Czy można napisać ciekawą relację z maratonu ulicznego? Na trasie wiele ciekawego się nie dzieje. Raczej głównie monotonia, stała prędkość, brak niespodzianek, no chyba że kryzys to niespodzianka. Za to w głowie biegacza to dopiero się dzieje. Z pozoru nudne przebieranie nogami okazuje się mieć w sobie coś z Gwiezdnych Wojen, coś z Harrego Pottera, a nawet coś z ekspresjonizmu abstrakcyjnego. I pomyśleć, że wszystko to mieści się w jednej malutkiej główce.
Przygotowania
Rok 2015
Nawet nie pamiętam kiedy to dokładnie było. Któregoś pięknego dnia mój ówczesny Sensei biegowy zapytał się mnie czy pobiegnę z nim maraton. Parsknąłem jedynie śmiechem i powiedziałem, żeby popukał się w głowę. Naprawdę mocno. Przecież to nie dla ludzi! Kręciłem wtedy około 30 km tygodniowo, zupełnie nic nie wiedziałem o technice biegania, treningu i butach, a ćwiczenia uzupełniające sprowadzały się u mnie do uzupełniania płynów wieczorami, głownie tych z procentami. Przy weekendach trzeba było uzupełniać je bardziej intensywnie, żeby starczyło na cały tydzień. Jednym słowem byłem typowym biegowym Januszem. Do tego na tyle głupim, że ostatecznie dałem się namówić Senseiowi na Maraton Warszawski. Dopiero później dowiedziałem się, że chodziło o Orlen Warsaw Marathon.
Mało tego, że zostałem wkręcony. Miałem tak niewiele wyobraźni o bieganiu, że uwierzyłem w debiut poniżej trzech godzin. Dwójka z przodu. Marzenie każdego maratończyka, które zamierzałem zrealizować za pierwszym podejściem. Dobre… Dzisiaj mogę się z tego tylko śmiać, ale wówczas naprawdę wierzyłem, że jestem mocarzem, a wizja możliwości sparafrazowania na głos mojej ulubionej sentencji z Gwiezdnych Wojen do Senseia jeszcze bardziej utwierdzała mnie w przekonaniu, że dam radę:
The circle is now complete. When I met you I was but the learner. Now I am the master.
Darth Vader
Musiałem jedynie pobiec mocniej niż on. Wszystkie pozostałe znaki na niebie i ziemi jasno dawały mi do zrozumienia: nie rób tego, nie dasz rady, to zły pomysł jest, taki z Ciebie trójkołamacz jak z koziej dupy trąbka i inne tego typu, ale zwyczajnie nie chciałem ich zauważyć.
24 Kwietnia 2016
Jest 8:40. Stoję na Wybrzeżu Szczecińskim pod Stadionem Narodowym, dzwonię zębami z zimna, bo w nocy było 0 stopni i mam wrażenie, że teraz jest niewiele lepiej. Telepię się przeskakując z nogi na nogę, a usta wyginają mi się w podkówkę, ponieważ to już jest ten moment, kiedy trzeba zrzucić bluzę, a ja pod spodem mam tylko koszulkę, rękawki i krótkie galoty. Z bólem serca, sterczącymi sutkami i ogromną nadzieją na rozgrzanie się na trasie, wyczekuję wystrzału sędziego.
Ruszamy równo o 8:45. Całe moje wystąpienie można streścić do klasycznego przykładu książkowego, czyli pierwsze 29 km idzie zgodnie z planem, ale niestety w Wilanowie nogi zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa. 2 kilometry dalej doświadczam swoich pierwszych biegowych skurczów. Pamiętam je do dziś. Niewinne mrowienie w pachwinach i łydkach, które po kilku chwilach przeistacza się w przeszywający ból. Nie sposób mu się przeciwstawić. Padam na ziemię i nie mogę się podnieść, bo nogi mam sztywne w kolanach jak drewniane belki na placu budowy. Spróbuj wstać z pozycji leżącej do pionu na prostych nogach to zrozumiesz o co mi chodzi.
I to ma być ten debiut w maratonie? Zgoła inaczej sobie to wyimaginowałem. Oczyma wyobraźni wielokrotnie widziałem tę pompę na mecie, konfetti fruwające w powiewach wiatru, kiedy przekraczam metę i spikera krzyczącego do mikrofonu “Proszę państwa, jest i Daniel Pluta! Debiut poniżej trzech godzin! Wielkie gratulacje!” i skandujące przy moim finiszu tysiące gardeł wydzierających się w niebogłosy “DAWAJ!”, a o półnagich cheerleaderkach i kobietach mdlejących na mój widok nie wspominając.
Tymczasem leżę na środku ulicy zwijając się z bólu i jednocześnie ciesząc się, że na czas maratonu ruch samochodowy jest wstrzymany, ponieważ nie jestem w stanie przesunąć się nawet o centymetr. Mijają mnie dziesiątki osób. Nikt się nie zatrzymuje, bo każdy walczy o jakiś cel. Panu już podziękujemy. No nie wstanę sam. Co robić?
Litują się nade mną dwie dobre duszyczki. Pomagają się ponieść i poklepują po plecach. To właśnie w tym momencie dowiaduję się kilku ciekawostek maratońskich, między innymi tego że ból przeminie, ale chwała pozostanie, choć to nie za bardzo poprawia mi humoru, bo bardziej interesuje mnie ten moment, tu i teraz, a nie co będzie za jakiś czas. Powiedzieli również, żeby jebać wynik, ważne żeby frajda była, jednak tutaj również mam wątpliwości, czy moje bieżące odczucia przynajmniej w minimalnym stopniu przypominają frajdę. W skrócie ani jedno ani drugie nie podnosi mnie na duchu, ale jestem bardzo wdzięczny tym dwóm kolesiom, którzy pozbierali mnie do kupy i pozwolili cierpieć dalej jeszcze przez kilka kilometrów.
Końcówka Orlen Warsaw Marathon to prawdziwa droga przez mękę przeplatana kolejnymi skurczami i rozterkami co ja tu w ogóle robię. Najbardziej frustruje mnie fakt, że ktoś na złość poustawiał rowery na mijanych przeze mnie stacjach Veturilo w literki składające się na napis “Wsiadaj! Podjedź kawałek”. Naprawdę muszę wykazywać się wyjątkową determinacją, żeby nie skorzystać z tej okazji, a pokonać pozostałą część maratonu pieszo.
Kilka minut po południu docieram do upragnionej mety. Na kilkadziesiąt metrów przed nią spośród okrzyków przypadkowych kibiców przebija się radosne “Syniu!! Brawo!!!”. Z trudem przekręcam głowę i widzę moją mamę uśmiechniętą od ucha do ucha i machającą do mnie. Świetnie się bawi. Ja już nie. Trochę mi przykro, że moi rodzice są świadkami tego upokorzenia. Orlen Warsaw Marathon bezlitośnie pokazał mi gdzie jest moje miejsce w panteonie maratończyków. Niestety nie w czołówce. Sam ich tutaj zaprosiłem, wszak nie codziennie synek debiutuje w maratonie. Chciałem pokazać klasę, nie do końca się udało, jednak ważne że wsparcie jest na tych ostatnich metrach. Podobno nawet udało mi się uśmiechnąć.
Po przekroczeniu linii mety na błoniach Stadionu Narodowego z trudem docieram do rodziców i małżonki z synem. Wszyscy mi gratulują, na koniec dnia wstydu nie ma, bo debiut maratoński na 3:25 to też niczego sobie osiągnięcie, więc jakakolwiek wewnętrzna satysfakcja też jest. Wiem, że biegać to powinno się iść do lasu, a nie blokować miasto w boży dzień, przez co ludzie nie mogą do Galmoku sobie podjechać, ale mimo to podobało mi się. I mimo to nie polecam. No chyba że ktoś lubi jak boli.
Mnie boli bardzo. Nie jestem w stanie zrobić stabilnego kroku do przodu, a przede mną jeszcze dwa ogromne wyzwania. Pierwsze to przebrać się w suche i ciepłe ciuchy, a drugie to dojść do domu. Zostawiam rodziców przed wyjściem ze strefy zawodnika, żona już się zawija, bo junior zanosi się płaczem, sam idę do przebieralni, a potem planujemy wrócić z mamą i tatą do domu.
Chwila na przebranie przeciąga się w dobre pół godziny. Użalając się nad sobą pomiędzy kolejnymi skurczami zastanawiam się czy rodzice mają na tyle cierpliwości, żeby na mnie poczekać. Nie jestem w stanie założyć świeżych skarpetek, bo przy każdym ruchu nogą łapią mnie kolejne boleści w mięśniach. Jacyś kolesie radzą mi wejście bo basenu z zimną wodą, bo to rzekomo pomaga na skurcze. Najwyraźniej są bardziej doświadczeni ode mnie w tematach maratońskich, choć to akurat nie jest trudne, bo ciężko raczej znaleźć kogoś mniej doświadczonego. Jednak zawsze mi się wydawało, że to ciepła woda pomaga rozluźnić mięśnie a nie zimna, ale w tym momencie jest mi zupełnie wszystko jedno i jestem gotów skorzystać z każdego rozwiązania, które może przynieść mi ulgę.
Po kilku minutach spędzonych w zimnej wodzie próbuję opuścić basenik, ale tu pojawia się kolejna przeszkoda. Trzeba pokonać ramę basenu przez poniesienie nogi, a ja nie jestem w stanie tego wykonać. Robię kilka podejść i ostatecznie udaje mi się wygramolić na zewnątrz. Zostaje jeszcze ubranie się. Nie widzę żadnej poprawy pomiędzy przed i po lodowatej kąpieli w temacie skurczów, natomiast generalnie jest mi sakramencko zimno. Telepie mną jakbym został porażony prądem. Nie jestem w stanie tego opanować. Po kolejnych kilku minutach udaje mi się przywdziać świeże ciuchy i z trudem wytaczam się poza namiot przebieralni.
Dochodzę do rodziców, mama robi wielkie oczy, bo cały jestem siny na twarzy od tego zimna. Próbuję robić dobrą minę do złej gry, ale kolejne skurcze skutecznie mi to uniemożliwiają. Nie jestem w stanie nawet ustać w pionie. Tata bierze mnie pod ramię i próbujemy się doczłapać do domu. Całe szczęście, że mieszkamy niedaleko.
Niestety zaledwie półtorakilometrowy odcinek jest dla mnie barierą nie do przeskoczenia. Wyczerpałem limit swoich sił na dziś. Zwyczajnie nie dam rady dalej iść. Poddaję się. Tata lituje się nade mną i bierze mnie na plecy. Co za kompromitacja. Miało być z tarczą, miało być poniżej trzech godzin, miało być tak cudownie, a skończyło się na tarczy i to dosłownie. Jakby nie ojciec, to pewnie jeszcze do dziś leżałbym gdzieś na Starej Pradze z nadzieją, że skurcze w końcu odpuszczą.
Nie ma co się okłamywać. Maraton to nie dla mnie. Spróbowałem, przekonałem się co to znaczy być maratończykiem i już mi wystarczy. Maraton nie jest dla ludzi. No chyba, że ktoś lubi jak boli. Ja nie lubię. Nigdy więcej.
3 Sierpnia 2016
PZU Maraton Warszawski – witamy na liście startowej!
Twój numer startowy to: 19019
Dziękujemy!
Fundacja „Maraton Warszawski”
No… i tak to jest z tym bieganiem. Nigdy więcej, nigdy więcej, my ass… Nie dawało mi to spać. Pragnienie złamania trójki spędzało mi sen z powiek. Wiem co zrobiłem źle w kwietniu, a raczej co zrobiłem dobrze, żeby się przygotować do maratonu: zupełnie nic. Całkiem łatwo to poprawić, bo choćbym w najmniejszym stopniu kiwnął palcem w kierunku treningu przygotowawczego, to już będzie o niebo lepiej niż przy debiucie.
Biorę się za siebie, Maratonie Warszawski, nadchodzę! I skopię ci dupsko! Odzywam się też do Senseia, próbuję go nakręcić na współcierpienie, ale nic z tego. Zrobił swoje na Orlen Warsaw Marathon i odwiesił buty na kołek. Emerytura biegowa. Na nic zdają się moje zachęty, że wsparcie, że razem raźniej, że wbiegniemy na metę trzymając się za ręce. Uparty bardziej niż Mruk z Trolli, kiedy Chmurzak próbuję przybić z nim piątaka. Dobra, nie to nie. Błagał nie będę. Poradzę sobie sam!
25 Września 2016
9 rano na Krakowskim Przedmieściu. Jest rześko, ale znacznie przyjemniej niż pół roku wcześniej. Słonko świeci dając nadzieję na podniesienie temperatury w najbliższym czasie. Dobra pogoda na życiówkę. Do roboty!
Po dwóch godzinach mijam trzydziesty kilometr. Połowa maratonu za mną. Ta łatwiejsza. Wygląda na to, że poradziłem sobie ze słynną ścianą na 30-stym kilometrze. Owszem czuję mocno zmęczone nogi, ale skurcze najwyraźniej nie ogarnęły jeszcze, że lecimy na życiówkę. Trzymam się planu, jednak jakoś tak trudniej przebiera się nóżkami. Widzę na zegarku, że wyraźnie zwolniłem na kolejnych dwóch kilometrach.
Dycha została do mety. 42 i pół minuty. Łatwo nie będzie, ale mam wielką nadzieję, że wytrzymam. Spinam się w sobie i podkręcam obroty, żeby wrócić do ustalonego tempa 4:15 min/km. Niestety zmęczone mięsnie odmawiają posłuszeństwa. Ledwo udaje mi się zejść poniżej 4:20. Jeśli to utrzymam, to może na styk wpadnę na metę poniżej trzech godzin. Po kilku minutach staje się jasne, że nie dowiozę swojego wyniku. Na 36-tym kilometrze czuję znajome mrowienie w pachwinach. Skurcze przygotowują się do ataku. Przegrałem. Muszę zwolnić i dać ciału choć odrobinę odsapnąć, w przeciwnym razie za chwilę zupełnie odmówi mi posłuszeństwa.
Już w tym momencie jestem pogodzony z faktem, że dwójki z przodu nie będzie. Przestawiam się na plan optimum, czyli złamanie życiówki. Byle tylko się nie forsować, wolnym truchtem doturlam się do mety i wynik i tak będzie lepszy niż pół roku temu. Ostrożnie stawiam krok za krokiem, co chwila krzycząc w Czesiu do moich mięśni: tylko spokojnie, nie dajcie się tym skurczom, jeszcze tylko 6 kilometrów. Po 5 minut każdy. Pół godziny i sobie odpoczniemy. Usiądę na trawce, wypijemy piwko, wytrzymajcie tylko jeszcze ten mały kawałeczek. Proszę. Bardzo proszę. No ja bym wytrzymał, to wy też przecież dacie radę. Dacie? Prawda, że dacie? Prawda?
Nie, nieprawda. Po kilku chwilach ból w pachwinach nasila się, a do niego dochodzą mrowienia w łydkach i udach. Oj nie jest dobrze. Stoję jeszcze o własnych siłach, ale sprawia mi to trudność. Nie mówiąc o poruszaniu się przed siebie. Muszę zwolnić jeszcze bardziej, a przez to coraz więcej osób zaczyna mnie mijać. Największa demotywacja biegów ulicznych: lecisz jak dzik w żołędzie, ale nagle zaczyna brakować paliwa i uzmysławiasz sobie, że można było biec trochę wolniej, jak ci kolesie, to być może okazałoby się, że siły zostaną lepiej rozłożone. Być może dowiózłbym trochę gorszy wynik niż 3 godziny, ale nadal dużo lepszy niż mój debiut. A teraz plan optimum powoli oddala się ode mnie i zaczynam walczyć o plan minimum, czyli wynik na równi z Orlen Warsaw Marathon.
Gdyby… gdyby… a psu w dupę z tym gdybaniem! Gdyby babka miała wąsy i tak dalej. Co ma być to będzie. Wolniej już się biec nie da. 4 kilometry do mety zostały, jedziemyyyyy, ała! Ała! AŁA!!! Przeszywający ból spowodowany mimowolnym skróceniem się włókien mięśni w udach zwala mnie z nóg na samym środku Wisłostrady. Rzekomo powinno to minąć samoistnie po kilku chwilach, ale wiem, że już się nie podniosę. Przynajmniej nie w najbliższym czasie.
Chciałbym zwinąć się z bólu do pozycji embrionalnej, wtulić się sam w siebie z nadzieją, że to uśmierzy choć odrobinę mojemu cierpieniu, ale zesztywniałe nogi uniemożliwiają jakąkolwiek koordynację ruchową. Leżę na ziemi i próbuję złapać się za uda, ale ręce nie sięgają mi tak daleko, więc chwytam się ostatniej deski ratunkowej: drę się w niebogłosy z nadzieją, że ktoś zlituje się nade mną i zwyczajnie pomoże człowiekowi w potrzebie.
Nie mam pojęcia jak długo to trwa, ale w końcu jakieś dłonie chwytają mnie za korpus i pionizują. Na niewiele się to zdaje, ponieważ nie jestem w stanie utrzymać pozycji wertykalnej. Kopyta się pode mną uginają, a nie mogę przecież wisieć na ludziach, którzy mnie podnieśli. Panowie ja wam bardzo dziękuję, lećcie bo licznik tyka, a ja sobie tu usiądę jeszcze na chwilę i odsapnę. Oczywiście nie na ziemi, bo ponownie musiałbym czekać na asystę celem poderwania tyłka. Odkrywam nieznane dotąd nikomu funkcje barier energochłonnych i wmawiam sobie, że jestem prekursorem powołania do życia zupełnie nowej formy ławki, zupełnie nieświadomy tego, że za 6 lat Bank Gospodarstwa Krajowego przebije mnie o lata świetlne ławką patriotyczną w kształcie Polski.
Siedzę sobie jeszcze przez chwilę, patrzę jak mijają mnie kolejni zawodnicy i nie mogę się pogodzić z przegraną. Wydawało mi się, że tym razem lepiej się przygotowałem, ale podczas Orlen Warsaw Marathon skurcze nie były aż tak intensywne. Podnoszę swój tyłek i próbuję wrócić do biegu, ale ta część Maratonu Warszawskiego jest już za mną. Nie jestem w stanie przejść do takiego wysiłku, a nawet jeśli by mi się to udało, to mięśnie po chwili odmówiłyby posłuszeństwa. Nie chcę leżeć na asfalcie po raz kolejny. Niewygodnie. Jednak z trasy też nie będę schodzić, bo autobusy w stronę mety tu nie kursują, a ja i tak muszę zmierzać na południe.
Powolnym krokiem ciągnę nogę za nogą. Zostały mi 3 kilometry. To będą bardzo długie kilometry. Wielu mijających mnie zawodników poklepuje mnie po plecach próbując dodać mi otuchy. Krzyczą, żebym się nie poddawał, że to już ostatnia prosta, żebym dawał, dawał, że lecimy i tak dalej. Strasznie mi przykro, że nie jestem w stanie poderwać się do biegu, a te mające mnie zmotywować hasła działają zupełnie odwrotnie. Masa ludzi próbuje mi wmówić, że dam radę pobiec jeszcze kawałek, ale tylko ja wiem, że nie mogę tego zrobić. Zmasakrowałem sobie mięśnie i samo dotarcie do mety wolnym krokiem to w tym momencie wyzwanie. Każde kolejne stąpnięcie sprawia mi ból, więc zaciskam zęby i staram się nie dopuszczać do siebie bodźców zewnętrznych. Jeszcze się muszę trochę pomęczyć.
Nie odpuszczam i co kilka kroków staram się wrócić do biegu, jednak zupełnie nic z tego nie wychodzi. Ostatnie kilometry pokonuję tempem 12 min/km. Matki z wózkami lecą szybciej. Żeby tego było mało, ni stąd, ni z owąd pojawia się Sensei na rowerze i próbuje mnie zmotywować do spektakularnego finiszu. Zwięzłą wiązanką dziękuję mu serdecznie za wsparcie i sugeruję, żeby oddalił się w nieznanym kierunku, on jednak nic sobie z tego nie robi i nadal namawia mnie do szarżowania, pstrykają przy okazji fotki z częstotliwością strzałów karabinem maszynowym. Wymyśla jakieś niestworzone historie o zimnym piwie i gołych babach czekających specjalnie na mnie na mecie, ale nic nie działa. Te orzeł już nie poleci. Mimo to Sensei nie odpuszcza i eskortuje mnie ślimaczym tempem aż do ostatniego miejsca, gdzie nie można już wjechać rowerem.
Meta. Widzę ją. Widzę zegar bezlitośnie wybijający kolejne sekundy, ale tak naprawdę jest to zupełnie nieistotne. Jest już zdecydowanie później niż wynik z mojego debiutu, więc ostateczny czas w ogóle mnie nie interesuje. Bardziej martwi mnie, że nadal mam do pokonania około 300 metrów. Jakieś wyjątkowo długie te metry. Może ktoś coś źle zmierzył? Może się pomylili? Nie mam pojęcia. Ostatecznie udaje mi się ukończyć Maraton Warszawski z czasem 3:36. Zdecydowanie gorzej niż się spodziewałem.
Dochodzę do ogrodzenia oddzielającego strefę mety i wieszam się na nim, żeby odciążyć nogi. Małżonka razem z moją mamą (tak, tak, znowu zaprosiłem mamę, ponieważ byłem tak pewien złamania trójki, że chciałem żeby była świadkiem tego wiekopomnego wydarzenia) znajdują mnie w tłumie biegaczy i gratulują ukończenia królewskiego dystansu po raz drugi. Ja z kolei niezmiernie cieszę się z tego, że moje męczarnie ostatecznie się kończą. Nogi wchodzą mi w dupę, jedyne o czym marzę to położyć się i nie wstawać do środy przynajmniej, a tu jeszcze do domu trzeba będzie wrócić.
Na koniec dnia są też jakieś plusy. Zdecydowanie zauważam poprawę formy. Udało mi się przebrać samemu w świeże ciuchy. Wprawdzie ponownie zajęło mi to zdecydowanie zbyt dużo czasu, przez co jeszcze bardziej przetestowałem cierpliwość moich bliskich, wszak i tak czekali na mnie ponad pół godziny dłużej na mecie. Poza tym udało mi się doczłapać do domu o własnych siłach. Być może moja podświadomość po części zrozumiała, że nie ma wyjścia, bo tym razem przyszła tylko mama i nie ma mnie kto nieść na plecach.
Ostatecznie wynik jest dużo słabszy niż zakładałem, sam się sobie dziwię, że nadal się uśmiecham i szukam jakichś pozytywów w moim dzisiejszym występie zakończonym finiszem na czworaka. Niemniej najbardziej nie daje mi spokoju jedna myśl. Dwójka z przodu musi być. Do trzech razy sztuka. Ja już teraz wiem, że nie odpuszczę. Jest lepiej niż pół roku temu, widać progres. Sam się sobie dziwię gdzieś w środku, ale determinacja ludzka to niesamowite narzędzie. Z uporem maniaka będę dążyć do złamania trzech godzin w maratonie i w końcu mi się uda. Oby to było już kolejny raz.
24 Września 2017
Stoję na Placu Trzech Krzyży przed 9 rano opatulony w folię NRC, żeby nie tracić ciepła i czekam na kolejny start Maratonu Warszawskiego. To jest ten czas. To będzie ten maraton. Do trzech razy sztuka. Dzisiaj pęka trójka. Nie ma walca. Przygotowałem się. Nie tylko pod kątem formy. Zadbałem też o nawodnienie i minerały. Zakładam, że fizycznie byłem w stanie przebiec maraton już rok temu. To skurcze skutecznie uniemożliwiły mi cieszenie się dzisiaj dwójką z przodu, dlatego postanowiłem znaleźć na nie jakiś sposób.
Z pomocą przyszedł mi Sensei podsyłając dziesiątki artykułów o tym co robić, jak robić, kiedy robić, co jeść, co pić i jeszcze wiele innych ciekawych wskazówek. Postawiłem na patent wielokrotnego Ironmana Andy’rego Blow’a w postaci własnego izotoniku o odpowiednio dobranych proporcjach, skrupulatnie wyliczonych w specjalnie postawionym na ten cel modelu w MS Excel.
Projektowanie trwało długo, ale ostatecznie udało mi się znaleźć proporcje, które po spożyciu na trasie, w magiczny sposób zapewnią mi pełną funkcjonalność przez całe 42 kilometry i 195 metrów. Niestety wyszło mi, że najbardziej optymalna opcja wymaga ode mnie spożycia 1,5 litra tego napoju w biegu, co oczywiście generuje problem logistyczny: gdzie ja mam sobie wsadzić tyle płynu?
No i oto jestem na starcie maratonu, wyraźnie wyróżniając się z tłumu, ponieważ jako jedyny na świecie wpadłem na genialny pomysł, żeby pobiec z plecakiem, żeby mieć gdzie upchać samogon Blow’a. Chyba nawet z siatką z biedry wyglądałbym bardziej profesjonalnie, ale nie dbam o to, że trochę wieje wiochą. Ważne żeby złamać te cholerne trzy godziny. A że raczej nie trafię na okładkę albumu pamiątkowego 39. Maratonu Warszawskiego, to jakoś mnie za bardzo nie boli.
Mam upchane dwa półlitrowe bidony, a trzeci poda mi małżonka w okolicach trzydziestego kilometra. Zadbałem o wszystko, ćwiczyliśmy nawet sposób trzymania butelki przez Paulę, żeby łatwiej było mi sięgnąć ją w trakcie biegu. To pewnie właśnie wtedy Claus Henning Schulke podejrzał nas, zobaczył jak to się robi a następnie powtórzył ten element treningu z samym Eliudem Kipchoge. Polecam się.
Jak co roku, punkt o 9 rano ponad 5 tysięcy ludzi rusza na trasę Maratonu Warszawskiego. Podczepiam się pod zająca na 3 godziny. Prowadzi Mariusz Marszal, mocny dzik, który pół roku wcześniej pomógł mi połamać 1:20 w półmaratonie. Wierzę, że i tym razem jego prowadzenie będzie dodatkową cegiełką pomagającą mi zrealizować biegowe marzenie.
Kolejne 2 godziny i 40 minut to emocje jak na grzybach. Jednostajne tempo, trzymam się planu i piję swój izotnik, wszystko idzie zgodnie z planem i już zaczynam dzielić skórę na niedźwiedziu. Już sobie wyobrażam jak wbijam na metę, kiedy licznik godzinowy na oficjalnym zegarku nadal wskazuje dwójkę. Do mety zostały mi zaledwie 3 kilometry. Znakomicie prowadzi ten zając. Bez szarpania, równo, dobrze mi się biegnie, jednak jest już ciężko.
Po kilku chwilach grupa na 3 godziny zaczyna mi się oddalać. Nie mam sił utrzymać ich tempa. Błagalnie wyciągam rękę w ich stronę, żeby poczekali, ale oni nic sobie z tego nie robią. Nie ma się co dziwić, mają swoje cele. A ja mam skatowane nogi. Boli. Szybka kalkulacja w głowie pozwala mi nadal mieć nadzieję. Wypracowaliśmy spory zapas czasu, a ja zwolniłem tylko nieznacznie do tempa 4:40 min/km. Ok, odpocznę sobie chwilę, żeby mieć siły na finisz. Uda się.
Z okropnym grymasem na twarzy i zaciśniętymi zębami z bólu pokonuję ostatnią prostą na Wisłostradzie. Mijam Cytadelę i w oddali widzę już upragnioną metę. Nie wiem czy się uda. Tak mi się wydaje. Nie odpuszczam i walczę do samego końca. Chcę mieć dwójkę z przodu. Chcę mieć dwójkę z przodu! Dam radę! Jednak nie daję rady. Na 42 kilometrze łapie mnie skurcz w łydkach. Nie taki silny jak przy poprzednich dwóch maratonach. Nie ścina mnie z nóg, nadal stoję o własnych siłach, ale nie jestem w stanie biec. Muszę się zatrzymać i rozciągnąć.
Ze łzami w oczach spoglądam na zegar nad metą, który w przeciwieństwie do mnie nigdy nie odpuszcza. Bezlitośnie odlicza kolejne sekundy i ostatecznie zamienia dwójkę z przodu na trójkę. Spiker nakręca jeszcze kilka osób, które mają szansę na załapanie się na tytuł trójkołamaczy. Ja do nich nie należę. Blisko było.
No trudno, teraz już nie mam nic do stracenia. Krótkie rozciąganie pozwoliło mi zniwelować skurczone mięśnie łydek, więc rzucam się przed siebie. Na spokojnie, nie szarżuję żeby nie stracić równowagi na ostatniej prostej i wpadam na metę zaledwie pół minuty po trzech godzinach.
Rodzice z małżonką radośnie machają do mnie zza ogrodzenia. Zdecydowanie są bardziej szczęśliwi niż ja. Z jednej strony wykręciłem fantastyczny wynik, z drugiej tak niewiele mi zabrakło. Przynajmniej tym razem nie musieli na mnie dużo dłużej czekać. Z rozmyślań wybija mnie żołądek, który buntuje się po przyjęciu tak dużej ilości samogonu. Puszczam pawia na sam środek strefy finiszera. Kątem oka widzę, jak jakiś koleś z obrzydzeniem odwraca wzrok, jednak po chwili podchodzi do mnie inny zawodnik, radośnie klepie po plecach i dodaje od siebie: “No! To się nazywa dać z siebie wszystko!”
Z uporem maniaka dążyłem do złamania trzech godzin i jestem przekonany, że jestem w stanie to zrobić. Mój wynik na poziomie 3:00:32 utwierdza mnie w tym przekonaniu, a ogonek w postaci 32 sekund traktuję już jako formalność, muszę tylko jeszcze odrobinę nad sobą popracować. Nie do trzech, to do czterech razy sztuka.
30 Września 2018
Długo zastanawiałem się jak pobiec ten maraton. Wystarczy, że polecę 33 sekundy szybciej i będę miał swoją upragnioną dwójkę z przodu. Ale co to za progres? To nawet nie jest procentowy postęp. To zaledwie 2 promile lepszy wynik niż mój zeszłoroczny rezultat. Trochę nie ma to sensu. Dla sportu, czy podtrzymania formy to ja biegam sobie na co dzień. Ale jak już startuję w zawodach i jeszcze za nie płacę to daję z siebie wszystko. Nie uznaję startu treningowego. Biegnę po kolejną życiówkę, bo to mnie nakręca jeszcze bardziej, więc cel na 2:59:XX wydaje mi się zbyt łatwy. Musi być ambitnie. Musi być presja. Musi być walka.
Jaka jest przyjemność ze zwycięstwa kiedy jego osiągnięcie nie stanowi problemu? Nie chodzi mi o to, że złamanie trójki to pikuś, ale o fakt, że mocne wyzwanie daje większego kopa adrenaliny. Endorfiny nakręcają do zwiększonego wysiłku, a podwzgórze generuje takie ilości oksytocyny, że gdybym rodził, nie byłoby potrzeby suplementowania jej syntetycznego typu. To właśnie lubię. Po to biegam. Dla ciastek też, ale tego uczucia ekscytacji nie da niczym innym zastąpić.
4 minuty na kilometr. Maraton poniżej dwóch godzin i pięćdziesięciu minut. To jest dla mnie w tym momencie ambitny cel. Tempo, które naprawdę ciężko jest utrzymać przez 42 kilometry i 195 metrów. To prędkość 15 km/h, którą muszę mieć przez niecałe 3 godziny. Podoba mi się. Nie będzie to łatwe. Trzeba będzie powalczyć mocno o taki wynik. Ta myśli kołacze mi się w głowie, kiedy o 9 rano po raz czwarty już w swojej skromnej karierze maratońskiej ruszam zmierzyć się królewskim dystansem.
Nie do końca rozumiem jak to wszystko działa, ale rzeczywiście ten trzydziesty kilometr jest jakiś magiczny. Niby kolejny odcinek do przebiegnięcia na trasie, a jednak stoją za tym czary w postaci niewidzialnej bariery, przez którą wielu ciężko jest się przebić.
W drugiej części przygód Harrego Pottera młody czarodziej razem ze swoim przyjacielem Ronem lecą na złamanie karku, żeby złapać pociąg do Hogwartu. Muszą jedynie dostać się na peron 9 i 3/4 przez solidną żelazną barierkę pomiędzy peronem dziewiątym i dziesiątym. Sprawa nie do ogarnięcia przez przeciętnych mugoli, ale wtajemniczeni czarodzieje zwyczajnie wsiąkają w mur, żeby po chwili pojawić się na niewidzialnym dla niemagicznych istot peronie. Na minutę przed odjazdem ekspresu relacji Londyn-Hogwart nasi bohaterowie pędzą w kierunku ściany, pchając przed sobą wózki wyładowane tobołkami najpotrzebniejszych przedmiotów w szkole magii i czarodziejstwa. Na kilka kroków przed barierą przyśpieszają i ŁUUP!
Wózki uderzają w barierkę i odbijają się od niej z łoskotem, podręczniki, kociołki, fiolki, teleskop, miedziane wagi i klatka z sową Harrego Hedwigą rozsypują się po śliskiej posadzce, a główny bohater zwalony z nóg turla się gdzieś obok Rona walcząc o jak najmniejszą ilość siniaków na swoim ciele.
W ten sposób bariera powinna reagować tylko na mugoli, ale nie na nich. Przecież oni są wtajemniczeni. Ba, dla nich to nie pierwszyzna, wszak spędzili w Hogwarcie już cały poprzedni sezon, a na peron dostali się bez problemu rok wcześniej. Chłopaki z odpowiednią wiedzą, dobrze przygotowani, wiedzący czego należy się spodziewać, a mimo to coś nie pykło.
Harry i Ron dopiero później dowiedzą się, że domowy skrzat imieniem Zgredek zaczarował wejście na peron 9 i 3/4, żeby uniemożliwić im dotarcie do Hogwartu. Tak właśnie wygląda trzydziesty kilometr maratonu. Przynajmniej w moim wykonaniu. Lecę sobie wyznaczonym tempem, powoli zaczynam wypatrywać mety i cieszyć się faktem, że do zwycięstwa naprawdę niewiele mi zostało, gdy nagle jakiś wyimaginowany Zgredek wycina mnie z butów. Ja wprawdzie nie zmierzam w kierunku żadnej bariery, więc wystarczy sięgnąć po najprostszą metodę. Silne skurcze przeszywają moje uda tak mocno, że nie jestem w stanie biec dalej.
Przy stadionie Polonii ten skurcz-ybyk Zgredek każe mi się zatrzymać i mówi: no chłopaku, kończymy imprezę, trochę poszalałeś, więc już ci wystarczy. Ze smutkiem w oczach staję przy barierkach ustawionych wzdłuż Konwiktorskiej i próbuję rozciągnąć masakrowane mięśnie. Coraz więcej zawodników mija mnie patrząc z politowaniem. Niektórzy z nich rzucają, żebym się nie poddawał, ale ja się jeszcze nie poddałem. Szybka kalkulacja możliwości dowiezienia planu B daje pozytywny rezultat. Jeśli teraz wyraźnie zwolnię, ale utrzymam tempo 5 min/km, spokojnie uda mi się dowieźć wynik poniżej trzech godzin.
Ruszam po kilku chwilach z nadzieją, że skurcze ulitują się nade mną. Kolejne 10 kilometrów przebiega w miarę sprawnie. Udaje mi się nie schodzić poniżej ustalonego na prędko progu prędkości, a mijający mnie co chwilę pozostali biegacze nawet tak bardzo mnie nie demotywują. Nie ma nic bardziej frustrującego niż tłumy mijające zmęczonego zawodnika. Ja tu walczę o życie, a większość z nich sprawia wrażenie jakby leciała po bułki na śniadanie. Uśmiechnięci, zadowoleni z życia. Gdzie sprawiedliwość? Udaję, że ich nie zauważam. Nie ma ich dla mnie. Nie istnieją. Jestem tylko ja i ten cholerny zegar, który również tym razem się nie zatrzyma. Chcesz mieć dwójkę z przodu? To ciśnij!
Zaraz za biblioteką Uniwersytetu Warszawskiego wybiegam na Wisłostradę. Ostatnia prosta. Nerwowo spoglądam na zegarek i widzę, że dwójka mi ucieka. Wcale nie będzie takie proste dowieźć ten wynik. Został mi jakiś kilometr i 5 minut zanim licznik wybije pełne trzy godziny. Na spokojnie. Na miękko. Jest blisko. Robimy swoje. Powinno się udać.
Powinno, bo przecież się przygotowałem, jednak życie lubi zaskakiwać, zwłaszcza w najmniej spodziewanych momentach. Przykładowo jakieś 400 metrów przed metą maratonu. Tak właśnie dzieje się w moim przypadku, ponieważ Zgredek postanowił przeprowadzić jeszcze raz frontalny atak. Nawet domek z kart tak szybko się nie składa, jak moja cherlawa postać ściągnięta do poziomu za sprawą kolejnych skurczów. Te są naprawdę ostre. Dobrze, że biegnę przy barierkach, to przynajmniej mam się czego chwycić rękami, żeby ułatwić sobie powrót do pionu.
Nie jest to łatwe zadanie, bo nogi mam cały czas odrętwiałe i do tego zmęczone przebiegniętymi kilometrami. Oczy zaczynają mi się szklić, bo widzę ten cholerny zegar, który śmieje mi się w twarz i tyka bezlitośnie. Zostały niecałe 2 minuty. No nie dam rady. Znowu. I nawet kolejnego rekordu nie będzie. Na ten moment życiówka to będzie, jeśli uda mi się w ogóle stanąć na równe nogi w najbliższym czasie.
Podbiega do mnie medyk, wyciąga w moją stronę pomocną dłoń i dodaje: “Mogę panu pomóc, ale jeśli pana dotknę, to będzie dyskwalifikacja”. Pytająco podnosi brew. Spoglądam na niego z grymasem wykrzywiającym twarz. Łzy cisną mi się do oczu, a jego twarz zlewa mi się w jakąś niewyraźną plamę. Gdzieś daleko za tą plamą majaczą czerwone żarówki na zegarze wiszącym nad metą maratonu. W tym stanie, z tej odległości nie widzę już ile czasu mi zostało. Nie wiem czy jestem w stanie zmieścić się poniżej trzech godzin.
Nie ma lekko. Skurcze nie odpuszczają, nogi bolą jak pierun, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że mój wyścig z samym sobą zakończył się fiaskiem. Ale nie. Jeszcze nie. Walka trwa. Podnoszę zwieszoną głowę i drę się do medycznego: “Nie ma takiej kurwa opcji! Ja tu będę trójkę łamać! Z drogi!”.
Zaczynam kuśtykać do mety. Biegiem zdecydowanie nie można tego nazwać, bo jak tylko ruszam, skurcze wracają ze zdwojoną siłą. Mam wrażenie, że ktoś odebrał mi możliwość zginania nóg w kolanach. Zapewne wyglądam jak biegowy Quasimodo, ale nic sobie z tego nie robię. W głowie mi huczy, bo to ostania prosta, wzdłuż której ustawiła się naprawdę pokaźna liczba kibiców podkręcających atmosferę i zagrzewających biegaczy do walki na pozostałych metrach.
Łzy napływające mi do oczu rozmazują obraz przede mną. Nie widzę dokładnie czasu, ale jestem pewien, że dwójka jeszcze nie stała się trójką. Robię co mogę, żeby nie złamać się kolejny raz po tej stronie mety. Co będzie za nią, to już mnie nie obchodzi. Tam mogę się złożyć jak scyzoryk, ale jeszcze nie teraz.
Hałas zanika. Kibice znikają. Zamiast nich mój mózg produkuje obraz pustki. Inni zawodnicy również się dezintegrują. Nie widzę ani nie słyszę niczego poza zegarem wyświetlającym czas trwania wyścigu. Dopiero teraz zauważam, że mam jeszcze ponad pół minuty. Zdążę! Złamię trójkę o ile trójka nie złamie najpierw mnie.
Ból w mięśniach nóg jest tak niemiłosierny, że mam obawy czy nie pokruszę sobie zębów od zaciskania ich, albo czy nie dostanę permanentnego szczękościsku. Jeszcze tylko chwila, dosłownie momencik. Muszę to wytrzymać. Nie wybaczę sobie, jeśli się rozłożę przed samą metą. Czołgał się będę, może na leżąco też da radę. To już naprawdę bliziutko. Zamykam oczy i kuśtykam przed siebie.
2 i pół roku, 4 podejścia i jakieś 6000 przebiegniętych treningowo kilometrów. Tyle kosztowała mnie dwójka z przodu. W końcu mi się udało. Zrealizowałem marzenie każdego maratończyka, wpadając na metę Maratonu Warszawskiego z czasem 2:59:45. Już nawet zapomniałem, że celowałem w dużo ambitniejszy wynik. Przed chwilą spełniłem się biegowo i daje mi to niesamowitego kopa. Progres w porównaniu z zeszłorocznym wynikiem jest raczej żenujący. 47 sekund lepiej na królewskim dystansie to lepiej o zaledwie 0,43%. A mimo to mam wrażenie, że nawet legendarny Mo Farah może się schować ze swoimi 4 złotymi medali olimpijskimi.
Euforia to mało powiedziane. Mam wrażenie, że góry mogę teraz przenosić, mimo że ledwo jestem w stanie utrzymać pion na mecie. Nie mogę pozbyć się banana z gęby. Nie do końca rozumiem, dlaczego nikt nie podchodzi, nie gratuluje, dziennikarze nie przeprowadzają wywiadów, a fotografowie nie robią zdjęć. Chyba nie załapali czego ja tu przed chwilą dokonałem. Ludzie! No dwójka z przodu! Halo!! Nikt nie reaguje… Każdy robi swoje, a organizatorzy każą mi oddalić się w kierunku strefy finiszera, żeby zrobić miejsce innym maratończykom kończącym swój wyścig, więc pijanym krokiem oddalam się od mety.
Dopiero kilkadziesiąt metrów dalej dostrzegam małżonkę z synem. W końcu jest z kim podzielić się moją radością. Emocje tryskają ze mnie bardziej niż strumienie z fontanny w hotelu Belaggio w Las Vegas. Od razu opowiadam ze szczegółami co działo się na trasie. Kilometr po kilometrze zdaję dokładną relację, a żona z cierpliwością wysłuchuje mojej fascynującej historii i co chwila ze zrozumieniem kiwa głową. Gdy udaje mi się przekazać jej całą relację z dzisiejszego biegu i do tego wszystkiego Paula nie pada trupem z nudów, powoli zmierzam do szatni, żeby przebrać się w świeże ciuchy.
Po kilku chwilach wracamy na piechotę do domu, a ja dla pewności relacjonuję jeszcze raz najważniejsze elementy dzisiejszego biegu. Gdy jesteśmy na moście Śląsko-Dąbrowskim, junior potyka się i ląduje brodą na asfalcie rozcinając ją w poprzek. Paula z trudem podnosi go, ponieważ ja nogi mam jeszcze mocno zmęczone i mam problem z utrzymaniem pionu, o schylaniu się nie wspominając. Krew tryska na wszystkie strony, a małżonka podsumowuje całe zdarzenie jednym zwięzłym “słabo”.
Pozostałą część drogi Paula niesie Leona, który nawet na chwilę nie przestaje drzeć się w niebogłosy, a ja robię co mogę, żeby nadążyć za nimi kroku. W domu, po przemyciu rany staje się jasne, że samo prędko się nie zagoi. Jedziemy na szycie.
Wyjeżdżamy autem na Okrzei wprost na tłum biegaczy kończących trwający jeszcze maraton. Słychać głosy niezadowolenia, głownie w formie zwięzłego “co jest kurwa?!”, ale niestety siła wyższa. Nawet nie fatyguję się, żeby uchylić szybę i komukolwiek cokolwiek wyjaśniać. Z resztą krzyki juniora i tak skutecznie by mnie zakłóciły. Po chwili dojeżdżam do barier odgradzających trasę maratonu, wyjaśniam obsłudze w czym rzecz i już po chwili gnamy na SOR.
Szybka diagnoza na miejscu nie pozostawia pola manewru: trzeba szyć. Żona pyta się lekarki jak to się odbywa, czy na żywca, czy pod narkozą, ale ta ostatnia tylko parska śmiechem i mówi “wy trzymacie, my szyjemy”. Niestety trzylatek nie daje się przekonać, że to wszystko dla jego dobra i stawia dosyć mocny opór, więc cały zabieg sprowadza się do tego, że jedna osoba z obsługi trzyma jedną rękę Leona, ja drugą, żona nogi, a chirurg i pielęgniarka majstrują przy brodzie co chwila powtarzając, że już kończymy.
Ja, nadal w ciuchach sportowych, całe szczęście że chociaż zdążyłem się przebrać w świeże, umęczony i upocony pochylam się na głową młodego. Pot ścieka mi kroplami z czoła, nie mam siły stać, a gastrofaza się upomina o posiłek regeneracyjny. Ten obraz nędzy i rozpaczy zauważa jedna z pielęgniarek i zakładając że zwyczajnie jestem delikatesem, któremu zbiera się na mdłości na widok krwi z litością radzi mi, że może jednak sobie usiądę. Dam radę proszę pani. Maraton poniżej trzech godzin biegam, więc to dla mnie pikuś.
14 Września 2022
Wrzesień to złoty czas, jeśli chodzi o bieganie. Jest taki wysyp przeróżnych imprez sportowych, że można biegać non stop i to w zasadzie każdy znajdzie coś dla siebie. Krótkie dystanse, długie, górskie, do wyboru do koloru. Facebook zapełnia się relacjami ze zmagań znajomych a we mnie krew buzuje. Sam bym coś chętnie pobiegł. Nosi mnie. Jednak biegi uliczne nie interesują mnie za bardzo od dobrych kilku lat. Przesiadłem się na ultra w górach, co okazało się znakomitym wyborem.
Spełniam się w tym, dobrze mi idzie, więc chcę się dalej realizować w tym kierunku. Jednak ma to jeden bardzo duży minus. Mieszkając w Warszawie ciężko jest wyrwać się na szybkie pobieganko w górach. W grę wchodzą minimum trzy dni, co jest przy mojej obecnej prywatnej sytuacji geopolitycznej niemożliwością. Jestem uziemiony. Przecież nie zostawię małżonki z dwutygodniowym dzidziusiem i jeszcze dwójką naszych starszych demonów w gratisie. Trochę się musimy dotrzeć zanim moja żona wcieli się na dobre w rolę domowej Daenerys Targaryen i będzie w stanie sama wychowywać trójkę smoków. Nawet jeśli ma to trwać zaledwie kilka dni.
Żalę się mojemu najlepszemu druhowi biegowemu. Opowiadam o tym, że wszyscy gdzieś biegają i nakręcają moje ciągoty biegowe na jakąś konkretną wyrypę. To już jest jak nałóg. Potrzebuję jakiegoś łomotu górskiego, bo od Małopolska Ultra Trail w maju nic nie pobiegłem i nie zanosi się, żeby to się prędko zmieniło. To może chcesz z nami pobiec maraton? – pyta Daniel.
Maraton? Bo ja wiem. W sumie… Jakiś tydzień temu poleciałem Półmaraton Praski i muszę przyznać, że zatęskniłem do tego ulicznego zwijania asfaltu. Biegi górskie są spoko, według mnie dają człowiekowi większego kopa, jednak nie da się zrobić górskiej imprezy z taką pompą jak biegu ulicznego, gdzie co krok kibice nakręcają zawodników. No może z wyjątkiem Zegamy lub UTBM, ale ani jedno ani drugie w najbliższym czasie raczej mi nie grozi.
Ale maraton? Blisko, więc żona nie będzie miała obiekcji. Na półmaratonie pobiegłem poniżej godziny i dwudziestu minut i to pchając przed sobą Polkę w wózku, co dowodzi, że mimo wszystko szybkość w nogach nadal się ostała i dobrze rokuje na przyzwoity wynik na dystansie królewskim.
Jednak ja od dobrych 4 lat już nie trenuję w ogóle szybkości. Skupiłem się na wytrzymałości pod biegi górskie. Postawiłem na regularność: biegam częściej, ale z reguły moje treningi zamykają się w 60 minutach. Już nawet nie pamiętam co to jest długie wybieganie. Od ostatniego maratonu w 2018 roku zrobiłem zaledwie cztery długie wybiegania. Jako długie wybiegania rozumiem jednostki na dystansie przynajmniej 25 kilometrów. Żadne z nich nie było w tempie maratońskim.
Mógłbym pobiec ten maraton, żeby się zmęczyć, ale to kłóci się z moją filozofią. Jeśli mam pobiec to all in. Trzeba zaatakować życiówkę i to tak, żeby progres był sensowny. Tylko czy ten orzeł poleci? Moja szklana kula w postaci Garmina Fenix 5 twierdzi, że max moich możliwości to 2 godziny i 42 minuty. To już ambitnie, ale muszę być realistą. Nie wiem w jakim Excelu on to liczy, ale mój zdecydowanie się z tym kłóci. Muszę znaleźć jakiś sensowny i ambitny cel. Takie 4:00 minut na każdy kilometr, co daje wynik poniżej 2:50. To już wyzwanie. O to mogę powalczyć.
24 Września 2022
Z rana dzwoni Daniel i pyta czy chcę jakieś żele, bo akurat kupuje dla siebie, to może i mi ogarnąć. Żele? W sumie nie myślałem o suplementacji, ale rzeczywiście coś trzeba będzie wrzucić na ruszt, jeśli mam atakować życiówkę, a przecież na samych bananach ciężko będzie mi pociągnąć. Robię szybką kalkulację ilości glikogenu, którą jestem w stanie zmagazynować w wątrobie, przeliczam to na masę ciała, zakładając odpowiednie strefy tętna oraz pewien zapas paliwa w samych mięśniach i wychodzą mi same głupoty. Bez sensu te obliczenia, przecież to nie lot NASA na Marsa. Daniel, weź mi 4 żele, powinno wystarczyć, w razie potrzeby dopcham się bananem.
Popołudniem wchodzimy z Polką do biura zawodów Maratonu Warszawskiego po odbiór pakietów. Dawno nie byłem świadkiem takiej pompy. O ile w imprezach górskich przed samym wydarzeniem przeróżne firmy związane ze światkiem biegowym wystawiają się na małej przestrzeni szumnie nazywanej expo, o tyle tutaj odnoszę wrażenie przeniesienia się do innego wymiaru, w którym Maraton sprowadzony jest do obiektu kultu wyznawanego oraz praktykowanego przez zdecydowaną większość społeczeństwa. Można by nawet pomyśleć, że to narodowa religia obejmująca swoim zasięgiem setki tysięcy wiernych.
Biegam już od wielu lat, a połowa butików w biurze zawodów to firmy, o których nawet nie słyszałem. Można tu przyjść zupełnie na łyso i zaopatrzyć się w każdy element przydatny podczas biegu i to nie tylko ulicznego, ale również górskiego. Od podstaw zaczynając, czyli butów, przez wszystkie elementy garderoby czyli spodnie, koszulki, skarpety, bielizna, rękawki, opaski, bluzy, aż po suplementy czyli żele, odżywki, batony i inne dziwne rzeczy, o których istnieniu nawet nie miałem pojęcia. Poza tym można nabyć tu zegarki biegowe albo zbadać profil stopy. Brakuje tylko McDrive.
Zadbano też o najmłodszych, żeby się nie nudzili, kiedy starzy będą skupieni na pakietach startowych i innych gadżetach nie cieszących się najmniejszym zainteresowaniem dzieciaków. Polka spędziła dobre pół godziny rysując transparent wspierający mnie w trakcie biegu. Nie umie jeszcze pisać, więc ostatecznie wyszło z tego dzieło na kształt krzyżówki No. 5 Jacksona Pollocka i Sabry Franza Kline’a. Pani rozdająca flamastry najwyraźniej docenia ekspresjonizm abstrakcyjny, ponieważ bez zawahania przekształca twórczość Polki w transparent na mini drzewcach i wręcza go z powrotem młodej artystce.
Kolejne pól godziny to przystanek przy stoisku New Balance, gdzie można wytypować swój czas na ścianie chwały, ale dla mojej córki jest to kolejna okazja, żeby wyzwolić swój talent. Ja pełnię rolę asystenta, podając kolejne kolory mazaków.
Krótko mówiąc – wielka pompa. Niesamowita atmosfera. Nigdy nie miałem okazji przejść przez expo zatrzymując się w zasadzie przy każdym stoisku. Zawsze wpadałem na nie, odbierałem pakiet i wracałem czym prędzej do domu. Z małym dzieckiem się tak nie da. Pstrokate kolory zachęcają do zatrzymania się na chwilę i zawieszenia oka. Nie zliczę z iloma tato-a-co-to-jest-ami musiałem się zmierzyć, co na swój sposób pozwoliło mi zbliżyć się jeszcze bardziej do biegowego światka. Każdy wystawca próbuje zwrócić na siebie zainteresowanie, niektórzy robią to bardziej skutecznie, przekupując pociechy balonami albo krówkami, a wtedy już nie ma zmiłuj, trzeba się choć na chwilę zatrzymać.
Po kilkunastu “Polka musimy lecieć, jestem już głodny” udaje mi się wyciągnąć moje dziecko z powrotem do domu. Wracamy z pakietem startowym, nową parą butów, transparentem, zdjęciami i cukierkami. Innymi słowy: w pełni gotowi do zmierzenia się z dystansem królewskim. Jednak na razie w wersji solo. Polka, zobaczywszy to wszystko stwierdziła, że też chce ze mną biec. Rzecz jasna w wózku. Mam ją pchać przed sobą. Ale chyba jeszcze jestem zbyt miękki na maraton z dzieckiem. Biegam dobrze, ale nie aż tak dobrze. Na to przyjdzie jeszcze czas, a na razie: Maratonie Warszawski! Nadchodzę!
25 Września 2022
O 5:55 dzwoni budzik. Nie pojmuję jak ja kiedyś wstawałem regularnie o tej godzinie. Moja mama zawsze twierdziła, że na starość to mniej się śpi. Albo jej się coś pomieszało, albo jednak jeszcze nie jestem stary. Na zewnątrz ponuro i zimno, a pod cieplutką kołderką tak bardzo, bardzo przyjemnie. Dobrze, że pobiegać idę, a nie do roboty, bo motywacja do wystawienia choćby jednego palca poza obręb łóżka byłaby zerowa. A tak to nie ma przeproś. Chcesz pobiegać, to podrywaj dupcię.
Dawno dawno temu, kiedy jeszcze wierzyłem w samospełnienie na asfalcie, przestrzegałem wypracowanych na przestrzeni lat rytuałów. Kilka dni przed biegiem ładowanie węgli. Z rana tylko bułka z bananem, albo dżemem. Do tego mocna herbata. Muzyka motywacyjna przed wyjściem. Raz nawet spróbowałem wypłukiwania węgli, ale jest to traumatyczne przeżycie, zero przyjemności, nikomu nie polecam. Być może w którymś z tych szaleństw jest metoda i dzięki niej można urwać dodatkowe kilka sekund od wyniku, który by się uzyskało jeśli na śniadanie zamiast bułki przyjęłoby się serek wiejski z rzodkiewką, a zamiast Gonna Fly Now Billa Contiego włączyłoby się RMF FM i tam akurat leciałaby Dumka na dwa serca Górniakowej, jednak już dawno pogodziłem się z faktem, że to są jakieś poboczne czynniki, które w znikomym stopniu wpływają na ogólną dyspozycję.
Nawet taka podstawowa kwestia jak wyspanie się schodzi na drugi plan. Mam trójkę dzieci i coś takiego jak nocna regeneracja przestało dla mnie istnieć. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałem całą noc. A to jedno się budzi, a to drugiemu coś się przyśniło, a to kot na mnie włazi, albo zwyczajnie dzidziuś uznał, że już się wyspał i będzie się darł w niebogłosy. Ja się regularnie nie wysypiam. Codziennie. Ten czynnik zupełnie odpada.
Na dobrą sprawę zostają tylko dwa tematy, które muszę spełnić, żeby bieg był udany. Pierwszy i najważniejszy to forma. Biegam regularnie i dbam o nią codziennie. Wierzę, że tę pracę domową odrobiłem. Drugi i najważniejszy to święte słowa Senseia. Motto, które z upływem lat poświęconych bieganiu zawsze jest aktualne. Mówią, że tylko śmierć i podatki są pewne na tym świecie, ale nie! Uważam, że nawet starożytne plemię Tarahumara ze stanu Chihuahua w Meksyku zgłębiło tajniki wiedzy przekazanej mi tysiące lat później przez mojego Senseia. Prawda jest bardzo prosta i już nie jednokrotnie ją przytaczałem, a mianowicie: Wysraj się przed biegiem. Dwa razy!
Nie da oszukać tej prostej reguły. Moja nauczycielka od matematyki zwykła mawiać: Mamę możesz oszukać, tatę możesz oszukać, ale matematyki nie da się oszukać! Dodałbym do tego, że biologii też nie. Nie ma walca, z pełnym jelitem grubym daleko się nie pociągnie. Poza tym zupełnie mija się z celem targanie przez kilkadziesiąt kilometrów ponadprogramowego bagażu. Tak jak w Ryanair za nadbagaż trzeba zapłacić, tak samo dzieje się w maratonie, jednak koszt zupełnie niepotrzebnych kilogramów ponosi się w samopoczuciu podczas biegu.
Zatem cały mój poranek sprowadza się do realizacji tego jednego prostego założenia. Biec musi się lekko, więc spędzam dobre kilka chwil w toalecie. Do śniadania nie przywiązuję wielkiej wagi, ponieważ i tak przed biegiem będę z powrotem głodny. Montuję na szybko omlet z serem żółtym, a na wynos pakuję sobie kanapkę, którą zamierzam zjeść przed startem. Na pusty żołądek nie dam rady lecieć w trupa, coś do pieca trzeba dołożyć.
Kilka minut po 7 rano ruszam z Danielem do Warszawy. Niedzielny poranek oznacza brak korków, więc w okolicach startu meldujemy się chwilę po 8, a czasu starcza nawet na spożycie zapasowej kanapki. Po zdaniu depozytów mamy jeszcze chwilę na wspólne foteczki i biegowe pogaduchy, jednak czas goni i powoli udajemy się do swoich stref startowych.
Stoję dosłownie kilka rzędów za elitą, atmosfera jest przyjazna, ludzie gadają o pewnej tylnej części ciała pewnej pani, niejakiej Maryni, nigdzie nie widać napiętej atmosfery ani ciśnienia na wynik. Najwyraźniej każdy jest wyluzowany i pewny tego co za moment nastąpi. Ale jeszcze jedna rzecz. Jeszcze jedna formalność, zanim bieg rozpocznie się na dobre. Jakieś 3 minuty przed startem z głośników rozlega się znany doskonale wszystkim biegaczom z ulic Warszawy utwór.
Mam tak samo jak ty
Miasto moje, a w nim
Najpiękniejszy mój świat
Najpiękniejsze dni…
Nie jestem fanem tego typu twórczości. Osobiście wolę Iron Maiden. Jednak jest coś magicznego w tym wykonaniu, kiedy ze wszystkich głośników ustawionych wzdłuż Konwiktorskiej rozbrzmiewa głos Niemena, a tysiące biegaczy wspierają go zdzierając sobie gardła i wykrzykując w niebogłosy jak to przywita nas warszawski dzień. No ciary aż przechodzą po plecach, chyba nawet bardziej, niż kiedy pierwszy raz przesłuchałem “Empire of the Clouds” Żelaznej Dziewicy, utworu w którym Bruce Dickinson śpiewa o dziewiczym i jedynym locie (nie licząc tych testowych) sterowca szkieletowego R101 w służbie Jej Królewskiej Mości prawie 100 lat temu. Wówczas był to największy na świecie obiekt latający, niestety nie było mu dane długo cieszyć się tym tytułem, ponieważ podniebny Titanic rozbił się we Francji zabijając prawie całą swoją załogę. Fascynująca historia, ale w sumie ja nie o tym chciałem.
Na kilka chwil przed startem czuję jak po karku biegają mi mrówki to w jedną to w drugą stronę, a melodia Snu o Warszawie powoli dobiega końca. Doświadczenie, które trudno opisać. Dla takich chwil warto tu być. Muzyka już dawno ucichła, a ja zostaję pogrążony w letargu, z którego wyrywa mnie dopiero odliczanie do rozpoczęcia wyścigu.
Maraton Warszawski
Ruszamy! Nauczony doświadczeniem, staram się kontrolować tempo od samego początku i nie szarżować. Muszę się rozkręcić i przez niecałe 3 godziny utrzymać stałą prędkość. Tu nie będzie miejsca na przystanki na punktach odżywczych, tak jak ma to miejsce w ultra. Nie będzie czasu, żeby przystanąć i cyknąć fotkę z pięknym krajobrazem. Zamierzam atakować życiówkę, więc to będzie permanentna jazda na najwyższych obrotach. Pełen ogień bez chwili wytchnienia. Następny przystanek to meta na Wybrzeżu Gdyńskim. Przynajmniej taką mam nadzieję. Żeby to osiągnąć będę potrzebować cholernie dobrego kawałka determinacji i sporo samozaparcia.
Jednostajne tempo wymaga pełnego skupienia przez cały czas biegu. Bardzo łatwo wytrącić się z równowagi, a powrót na odpowiednie obroty to nadprogramowa strata energii. Mi zawsze to przychodziło z trudem, dlatego chcę kontrolować prędkość od samego początku. Ma być płynnie od startu aż do samej mety. Bez szarpania. Bez ofiar na trasie. Z jak najmniejszym zapasem na każdym kilometrze, ale żeby w razie czego mieć do zrzucenia jakiś balast na finiszu, jeśli zabraknie mi sił.
Zaczynam od 3:59 min/km i tego scenariusza chcę się trzymać. Ze zdziwieniem patrzę na innych biegaczy, którzy wyrywają do przodu zupełnie nie przejmując się pierwszym podbiegiem na wiadukt nad Słonimskiego kilkaset metrów za startem. Ludzie, gdzie wy tak ciśnienicie? Naprawdę same harpagany tutaj lecą? Przed nami jeszcze dobrze ponad 40 kilometrów, żeby się popisać. Wierzyć mi się nie chce, że wszyscy gonią na czas poniżej 2:50. Ale co ja tam wiem. Wasza sprawa. Nie ścigam się tu o lokatę, tylko o swój wynik. Ja chcę złamać tą barierę dwóch godzin i pięćdziesięciu minut, a które to będzie miejsce, to już zupełnie mnie nie interesuje.
Już na oznaczeniu pierwszego kilometra okazuje się, że jak zwykle mój Garmin nie jest w stanie poprawnie oszacować dystansu i obija mi pierwszą kilometrówkę jakieś 10 metrów wcześniej. Nie dziwi mnie to zupełnie, zawsze tak liczył, ale irytuje. Nie mogę polegać w pełni na zegarku, muszę wziąć poprawkę, że moje rzeczywiste tempo jest nieznacznie wolniejsze.
Próbuję to przeliczyć w głowie na szybko, ale nawet teraz, gdy bieg ledwie się rozpoczął, skupiam się na równomiernym przebieraniu nogami, więc przeliczenie ile czasu zajmuje mi przebiegnięcie 10 metrów i zekstrapolowanie tego na moją średnią prędkość jakoś marnie mi wychodzi. Nie udaje mi się dojść do sensownego wyniku przed osiągnięciem drugiego kilometra. Excel by się przydał. Wzdycham głęboko i zaokrąglam. Zegarkowe 3:55 powinno w zupełności wystarczyć, a co jakiś czas będę to weryfikować stoperem. Każdy słupek to wielokrotność 4 minut. Nawet przy tym tempie powinno się to łatwo dać przeliczyć.
Te fascynujące przemyślenia dotyczące kontroli czasu zajmują mi głowę, ale też pozwalają wejść na odpowiednie obroty, co tylko potwierdza punkt pomiaru na piątym kilometrze, który mijam po 20 minutach bez dwóch sekund.
Jest dobrze, ale to zaledwie początek. Na ósmym kilometrze sięgam po pierwszy żel. Trochę lipa, że przed chwilą minąłem punkt z wodą, ponieważ suple dobrze jest przepić. Mógłbym poczekać do kolejnego punktu odżywczego, ale to dopiero za 1,5 kilometra. A przecież moja wnikliwa kalkulacja przewiduje żel co 8,5 km. Bez możliwości manewru. Nie ma co gdybać, potrzebny mi zastrzyk energii, przynajmniej w teorii, więc odgryzam zgrzew opakowania i wlewam do gęby całą zawartość, którą po chwili połykam. Jadałem lepsze przysmaki, ale nie ma co się rozwodzić nad walorami smakowymi żeli energetycznych. To ma dawać kopa a nie smakować. Na to drugie przyjdzie czas po ukończeniu biegu.
Kilka chwil po przełknięciu kleistej mazi o smaku cytrynowym czekam na efekt wow. Oczyma wyobraźni widzę siebie w roli gala Asterixa, który po wypiciu wywaru Panoramixa odnajduje w sobie nadprzyrodzoną siłę, jednak nic takiego się nie dzieje. Nie widzę różnicy w samopoczuciu. Zero reakcji. Żeby mi chociaż resztki włosów dęba stanęły, albo po karku przebiegł jakiś przyjazny dreszczyk emocji, a tu zupełna pustka. Placebo mi sprzedali czy co?
Może jednak trzeba przepić? Zmieszać z wodą? Może to jest jak z tymi mentosami, które same w sobie głównie odświeżają oddech, ale jak się doleje coli, to dopiero wtedy otrzymujemy wulkan energii? Nie no aż tak to chyba jednak nie. Ale spoko, przepiję na kolejnej stacji z wodą, zobaczymy co się będzie działo.
Po nawodnieniu nadal nie widzę różnicy. Czekam na efekty, które mimo wszystko nie przychodzą, aż dochodzę do momentu, kiedy czas na drugą dawkę energii. 17-sty kilometr. 40% trasy. Wciskam w siebie glutowatą maź, która również tym razem przyjmuje się bez problemów, a historia zatacza koło. Ponownie czekam jakiegoś kosmicznego kopa, wmawiając sobie że teraz będzie potrzebna mi pomoc, ponieważ zbliżam się do podbiegu na Belwederskiej.
Na dobrą sprawę nie mam się czego obawiać. Przecież 4 miesiące temu przebiegłem w Małopolsce 170 km ze średnią różnicą poziomów ponad 50 metrów na każdy kilometr. I to tylko w górę, a przecież tam było jeszcze drugie tyle w dół. Jednak wtedy większość podejść podchodziłem na spokojnie wspomagając się kijkami, a teraz chcę to zrobić nie odpuszczając zupełnie. 4:00 min/km nie wchodzi, nie jestem w stanie utrzymać założonego tempa, ale zaledwie 5 sekund straty na tym odcinku daje dobre nadzieje na ukończenie biegu w założonym limicie.
Zbliżając się do połówki dystansu mój Garmin wybija kolejne kilometry dobrze 200 metrów przed oficjalnym oznaczeniem. Gdzieś w okolicach palmy na Nowym Świecie wyłączam zegarek. Kilkusetmetrowa strata na każdym odcinku irytuje mnie już teraz bardziej niż kurs franka ostatnimi czasy. W sensie nie zatrzymuje rejestracji biegu, przecież muszę później mieć ślad GPX który wrzucę na Endo i będę analizować dziesiątki razy, a potem opowiadać o tym mojej żonie aż do momentu kiedy skończy się jej cierpliwość i zwyczajnie nie będzie chciała więcej o tym słuchać.
Przełączam się na sam stoper, nie patrząc w ogóle na tempo kilometrowe. I nie chodziło o Endo, bo przecież najlepsza aplikacja do rejestracji treningów została bez skrupułów i bezceremonialnie pogrzebana przez Under Armor. Z braku innych ciekawych opcji zostaje mi Strava, z którą nie jestem w stanie się zidentyfikować. Jak dla mnie, ma strasznie toporny interface, w ogóle nie jest przyjazna dla użytkownika i nie potrafię zrozumieć jej fenomenu, ale jako jedna z niewielu aplikacji była w stanie przyjąć hurtem moją historię z Endomondo, więc już tak została, trochę na siłę, trochę jak brat Bolca u swojego ojca z Chłopaki nie płaczą.
Skupiam się na odczuciach i słucham własnego ciała. Jestem na prawidłowych obrotach i wystarczy je utrzymać na tym samym poziomie. Zerkanie co chwila na zegarek wybija z rytmu, co z resztą zostało udowodnione empirycznie przez Luke’a Skywalkera podczas bitwy o Yavin, kiedy młody Jedi lecąc w X-Wingu i używając komputera namierzającego chciał trafić torpedą protonową najsłabszy punkt Gwiazdy Śmierci, ale głos Obi-Wana Kenobiego przekonał go, że jednak lepiej użyć Mocy. Sensei każe, Padawan musi, więc Luke posłusznie wyłącza rozpraszające gadżety elektroniczne i pozwala Midichlorianom krążącym w jego organizmie zrobić robotę. Rakiety odpalone, Gwiazda Śmierci zniszczona, Grand Moff Tarkin smaży się w kosmicznym odpowiedniku piekła, a Darth Vader może tylko dziękować losowi, że nie dostał rykoszetem w tej ogólnej rozpierdusze. Morał z tego taki, że Moc czyni cuda i tej wersji zamierzam się trzymać.
Kolejne kilometry pokonuję wsłuchując się w swoje ciało i całkiem dobrze mi to wychodzi. Tempo jest stabilne, a trasa maratonu prowadzi teraz przez północną część Warszawy. Pora również jest już przyzwoita, jak na niedzielę, co widać po zagęszczeniu kibiców. Wsparcie robi się coraz większe, co raduje i zniechęca do odpuszczania.
Mimo to bieg zamienia się trochę w monotonię. Przebieram równo nogami i zajmuję głowę odliczaniem kolejnych czterech minut co każdą tabliczkę kilometrową. Jest na tyle stabilnie, że Międzynarodowa Organizacja Normalizacyjna powinna się ogarnąć i wprowadzić kolejną normę ISO określającą tempo pokonywania kolejnych kilometrów w drodze do złamania dwóch godzin i pięćdziesięciu minut w maratonie. Muszę pamiętać, żeby ich zainspirować po biegu.
Gdy zbliżam się do tabliczki 40. kilometra, gęba zaczyna mi się cieszyć. Nogi już są oczywiście zmęczone, ale to nie jest ten poziom przy którym trzeba odpuścić. Rozradowany rozglądam się wokół siebie, bo jestem aktualnie na moście Świętokrzyskim, z którego widać już metę. Jeszcze tylko jeden zakręt w prawo, potem kolejny, jeden w lewo i ostatnia prosta. Niecałe 2 kilometry. 9 minut. A ja na liczniku mam 2:38. Ale czad. Tej maszyny nie da się już zatrzymać. Jestem w takim ciągu, że sam zaczynam się siebie bać. Może trzeba było zacząć mocniej? Może trzeba było od razu atakować 2:45? Z drugiej strony zawsze będzie jeszcze pole do poprawy. Róbmy swoje, a za rok się pomyśli jak to można jeszcze poprawić.
Zaraz przed pierwszym skrętem w prawo w Dobrą moje marzenia stają pod znakiem zapytania. Pachwiny momentalnie kurczą mi się do granic możliwości uniemożliwiając płynny bieg. Nie jest to znane mi z poprzednich maratonów uczucie, która składa człowieka w pół i nie pozwala kontynuować biegu. Określiłbym to jako dyskomfort do zniesienia, ale oczywiście nie mam pojęcia, czy uporczywe uczucie nie zintensyfikuje się, jeśli będę trzymał tempo.
Kilka zaliczonych biegów ultra znacznie przesunęło moją tolerancję na ból, więc sprzedaję sobie, że jestem w stanie wytrzymać znacznie więcej niż przy wcześniejszych próbach mierzenia się królewskim dystansem, jednak mogę sobie również spokojnie wyobrazić problem przez który będę musiał się położyć plackiem na asfalcie.
Zagryzam zęby i robię swoje. Muszę trochę szerzej stawiać stopy, żeby w jakiś sposób ulżyć pachwinom, przez co mój krok przypomina pokraczny marsz kaczki. Nic nie poradzę, nie jestem tu, żeby się ładnie prezentować, tylko żeby wykręcić kozacki wynik. Szpilki, które ktoś wbija w okolice pachwin laleczki Voodoo z moją podobizną zdają się sięgać coraz głębiej, a bezlitosny wielki kapłan Hougan najwyraźniej wierci nimi na boki, żeby jeszcze bardziej uprzykrzyć mi życie. On nie wie jednak, że dzisiaj potrzeba czegoś więcej niż byle skurcz, żeby mnie zatrzymać.
Zamykam oczy i przez chwilę skupiam się na rozluźnieniu. Wyobrażam sobie siebie wbiegającego na metę w założonym czasie. Wyobrażam sobie, że ból który mi towarzyszy nie dotyczy tak naprawdę mnie. To jakaś tam przeszkoda, którą można ominąć i zostawić za sobą. Przeszkadzajka, nic więcej. Oddycham głęboko skupiając się na rytmie.
Czas otworzyć oczy, bo jeszcze wpadnę na jakiś słup i tyle będzie z moich maratońskich wojaży. Przez tą krótką chwilę udało mi się otrzymać odpowiedni kierunek, jednak tempo nieznacznie mi siadło. Mimo wszystko cały czas lecę na spektakularny jak dla mnie wynik. Przed skrętem w karową mijam 41 słupek. Zostaje mi 1200 metrów do mety a na zegarku mam 2:43:30. Teraz to nawet idąc spacerem połamię konkretnie 3 godziny. To i tak fantastyczny wynik, ale celuję znacznie ambitniej. Nie odpuszczamy! Walka!
Jeszcze kilka minut temu miałem nadzieję na finisz z przytupem, teraz chcę tylko utrzymać stałe tempo. Wbiegam na Wybrzeże Gdyńskie, przede mną ostatnia prosta. W oddali majaczy mi biały banner oznaczający linię mety i wyraźnie daje się słyszeć gwar dochodzący z tego samego miejsca. Na razie wszystko zlewa się w jeden wielki bełkot za sprawą echa, niemniej z każdym krokiem jestem w stanie wyodrębnić coraz więcej poszczególnych dźwięków.
Czuję, że wyraźnie zwolniłem. Nie patrzę już na zegarek, nie chcę żeby mnie rozpraszał. Nie mam pojęcia jakie mam tempo, ale nie gra to już żadnej roli. Najważniejsze to przebierać nogami. To tylko dyskomfort. Nie zatrzyma mnie. Skup się na celu. Już go widać. Już za momencik będzie po wszystkim. Odciągam głowę od obkurczonych pachwin po raz kolejny umiejscawiając siebie samego na mecie. Tam już nic nie boli. Jest tylko radość. Zostawiam wszystkie niedogodności za sobą i pędzę po realizację swojego marzenia.
Gdy zegar nad metą staje się wyraźnie widoczny, a czas na nim przestaje być jedynie rozmytą plamą, widzę 2:47:30, a do pokonania mam jakieś 250 metrów. Przyśpieszam na ile to możliwe. Zupełnie zapominam o bólu w pachwinach. Już nawet tego nie czuje. Jest tylko meta i ja. Ja i meta. Nie patrzę na zegar. Robię swoje. Ludzie wokół coś krzyczą, ale nie mam złudzeń, to raczej nie na moją cześć, a tytułem ogólnego wsparcia wszystkich biegaczy. Nakręca mnie to. Nie myślę już o niczym. Odliczam tylko pojedyncze metry i po chwili słyszę metaliczne piiiiiik.
META
Mata pomiaru czasu złapała mój wynik. 2:48:15. Z radości wyrzucam ręce w powietrze ciesząc się bardziej niż wspomniany wcześniej Mo Farah po zdobyciu swojego czwartego złotego medalu olimpijskiego. Drę gębę w niebogłosy, przynajmniej jakbym wygrał ten cały maraton, a przecież przede mną na metę wpadła jeszcze całkiem mocna ekipa ponad 30 chłopa i 5 kobietek. Nieważne. Euforia, która mi teraz towarzyszy nie pozwala mi przestać. Ktoś podchodzi z aparatem, a ja zaciskam dłonie w pięści i krzyczę dalej. Nic mądrzejszego nie przychodzi mi do głowy. Szczęście. I tyle w temacie.
Dopiero po chwili zmęczeni moimi okrzykami wolontariusze poklepują mnie po plecach i sugerują, że już czas najwyższy przesunąć się do dalszej części strefy finiszera i zrobić miejsce tym, którzy potrafią się cieszyć w sposób trochę bardziej racjonalny. Posłusznie powłóczę nogami w kierunku parku fontann i dopiero teraz docieram do mnie jak bardzo się zmęczyłem. Uda mnie palą niemiłosiernie, a pachwiny nie pozwalają ustać w pionie. Wyglądam jak menel po weekendowym melanżu, halsując się od jednej strony ogrodzenia do drugiej, ciesząc się jak dziecko ze swojego wyniku.
Mam problem z prowadzeniem się na wprost, więc zatrzymuję się na chwilę i z wrażenia łapię się za głowę. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to tekst kolegi Pawła Dżampera z czasów mojej młodości: co ty żeś odjebał! Tak nie do końca wierzyłem, że będę w stanie dowieźć ten wynik. Czułem, że forma jest dobra, ale maraton poniżej 2:50 to już nie w kij dmuchał. Byłem tak zafiksowany na celu, że zupełnie nie docierało do mnie jaki to jest wycisk. Teraz jedyne o czym marzę, to usiąść, ponieważ mam wrażenie, że za chwilę przewrócę się nie mogąc utrzymać się na własnych nogach. Mimo to zupełnie się tym nie przejmuję. Kilka dni regeneracji i będę jak nówka sztuka. Jednak usiąść też się boję. Obawiam się, że nie dam rady sam się z powrotem podnieść.
Dzwonię do żony, ale ona już i tak wszystko wie. Cierpliwie śledziła mnie na wynikach na żywo, niemniej i tak nie mogę się oprzeć zreferowaniu jej co się działo przez ostatnie niecałe 3 godziny. Nadal nie mogę wyjść z zachwytu, że tak świetnie mi poszło.
Dopiero po kilku chwilach zbieram się w sobie i wędruje do depozytów po świeże ciuchy. Przebrany usadzam się w strefie żywieniowej i posilam zupą pomidorową z makaronem. Szału nie ma, ale wyboru też nie za bardzo. Słoneczko świeci już dosyć mocno, więc posiadówka przebiega mi bardzo miło. Regeneruję się w ten sposób dobre pół godziny. Spoglądam na zegarek i stwierdzam, że Daniel wkrótce powinien wbiec na metę.
Zawsze uciekam prosto do domu po imprezach biegowych, ale tym razem samopoczucie mam znakomite, poza tym jeśli mój przyjaciel pojawi się na mecie, będę miał jeszcze jedną ofiarę, którą będę mógł skatować moimi dzisiejszymi przeżyciami! Tym razem zostaję!
Wstaję zza stołu i ku mojemu zdziwieniu nie natykam się na opór ze strony sztywnych mięśni. Czuję ogólne zmęczenie, ale po dyskomforcie w pachwinach nie ma śladu. Niesamowite. To chyba znaczy, że jednak nie leciałem w trupa.
Spokojnym krokiem kieruję się w stronę mety i cierpliwie wypatruję Daniela, który kończy swoje zmagania z maratonem po ponad czterech godzinach. Teraz nigdzie nam się nie śpieszy. Mamy czas na ekscytację, wspólne fotki, zaliczenie posiłku i krótki chillout w słonku na trawce. Na koniec zostaje jeszcze wizyta po depozyt Daniela. Chociaż tutaj mam szansę się choć odrobinę odegrać za niezliczone supporty mojego kumpla podczas moich ultramaratonów. On zostaje, żeby dać swoim nogom odpocząć, a ja truchtam z jego numerem startowych po bety na zmianę. Serio! Truchtam! Przecież ultrasem jestem, to nie mogę się zatrzymać na byle 42 km. Jeszcze odrobinkę muszę dokręcić, żeby wyszło ultra. W dodatku sam nie mogę uwierzyć, jak lekko mi się biegnie. Oczywiście prędkość jest teraz raczej ślimacza i mimo to poza strefą komfortu, ale jest zdecydowanie lepiej niż moje poprzednie powroty z maratonów.
W domu melduję się popołudniem, zjadam 2 obiady i zmieniam żonę w codziennych obowiązkach. Paula idzie z naszym dzidziusiem na spacer, a ja zostaję sam z dwoma starszymi demonami. Teraz to dopiero będzie ultra.
DZIEŃ PO
Największy problem po wszystkich moich biegach to ogarnięcie się następnego dnia. Po takim wysiłku wskazana byłaby regeneracja. Gdybym był zawodowcem, zapewne mógłbym sobie pozwolić na przedłużoną i nieprzerwaną drzemkę, ale nie ma aż tak dobrze. Jestem tylko amatorem, który poprzedniego dnia położył się spać jakoś przed północą, a dziś wstaję o 6:45, bo junior musi zdążyć do szkoły na 8:00. Nie ma litości.
Biorę głęboki wdech i podejmuję trudną próbę zejścia po schodach na dół. Nie jest źle! Samodzielnie, trochę muszę przytrzymać się poręczy, ale mimo wszystko do przodu. Z łezką w oku wspominam biegi, po których musiałem schodzić na parter tyłem, bo uda miałem tak zmasakrowane, że nie byłem w stanie przykucnąć przed każdym schodkiem. Dzisiaj czuję się przede wszystkim niewyspany, natomiast jeśli chodzi o nogi to naprawdę nie mogę wyjść z podziwu dla samego siebie. Mimo wszystko i tak planuję przerwę. Organizm musi się dobrze zregenerować przed kolejnym wyzwaniem, ale już teraz zastanawiam się czy trzytygodniowe wakacje od biegania to nie za dużo. Może jednak dwa? Zobaczymy jak będzie, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będę mógł wrócić do truchtania znacznie szybciej niż zakładałem.
Garść statystyk
WYŻYWIENIE
- Żele energetyczne – nawet nie wiem jakiej marki. Daniel mi jakieś kupił, a ja nawet nie sprawdziłem co to jest konkretnie. Zjadłem 4, każdy dokładnie co 8,5 km. Przyjęły się bardzo dobrze, zupełnie bez efektów ubocznych;
- Woda – na każdym punkcie odżywczym pół kubeczka. Trochę ciężko wypić wodę biegnąć z intensywnym tempem, ale zgniecenie góry kubka w dziubek znacznie ułatwia sprawę. Nawet tak bardzo się nie polałem.
SPRZĘT
- Buty New Balance Fresh Foam – Zdecydowałem się na nie tylko ze względu na sznurówki. W Altrach często mi się one rozwiązują, co nie jest wielkim problemem, gdy leci się po górach. Pół minuty stracone na sznurowaniu zawsze traktuję jako chwila odpoczynku. Na maratonie pół minuty to 125 metrów w plecy, więc potrzebowałem solidnego wiązania, a New Balance nigdy mnie nie zawiódł pod tym kątem i tak też było teraz. Poza tym potraktowały mnie bardzo przyjaźnie. Obyło się bez otarć, jedynie paznokcie na dużych paluchach trochę mi się obiły, na szczęści nic to poważnego i stopy są nadal w bardzo dobrym stanie;
- Ciuchy – na krótko, ale z rękawkami i rękawiczkami, ponieważ zawsze mam problem z marznącymi dłońmi. Z rana było zbyt chłodno, żebym zdecydował się na samą koszulkę z krótkim rękawem;
- Garmin Fenix 5 – ten element jest w zasadzie bez różnicy i wystarczyłby mi zwykły stoper Casio za 10 zł z bazaru. Zegarek spoko mieć, ale w maratonie, kiedy lecę się na czas i staram się wszystko przeliczyć z aptekarską precyzją, przeszkadza mi to, że zegarek gubi systematycznie kilka metrów, a superprecyzyjnego sprzętu z wojskową precyzją jeszcze się nie dorobiłem.
KPI
- 3:59 min/km to moje średnie tempo na trasie;
- Daje to 15,6 km/h średnio;
- Spaliłem jakieś 2 000 kcal, równowartość dwóch podwójnych Wieśmaców z McDonald’s;
- Nie wiem ile dokładnie wypiłem. Poł kubka (ok 100 ml) na każdym punkcie odżywczym, których było 16. Daje to około 1,5 litra wody;
- W ruchu spędziłem 2 godziny, 48 minut i 15 sekund, nie zatrzymałem się nawet na chwilę;
- Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 3:46 – na Międzyparkowej, ale tam jest trochę z górki;
- Najwolniejszy kilometr był ostatni – 42., który zajął mi 4:22;
- Średnie tętno wyszło mi na poziomie 164 ud./min, co i tak jest niskim wynikiem przy tej prędkości, natomiast najwyższe tętno mój Garmin odnotował na poziomie 182 ud./min. już na 5. kilometrze.
WYNIK
- Nie wiem ile osób było zapisanych na bieg, ostatecznie wystartowało nas 3816;
- 105 osób (3%) odpadło na trasie lub nie zmieściło się 6,5-godzinnym limicie czasowym;
- Zająłem 37. miejsce w kategorii OPEN i 18 w kategorii mężczyzn M30;
- Międzyczasy wyszły mi bardzo równo, nie szarpałem, jedyna strata jaką odnotowałem to podbiegi i problemy z pachwinami na końcówce;
- Spośród 3711 osób, które ukończyły bieg, było tylko 626 kobiet (17%);
- Czy mogłem to zrobić lepiej? Nie jestem pewien. Patrząc na formę wydaje mi się że tak, chociaż nie mam pojęcia o ile silniejsze byłyby skurcze pod koniec. Nie mam wyjścia, będę musiał spróbować, żeby się przekonać.
KOSZT
- Wpisowe – 365 zł, gdybym chciał się sam zapisać tydzień przed. To całkiem sporo według mnie. Doceniam niezmiernie drużyny biegowe, które finansują pakiety startowe. L’Oreal Running Team po wieczność w moim sercu pozostanie. W końcu sam ją zakładałem;
- Kwatera – 0 zł, mieszkam pod Warszawą;
- Dojazd – 0 zł. Zabrałem się z Danielem;
- Zakupy przed – żele za 20 zł.
PLUSY
- Organizacja – nie mam zastrzeżeń. Na stronie wydarzenia wszystkie informacje w pigułce, przed biegiem informator do pobrania w formie elektronicznej, ciężko mi wyobrazić sobie pytanie, na które nie dałoby się znaleźć odpowiedzi. Przynajmniej takiego bezpośrednio związanego z Maratonem Warszawskim;
- Oznaczenie trasy – To nie góry, tu po prostu nie da się zgubić;
- Oprawa biegu – Start ze Snem o Warszawie, wielka pompa na mecie i kibice prawie na całej długości trasy. To ten aspekt asfaltu, którego nie da się za bardzo odzwierciedlić w górach. No może poza Zergamą albo UTMB. Podobno, bo na własne oczy nie widziałem. Ale i tak wolę góry;
- Punkty odżywcze – Ciężko mi się przyczepić; ze względu na specyfikę biegu. Na pełnych obrotach ciężko oczekiwać ciepłego posiłku. Punkty były często, bo średnio co jakieś 2,6 km, miały wodę oraz izotnik. Według mnie na maraton w zupełności wystarczy. Jakby dawali żele to już w ogóle byłby tops, bo wtedy nie musiałbym nic brać ze sobą na trasę, ale dla głodniejszych były banany, kostki cukry i pastylki enegetyczne;
- Miejscówka – Warszawa da się lubić. Jest wiele miejsc, przez które można poprowadzić atrakcyjną trasę. Z sentymentu wolałbym więcej prawej strony Wisły, natomiast sama miejscówka oferuje wiele atrakcji dla każdego kto chciałby spędzić trochę czasu w stolicy przed lub po biegu.
MINUSY
- Eko – Niestety nadal sporo zupełnie nikomu niepotrzebnych ulotek w pakiecie startowym;
- Meta – Taka trochę taśma w fabryce. Zaliczasz bieg, ale nie masz chwili wytchnienia, bo już po chwili każą ci przesunąć się dalej, żeby zrobić miejsce dla kolejnych kilku tysięcy ludków. Z drugiej strony nie można się dziwić. Coś za coś, w końcu każdy z prawie 4000 ludków musi tędy przejść;
- Trasa – Nie do końca mnie przekonuje. Za bardzo wszystko kręci się wokół startu, co ułatwia decyzję o odpuszczeniu w chwili kryzysu. Wolałbym dużą pętlę. Tutaj ostatnie 10 kilometrów zaczyna się obok depozytów, a mniej więcej w tym samym momencie statystyczny maratończyk mierzy się ze słynną ścianą. Takie ułożenie trasy nie zachęca do dalszej walki;
- Wolontariusze – To jest ta największa różnica między ulicą a biegiem górskim. Niestety, ale od wolontariusza tutaj zbyt wiele się nie dowiesz, nawet tego gdzie jest punkt informacyjny w strefie startu;
- Pakiet startowy – W stosunku do ceny to raczej bez szału. Sporo ulotek, smakowe piwo nie nadające się za bardzo do spożycia, izotonik i woda. Po co to wszystko w pakiecie rozdawanym dzień lub dwa przed startem?
PODSUMOWANIE
Być może pozornie jest tutaj zbyt dużo minusów, jednak nie powiem, że Maraton Warszawski to słaba impreza. To jest zupełnie co innego niż biegi po górach, z pewnością nie jest łatwo zorganizować takie przedsięwzięcie dla kilku tysięcy osób w sercu największego miasta w Polsce. Zatem pomimo kilku rzeczy, które mi się nie podobały cieszę się, że mogłem wziąć udział w biegu przez środek miasta.
Wydaje mi się, że można łatwo poprawić kilka rzeczy, jak choćby te cholerne ulotki, które wciska się ludziom na siłę do pakietu startowego. Równie dobrze sponsorzy mogliby je drukować i od razu wywalać do kosza, to może przynajmniej wszystkie trafiły by do tego niebieskiego oznaczonego jako “papier”.
Mimo wszystko Maraton Warszawski to naprawdę przyzwoita impreza. Nie mam porównania z innymi maratonami, jednak z pewnością mogę polecić stołeczny bieg dalej.
Sam do końca nie rozumiem co się tutaj stało. Jestem zaprzeczeniem wszelkiej maści planów treningowych do maratonów. Można powiedzieć, że to wyjątek potwierdzający regułę, ale ja kiedyś rozbiję to na części pierwsze i napiszę o tym książkę. To będzie poradnik dla opornych, coś w stylu “Jak nie przygotowywać się do królewskiego dystansu, ale jeśli już spróbujesz to jest całkiem duże prawdopodobieństwo, że ci się uda”. Nie wiem czy tytuł nie jest zbyt dugi jak na normy wydawnicze, ale ja już tak mam, wylewny jestem i tyle.
Nie zmienia to faktu, że od dobrych 4 lat tłukę przede wszystkim wytrzymałość. Prędkości w tych moich treningach jest bardzo niewiele. Dawno temu katowałem interwały do upadłego, więc najwyraźniej pamięć mięśniowa u mnie działa bez szwanku. Niemniej ośmielę się stwierdzić, że wytrzymałość to podstawa. Gdy trenowałem z Senseiem, wytrzymałość sprowadzała się do dwóch lub trzech trzydziestokilometrowych wybiegań w tak zwanym bezpośrednim przygotowaniu startowym.
Dzisiaj biegam relatywnie mało, jak na dystanse z którymi się mierzę w górach. Mój tygodniowy przebieg oscyluje w okolicach 80 kilometrów. Jednak do tego dokładam ćwiczenia siłowe w domu, rolkę i rozciąganie. I to właśnie te dwa ostatnie elementy pozwoliły mi zaobserwować u siebie największy progres w wynikach. Po prostu teraz biega mi się lżej. Z pewnością są to też lata wybiegań, jednak gdy zacząłem się rolować regularnie dwa lata temu, nagle świat stał się bardziej miękki. Czułem to w mięśniach.
Dopiero rok później dołożyłem rozciąganie i to tylko dlatego stało się to tak późno, że wcześniej nie zdawałem sobie sprawy o istnieniu takiej jednostki treningowej. Coś tam słyszałem, że baby jogę ćwiczą, ale przecież prawdziwi twardziele radzą sobie bez tego. Gdy spróbowałem, okazało się, że nawet nogi Rasiaka podczas meczu w reprezentacji narodowej nie były tak sztywne jak ja. Początki były bardzo bolesne i upokarzające, jednak uparłem się, że się wyluzuję do granic moich możliwości.
Dzisiaj nadal daleko mi do ideału i nadal z zazdrością patrzę na wygibasy Bellura Krishnamachara Sundararaja Iyengar’yego, ale z pewnością jest o niebo lepiej niż rok temu. Dbając bardziej wszechstronnie o moje ciałko udało mi się również uniknąć poważnych kontuzji. Czasem coś tam się przeciąży, ale nie wyklucza mnie to z systematycznych treningów, a na koniec dnia o to mi właśnie chodzi.
Lubię pobiegać. Lubię się zmęczyć. Lubię się odciąć od wszystkiego i zająć głowę tylko drogą przed sobą. A jeśli można to zrobić w górach to już w ogóle lubię.
Jeszcze raz? Z pewnością. Tak jak wspomniałem, bieganie po ulicy również może mieć swój urok. Już trochę zapomniałem jak to jest gdy co krok słyszy się okrzyki wsparcia. Na stałe z pewnością nie zamierzam zwijać asfaltu, nie mam też ciśnienia na kolejne życiówki, bo te są już na wystarczająco satysfakcjonującym poziomie, ale nie znaczy to, że nie zamierza próbować ich poprawić przy jakiejś okazji. Poza tym przecież obiecałem córce maraton! Góry zostaną dla mnie priorytetem, ale jeśli tylko znajdzie się miejsce w moim napiętym grafiku, z pewnością nie omieszkam tu wrócić. Albo, kto wie, może Berlin?
Te czasy to PRO wyniki💪 ale co tu się dziwić jak Ty zawsze wchodzisz w temat przygotowania na 100% 👌Berlin…? W sumie to fajna opcja!!!
ŚwIecie, Teamplutt nadchodzi 🦾🦾🦾
Dzięki. Chociaż do PRO to mi jeszcze daleko, ale robię co mogę;-) A za rok to kto to wie co będzie. Może jednak jeszcze raz Warszawa, ale z wózkiem?;-)