalnym wysiłku i zerowym koszcie, bo pas przecież już posiadam, udało mi się znacząco zwiększyć komfort biegu. Całe życie się człowiek uczy, aż nie mogę się doczekać jakie jeszcze tajemnice odkryje przede mną świat ultra.

Z tych rozterek wyrywa mnie otoczenie. Co jest? Rozglądam się we wszystkie strony i nigdzie nie widzę oznaczenia trasy. Ożeszku… Gdzie ja jestem? Zgubiłem się, psia dupa. Ewidentnie nie tędy droga. Cofam się pod górę, co nie należy do przyjemnych doświadczeń, ale jak się nie ma w głowie to ma się w nogach. Muszę odrobić dobre 300 metrów, co łącznie daje ponad pół kilometra zbędnego przebiegu, ale już po chwili widzę kolesia biegnącego prostopadle do trasy którą ja sobie obrałem. Źle skręciłem, straciłem czas, sporo sił, bo stromo musiałem nawracać i jedną pozycję, ale przynajmniej teraz mam pewność, którędy prowadzi trasa. Wracamy do gry!

Zaczyna mocniej padać. Nadal nie jest to ulewa, więc nie przeszkadza jakoś zbytnio. Pozostała część dystansu do punktu odżywczego w końcu prowadzi głównie leśnymi duktami. Niestety radość ponownie nie trwa długo, ponieważ na 23. kilometrze wbiegam do Łukowicy. Po przebiegnięciu sporego dystansu uliczkami tego urokliwego miasteczka, docieram do skromnego ryneczku, gdzie Ochotnicza Straż Pożarna rozkłada akurat drugi punkt odżywczy. Przerwa! Macie herbatkę? Dopiero się robi, trzeba poczekać. Patrzę na zegarek ze smutkiem i stwierdzam, że to przecież nie jest piąta po południu w Anglii. Na spokojną filiżankę herbatki przyjdzie jeszcze czas, ale teraz trzeba zapieprzać, bo czas goni. Trudno, inaczej sobie poradzę. Wychylam kubek coli i zastanawiam się czym jeszcze się poczęstować, kiedy jeden ze strażaków pyta czy mam ochotę na zupę? Zupa! No przecież! Na śmierć zapomniałem, że tutaj miał być ciepły posiłek. Jasne, że chcę!

Dostaję miskę pomidorówki z ryżem. Jeszcze paruje. Jest dosyć chłodno, więc pewnie szybko wystygnie, ale minutki lecą, więc korzystam z patentu, który sprzedał Kuba Trąpczyński na Łemkowynie, za co jestem mu dzisiaj przeogromnie wdzięczny: dolewam trochę zimnej wody. Kolejny prosty patent ułatwiający życie podczas biegu. Zupa nadaje się od razu do spożycia i jest pyszna. Aromatyczna, świetnie doprawiona, dosyć gęsta, więc zarazem sycąca i przy obecnej temperaturze cudownie rozgrzewa od środka. Widać wyraźnie, że ktoś tutaj się postarał. Nie jest to byle wywar na zapchanie się. Wprawdzie do pomidorówki mojej babci jeszcze trochę brakuje, ale ta spokojnie mogłaby stawać z nią w szranki i z pewnością nie byłby tu nokautu. Powiem więcej, ta zupa jest tak smaczna, że decyduję się na drugą porcję. Niech stracę te kilka minut. Wierzę, że dobrze mi to zrobi. Przede mną jeszcze 3/4 trasy, więc muszę dbać o dobre samopoczucie.

fot: Kasia Gogler.

Siedzę na ławce pod chmurką, kończąc dokładkę pomidorówki, nie robiąc sobie nic z lekko padającego deszczyku, nie przeszkadza on za bardzo, gdy na punkt wbija Krystian. Szczęść Boże! Zupka jest zajebista, polecam. Ksiądz uśmiecha się do mnie i rozpoczyna swój pit stop, kiedy ja podrywam dupcię i ruszam w dalszą część trasy, rzucając do duchownego, żeby zagęszczał. Z naprawionym kijkiem wrócił na odpowiednie obroty. Jeśli jeszcze raz się zgubię to najprawdopodobniej dojdzie mnie na trasie. A może da radę i bez tego? Jeszcze dużo kilometrów przed nami, żeby to zweryfikować.

ŁUKOWICA -> STARA WIEŚ (14 km)

Opuszczam Łukowicę w deszczu. Nadal nie jest to jeszcze przeszkoda, bo to zaledwie przelotny kapuśniaczek. Szukam plusów, więc wmawiam sobie, że przynajmniej przez ten asfalt nie broczę w błocie, chociaż w głębi serca i tak wolałbym leśne ścieżki. 1/4 trasy za mną i jak na razie zdecydowanie więcej jest odcinków ulicznych. Jakbym o tym wiedział, to założył bym asfaltówki na początek, a buty trailowe wsadził do przepaka. Z drugiej strony jakby mi ktoś powiedział, że tak trasa będzie wyglądać, to chyba poszukałbym innego wyzwania. Eh, może jeszcze karta się odwróci. Tymczasem łykam kolejne ubite kilometry w poszukiwaniu zaginionego offroadu.

Zaledwie 2 kilometry po wyjściu z punktu odżywczego, gdzieś pod koniec podejścia pod Pępówkę łapią mnie skurcze w pachwinach. Jest to tak niespodziewany atak, że muszę się na chwilę zatrzymać. Nie są intensywne i dosyć szybko odpuszczają, ale każą mi się solidnie zastanowić nad dalszą częścią Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Przecież jestem dobrze przygotowany. Skąd te skurcze? Na tym etapie? Zupełnie się tego nie spodziwałem. Dzień konia miał być. Może to ten asfalt co mi od dłuższego czasu w dupę wchodzi? Kurczę, sam nie wiem. Może to tylko wypadek przy pracy. Szybko się pojawiło i szybko przeszło. Czuję, że mobilność jest nadal w pełnym zakresie. Mam nadzieję, że to nie było ostrzeżenie przed frontalnym atakiem. Przecież to zaledwie początek trasy. Z drobną obawą ruszam dalej, zobaczymy co będzie.

Doganiam kolejnego zawodnika z mojego dystansu głównie dlatego, że jest on zajęty szperaniem w swoich kieszeniach w poszukiwaniu jakichś smakołyków. Gdy go mijam, wyciąga małą torebeczkę, coś w stylu dilerki wypełnionej małymi białymi tableteczkami. Ze zdziwieniem zastanawiam się co to za specyfiki. Mefedron czy inny dopalacz? W sumie każdy robi co chce, kontroli anytdopingowej jeszcze nie widziałem na żadnym ultramaratonie, więc może koleś potrzebuje się jakoś doładować. Chociaż patrząc na to ile on tego ma tej dilerce, to albo jakieś wyjątkowo słabe te narkotyki, albo facet potrzebuje naprawdę potężnego kopa. Jego sprawa, ja robię swoje. A może to jakieś bardziej legalne specyfiki? Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem. Kiedyś pogooglam sobie co to może być.

Śmigam sobie zielonym szlakiem w kierunku na Limanową, radośnie kopytkując pod górę aż do osiągniecia szczytu o zabawnie brzmiącej nazwie Łyżka. A nóż teraz będzie z górki? Tak! Można wrzucić jałowy bieg i delektować się przyrodą, a grawitacja robi za mnie połowę roboty. Niestety zatracam się w tym bujaniu w obłokach. Gdzieś pomiędzy próbą usilnego jarania się przyrodą, a brakiem skupienia uwagi na zbiegu, którym właśnie podążam moja lewa noga niefortunnie ląduje zewnętrzną krawędzią na jakiejś nierówności. Zupełnie się tego nie spodziewam i nie jestem w stanie zamortyzować nacisku na staw skokowy, który jest efektem tego kroku. Dodajmy, że zbiegam właśnie z góry chwilowo po miękkiej trawce, więc zupełnie nie przejmuję się prędkością, bo w razie upadku choć cześć uderzenia będzie zamortyzowana przez mięciutkie podłoże. W konsekwencji przeciążenie na mój lewy staw skokowy jest tak silne, że odczuwam okropny punktowy ból, który jest dla mnie niczym wbicie gwoździa w stopę i poprawienie młotkiem.

Ała jak to boli. Muszę się zatrzymać. Ała, kurwa! Z trudem wyhamowuję, ciesząc z faktu, że jestem już na końcu zbiegu i przede mną widać lekkie wypłaszczenie. Z obawą patrzę na swoją stopę, ale brak rentgena w oczach uniemożliwia mi dokładną analizę tego co się przed chwilą stało. Jedno jest pewne. Nie jest dobrze. Nie jestem w stanie stać z równo rozłożonym ciężarem ciała na obu nogach. No słabo.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
fot: Kasia Gogler.

Po kilku chwilach dopada mnie ksiądz, zatrzymuje się i z zatroskaną miną pyta co się stało. Żebym to ja wiedział. Nie mam pojęcia. Pękam. Łzy napływają mi do oczu. Chyba skręciłem kostkę. Nie mogę stać. Krystian ze smutkiem patrzy na mnie i zastanawia się jak może pomóc, ale prawda jest taka, że nie może. Zdrowaśki wiele tu nie pomogą, leć bo zaraz się totalnie rozkleję. Nie muszę mu dwa razy powtarzać. Rusza dalej zielonym szlakiem, krzycząc jeszcze żebym się nie zatrzymywał. Łatwo powiedzieć, kiedy ja mam problem z utrzymaniem pionu. Ja pierdolę, ale boli!

A miało być tak pięknie. Miał być mój dzień, miała być walka o świetną lokatę i wynik poniżej 13 godzin. W tym momencie jedyne co mam w głowie to zagwozdka, czy będę zmuszony zejść z trasy. Jak mam przegonić kolejne 70 kilometrów w takim stanie? Próbuję iść maksymalnie odciążając lewą nogę, ale każdy krok to mordęga. Nie no w sumie mocno przesadzam. Nie każdy, ale co drugi. Prawa noga jest nadal sprawna. Zawsze to jakiś plus. Niemniej zetknięcie lewej stopy z podłożem przyprawia mnie o dreszcze w skutek jakiegoś elementu stawu skokowego, który nie funkcjonuje poprawnie.

Najbardziej martwi mnie fakt, że staw skokowy to strasznie skomplikowana konstrukcja. Jest tam masa więzadeł i delikatnych kosteczek, więc cała gama komponentów mocno narażonych na kontuzję, zwłaszcza przy moim dość osobliwym hobby. Sam nie jestem pewien, czy fakt że do tej pory nigdy nie zrobiłem sobie żadnej poważnej krzywdy wynika z tego, że relatywnie dobrze przygotowywałem się do stawianych sobie wyzwań, czy może zwyczajnie miałem farta, który przecież nie może trwać wiecznie.

Mija mnie dwóch kolejnych zawodników, każdy z nich zwalnia i pyta się czy stało się coś poważnego, ale na moje podejrzenie skręconej kostki wzruszają tylko ramionami i lecą dalej. Nie ma się co dziwić. Przecież nie umieram, a oni raczej mnie nie zaniosą do kolejnego punktu. Złamanie otwarte to to nie jest, w desperacji mogę dzwonić po GOPR, jednak cały czas staram się oddalić od siebie mój pierwszy DNF.

Did Not Finish. Tyle razy czytałem i słyszałem, że to żaden wstyd. Wręcz gloryfikuje się zawodników, którzy w odpowiedniej chwili mieli odwagę zejść z trasy, żeby nie zrobić sobie większej krzywdy. Lepiej odpuścić jeden bieg, niż napytać sobie biedy i potem wracać do zdrowia cały sezon albo i dłużej. Rzeczywiście brzmi sensowniej. Tylko gdzie jest ta granica? Czy to już ten moment?

Czym prędzej zdejmuję buta i ściągam skarpetkę, żeby przyjrzeć się obrażeniom. Moim oczom ukazuje się dosyć normalnie wyglądająca ludzka stopa. Fakt, że trochę brudna, bo spocona, więc zmechacone kawałki skarpety odrobinę się do niej poprzyklejały. Poza tym podczas biegów ultra w jakiś magiczny sposób ziarenka piasku przedostają się przez buta i skarpetę, osadzając się na wilgotnej końcówce kończyny dolnej, więc na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że nie wiadomo czy ostatnimi czasy miałem styczność z wodą bieżącą. Jednak nic nie spuchło. Nie boli przy dotyku. Macam z jednej strony, macam z drugiej, no nic. Okaz zdrowia. Hmm…

W 2019 roku w pierwszej fazie playoff-ów NBA Detroit Pistons jako ostatnia drużyna z Konferencji Wschodniej zmierzyli się z Milwaukee Bucks, liderem tabeli. Chłopaki z Michigan wychodzili na parkiet przy mocnym akompaniamencie utworu Eminema i Nate Dogga “Till I Collapse”, który w tym momencie kołacze mi się głowie.

‘Cause sometimes you just feel tired, feel weak
And when you feel weak, you feel like you wanna just give up
But you got to search within you, and try to find that inner strength
And just pull that shit out of you
And get that motivation to not give up, and not be a quitter
No matter how bad you wanna just fall flat on your face and collapse

Bo czasami po prostu czujesz się zmęczony, słaby
A kiedy czujesz się słaby, masz ochotę się poddać
Ale musisz poszukać w sobie i spróbować znaleźć tę wewnętrzną siłę
I po prostu wyciągnąć to gówno z siebie
I zdobyć tę motywację, aby się nie poddawać i nie odpuszczać
Bez względu na to, jak bardzo chcesz po prostu upaść na twarz i zapaść się

Potem jest jeszcze coś o rozrywaniu tego gówna, aż nogi się pode mną ugną. Po przetłumaczeniu na polski ten cały motywacyjny i energetyczny beat nabiera dosyć zabawnego znaczenia i bardziej przypomina rozmowę dwóch gimbusów niż coś co miałby zachęcić mnie do dalszej walki, dlatego nucę sobie to pod nosem po angielsku z nadzieją, że uda mi się wyciągnąć wspomniane gówno z siebie. Czas pokaże. Wprawdzie Pistonsi przegrali pierwszą rundę z Bucksami 0:4, więc może się okazać, że obrany schemat nie jest pożądany do naśladowania, ale nic mądrzejszego mi do głowy aktualnie nie przychodzi.

Wkładam z powrotem buta, staję na równe nogi i robię kilka kroków przed siebie. No nie jest dobrze. Zdecydowanie jestem teraz poza swoją strefą komfortu. Wmawiam sobie, że ból nie jest tak intensywny jak kilka minut temu. Powoli jestem w stanie kuśtykać przed siebie i z wielkim trudem próbuję znaleźć w tym jakąkolwiek przyjemność. Szukam jakiegoś rozwiązania i paradoksalnie pomaga mi element na który psioczę od początku tego biegu. Asfalt. Moje zbawienie. Stabilność. Równość.

Trail skończył się po kilkudziesięciu metrach od mojego małego wypadku i kuśtykanie po utwardzonej nawierzchni staje się odrobinę łatwiejsze. Zauważam, że największym problemem jest dla mnie powtórzenie ruchu, który spowodował ten przeszywający ból. Jakiekolwiek wygięcie stopy do wewnątrz powoduje, że zjedzona na poprzednim punkcie zupka ma ochotę wrócić z powrotem na górę. Jednak im bardziej się pilnuję i stawiam stopę płasko lub nawet lekko odchyloną do zewnątrz, ból jest prawie całkowicie wytłumiony.

Kontynuuję swoje pokraczne kuśtykanie przez kolejne 3 kilometry. Każdy zajmuje mi dobrze ponad 7 minut, mimo że jest w zasadzie płasko. Staram się pilnować, żeby postawić lewą stopę zgodnie z założeniami sprzed kilkudziesięciu minut, równocześnie odciążając ją w miarę możliwości. Gdzieś w okolicach 33. kilometra kończy się asfalt i nie sądziłem, że kiedykolwiek mina mi zrzednie na widok trailu. Przez kilka chwil jakoś udawało mi się przetrwać kryzys, ale teraz wkraczam w trudniejszy teren. Czuję się jak jeden z tych określonych przez Jules’a z Pulp Fiction mianem słabych, którzy potrzebują prowadzenia przez Dolinę Ciemności. Niestety, żaden błogosławiony nie schodzi z niebios, żeby mnie wesprzeć, być może głownie dlatego, że cała ta kwestia barwnie wypowiedziana przez Samuela L. Jacksona to tak naprawdę nie cytat, a wymyślony fragment. No ok, ostatnie zdanie się zgadza z Biblią, niemniej na wspomniane błogosławieństwo nie ma co liczyć.

Parkuję jeszcze raz na poboczu i ponownie ściągam buta celem sprawdzenia jak wygląda sytuacja ze stopą. Nic się nie zmieniło. Nadal jest to całkiem normalna ludzka stopa bez opuchlizny, zaczerwienienia czy innych wizualnie niepokojących objawów. Przeprowadzam dokładne macanko z każdej strony i nie czuję zwiększonego bólu. But wraca na nogę, a ja biorę głęboki oddech przed nierównościami, które za chwilę mnie czekają. Rozpędzam się jeszcze wolniej niż lokomotywa Tuwima. Pilnując każdego kolejnego kroku przyśpieszam i gnam coraz prędzej. I dudnię, i stękam, łomocę i pędzę, Przez asfalt, przez asfalt, przez asfalt! Na wprost! No dobra, trochę popłynąłem z tym Julianem, przecież asfalt się skończył. Niemniej jakoś daję radę.

Póki co nie jest źle. Za chwilę dojdę do punktu odżywczego, więc tam trochę sobie odsapnę. Kolesie, którzy mnie pocisnęli, odlecieli gdzieś w siną dal, pościgu nie będę podejmować, teraz to nawet mój cel na 13 godzin nie jest już priorytetem. W tym momencie chcę ukończyć te zawody, ale nie za wszelką cenę. Chcę pozostać w jednym kawałku i wmawiam sobie, że jeśli sytuacja z nogą się pogorszy to zejdę z trasy. Mam nadzieję wielką nadzieję, że to naprawdę nic poważnego i za kilka godzin będę mógł się cieszyć kolejnym ukończonym ultramaratonem. Wierzę, że trzeba czegoś więcej niż Ultra Miles of Beskid Wyspowy, żeby mnie złamać, ale też nie chcę się forsować za wszelką cenę. Na ten moment robię swoje, czas pokaże czy konieczna będzie zmiana taktyki na kapitulację.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
fot: Kasia Gogler.

Przez te rozterki nie zauważam nawet, że docieram do do Starej Wsi. Moim oczom ukazuje się checkpoint, ponownie obsługiwany przez Ochotniczą Straż Pożarną. Skromny punkcik, bez ciepłego posiłku, bez herbaty, nad czym trochę ubolewam, bo chętnie przyjąłbym coś ciepłego. Z suchego prowiantu wybór też nie powala, więc wypijam jeszcze jeden kubek coli, tankuję bidony do pełna, biorę banana na drogę i ruszam w dalszą część trasy. Nie ma sensu tracić tutaj czasu, zjem w drodze. Wyrzucam tylko skórkę do kosza obok, żeby nie śmiecić na trasie.

STARA WIEŚ -> ZALESIE (11 km)

O 9:30 ruszam dalej. Jestem na nogach od 4,5 godziny i pokonałem prawie maraton. Lewa stopa nawet tak bardzo mi nie dokucza. Bywało lepiej, ale idzie się przyzwyczaić. Muszę się tylko pilnować stawiając kolejne kroki, jednak to nie jest moje największe zmartwienie. Ogólnie jakoś tak ciężko mi się biegnie. Od pewnego czasu czuję dziwne mrowienie w wewnętrznych stronach ud. Znam je dobrze. Oznaka zbliżających się skurczów. Nie rozumiem co się dzieje. Ja tutaj przyjechałem zgrzany i w moim mniemaniu dobrze przygotowany, a czuję się jakbym ostatnie pół roku spędził za biurkiem i pewnym momencie wstał jak Forrest Gump i zaczął lecieć przed siebie. Przepustowości mi brakuje. Nie wiem o co chodzi. Ewidentnie nie jest to mój dzień, a uraz w stopie jeszcze bardziej pogłębia moją demotywację i każe się zastanowić nad sensownością kontynuowania tego zmagania. Chociaż przyznaję, że kontuzjowana noga już się całkiem nieźle rozhulała, co przekłada się na trochę mniejszy dyskomfort niż jeszcze kilka kilometrów wcześniej.

Dupa straszna. Na ten moment zwyczajnie nie mam siły biec. Słabo wygląda perspektywa kolejnych ponad 60 kilometrów w tych warunkach, więc nie rozpędzam się, żeby cokolwiek oszczędzić kopyta, co skutkuje coraz częstszym przechodzeniem do marszu. Ciągnę właśnie nogę za nogą przez kawałek lasu, który podlega wycince. Na drodze stoi mi traktor i trzech chłopków pełniących rolę drwali. W zasadzie to bardziej starsi panowie, którzy kłaniają mi się w pas, gdy ich mijam a jeden z nich dopinguje mnie wskazując ręką i dodając:

– Panie! Tutaj ceba! Tędy trasa idzie!
– Dziękuję, dziękuję – Uśmiecham się do niego porozumiewawczo.
– To kiedy ten bieg startuje? – Pyta drugi z nich.
– Już wystartował – Odpowiadam – o 5 rano!
– Łoooo matko! I skąd lecicie?
– No z Łącka!
– A dokąd?
– Do Łącka! Tylko, że przez Mogielicę.
– O ja pierdzielę!! – łapie się za głowę z niedowierzania.

Strasznie zabawne są takie reakcje ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy, że wokół nich regularnie odbywają się podobne imprezy, gdzie zboczeńcy o upodobaniach zbliżonych do moich czasami tłuką i większe dystanse niż setka. Tacy ludzie zawsze strasznie entuzjastycznie wspierają biegaczy w swoich zmaganiach. Drwale również nie odbiegają od schematu i gorąco mnie pozdrawiają, życząc powodzenia.

Miły przerywnik, który na chwilę pozwala mi zapomnieć o kiepskim samopoczuciu. Po chwili docieram do 40. kilometra. Na zegarze nie minęło jeszcze 5 godzin, co w przybliżonej kalkulacji daje mi nadal spore szanse na połamanie 13 godzin. Nie do końca mieści mi się to w głowie, mam wrażenie, że przez ostatnią godzinę miałem więcej przystanków niż samego marszu, o biegu nie wspominając. Nie mam za bardzo jak się zbenchmarkować, ponieważ na tym etapie stawka biegu mocno się już rozciągnęła.

fot: Kasia Gogler.

Gdzieś hen daleko przede mną jest ksiądz Krystian, który odstawił mnie tak, że nawet go nie widać. Z kolei za sobą też nie mam nikogo w zasięgu wzroku, więc trudno stwierdzić na ile zwolniłem. Podchodzę właśnie pod Jeżową Wodę i naprawdę mięśnie mi strasznie przeszkadzają. Czuję się okropnie zmęczony. Zastanawiam się czy to pokłosie ostatniego miesiąca, kiedy byłem totalnie zawalony robotą, żeby nie powiedzieć zajebany i przy trójce dzieci zwyczajnie zabrakło czasu na jakąkolwiek regenerację. W poszukiwaniu dodatkowych minut w sztywno ustalonej wieki temu dwudziestoczterogodzinnej dobie wpadłem na genialny pomysł przycinania odrobinę na śnie. Być może wychodzi mi to teraz bokiem? Nie było kiedy odpocząć i najwyraźniej się zmęczyłem po prostu.

Do tego jeszcze te cholerne skurcze, które czają się za każdym rogiem. Mrowienie w pachwinach nasila się na podejściach i zmusza mnie do zatrzymania się na chwilę co kilkaset metrów z obawy przed wyeliminowaniem mnie z możliwości dalszego biegu.

Na 43 kilometrze, gdzieś na podejściu pod Ostrą zatrzymuję się po raz nie pamiętam już który, żeby choć odrobine rozluźnić mięśnie grzebieniowe w pachwinach. Pochylam się do przodu, opieram ręce na kolanach i czekam aż skurcze odpuszczą. W tym samym momencie słyszę za sobą trzask pękających gałęzi, więc przestraszony odskakuję na bok równocześnie odwracając głowę, z obawą że zobaczę dzika lub jakieś inne stworzenie leśne. Rzeczywistość okazuje się znacznie bardziej łaskawa, zwyczajnie dogonił mnie zawodnik krótszego dystansu 45mil i właśnie chce mnie ominąć.

Wymieniamy uprzejmości i wrażenia z trasy, a kiedy narzekam na powracające skurcze, gość pyta czy mam SaltSticky’i. Co to jest SaltSticky’i? Fasolki mocy, mam 6 to mogę ci jedną odstąpić. Aż mi głupio przyznać, że nie mam pojęcia o czym chłopak do mnie mówi. Niemniej na tym etapie jest mi wszystko jedno. Jestem w takiej dupie, że gorzej już być nie może, a raczej mi to nie zaszkodzi, więc bez wahania przyjmuję podarek. Koleś sięga do kieszonki i wyjmuje dokładnie taką samą ampułkę jak mijany przeze mnie zawodnik jakieś 15 km wcześniej. Wygląda podejrzanie. Biała tabletka bez żadnego napisu czy emblematu. Im dłużej nad nią rozmyślam, tym większe mam wątpliwości, chociaż patrząc na to jak szybko chłopak się oddalił, to pigułka gwałtu to raczej nie jest.

Łykam fasolkę, popijam ją obficie wodą i czekam na efekty. Zobaczymy czy cokolwiek pomoże na te moje dolegliwości mięśniowe. Przydałoby się, bo ciężko się biegnie. Bez kitu, bardzo ciężko, a ja nawet w połowie nie jestem.

Z trudem docieram do szczytu Ostrej, gdzie organizuję sobie kolejny prywatny przestój. Stąd jeszcze jakieś 4 kilometry do punktu odżywczego, ale przynajmniej cały czas z górki, a na miejscu czeka mnie ciepły posiłek. Doturlanie się do celu zajmuje mi dobrze ponad pół godziny.

Miało być lekko, ale umordowałem się co nie miara, jednak warto było. Gdy dochodzę do punktu odżywczego moim oczom ukazuje się jeden z najbardziej wypasionych paśników, przy jakich miałem przyjemność się posilać. Słowo daję, tu jest wszystko, od standardowych suchych przekąsek, przez owoce i warzywa, po słodycze . Do tego przepyszna zupa ogórkowa, piwo bezalkoholowe, a dla prawdziwych ultra-zboków śledzie. Zastanawiam się, czy to przypadkiem nie zagryzka pod śliwowicę łącką, ale boję się zapytać.

Siadam na krzesełku, a wolontariusze na punkcie pomagają mi we wszystkim czego potrzebuję. Ogórkowa z chlebkiem, cola, herbata, izotonik, pomarańcze. Wszystko podstawiają pod nos, zagrzewając przy tym do dalszej walki. Fantastyczna ekipa, dzięki której mogę w końcu chwilę odsapnąć. Zupka ponownie okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Odpowiednio kwaskowa, znakomicie doprawiona, gęsta i ciepła, więc rozgrzewa od środka, coś wspaniałego. Ten punkt odżywczy powinien mieć przyznane kilka gwiazdek Michelin. Dawno mi tak posiłek nie smakował jak teraz, co donośnie potwierdzam prosząc o dokładkę.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
I ta ogórkowa… coś wspaniałego….

Posilony biorę za swój worek ze świeżymi ciuchami, zaglądam do środka i zaczynam wybrzydzać. Nie chce mi się przebierać po całości. Zanim ściągnę buty i zdejmę gacie, dużo wody upłynie w Wiśle, czy tez w pobliskim Dunajcu. Zmieniam tylko górę, czyli koszulkę, bluzę i Buff na głowie. Cudownie jest założyć świeże i suche ubranie. Tyle razy już to przerabiałem i do tej pory nie mogę wyjść z podziwu jak bardzo mogą cieszyć takie proste rzeczy po prawie 50 kilometrach i 6 godzinach. Czyste gacie zapewne poprawiłby mi humor jeszcze bardziej, ale od ostatniego punktu odżywczego głównie idę, więc dupa nawet za bardzo się nie spociła. Szkoda czasu. Teraz trzeba podjąć najważniejszą męską decyzję podczas mojego występu na Ultra Miles of Beskid Wyspowy.

Najadłem się, napiłem, odpocząłem i przebrałem. Co dalej? O skurczach chwilowo zapomniałem, a stopa jakoś się rozruszała. Na próbę wyginam ją do wewnątrz, wtedy dyskomfort powraca, ale nie kojarzy mi się to już z wbijaniem gwoździa. Owszem, znam lepsze przyjemności ale da się z tym żyć. A nawet z tym biec. Daniela nie ma nigdzie w pobliżu i tym razem to chyba nawet lepiej. Gdyby tu przyjechał, mógłbym mieć wątpliwości co robić dalej, a w takiej sytuacji nie zastanawiam się długo. W drogę! Do kolejnego punktu jest zaledwie 10 kilometrów. Mogę się przejść. Zobaczymy jak warunki na trasie.

ZALESIE -> SŁOPNICE (10 km)

Ogórkowa przyjęła się fantastycznie. Martwię się, że 2 porcje to może być zbyt dużo, ale ta zupka tak mi smakowała, że nie mogłem się powstrzymać. Wręcz walczyłem ze sobą, żeby nie poprosić o jeszcze jedną dolewkę. Dosłownie niebo w gębie. Muszę pamiętać, żeby pochwalić ten punkt na mecie. Jestem tak wniebowzięty, że nie mogę się doczekać ponownej wizyty w Zalesiu. Teraz czeka mnie 25-kilometrowa pętla, po której wracam na ten sam punkt odżywczy. W końcu mam jakąś konkretną motywację, żeby biec dalej. Te zawody powinny się nazywać Bieg po Ogórkową, a nie Ultra Miles of Beskid Wyspowy.

W międzyczasie wychodzi słoneczko i robi się cieplej, więc mam wątpliwości czy świeża bluza to dobry pomysł. Może trzeba było założyć same rękawki? Chociaż czuję dosyć silne porywy wiatru, a patrząc na ostatnie kilka kilometrów w moim wykonaniu to bardziej idę niż biegnę. Wolę się odrobinę przegrzać niż zmarznąć, a w desperacji bluzę zawsze będę mógł zdjąć i zawiesić wokół pasa. Na koniec dnia to wszystko to jakieś okołobiegowe zagwozdki. Najważniejsze to móc kontynuować.

Pięć kilometrów dalej czuję, że odżyłem. Matko i córko jakie cudowne wrażenie! Od wyruszenia z Zalesia biegnę cały czas, skurcze się nie pojawiają. Sam nie wiem co mi pomogło, czy to ten SaltStick, którym zostałem poczęstowany, czy jedzenie na punkcie odżywczym, czy prawie 15-minutowa przerwa, czy wszystko razem do kupy wzięte i zmiksowane, w każdym razie nogi mnie już tak bardzo nie bolą i wracam do gry. Już z pewnością nie odrobię straconych pozycji, jestem aktualnie siódmy, ale to nie jest najistotniejsze. Najważniejsze i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nadal realne jest złamanie tych 13 godzin. Wprawdzie przez kolejne 45 kilometrów jeszcze wiele się może wydarzyć, ale ostatni odcinek napawa mnie ogromnym optymizmem.

Dobrą passę kilkudziesięciu kilometrów pokonanych bez przerwy przerywa potrzeba fizjologiczna. To dopiero mój trzeci przystanek na siku podczas biegu. Mimo, że piję całkiem sporo i nie jest tak bardzo gorąco, a zacząłem się pocić intensywnie dopiero po wyjściu z Zalesia, kiedy wyszło słoneczko, to siuśki i tak są intensywnie żółte. Daje mi to do myślenia. Nie chcę wlewać w siebie na siłę, żeby kolka mnie nie złapała, ale być może należałoby odrobinę zwiększyć dozowanie płynów. Muszę o tym pamiętać.

Nawet nie zauważam, kiedy dobiegam do Słopnic. Leci mi się naprawdę zadziwiająco dobrze. Lewa noga całkiem dobrze sobie radzi, wygląda na to, że kontuzję elegancko rozbiegałem i damy radę w ten sposób dotrwać do mety. Jedyne co mi przeszkadza w tym momencie to wszechobecny asfalt. Słowo daję, to jest bieg uliczny z dodatkiem trailu. Denerwuje mnie to. Jakbym chciał sobie pobiegać po ulicach to nie muszę nigdzie jechać. Tłukę to na co dzień w Piastowie. Ale jak już się fatyguję 500 km w góry to właśnie po to, żeby po tych górach pobiegać. A nawet jeśli mam biegać pomiędzy górami, to wolałbym to wiedzieć. Założyłbym buty na asfalt, to by mi może mniej obciążenia w dupę wlazło.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
fot: Kasia Gogler.

Bluzgam sobie w myślach na brak offroad’u na trasie, gdy mijam kolesia na przystanku autobusowym w Słopnicach. Zaparkował sobie Passatem w wersji kombi, bagażnik otwarty, a w nim open bar: woda, izo, ciastka, kanapki i gestem dłoni zaprasza mnie do spróbowania. Patrzę na niego z niedowierzaniem i zastanawiam się co to za miasto te Słopnice? Ci ludzie z jakiegoś innego wymiaru tu przybyli? Dlaczego oni są wszyscy tacy uprzejmi? Kilka chwil wcześniej mijałem kolejne już gospodarstwo, przy którym bawiły się dzieci. Takie małe glutki jak moje, dosłownie kilka lat. Siedzą i rzeźbią coś przy drodze, albo jeżdżą na rowerach i wszystkie mówią “dzień dobry”. Każde jedno dziecko. Za każdym razem. Niesamowite. W Warszawie, czy na tej mojej wsi piastowskiej takiej kulturki się nie uraczy. Prędzej małolat mięsem rzuci. A teraz jeszcze ten koleś. Czyjś support, ale poratuje każdego. Nieprawdopodobne.

Serdecznie mu odmachuję, bo jestem aktualnie po drugiej stronie ulicy i krzyczę, że wszystko mam. W myślach dodaję, że poza tym za kilometr będzie punkt odżywczy i tam się uzupełnię. W końcu zapłacone to musi być zjedzone. Facet z uśmiechem wzrusza ramionami i życzy mi powodzenia, a ja nawet na chwilę się nie zatrzymuję i rozmyślam nad tym kto to zamówił sobie takie wsparcie i po co, skoro to zaraz przed punktem… kurwa… a może to był punkt odżywczy? Ja pierdolę! Na to wygląda! No co ze mnie za gamoń! Ja byłem święcie przekonany, że to jest czyjaś prywatna inicjatywa. Przecież nie będę się teraz wracał kilometr, kiedy kolejny pit stop jest już za 10 km. Ja pierdolę! Głodny nie jestem, ale czy starczy mi wody? Ważę w dłoniach moje bidony. Mam w nich jakieś pół litra płynów. Niewiele, ale na dyszkę powinno wystarczyć.

Przełączam się w tryb ekonomiczny, będę musiał racjonować sobie mililitry, żeby nie wypić wszystkiego od ręki. O jedzenie się nie martwię, bo przecież nadal mam przy sobie jeszcze swoje żelazne zapasy na czarną godzinę. Kondycyjnie również jest świetnie, od poprzedniego punktu moje średnie tempo to trochę ponad 6,5 min/km, więc jeśli uda się to utrzymać, to przy kolejnym tuczniku będę za niewiele ponad godzinę.

SŁOPNICE -> SZCZAWA (11 km)

Nie wziąłem pod uwagę tylko jednej rzeczy. Przed kolejnym punktem muszę się wdrapać na Mogielicę. Królowa Beskidu Wyspowego o wysokości prawie 1200 metrów roztacza przede mną 5-kilometrowe podejście o różnicy poziomów 700 metrów. To Legenda głosi, że lokalni górale nie chcieli chować na cmentarzach ludzi zmarłych nienaturalnie, więc wywozili na północe stoki tego wzniesienia zwłoki wszystkich samobójców czy topielców, nadając jej nazwę góry mogił, czyli Mogielicy. Szukałem informacji, czy stwierdzono jakichś ultrasów forsujących górę na piechotę, ale wygląda na to, że jestem względnie bezpieczny. Z resztą ja podchodzę żółtym szlakiem, więc od wschodu. Tam rzekomo nikogo nie grzebali, zatem mogę chyba liczyć na ratunek w razie potrzeby.

Rozpoczynam ostry szturm, który już po chwili odbija się na mięśniach dwugłowych. 60 kilometrów w nogach daje o sobie znać i mimo intensywnego wspierania się kijkami wlokę się niemiłosiernie. Lekko nie jest, ale pocieszam się faktem że mogę atakować wzniesienie bez większych dolegliwości. Obawiałem się, że skurcze albo poczucie zmęczenia ponownie objawią się na tym podejściu, ale nie. Czuję się dosyć mocno wypompowany, jednak jest to spowodowane ósmą już godziną na nogach i ilością pokonanych kilometrów. Nie da się, żeby się tego nie czuło. Mimo wszystko jest to przyjemny stan zmęczenia fizycznego, który towarzyszy każdemu intensywnemu wysiłkowi. Nie jest to totalne wyprucie z energii, jakie towarzyszyło mi pomiędzy 30 a 40 kilometrem, kiedy bliski byłem rezygnacji z dalszego biegu.

Kontuzjowana stopa też dobrze się spisuje, mimo że od wyjścia z punktu skończył się ten nieszczęsny asfalt na który tak psioczyłem. 60 kilometrów na to czekałem i nareszcie mam swój upragniony trail. Jest pod górę, jest w terenie, jest ciężko, ale jest też przyjemnie. Jakkolwiek bezsensownie to brzmi, to właśnie na to czekałem.

fot: Kasia Gogler.

Z kolejnymi kilometrami coraz bardziej zaczyna przeszkadzać mi bluza. Intensywne stawianie kroków powoduje wzmożoną potliwość. Mieszanka wody, soli i mocznika ścieka mi po twarzy, więc co chwila muszę wycierać sobie gębę. Czuję, że żyję. Mimo powolnego tempa, mimo ciężkich warunków, wmawiam sobie, że najważniejsze to przeć do przodu. Prawa, lewa, prawa, lewa. Niestety nie daję rady bez przerwy. Co jakiś czas muszę się zatrzymywać i sięgnąć po wodę, która kończy się w zastraszającym tempie. Małe łyczki. Żeby tylko zwilżyć usta. Przecież nie może mi zabraknąć płynów, bo wykituję tutaj.

Gdzieś w okolicach szczytu zaczynam rozglądać się za wieżą widokową. Charakterystyczny punkt powinien być widoczny z daleka i będzie oznaczał koniec wspinaczki. Niestety na horyzoncie same drzewa. W desperacji podpytuję turystów schodzących tym samym szlakiem w dół, jak daleko do szczytu. W odpowiedzi słyszę, że dosyć daleko, jakieś 20 minut. Jedyne co mi przychodzi do głowy to nienadające się do cytowania wulgarne wiązanki dosyć soczyście i bez ogródek opisujące moje samopoczucie i stosunek do dalszej wspinaczki. Wspominałem coś o tym, że czuję że żyję i że fajnie jest? Zmieniłem zdanie. Daleko jeszcze? Ciężko jakoś tak się zrobiło.

Spoglądam w górę, wieży jak nie było tak nie ma, więc nie pozostaje mi nic innego jak głośne westchnięcie z bezsilności i dalsze forsowanie podejścia. Po 75 minutach i 6 kilometrach od Słopnic moim oczom ukazuje się długo wyczekiwana przeze mnie drewniana konstrukcja wznosząca się dodatkowe 20 metrów powyżej szczytu. O jak cudownie. Jeszcze tylko kawałeczek.

Perspektywa zakończenia tej trudnej wspinaczki daje mi dodatkowego kopa i już po kilku chwilach melduję się na szczycie kilka minut po 13. No prawie. Żółty szlak odbija w lewo jakieś 50 metrów przed wierzchołkiem Mogielicy. Dalej jest już prawie płasko, ale moja trasa nie przebiega przez sam szczyt. Serio? Z niedowierzaniem przyglądam się oznakowaniu Ultra Miles of Beskid Wyspowy, które bezlitośnie nakazuje mi skręcić już teraz. Patrzę smutnymi oczkami to na wieże, to na mój zegarek. Minęło ponad 8 godzin, a do mety zostało jakieś 35 kilometrów i niecałe 5 godzin. W górach. Szybka kalkulacja nie daje jednoznacznego wyniku. To nie będzie bułka z masłem. Mogę się nie zmieścić w wyznaczonym przez siebie limicie. Co robić?

Dawno, dawno temu spędziłem dobre 3 miesiące w Londynie. Korzystałem wtedy ze wszystkich atrakcji jakie stolica Anglii miała do zaoferowania. Buckingham Palace, Tower Bridge, London Eye, Tower of London, Westminister Abbey, St. Pauls Cathedral, Windsor, British Museum, Victoria and Albert Museum, National Gallery i masa innych. Mógłbym ciągnąć tą listę jeszcze długo, ale jednego miejsca na niej zabrakło. Wejściówka do Madam Tussauds wówczas kosztowała 25 funtów, co w realiach studenckich było równoznaczne z całkiem pokaźnym majątkiem. Poskąpiłem wtedy i odpuściłem muzeum figur woskowych, bo szkoda mi było kasy, mimo że strasznie chciałem zobaczyć je od środka.

Od tamtej pory nie miałem okazji być w Londynie i do dzisiaj trochę pluję sobie w brodę, że wąż w kieszeni powstrzymał mnie przed tą atrakcją. Dlatego teraz patrząc na zegarek i analizując jakie są szanse, żeby zjeść ciastko i mieć ciastko, czyli zaliczyć szczyt Mogielicy i zmieścić się w tych cholernych 13 godzinach stwierdzam ku swojemu zdziwieniu: a jebać te 13 godzin. Pewnie tu już prędko nie wrócę, więc ciśniemy na sam szczyt!

Ta ostatnia prosta zajmuje mi tylko chwilę. Zmęczony docieram na sam szczyt. Wyżej można już tylko na wieżę obserwacyjną, ale chyba nie mam siły. Z resztą widoczność jest mocno przeciętna, wystarczy mi to co mam przed sobą. Przystaję pod drewnianą konstrukcją i chłonę. Zamykam oczy, opieram się o drewniany bal stanowiący fundament wieży i cieszę się chwilą. Z poprawy pogody zostały tylko pojedyncze przebłyski słońca zza chmur, które spadają mi na spoconą twarz i ładują mój akumulator. Gęba działa mi teraz trochę jak ogniwo fotowoltaiczne. Czuję, jak trybiki w środku przekształcają światło słoneczne na energię. Dobrze. Przyda się.

Cudowna chwila zdaje się mijać zadziwiająco szybko, a ja walczę ze sobą, żeby jeszcze choć chwilę skorzystać z tej beztroskiej przerwy. Choć przyznaję, że lekki zefirek, który zawiewa od zachodniej strony byłby przyjemnym czynnikiem chłodzącym dla mojego styranego organizmu, gdyby nie fakt, że w porywach przekształca się on w istny wicher sprowadzający poziom mojego komfortu do samego dna. Chciałbym tu jeszcze postać przez chwilę, ale wyraźnie odczuwalne zimno każe mi wracać do aktywności. Trzeba się ruszyć, żebym tu nie zamarzł.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
Foto z Królową.

Jeszcze tylko pamiątkowa foteczka pod tabliczką z oznaczeniem wysokości i mogę ruszać w dół. Już jestem przygotowany, już stoję w blokach startowych, już mam kontynuować bieg, kiedy zaczepia mnie jakiś koleś z kamerą. To nie jest GoPro czy inny mikro-sprzęt amatorski. Facet trzyma na barku taki regularny klamot telewizyjny wielkości standardowego worka z ziemniakami. Mówi, że te trasy w Beskidzie Wyspowym są takie piękne i wspaniałe dla zwykłych turystów, ale chciałby się dowiedzieć jak ja to postrzegam jako wyczynowiec. Koleś mnie trochę zaskoczył, ale udało mi się wystękać trzy słowa i powiedzieć cos pozytywnego. Facet się cieszy, że będzie miał jakiś materiał, po czym ja, w swoim stylu, jak na gamonia przystało również mu dziękuję i ruszam w swoją stronę. Nawet się nie pytam co to za telewizja czy radio.

Nie mam pojęcia czy w ogóle gdzieś to można obejrzeć, czy może podczas recenzji uznali, że tego kolesia to już lepiej nie będziemy pokazywać. W każdym razie w świat poszło. To prawdopodobnie było CNN albo BCC. A może nawet CNBC. Sam nie wiem. Poszukam w domu haseł w stylu “wyczynowiec na Mogielicy”, ale obawiam się, że może się niewiele znaleźć wspólnego z moją osobą.

Do punktu odżywczego zostało mi niecałe 6 kilometrów, a zapasy wody mam już strasznie uszczuplone. Na szczęście do samego pit stopu będzie z górki, więc powinienem dać radę. Rzucam się w dół i obserwuję co się dzieje. Ładowanie baterii przyniosło zamierzony skutek. Biegnie mi się fantastycznie. Lekko, obie stopy swobodnie lądują na ubitym podłożu, o skurczach zupełnie zapomniałem, czuję się jakbym dopiero wystartował. Niesamowite jak wiele może dać chwila oddechu. Przystanek zajął mi w sumie niecałe 5 minut, a zaprocentował fenomenalnie.

W połowie zbiegu z niedowierzaniem patrzę na zegarek. 4:40 min/km na odcinku 1000 metrów. Fakt, że jest z górki, ale mając 65 km w nogach jeszcze chyba nigdy nie kręciłem takich wyników. To mój drugi najszybszy kilometr podczas Ultra Miles of Beskid Wyspowy. I pomyśleć, że jeszcze niedawno rozpatrywałem zejście z trasy, a teraz zastanawiam się czy nie podjąć na nowo pościgu o utracone wcześniej miejsca. Choć pewnie nie miałoby to sensu, obawiam się, że ekipa przede mną za bardzo mnie odstawiła przez moje dolegliwości, a dziura jeszcze bardziej się powiększyła za sprawą mojej przerwy na Mogielicy. Nie ma sensu. Niemniej wracam do punktu wyjścia i zakładam, że złamanie 13 godzin jest nadal całkiem realne. Trudne, ale do zrobienia.

Niewiele ponad 10 minut zajmuje mi dotarcie do punktu odżywczego w Szczawie. Malutki stolik turystyczny ugina się pod przeróżnymi smakołykami. Sam się dziwie, że na tak małej powierzchni można zmieścić tak dużo rozmaitości. Aż nie wiem za co łapać. Na początek muszę się nawodnić. Kubek coli i trochę wody robi robotę. Następnie obsługa uzupełnia moje bidony, a ja się częstuję. Kończy się na dwóch kanapkach z serem i dwóch strasznie słodkich cukierkach z galaretką. Nie chcę wpychać w siebie suchego prowiantu, bo już za 7 kilometrów jest pit stop w zalesiu, gdzie będę mógł zjeść ponownie ogórkową.

Na Ultra Miles of Beskid Wyspowy po raz pierwszy mam problem z piciem. Do tej pory na wszystkich ultramaratonach zawsze doskwierał mi wybór jedzenia, ciężko było mi wybrać coś na co miałem ochotę. Natomiast tutejsze punkty odżywcze to jakiś kosmos. Tu jest dosłownie wszystko i każda rzecz jest smaczna, więc tylko jakiś wyjątkowy malkontent nie potrafiłby znaleźć niczego dla siebie. Ja próbowałem na coś ponarzekać, ale bez skutku, a naprawdę dobry jestem w te klocki. Jedzenie jest top. Niestety nie wiem co dalej w siebie wlewać.

Na poprzednich biegach piłem na przemian wodę i herbatę, bo to mi najbardziej podchodzi, jednak naczytałem się, że woda nie jest optymalnym z energetycznego punktu widzenia środkiem nawadniania i przydałoby się coś bardziej zmineralizowanego. Tyle że nic innego mi za bardzo nie podchodzi. Za izotnikami nie przepadam. Cola jest ok, ale w małych ilościach. Piję ją tylko na punktach, nie wyobrażam sobie gasić nią pragnienia w trakcie biegu. Herbaty nie ma. Ale jest coś nowego. Tłoczony sok jabłkowy. Tego jeszcze nie próbowałem, a obsługa punktu zapewnia o jego zajebistości. Rzekomo prawie jak sok z gumijagód. No dobra, spróbuję. Dla bezpieczeństwa do jednego bidonu wlewam wodę, a drugi napełniają mi sokiem. Przetestuję w boju i wtedy się okaże czy to był dobry wybór.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
fot: Kasia Gogler.

SZCZAWA -> ZALESIE (7 km)

Chwilę po 14 ruszam w dalszą część trasy. Do mety zostało 30 kilometrów i 4 godziny, żeby dowieźć mój wynik. W górach nie jest to takie łatwe zadanie. Boję się, że będę na styk. Z drugiej strony jak nie będę, to też nie koniec świata. Najważniejsze, że nadal dobrze mi się leci, niezależnie od podłoża. Co z resztą dobrze rokuje, bo od pewnego czasu udział leśnych ścieżek znacząco wzrósł i w końcu jest to prawdziwy ultra trail, a nie cholerne klepanie asfaltu.

300 metrów po wyjściu z punktu trasa odbija w leśny dukt pod górę. Niestety najwyraźniej miała tu miejsce wycinka drzew i ciężki sprzęt rozjeździł całą ścieżkę. Zrobiło się straszne błoto, nie ma jak tego obejść bokiem, ponieważ z jednej strony jest skarpa do góry, a z drugiej przepaść. Trzeba młócić nogami przez to bagno. Fani Łemkowyny byliby zachwyceni, bo jedyne co teraz słychać to mięsiste ćlap ćlap, jednak taki delikates jak ja jest zwyczajnie zniesmaczony. Ja się lubię zmęczyć, ale mimo wszystko lubię też na sucho. Zimne i brudne błocko przesiąkające przez buty jest dla mnie zdecydowanie poza strefą komfortu. Nie mam wyjścia. Zaciskam mocniej zęby i prę przed siebie z nadzieją, że za chwilę sytuacja się poprawi.

Kilkaset metrów dalej okazuję się być nie jedyną istotą ubolewającą nad beznadziejnością tego szlaku. Spotykam psiaka. Jakiś bezdomny kundel, brudny, futrzasty, poobdzierany, najwyraźniej wdał się w jakąś potyczkę z silniejszymi od siebie. Stoi w miejscu i gapi się we mnie maślanymi oczkami. Podchodzę bliżej i widzę, że gamoń zaplątał się w rosnące na poboczu ciernie. Oplątało mu się to cholerstwo wokół jego futrzastej nogi, głupek ciągnie zamiast cokolwiek odpuścić, więc zadziora mu się jeszcze bardziej zaciska na kopycie.

Myślę sobie, że nie mam wyjścia, muszę mu pomóc. Wizja połamania moich 13 godzin jeszcze bardziej się oddala, ale przecież jeśli nic nie zrobię to biedak zostanie tutaj na zawsze i zdechnie z głodu. Próbuję mu rozplątać te gałęzie, ale jak podnoszę jego nogę, żeby cokolwiek poluzować nacisk to pusty łeb mnie atakuje i chce ugryźć. Głupku! Pomóc ci chcę! I wolałbym to zrobić unikając ewentualnego ryzyka zakażenia się wścieklizną czy innym pasożytem! Stój w miejscu i zaufaj mi! Kamienne posągi! No ale ewidentnie nie rozumie po naszemu.

Nie chcę być pogryziony i robię kilka podejść pod rząd, ale bydle zupełnie mi nie ufa i za każdym razem próbuje urżnąć mi rękę w łokciu. Co za niewdzięczność. Po kilku minutach bezsensownych prób poddaję się. W tą stronę nic nie osiągniemy. Nie mam przy sobie nic ostrego, więc grzebię w pasie kompresyjnym i wyciągam rękawiczki rowerowe. Lubię w nich biegać w lekko chłodne dni, bo chronią nadgarstki, ale nadal zostawiają sporo przewiewu na palce. Mają też wyraźnie zgrubienia po wewnętrznej stronie dłoni, co ochroni mi skórę przed kolcami kserofitu.

Z trudem rozrywam naturalną i ekologiczną smycz psiaka, oswobadzając go z uwięzi. Proszę! Jesteś wolny. Spogląda na mnie. Zero reakcji. No idź! Żyj! Ciesz się. Powolnym krokiem oddala się w przeciwnym kierunku do mojego ciągnąc za sobą nadal uwiązaną do jego łapki łodygę. Nie ma za co stary! Podziękujesz mi przy okazji. Z moich 13 godzin chyba już nici, bo sporo czasu zajęło mi zmaganie się z tym krzaczorem, ale przynajmniej pójdzie mi na listę dobrych uczynków uratowanie bezbronnego żyjątka. Liczę na +10 do ogólnego scoringu przy sądzie ostatecznym.

Reszta odcinka w kierunku Zalesia przebiega mi bez większych przeszkód. Testuję sok jabłkowy, ale w moim przypadku nie zdaje on egzaminu. Jest zbyt słodki. Mogłem go rozcieńczyć pół na pół z wodą, jednak nie pomyślałem o tym. Zostaje mi chałupnicze rozwiązanie, czyli przepijanie każdego łyka soku wodą z drugiego bidonu. Trochę bez sensu, ale działa.

Na ostatnim zakręcie przed pit stopem, tuż za 75 km w wyobraźni konsumuję tą przepyszną ogórkową i zatracam się w jej bogatym bukiecie smakowym przez co nie zauważam oznaczeń trasy i zamiast skręcić w lewo na pit stop lecę dalej przed siebie. Dopiero pół kilometra dalej dociera do mnie, że nie widzę żadnych icków wyznaczających mój szlak. Zatrzymuję się, patrzę przed siebie, patrzę za siebie. No i gówno i cebula. Zgubiłem się. Ehh, psia dupa. Nawrotka. Nie mam pojęcia ile muszę się cofnąć, ale po mniej więcej stu metrach widzę po swojej prawej stronie festyn w Zalesiu. To znaczy, że muszę polecieć jeszcze kawałek przed siebie, potem odbić w prawo, a następnie jeszcze raz w prawo i mini pętlą zakotwiczyć w punkcie odżywczym. Mogę też polecieć na skuśkę przez pole z nadzieją, że nie wdepnę w krowiego placka. Długo nie muszę się zastanawiać. Nie chce mi się nadkładać drogi, gonię na skróty.

Pole okazuje się rozminowane, nie napotykam żadnych przykrych niespodzianek poza małym strumyczkiem oddzielającym je od drogi. Na szczęście jest on na tyle nieduży, że bez problemu go przeskakuję i po chwili melduję się w Zalesiu. Obsługa zdziwiona moim przybyciem z drugiej strony pyta się co się stało. A nic, dupy dałem i się zgubiłem, musiałem nadrobić niecały kilometr, jest jeszcze zupa?

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
Punkt odżywczy na wypasie.

Z radością wciągam ponownie dwie porcje, zapijam piwem bezalkoholowym i kubkiem coli, a następnie ładuję w siebie dosyć dużo pomarańczy, które przegryzam żelkami od czasu do czasu. Witaminki się przydadzą. W tym samym momencie zjawia się mój support. Daniel podbiega i pyta się co mi podać. Spoko stary, wszystko mam, tu jest opcja all inclusive, ale mój przyjaciel nie odpuszcza. Ma piwo, ma batony, ma nawet kuchenkę turystyczną i jest gotów podgrzać mi cokolwiek, na co będę miał ochotę. Złoto człowiek. Dziękuję, naprawdę w zupełności wystarcza mi to co na punkcie, podaj tylko worek z ciuchami.

Ponownie zmieniam tylko górę. Miło byłoby założyć suche gacie, ale do mety został mi niewiele ponad półmaraton, więc szkoda czasu na takie bzdety. Świeża i nieśmierdząca koszulkarobi robotę i mnie zadowala, więc kwadrans po 15 wyruszam w dalszą część trasy.

ZALESIE -> ZBLUDZA (7 km)

Jeszcze jeden króciutki odcinek, okazuje się być również jednym z najszybszych jakie pokonuję. Jest relatywnie płasko, ale ze sporą ilością błota na odcinkach trailowych. Mimo wszystko całość zajmuje mi niecałą godzinę. Gdy parkowałem w Zalesiu, wychodziła z niego zawodniczka z krótszego dystansu. Przystanek zajął mi tym razem dobre 10 minut, które spędziłem na jedzeniu, przebraniu się i gadaniu z Danielem, jednak odzyskane siły pozwalają mi dogonić wspomnianą dziewczynę. Daje mi to odrobinę więcej energii. Przyśpieszam jeszcze bardziej i na ostatniej prostej przed punktem w Zbludzy cisnę ile sił w nogach.

Nie to, żeby było ich jakoś wyjątkowo dużo, ale udaje mi się zejść poniżej 7 min/km. Takie tempo pozwala mi dogonić jeszcze jednego zawodnika dystansu 30 mil i zagrzać mnie jeszcze bardziej do walki. Niestety dosyć szybko ją przegrywam. Ostatnie 300 metrów przed punktem odżywczym to wzniesienie o 10-procentowym nachyleniu. Odpuszczam i przechodzę do marszu, a w odległości widzę Daniela zachęcającego mnie do ciśnięcia. Nie no stary, miej litość, tu sobie odpocznę, jeszcze będą odcinki, na których będzie można pobiegać.

Ostatnia prosta przed punktem odżywczym.

Jakoś strasznie mnie umęczyło to podejście. Nagle wróciło zmęczenie. Usiadłbym na chwilę i odsapnął. Nie chce mi się już. Mogłaby być już meta. Kwadrans po 16 docieram do ostatniego punktu odżywczego. Nie jestem tego świadom, w jakiś sposób ubzdurałem sobie, że będzie jeszcze jeden pit stop przed metą, ale z błędu wyprowadza mnie Daniel mówiąc, że teraz już tylko do mety. Uśmiecham się od ucha do ucha, ale i tak mam świadomość, że kolejne 14 km samo się nie zrobi. Daniel, słuchaj… a może byś mnie podwiózł kawałek, nogi mi tak w dupę wchodzą, że nie chce mi się już? Ni chuja! Nie ma opcji, musisz zapierdalać! Tak jak mówiłem, złoto support. Gotowy biec za mną i kopać mnie w dupę, żebym tylko parł do przodu.

Zrezygnowany opieram dłonie na udach i odpoczywam. Klatka piersiowa unosi się i opada, gdy ja ciężko oddycham z wysiłku. Daniel w tym czasie ogarnia mi bidony i podaje pomarańcze. Chwilę gawędzimy po czym zbieram się na ostatni odcinek Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Ciężko mi jest ruszyć, więc wmawiam sam sobie, że już wkrótce koniec. Spokojnie. Odpręż się. Wyluzuj. Wiesz co masz robić. Dasz radę. Zrób pierwszy krok. Nie za mocno. Spokojnie. Pełna koncentracja. Jedna sekwencja, a potem druga tama sama. I tak mniej więcej 14 tysięcy razy i jesteśmy w domu.

Ruszam z kanapką z serem na drogę, a Daniel towarzyszy mi przez kilkadziesiąt metrów próbując podnieść mnie jeszcze bardziej na duchu.

ZBLUDZA -> ŁĄCKO (14 km)

Zostało zaledwie 14 kilometrów i niewiele ponad 1,5 godziny do mojego limitu. Ciężka sprawa w górach. Szanse marne, tym bardziej, że najpierw muszę wdrapać się na Modyń. To ostatnia hopka na trasie, ale podchodzi się aż 500 metrów do góry na czterokilometrowym odcinku. Ostatnia dycha jest już cały czas z górki aż do Łącka.

Jeszcze przez chwilę mam nadzieję, że będę mógł powalczyć o swój upragniony wynik, ale Modyń pokazuje mi gdzie jest moje miejsce. Wdrapanie się na szczyt zajmuje mi ponad 50 minut. Ja pieprzę, ale ciężko. Nie odpuszczam, ale czuję jak serce pompuje krew coraz szybciej, a kwas mlekowy zbiera się w nogach. Pot zalewa mi oczy i rozmazuje pole widzenia, bo jakiś czas temu zrezygnowałem z Buffki na głowie. Gdybym ją miał, wchłonęłaby część tego co spływa mi teraz do oczodołów, ale musiałem się jakoś ratować przed przegrzaniem.

Na samej górze pozwalam sobie na krótką przerwę. Wiem, że powinienem już lecieć dalej. Zostały mi 53 minuty i 10 kilometrów. Cały czas w dół, więc nadal jest szansa na dowiezienie swojego wyniku. Żółty szlak w kierunku Łącka pokazuje czas przemarszu na poziomie 2 godzin i 15 minut. Muszę go skrócić prawie trzykrotnie.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
Teraz już tylko z górki.

Próbuję przeliczyć w myślach liczbę pozostałych kilometrów przez czas jaki mam do dyspozycji. Problem polega na tym, że nie wiem jaka dokładnie została mi odległość do Łącka. Zaokrąglając do pełnej dychy muszę łykać każdy kilometr w tempie 5:15. No raczej niewykonalne. Ale co mam do stracenia? Czuje, że siły jeszcze jakieś są. Lecimy w trupa. Co ma być to będzie, jednak nie zamierzam się oszczędzać. To jest ten moment. Czas na prawdziwy powrót do gry. Odpocznę jutro. Albo może nawet na mecie. Ognia!

W moim mniemaniu lecę teraz na złamanie karku. Chyba właśnie biję jakieś rekordy prędkości, ale Garmin jest bezlitosny. Nie potrafi motywować jak Daniel i po pierwszym odcinku podcina mi skrzydła pokazując tempo 6,5 minuty. Jak na 90 kilometrów w nogach to i tak przyzwoity wynik, ale za mało, żeby cel zrealizować. Co więcej kolejny kawałek trasa prowadzi bardzo stromo w dół. Nie potrafię biegać przy tak dużym nachyleniu, muszę mocno hamować, przez co po pierwsze znacznie zwalniam, a po drugie okropnie obciążam mięśnie czworogłowe. Uda mnie palą, ale nie zważam na to. Z jakiegoś niezrozumiałego sobie powodu wmawiam sobie, że nie ma sensu odpuszczać. Doskonale wiem, że mój wynik na mecie będzie wynosił 13+ godzin, a jednak nie składam broni. Robię co mogę, żeby się tu zrealizować.

Po drugim kilometrze zbiegu, zajmującym mi prawie 8 minut, teren staje się dużo bardziej płaski. Nogi znowu odnajdują swój rytm i mogę nimi przebierać bez obawy, że sam się o nie potknę, albo zwyczajnie stracę równowagę gdzieś pomiędzy porozrzucanymi kamieniami. Niestety jest też bardzo nierówno, przez co odzywa się kontuzja sprzed 60 kilometrów. Odczucie jest znacznie delikatniejsze. Stopa zaczyna mi przeszkadzać, ale nie zamierzam odpuszczać. Wytrzymała aż tyle, to musi pociągnąć jeszcze kawałeczek. Na mecie sobie odpocznie. Rozum przegrywa tą nierówną walkę, bo serce się do niej rwie tak, że nikt ani nic nie jest w stanie go powstrzymać. Biegnę dalej przed siebie.

Na następnym odcinku doganiam jakiegoś chłopaka. Idzie sobie spokojnym krokiem, a gdy go mijam, okazuje się być zawodnikiem numer 6 z mojego dystansu, który dodaje tylko, że obawiał się, że tak się właśnie skończy to jego spacerowanie. Pytam w biegu czy coś się stało, czy wszystko w porządku, ale odpowiada za mną, że nie daje rady tak zbiegać. Nie ma gdzie tego trenować i zwyczajnie musi odpuścić. Doskonale go rozumiem. Mam ten sam problem kopytkując na co dzień w Piastowie, ale teraz jestem na fali. Mam wrażenie, że mógłbym powiedzieć na haju. Odzyskanie utraconej lokaty aktywuje we mnie jakieś ukryte resztki sił. Dostaję takich skrzydeł, że mam ochotę nie kończyć tego biegu za 5 kilometrów i jestem gotów zrobić drugą pętlę.

Apetyt rośnie w miarę jedzenia, wprawdzie nie mam pojęcia jaką przewagę miał ten koleś nad następnym zawodnikiem, ale mam ochotę na więcej. Przyśpieszam jeszcze bardziej z drobną nadzieją, że będę w stanie odrobić jeszcze jedną pozycję. Zegarek pokazuje tempo odcinkowe 4:41. Ja jebię, ale szybko! Zostały mi 23 minuty i jakieś 5 kilometrów. Jeśli utrzymam to tempo, to jeszcze dowiozę swoje 13 godzin. Adrenalina buzuje we mnie, wręcz zaczynam się stresować mając wrażenie jakbym walczył o puchar świata, albo przynajmniej pierwsze miejsce na Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Wszelkie niedogodności w postaci zmęczenia i przeszkadzającej nogi odchodzą w niepamięć. Jest tylko tu i teraz. Walka do samego końca.

Mam wrażenie, że jestem teraz największą na świecie fabryką kortyzolu i beta-endorfiny, które wywołują poczucie euforii działając przy okazji przeciwbólowo. To jest ten paradoks biegania ultra. Wszystko już boli, kontuzja mi przeszkadza, ale to nie jest istotne. Lecę przed siebie z uśmiechem na ustach i mam z tego nieprawdopodobną radochę, mimo że technicznie rzecz biorąc robię sobie krzywdę. Wiem, że będę potrzebować kilku tygodni, żeby się zregenerować i dojść do siebie. Liczba mikrourazów, które pojawiły się w moim organizmie przez ostatnie 13 godzin jest zatrważająca, a ja chcę tego więcej. Jest to absurdalnie idiotyczne i zarazem niesamowicie piękne.

fot: Kasia Gogler.

Kolejne kilometry pokonuję odpowiednio w tempie 5:30 i 5:04. Jestem już w Łącku i wiem, że tylko minuty dzielą mnie od upragnionej mety. Gdy zegar wybija 13 godzin, mijam Daniela oznajmiającego mi, że amfiteatr jest 500 metrów dalej i wiem co mam robić. Ogień ma być. Wiem, wiem, nawet nie musisz mi powtarzać. Spodziewałem się, że finisz jest odrobinę dalej, choć w tym momencie nie ma to już żadnego znaczenia. Nie zmieściłem się w planowanym przez siebie limicie, ale nawet na chwile mnie to nie zniechęca. Chcę wbiec na metę z przytupem, więc prę nadal ile sił w nogach.

Ostatnie 100 metrów przed amfiteatrem to podejście pod górę. Dopiero tutaj odpuszczam. Przechodzę do marszu, żeby złapać oddech i móc wrócić do biegu na ostatnich metrach. Do moich uszu dobiega rytmiczna muzyka, ponieważ koncert odgrywany przez zespół A Thousand Hills zaproszony przez organizatora już dawno się rozpoczął. Przebiegam przez linię mety przy akompaniamencie jakiejś skocznej piosenki o 18:03:31.

META

Z radości unoszę ręce do góry w geście zwycięstwa. Spóźniłem się o 3,5 minuty. Nie udało mi się też odzyskać jeszcze jednej pozycji. Jednak zupełnie mnie to nie rusza. Tak się nakręciłem tym finiszem, że czuję się jak prawdziwy mistrz. Endorfiny wychodzą mi uszami. Ludzie w około skaczą w rytmie wygrywanej przez angielski zespół melodii nakręcając emocje jeszcze bardziej. Tuż za progiem mety stoi Agnieszka Faron, ojciec dyrektor tego całego przedsięwzięcia, która gratuluje mi ukończenia biegu. Piąteczek i uścisków nie ma końca. Szanuję ją bardzo za to, że nie ma przeciwwskazań do przytulenia się do totalnie przepoconego i śmierdzącego zawodnika. Zakładam, że nie jestem wyjątkiem i każdy finiszer jest witany w ten sposób.

Jest też Kasia Gogler, która pstryka foty jedna za drugą, a mi banan nie schodzi z twarzy. Jakiś koleś próbuje założyć mi na szyi medal, ale jestem tak podekscytowany wymachiwaniem rękami w górze, że gość boi się podejść, bo jeszcze dostanie w łeb w skutek moich nie do końca skoordynowanych ruchów. Dopiero po chwili udaje mu się mnie dojść.

Jest oczywiście Daniel, który uwiecznia wszystko ze swojej strony, ciesząc się z mojego sukcesu równie entuzjastycznie jak ja, o ile tak można nazwać mój występ w Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Jakaś dziewczyna tanecznym krokiem podbiega do mnie i również mi gratuluje. Trochę dalej stoi Krystian, który dobiegł 20 minut przede mną na piątej pozycji. Z nim również udaje mi się zamienić trzy słowa, serdeczne gratulacje wykręconego wyniku. Pocisnął mnie na Janosiku 3 lata temu i gdzieś po cichu liczyłem, że będę mógł się odegrać tym razem, ale ksiądz okazał się mocniejszy. Może następnym razem.

Spełniłem się biegowo. Daje mi to niesamowitego kopa i mam wrażenie, że góry mógłbym teraz przenosić. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ludzie za linią mety cieszą się razem ze mną. To jest niesamowite w tym całym bieganiu. Możesz biec dla siebie, dla kogoś, dla jakiejś sprawy, a na mecie są ludzie, którzy wiedzą, że masz jakiś powód, żeby ukończyć te zawody. Wiedzą, że to dla ciebie ważne i wiedzą dlaczego, więc czekają na ciebie czasami godzinami na ten jeden moment, kiedy widać że się zbliżasz. I właśnie wtedy zaczynają wytwarzać niesamowity ogrom pozytywnej ludzkiej energii. Jednak najbardziej magiczne jest to co dzieje się po chwili. Obcy ludzie stojący obok dołączają się do tego wsparcia. Nie mogą się powstrzymać, bo to jest zaraźliwe. Wszyscy ci ludzie za linią mety wspierają zupełnie obcą im osobę. Magia.

fot: Kasia Gogler.

Agnieszka Faron zachęca mnie do poskakania z nimi w rytm kolejnego utworu A Thousand Hills, ale niestety muszę odmówić. Mógłbym biec jeszcze jedną pętlę, ale do tańczenia potrzebuję odrobinę większej motywacji, albo sporej ilości alkoholu. Muszę usiąść, przebrać się w coś ciepłego i zjeść. Dokładnie w tej kolejności. Daniel przynosi ubranie na zmianę, zupę jarzynową z chlebem, piwo oraz herbatę. Idealny zestaw. Już po chwili, w świeżych ciuchach świętujemy razem ukończenie kolejnego biegu. Trzeba przyznać, że meta w amfiteatrze to bardzo atrakcyjne miejsce. Można by tu rozdmuchać naprawdę solidną imprezę. Niestety małą liczba uczestników Ultra Miles of Beskid Wyspowy oraz nie do końca sprzyjająca pogoda zniechęcają do dłuższej posiadówki. Ja jestem zwyczajnie zmęczony i robi mi się zimno, mimo trzech ciepłych warstw na sobie. Siła wyższa, więc osuszamy piwko i kierujemy się na kwaterę.

Na miejscu Daniel szykuje kolację, a ja próbuję zmyć z siebie resztki Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Całe szczęście, że mamy ciepłą wodę, ale ciśnienie w naszym prysznicu jest wyjątkowo niskie. Polewając sobie głowę czuję jak chłód wchodzi mi na barki. Przenosząc strumień wody na jeden z nich, zostawiam drugi odkryty, co potęguje odczucie zimna. Przesunięcie słuchawki prysznicowej na ten drugi bark powoduje, że zimno na powrót uderza w pierwszy. Telepie mnie, bo nie jestem w stanie się ogrzać, mimo że woda leci gorąca. Czym prędzej szoruję całe ciało i już po chwili opatulam się w ręcznik. To jest dopiero paradoks: Nie mam możliwości delektowania się ciepłym prysznicem, w obawie przed hipotermią. Wycierając się do sucha szczękam zębami tak bardzo, że boję się, że sam je sobie powybijam. Ubieram ponownie 3 warstwy ciuchów i wskakuję pod kołdrę.

Dobre pół godziny zajmuje mi przywrócenie temperatury ciała do normy. Siność schodzi z ust, a w międzyczasie Daniel wraca z uroczystą kolacją, którą z radością pochłaniam w całości. Na koniec dnia jest jeszcze czas na zwycięskie piwko i przedyskutowanie całej trasy, ale zaraz po 22 nuży mnie sen. Uprzejmie tłumaczę Danielowi, że długo już nie pociągnę i muszę odespać.

W nocy wielokrotnie się przebudzam. Nie jestem w stanie stwierdzić czy to bardziej przez obolałe mięsnie czy może odczucie chłodu w naszym apartamencie, więc w okolicach 1 nad ranem zwlekam się z wyra i aplikuję sobie nurofen. To zdecydowanie pomaga i reszta nocy upływa mi bezproblemowo.

Zwycięskie piwo z najlepszym supportem na świecie.

DZIEŃ PO

Zapewne spałbym dłużej, ale o 8:30 budzi nas łomotanie w drzwi. Okazuje się, że Daniel poprzedniego dnia zastawił sąsiada na malutkim parkingu jaki mieliśmy do dyspozycji, a że gość chce już odjeżdżać to szuka winnego. Nawet i lepiej, bo też chcieliśmy w miarę wcześnie wrócić do domu.

Z pewną obawą podnoszę się z łóżka, ale mięśniowo czuję się zadziwiająco dobrze. Oczywiście nogi mam zmęczone, ale nie do tego stopnia, żeby nie móc chodzić. Pamiętam swoje poprzednie ultramaratony, kiedy nie byłem w stanie dojść swobodnie do łazienki, nie mówiąc o próbie posadzenia czterech liter na tronie. Tym razem jednak jest naprawdę nieźle. Jedyny problem to ten staw skokowy. Odczuwam go przekręcając stopę w lewo lub w prawo do granic możliwości. Trzeba będzie się wybrać na USG i sprawdzić instalację od wewnątrz.

Po śniadaniu i spakowaniu się jestem w stanie samodzielnie zejść po schodach na parter, zakotwiczyć na fotelu pasażera i dać się Danielowi zawieźć do domu. Czuję się relatywnie wyspany, dzięki czemu podróż przebiega całkiem przyjemnie. To zdecydowany plus ultra, które startuje nad ranem, a nie w środku nocy. Obyło się bez dużego braku snu, więc regeneracja przebiega pomyślnie. Nawet po kilku godzinach podróży samochodem i zastygnięciu mięśni, jestem w stanie poruszać się całkiem sprawnie.

Chciałem dać sobie większą przerwę, ale ogólna dyspozycja napawa mnie sporym optymizmem. Teraz chwila przerwy i trzeba wracać do przygotowań, bo Bieg 7 Szczytów już tuż tuż.

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

  • Jeden żel – nawet nie pamiętam jaki, został mi po maratonie. Jedyna rzecz z moich własnych zapasów, zjadłem go tylko dlatego, że ominąłem punkt w Słopnicach;
  • Zupka – po 2 porcje z chlebkiem na każdym punkcie z ciepłym posiłkiem. W sumie 6 misek zupy + dodatkowa na mecie;
  • Kanapki – najprostsze na świecie, z masłem i serem żółtym. W sumie zjadłem 4;
  • Żelki/cukierki – dosłownie kilka na niektórych punktach, żeby przełamać wytrawny smak;
  • Pomarańcze – garściami na punktach za Zalesiem;
  • Banan – Jeden w Starej Wsi, bo na kanapkę nie miałem ochoty;
  • Cola – mniej więcej 1 kubek na każdym punkcie odżywczym. W sumie daje to jakieś 8 kubków coli. Przerażające!;
  • Woda – do pełna na każdym punkcie, chociaż mało kiedy zerowałem bidony, więc ciężko mi oszacować ile w sumie wypiłem. Przynajmniej 1 bidon pomiędzy punktami, może więcej;
  • Sok jabłkowy – 1 kubek w Szczawie;
  • Piwo bezalkoholowe – 1 kubek w Zalesiu.
fot: Kasia Gogler

SPRZĘT

  • Plecak Grivel 5l – Jak zwykle, idealny, lekki, wszystko pomieści: Kurtkę, bandaż, gaziki, plastry, dokumenty, jedzenie i czołówkę, która była obowiązkowa, ale ja ukończyłem przed zmrokiem, więc nawet jej nie wyciągałem;
  • Buty Altra Lone Peak 5 – Istne “bestfrjendy”. 1 para na cały dystans, a stopy po biegu bez najmniejszego odcisku, odgniotka czy straconego paznokcia;
  • Ciuchy – niby było ciepło, ale cały czas na długo. Dresiki, koszulka i bluza, a na głowie Buff, który zdjąłem dopiero w Zalesiu. Na rękach cały czas rękawiczki. Na początku zwykłe, później te bez palców;
  • Garmin Fenix 5 – świetny zegarek, chociaż dziwię się, że nie wytrzymał 13 godzin i musiałem go naładować w trasie. Mógłbym powyłączać jakieś dodatkowe funkcje, typu podświetlanie tarczy w dzień, żeby przyoszczędzić na baterii, ale z lenistwa tego nie zrobiłem;
  • Kije Black Diamond – Nieodzowne na podejściu pod Mogielicę. Na pozostałych hopkach też nimi nie gardziłem;
  • Pas biodrowy Compress Sport Free Belt Pro – Taki dodatkowy plecak, również na kije. Założony tył na przód sprawuje się jeszcze lepiej;
  • Czołówka Ledlenser Neo 6r – Zazwyczaj używam 10r, ale że lampka była w wyposażeniu obowiązkowym, a ja nie miałem zamiaru jej używać, pożyczyłem od Daniela znacznie lżejszy model. Świetnie się spisała leżąc sobie w plecaku i niewiele ważąc;
  • Powerbank 10 000 mAh – Trust Primo. Całkiem spoko, bo niewiele większy od telefonu, waży 240g i kosztuje 50 zł. Dobry kompromis pomiędzy ceną a jakością. W teorii powinien mi wystarczyć na na 2 pełne ładowania telefonu (niecałe 3 000 mAh każde) i 2 ładowania Garmina (niecałe 500 mAh oba) i 1 pełne ładowanie czołówki (3 500 mAh). Podczas Ultra Miles of Beskid Wyspowy ładowałem raz telefon do pełna, a Garmina zaledwie chwilę, ponieważ wówczas do mety została mi niecała godzina.

KPI

  • 8:04 min/km to moje średnie tempo na trasie, natomiast wyłączając postoje, średnie tempo wyszło na poziomie 7:29 min/km;
  • Daje to 7,4 km/h średnio i 8,0 km/h w ruchu – odpowiednik bardzo żwawego spaceru;
  • Spaliłem jakieś 6 000 kcal;
  • Nie wiem ile wypiłem. Zgubiłem się w rachubach, szacuję, że około 7 litrów płynów;
  • W ruchu spędziłem 12 godzin i 8 minut, co oznacza, że w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków wyniósł niecałą godzinę. W punktach odżywczych odpoczywałem w sumie około 37 minut, ze średnim czasem niecałych 4:38 minut w każdym pit stopie, natomiast wszystkie pozostałe przystanki, a to na siku, a to na foto, a to żeby odsapnąć kosztowały dodatkowe 20 minut;
  • Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:09 – Po wyjściu z pierwszego punktu odżywczego, początkowy etap, więc miałem dużo siły;
  • Najwolniejszy kilometr to podejście pod Modyń. 87. kilometr zajął mi prawie 15 minut;
  • Najszybszą dychę zrobiłem na samym początku z księdzem – pierwsze 10 kilometrów w godzinę i 37 sekund, a było tam w sumie 500 metrów w górę i prawie 300 w dół, ale najlepsze jest to, że ostatnia dycha, czyli 88-97 kilometr zajęła mi zaledwie 3 minuty więcej, jednak tam było zaledwie 130 metrów w górę i aż 700 w dół;
  • Najwolniejsza dycha to oczywiście wejście na Mogielicę. Od 56 do 65 kilometra wędrowałem przez godzinę i trzy kwadranse pokonując 700 m w górę i 220 w dół;
  • Średnie tętno wyszło mi na poziomie 128 ud./min, ale najwyższe tętno mój Garmin odnotował na poziomie 194 ud./min., na pierwszych podbiegach z księdzem Krystianem, kiedy jeszcze nie używałem kijków, biegłem i gadaliśmy cały czas;
  • Sporo tych statystyk, a można by te biegi analizować jeszcze pod wieloma innymi kątami. Muszę pomyśleć nad jakąś wizualizacją tego, żeby przyjemniej się czytało. Wszelkie sugestie mile widziane…

WYNIK

  • Z 27 miejsc wystartowało 25 zawodników;
  • Nikt nie odpadł na trasie, wszyscy zmieścili się w 24-godzinnym limicie czasowym, ostatnia zawodniczka dotarła na metę przed upływem 22 godzin;
  • Ukończenie biegu zajęło mi 13 godzin i 4 minuty (-22% do zwycięzcy);
  • Zająłem 6. miejsce w kategorii OPEN i 6 w kategorii mężczyzn;
  • W Cisowym dziale i jeszcze w Łukowicy zameldowałem się na czwartej pozycji. Niestety późniejsza kontuzja i załamanie zrzuciły mnie na miejsce 7, które udało się poprawić przed samą metą;
  • Spośród 25 osób, które ukończyły bieg, były tylko 3 kobiety (12%).
  • Czy mogłem to zrobić lepiej? Z pewnością. Wmawiam sobie, że na kontuzji straciłem dobre kilka minut. Kryzys dołożył swoje. Mogłem też odpuścić Mogielicę i zostawić kundla na pewną śmierć. Mogłem lecieć na wynik i nie zwrócić uwagi na fakt, że jestem w górach. Jednak na koniec dnia jestem z siebie zadowolony. Wakacje pełną gębą. Pobiegałem, pozwiedzałem, zresetowałem się i generalnie fantastycznie się bawiłem. No może poza momentem przeciążenia nogi, kryzysem i pierwszymi 48 kilometrami, kiedy marudziłem na zbyt dużą ilość asfaltu. Jednak nie może być idealnie, prawda?
Pomarańczowa pionowa krecha to ja, zielona pozioma to średni czas ukończenia biegu.

KOSZT

  • Wpisowe – 250 zł;
  • Kwatera – 140 zł (za 2 noce dla 2 osób);
  • Dojazd – 0 zł. Fajnie mieć auto służbowe;
  • Zakupy przed – ok. 100 zł za składniki na obiady, śniadania, kolacje i zapasy na trasę.

PLUSY

  • Punkty odżywcze – Niekwestionowane mistrzostwo świata. Jak dla mnie ciężko, żeby było lepiej. Ogromny wybór, nawet na najmniejszych punktach, do tego wszystko smaczne. Na siłę mogę się przyczepić do braku herbaty na pierwszych trzech pit stopach, niemniej całokształt na 5+. Na myśl o tych zupkach jeszcze dzisiaj cieknie mi ślinka;
  • Wolontariusze – Zastanawiam się czy jest sens to komentować. Ci ludzie na każdym ultra są niesamowici. Zrobią wszystko, żeby zawodnikowi ułatwić choć odrobinę życie;
  • Oprawa biegu – Na starcie wszystkie ważne informacje powtórzone jeszcze raz, na mecie impreza na całego z muzyką live i browarami. Czego chcieć więcej?;
  • Meta – Ulokowana w amfiteatrze na niedużym wzniesieniu. Ma potencjał na znakomite afterparty, jest dużo miejsca dla osób towarzyszących, spory parking w pobliżu i co dla mnie ważne, jest ulokowana w tym samym miejscu co start. Znacznie ułatwia to logistykę, zwłaszcza jeśli ktoś przyjeżdża z rodziną czy znajomymi. Jedyny minus to fakt, że pogoda musi dopisać, bo całość jest pod chmurką;
  • Dojazd – Jadąc z Warszawy przez Częstochowę leci się w zasadzie cały czas autostradą. Przez Rzeszów też nie najgorzej, aczkolwiek wtedy ostatnie 80 km trzeba się męczyć lokalnymi paździochami;
  • Pakiet startowy – Nie mogę mieć uwag w tej cenie. Poza numerem startowym dostałem jeszcze jedną Buffkę, ale tego nigdy nie za wiele.

MINUSY

  • Oznaczenie trasy – Zakładając, że ma się track w zegarku, zapewne by wystarczyło. Bez tego trochę za mało icków wisiało. Wielokrotnie miałem wątpliwości czy biegnę w dobrą stronę, ponieważ w zasięgu wzroku nie było ani jednego znaku, przez co zgubiłem się aż 3 razy;
  • Trasa – Tutaj mam największy żal. Aż do Zalesia to był głównie asfalt. Gdybym o tym wiedział, założył bym buty uliczne, a trailowe wrzucił do przepaku. Dopiero druga połowa Ultra Miles of Beskid Wyspowy pozwoliła mi się delektować naturą;
  • Miejscówka – Samo Łącko pozytywnie mnie zaskoczyło, wydaje się niewykorzystanym potencjałem. Baza noclegowa jest całkiem spora, są sklepy, są knajpy, jest nawet Rossman. W skrócie bardzo dobre zaplecze na większą imprezę ultra;
  • Ekipa foto – Trochę mało tych fotografów na trasach. Ja miałem swój support w postaci Daniela, który pstrykał zdjęcia jak opętany, niemniej miło mieć fajne wspomnienia uwiecznione dla potencjalnych wnuków;
  • Eko – Sporo niepotrzebnych ulotek w pakiecie startowym. Od razu lądują w koszu, nie ma sensu tego dystrybuować.
fot: Kasia Gogler.

PODSUMOWANIE

Ciężko mi jednoznacznie ocenić Ultra Miles of Beskid Wyspowy. Strasznie mi wlazło w dupę te pierwsze 50 km po asfalcie. Poniekąd mnie to uratowało przy kontuzji stawu skokowego, ale przecież nie wytycza się w ten sposób trasy na wszelki wypadek, gdyby komuś się podwinęła noga. Dlatego wrażenia po pierwszych kilometrach miałem raczej negatywne. Na szczęście punkty odżywcze i ich obsługa pomogły momentami zapomnieć o tych niedogodnościach, a druga połowa trasy zrekompensowała trochę niemiłe doświadczenia z początku zmagań.

Sam Ultra Miles of Beskid Wyspowy nie jest strasznie wymagający, a gęstość punktów odżywczych ułatwia pokonanie kolejnych odcinków. Myślę, że jest to dobra pozycja dla kogoś kto zaczyna swoją przygodę z ultra. Te zawody można pokonać w zasadzie bez swojego jedzenia, posiłkując się tylko punktami odżywczymi, co jest zdecydowanym plusem.

Całokształt imprezy zdecydowanie można zrobić z większą pompą. Brakowało mi przysłowiowych wisienek na torcie. Na stronie organizatora niby jest mapa, ale bez zaznaczonych punktów odżywczych, więc ciężko się odnieść. Nie ma też informacji odnośnie udziału odcinków asfaltowych, mimo że dla pozostałych dystansów są takie dane dostępne. Chociaż może to i lepiej, bo mnie to by raczej zniechęciło. Niemniej mapa papierowa, która była w pakiecie startowym mogłaby mieć naniesioną trasę Ultra Miles of Beskid Wyspowy dla większego pożytku.

Fotografów również mogłoby być trochę więcej na trasie, aczkolwiek być może podkręcenie tych wszystkich składowych przełożyłoby się na wyższe koszty imprezy i trzeba by wyłożyć więcej niż 250 zł za start.

Mój występ oceniam pozytywnie. 5 lat w ultra zrobiło swoje. Nie jestem już tym samym byle zawodnikiem, który pojechał się zmasakrować na drugi koniec Polski. Nie wszystko poszło po mojej myśli, kontuzja i kryzys w pierwszej części trasy, połączone z wszechobecnym asfaltem strasznie dały mi się we znaki i co krok kwestionowały sensowność mojej obecności na tej imprezie. Udało mi się to wszystko przewalczyć, odzyskać siły i ukończyć zawody z przyzwoitym wynikiem. Na mecie byłem strasznie nakręcony odzyskaną energią i gdyby trzeba było, poleciałbym jeszcze dobre kilkadziesiąt kilometrów. Aczkolwiek trochę mam wątpliwości czy mogłoby to być 140 więcej…

Czy jeszcze raz? Tym razem nie. Przybyłem, zaliczyłem, nie zwyciężyłem, ale nie o to chodziło. Chętnie zobaczę inne miejsca, natomiast zdecydowanie z utęsknieniem będę wspominać punkty odżywcze z Ultra Miles of Beskid Wyspowy, a zwłaszcza ten z Zalesia.

Niecały tydzień po Ultra Miles of Beskid Wyspowy okazało się, że wywiadu udzielałem nie do CNBC, tylko do Telewizji Limanowa, która robiła relację z okazji otwarcia nowego sezonu turystycznego pod szczytem Mogielicy. Niestety zgodnie z moimi przypuszczeniami wycięli moje postękiwania, zatem ze sławy nici. Muszę popracować nad ogładą i elokwencją. Może następnym razem.

TeamPlutt Ultra Miles of Beskid Wyspowy Daniel Pluta Łącko
fot: Kasia Gogler.

Related Post

6 Replies to “Ultra Miles of Beskid Wyspowy – Bieg po ogórkową”

  1. Jak zawsze czyta się lekko i z przyjemnością co jest paradoksem bo bieg ultra nie jest łatwym i prostym biegiem. To sport zarezerwowany tylko dla pozytywnie zwariowanych trailowców:). Pozdrawiam i czekam na kolejne sukcesy.

    1. Zdecydowanie nie jest! I rzeczywiście trochę nie po kolei w głowie trzeba mieć, ale ile z tego radochy!;-)

  2. To już kolejna wzmianka o przygotowaniu się do czegoś bez GPS 🤔 ???
    A co do najlepszego supportu to wiesz jak jest „ jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma” 😂😂😂

    1. Plany są ambitne i lepiej się przygotować zawczasu, ale o szczegółach kiedy indziej. A co do supportu, to może nie mam wielkiego porównania, ale dla mnie to i tak ekstraklasa!

  3. Czyta się tak świetnie, że mam wrażenie jakbym tam biegła po tej samej trasie .. ej, wróć przecież też tam biegłam 😉 mam podobne przemyślenia. Punkty odżywcze tak gęsto rozstawione, że można byłoby biec bez własnego prowiantu. Zgadzam się co to obsługi, obfitości i wyboru jedzenia na punktach. Rewelacja! A zupa ogórkowa miodzio! Podoba mi się pomysł na nową nazwę biegu..ultra miles z przerwą na ogórkowa 🙂 czy jakoś tak podobnie 😀
    Żałuję, że tak mało osób uczestniczyło w biegu. Moim zdaniem bieg ma swój niepowtarzalny charakter. Dobra cena, fantastyczna obsługa, świetna organizacja, piękna okolica na zwiedzanie. Co do oznaczenia trasy, to moim skromnym zdaniem był świetnie oznaczony. Mimo że ja miałam wgraną trasę w zegarku, to nawet jej nie odpaliłam bo wstążek było tak wiele że trudno było się zgubić. Może po prostu poniosła Cię chwila w tych dwóch momentach, podczas których nie zauważyłeś znacznika i poleciałeś dalej co by ten moment zatrzymać 😉
    Co do asfaltu… Tak. Było go sporo. Też byłam zdziwiona, tym bardziej że jak kiedyś podjęłam się innego biegu po Beskidzie Wyspowym o podobnym kilometrażu, to mam wrażenie że tam trasa nie prowadziła tyle po asfalcie. Mi jednak asfalt aż tak bardzo nie dał w kość, a nawet mam wrażenie, że pozwolił na lekkie podniesienie tempa na tych odcinkach i w ostatecznym rachunku przybyć szybciej na metę.
    Daniel, gratuluję wyniku! Jest świetny biorąc pod uwagę Twoje przygody z kontuzjami, dodatkowe kilometry i zwiedzania (Mogielnica 😛 )
    Życzę kolejnych sukcesów i do zobaczenia na trasie 🙂
    A, i nie przestawaj pisać. Twoje relacje są długie, ale naprawdę bardzo dobrze się je czyta. Pozwalają poczuć trud i emocje ultrasa na trasie.

    1. Dzięki wielkie za dobre słowa. Pisać raczej nie przestane, gdzieś się muszę przecież uzewnętrznić, jednak tym bardziej nakręca mnie to, że Wam się nadal chce przebrnąć przez tą epopeję. Chociaż pewnie sama wiesz, że na trasie ultra tyle się dzieje, że potem wspominamy to przez kolejne miesiące! Natomiast odnośnie trasy, to być może rzeczywiście tak było, że trochę zbyt się zamyśliłem, bo to już kolejna uwaga od postronnej osoby, która też biegła i twierdziła, że oznaczenia były w porządku…;-)
      Do zobaczenia na kolejnych wyrypach!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *