Ultra Trail Małopolska – Stumilak, psychopata i Walhalla

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Bartek Konopka
Czasami ktoś mnie pyta jak to jest biec tak długo. Odpowiadam, że fantastycznie. Ciężko też. Ale fantastycznie. Oczywiście jest taki moment, że wszystko boli. Nogi to wiadomo, ale ręce od machania nimi, cycki od kijków, stopy od podłoża, kark od ogólnego zmęczenia, do tego dochodzi znużenie zarwaną nocką, a zdarzają się również problemy żołądkowe. Mimo wszystko wokół jest cisza i spokój. Tylko ja i góry. Albo lasy. Albo łąki. Nikogo w zasięgu wzroku. Nikt nie dzwoni. Nikt nie pisze maili. Nikt nie zaczepia na Teamsach. Uwielbiam to. Dziwnie brzmi, prawda?

Przygotowania

23 Października 2021

Została niecała godzina do północy. Jest ciemno i zimno, a ja po 150 kilometrach, 23 godzinach i niezliczonej ilości bluzgów, zbliżam się do mety koronnego dystansu Łemkowyny. Przegrzmociłem cały Beskid Niski. No prawie, bo jeszcze został maluteńki kawałeczek, ale tego nie da się teraz zepsuć. Już widzę siebie na mecie oczyma wyobraźni. Już mogę zacząć planować kolejny sezon. Poczekam tylko, aż zaleczę swoją kontuzję, ale wiem, że stać mnie na dużo. W końcu czuję, że mogę zmierzyć się z Biegiem Siedmiu Szczytów. 240 km w Lądku Zdroju, w lipcu. Tak, tam celowo nie ma przecinka przed zerem. Dwieście czterdzieści. Ćwierć tysiąca. Mniej więcej tyle co z Warszawy do Częstochowy, albo tyle co przez Włochy w poprzek. Takie moje marzenie, do którego dążyłem odkąd zacząłem biegać po górach. Coś, co jeszcze do niedawna było dla mnie nieosiągalne, teraz leży w zasięgu ręki. A może raczej nogi. Tak, to jest dobry plan na kolejny sezon.

20 Listopada 2021

Zaczynam coroczny przegląd techniczny. Sezon miałem bardzo intensywny, obarczony kilkoma kontuzjami, więc teraz muszę sprawdzić jak wygląda instalacja w środku. Zrobiłem już klasykę: krew, mocz, EKG i echo serca. Czeka mnie jeszcze próba wydolnościowa. Do tego dochodzi kilka wizyt u ortopedy, który stwierdza pogrubienie powięzi w połowie podudzia przylegające do przyśrodkowego brzegu mięśnia piszczelowego w prawej nodze. Może brzmi poważnie, ale w rzeczywistości jest to najzwyklejsze przeciążenie. Dosyć solidne, bo utrzymuje się już od czterech tygodni. Diagnoza jak zwykle ta sama: pan sobie robi krzywdę, proszę na razie nie biegać. Długo? No minimum przez jakieś 3 miesiące. Yhy…

Dodatkowo sprawdzam swoje prawe kolano, bo tu również pojawia mi się dyskomfort przy dłuższych biegach, o ile nie zakleję go taśmą kinetyczną. W tym przypadku lekarz stwierdził między innymi, że chrząstki na kłykciach kości udowej posiadają niewielkie obszary chondromalacji II stopnia na szczycie SRU. Mam wrażenie, że to jakiś tajny szyfr, więc uprzejmie proszę o przełożenie tego na prosty, chłopski język. Okazuje się, że jest to zwyrodnienie głównie spowodowane siedzącym trybem pracy. Zaraz, zaraz… Czyli co? Znaczy się, że tutaj – pokazuję na piszczel – biegam za dużo, ale już tutaj – pokazuję na kolano – biegam za mało?! No może pan to sobie tak tłumaczyć. Yhy…

Idę do Mariusza, mojego fizjoterapeuty, opowiadam moją wzruszającą historię i pytam jak żyć, a on kiwa głową ze zrozumieniem i dodaje od siebie: bo wiesz Daniel, z ortopedycznego punktu widzenia, to to co my robimy to jest po prostu patologia. Nie możesz im się dziwić. Yhy….

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

22 Listopada 2021

Żona się ze mnie śmieje i zaczyna na mnie mówić hipochondryk, bo mam dziś kolejne 2 wizyty, ale tyle tego było, że już sam się gubię i nie pamiętam jakiego specjalistę mam umówionego. Dopiero w drodze do jednego z często odwiedzanych przeze mnie ostatnio centrów medycznych przypomina mi się, że dziś będzie RTG stopy lewej. Muszę to zrobić dla świętego spokoju, ponieważ odczuwam tu dyskomfort od dłuższego czasu, mimo że nie biegam ponad 4 tygodnie.

Na Łemko miałem kontuzję w prawej piszczeli. Odciążałem jedną stronę najbardziej jak się dało przez ponad 100 km, co niestety odbiło się na tej drugiej. W zasadzie mogę powiedzieć, że przebiegłem Łemkowynę lewą nogą. Naczytałem się o złamaniach zmęczeniowych, więc pesymistyczna część mnie wyprodukowała czarne wizje pękniętej kości i konieczności unieruchomienia jej na dobre kilka tygodni w gipsie. O zgrozo! Obym się mylił tym razem.

24 Listopada 2021

Z duszą na ramieniu jadę po wynik RTG. Na recepcji dostaję kopertę z odpisem. Dziwnie twardy ten odpis. Na tekturce wypisali czy co? Bo na glinianą tabliczkę rodem z Flintstone’sów zdecydowanie jest to zbyt grube. Zaglądam do środka. Płyta CD. Ale jak to?! Ja nawet nie mam napędu, żeby to odtworzyć! Nie no, bez jaj! Serio? Grzebię w kopercie dalej i kamień spada mi z serca, bo dodali jeszcze papierowy opis. XXI wiek, to lubię. Nie stwierdzam zmian kostnych pourazowych stopy lewej. Jejciu, ale ulga! Nigdy się nie dowiem, czy na płycie jest tylko zdjęcie, nie chce mi się szukać miejsca z napędem CD. Nie wiem nawet czy takowe jeszcze istnieją na świecie. Mniejsza o to. Przynajmniej w przypadku lewej kończyny dolnej mam pewność, że nawet bariery energetyczne Wakandy podczas ataku Thanosa są mniej stabilne niż mój układ kostny. Najwyraźniej potrzeba czegoś więcej niż 150 kilometrów Łemkowyny, żeby mnie złamać.

30 Listopada 2021

Z samego rana stawiam się kolejny raz w centrum medycznym na próbę wysiłkową. Mam trochę obawy o moją dyspozycję. Czuję się prawie jak Steven Segal w “Wygrać ze śmiercią”, tyle że ja nie obudziłem się po 7 latach śpiączki, lecz zwyczajnie nic nie robiłem przez dobre sześć tygodni, poza realizowaniem przewodniego hasła każdego przedstawiciela lokalnej siłowni: najpierw masa, później rzeźba, z tym że skupiłem się tylko na tej pierwszej części. Dużo masy. Na swoją obronę mam tylko tyle, że były to przede wszystkim węgle. Niestety raczej te mało zdrowe i do tego ciężko przyswajalne, więc trzeba było je popijać odpowiednią ilością zupy chmielowej i soków winogronowych, takich mocno przefermentowanych. Tutaj się nie oszczędzałem. Takie wakacje od całorocznego reżimu treningowego. I jeszcze do tego nawet nie mam wyrzutów sumienia. Trudno w to uwierzyć, ale nawet odczuwam ciężko wypracowany nadbagaż. Będę musiał to uwzględnić przy ostatecznym wyniku próby wydolnościowej, tymczasem do rzeczy.

Wspomniana próba wydolnościowa polega na tym, że ruszam na bieżni wolnym krokiem obklejony czujnikami elektrokardiograficznymi jak choinka bombkami w Boże Narodzenie. W uwagach dotyczących przygotowania do próby jest nawet informacja, że należy ogolić klatkę piersiową. Na szczęście moje cycki przypominają bardziej pupcię niemowlęcia, niż Chewbaccę, więc ta część mi się upiekła. Komputer pod czujnym okiem pani Ewy, specjalistki kardiologii, monitoruje mój stan zdrowia, a co 3 minuty bieżnia przyśpiesza i zwiększa swoje nachylenie. Dodatkowo co chwila mierzą mi ciśnienie. To tyle, jeśli chodzi o bieda-wersję, na którą się zdecydowałem. Bardziej wypasione badanie w profesjonalnym labie obejmuje również badanie krwi w trakcie, wyznaczanie HR max, VO2 max, VE max, próg przemian tlenowych, właściwy kierunek treningu i jeszcze masę innych parametrów, które dla przeciętnego zjadacza chleba stanowią idealną lekturę do podusi, bo po kilku linijkach z pozoru bezsensownego bełkotu człowiek jest na tyle znużony, że zasypia bez problemu.

Po 10 minutach pani Ewa pyta mnie jak się czuję i czy wszystko jest w porządku. Nachylenie bieżni daje się już odczuć, prędkość to bardzo żwawy marsz, więc odpowiadam dziarsko: wie pani co, ja tak mogę cały dzień. A jak pan oceni swoje zmęczenie w skali od 1 do 10? Minus 2! Tętno mam już na poziomie 169, więc pani Ewa podnosi pytająco brew. Ten typ tak ma. Silnik benzynowy, chodzę na wysokich obrotach. Pani Ewa robi co może, żeby jeszcze bardziej zwiększyć pułap wysokości swojej brwi, na szczęście ten niewielki parzysty mięsień położony bocznie od nasady nosa skutecznie jej to uniemożliwia, więc dodaje jedynie zwięzłe “yhy”.

Mija dwunasta minuta i bieżnia przyśpiesza ponownie. Nie da się już iść, trzeba biec. Kurka wodna nie ma lekko. Widzę na monitorze jak tętno zaczyna rosnąć jeszcze bardziej. Dochodzę do 187. Pani Ewa szepcze coś do swojego asystenta po czym pyta czy kończymy? Nie! Jeszcze dam radę.

Po 15. minucie jest jeszcze szybciej i jeszcze bardziej stromo. Nogi jakieś takie ciężkie się zrobiły, tętno 193. Jakaś kontrolka mruga na czerwono, bo moje książkowe HR max to 184, więc teoretycznie to właśnie umieram. Pani Ewa co chwila pyta się czy wszystko w porządku, ale ja jeszcze daję radę. Po 17 minutach i 38 sekundach muszę odpuścić. Nogi już nie mają siły. Miękka fryta ze mnie. Muszę tu wrócić w pełnej dyspozycji.

Przez kolejne kilka minut omawiamy wyniki, które są ogólnie dobre, jedyny problem to wysokie tętno. Na nic zdają się moje tłumaczenia, że to taka instalacja. Pani Ewa wyjaśnia mi, że mogę biegać, ale powinienem uważać na te wysokie pułapy, bo w końcu zrobię sobie krzywdę. Czyli co? W takim razie lepiej celować w ultra, bo tam tętno mam z reguły zbliżone do spoczynkowego? No może pan sobie to tak tłumaczyć. Dziękuję. Kurtyna!

Badania, badania, badania…

11 Grudnia 2021

Siedem pełnych tygodni. Prawie dwa miesiące. Tyle trwała moja przerwa po Łemkowynie. Mięśnie zregenerowały się dosyć szybko. Miałem wrażenie, że po trzech tygodniach mógłbym je już przewietrzyć, ale obiecałem sobie, że nie ruszę się, dopóki piszczel się zupełnie nie zagoi. Dziś jestem gotów. Czuje, że wszystkie komponenty mojego układu ruchowego są ponownie sprawne, więc najwyższy czas się trochę ruszyć i naoliwić. Wybieram się na 6 km, co znoszę bardzo przyzwoicie i nic mi nie dokucza. Nareszcie! Wracam do gry!

Do DFBG zostało 7 miesięcy. Dużo czasu, żeby się przygotować. Małżonka nie jest do końca zadowolona z tego pomysłu, ale ostatecznie zgadza się na rodzinne wakacje w Lądku Zdroju. Zostaje tylko ułożyć jakiś plan treningowy, ale na to jest jeszcze trochę czasu. Z ostateczną decyzją odnośnie samego startu wstrzymuję się do końca roku. Wtedy zmieniają się ceny wpisowego, więc jest jeszcze chwila, żeby się upewnić czy przypadkiem kontuzja nie postanowi kontratakować.

25 Grudnia 2021

– Misiek! No i co teraz? – pyta poddenerwowana żona.
– Z czym? – odpowiadam zdziwiony.
– No nie możesz biec w Lądku!
– Dlaczego?
– A jak ty sobie to wyobrażasz? Będziesz ganiał 2 dni po górach, a ja mam sama ogarnąć nasze dwa demony z wielkim bebzonem? Przecież to będzie ósmy miesiąc, wtedy będę już jak beczkowóz wyglądać! A potem mam jeszcze ciebie niańczyć przez kilka dni, bo nie będziesz mógł chodzić?!
– Yhy… słuszna uwaga drogi Watsonie….

Kurde, no racja. Termin będzie gdzieś na koniec sierpnia. No dobra, nie dyskutuję z ciężarną. Siła wyższa. W takim razie na DFBG lecimy za rok. Tymczasem najważniejsze to znaleźć plan B. Coś co pozwoli mi zrealizować moje chore ambicje. Coś co będzie większym wyzwaniem niż Łemkowyna. Coś z czego będę dumny. Jakaś mocna wrypa. Coś jak UTMB, tylko pod koniec pierwszej połowy roku. Wiem! Długo nie muszę się zastanawiać. Wyimaginowana żarówka świeci mi się nad głową, a w głowie huczą mi uroczyste fanfary! Ultra Trail Małopolska!

Dowód w sprawie

Już wcześniej zastanawiałem się nad tą imprezą, jako nad próbą generalną przed Biegiem Siedmiu Szczytów, ale uznałem, że jest zbyt blisko terminu DFBG. Nie dam rady pociągnąć dwóch takich łomotów w zaledwie 45-dniowym odstępie. Jeśli mam wziąć udział tylko w jednej z nich, to jest to bardzo dobry plan B. Ultra Trail Małopolska to festiwal biegów. Mają tam najkrótsze dystanse od 10 km. Kolejne to 35, 45 i 64 km. Potem jest setka dla zboków, stumilak dla czubków i wisienka na torcie: 240 km, ale to już zdecydowanie patologia.

Trudność Beskidu Wyspowego polega na tym, że jest tam mega dużo przewyższeń. Dlatego obawiam się, że ich koronny dystans to jeszcze dla mnie za dużo. Decyduję się na 100 mil. 170 km z różnicą poziomów rzędu 9000 metrów w górę i tyle samo w dół. Te liczby to odpowiednik głównego dystansu UTMB – Ultra Trail du Mont Blanc – Świętego Graala wszystkich ultrasów. Superbowl wśród biegów ultra. Wimbledon w świecie trailrunningu. Impreza tak prestiżowa, że łatwiej trafić główną wygraną w Eurojackpot, niż zostać wpisanym na listę uczestników UTMB. Mimo to, tak jak prawie każdy maratończyk marzy o złamaniu magicznej bariery trzech godzin, tak samo prawie każdy biegacz górski marzy o udziale w biegu wokół Mont Blanc.

Ultra Trail Małopolska to odrobinkę mniej prestiżowa impreza, jednak parametry techniczne trasy, którą wybrałem, są zbliżone, a na koniec dnia wyzwanie to wyzwanie. Będzie konkretnie. Raczej nie mogę liczyć na tak spektakularne widoki jak w Alpach, jednak polskie góry również mają w sobie coś urzekającego. Dodatkowo cześć trasy zahacza o Gorce, skąd przy dobrej widoczności rozpościera się fenomenalny widok na Tatry. Będzie pan zadowolony.

Po ukończeniu Łemkowyny dystans 170 km tak bardzo mnie nie przeraża, ale te przewyższenia każą się mocno przygotować. 9000 metrów w górę i drugie tyle w dół. To tak jak wdrapać się na Mount Everest, przy założeniu że rusza się z poziomu morza. Himalaiści mają w rzeczywistości trochę mniej do przebycia, ponieważ wysokość najwyższego szczytu Ziemi względem podnóży góry wynosi około 3700 metrów. To nawet nie jest połowa tego co będę musiał pokonać. Na szczęście u mnie będzie trochę cieplej i raczej na luzaku da się to zrobić bez tlenu.

Dziewięć kilometrów w pionie daje 50 metrów w górę i 50 metrów w dół na każdy jeden pokonany kilometr. Mało jest biegów z takim nachyleniem. To jest jakieś 16 pięter do pokonania i tak 170 razy, czyli niecałe 3000 kondygnacji przez cały bieg. Dużo. To tak jakby wdrapać się 17 razy na Burdż Chalifa, a potem zejść. To też tak jakby przejść z Galerii Mokotów do Arkadii na piechotę, tylko że w pionie i potem jeszcze wrócić. Albo tak jakby wejść na trzystopniowy schodek Bekvam z Ikei, żeby schować garnek do pawlacza, zejść z niego, następnie załadować w ten sposób jeszcze jakieś 14 tysięcy garnków. To też mniej więcej tak jakby skoczyć na skakance jakieś 90 tysięcy razy. Chyba robi wrażenie? A jeszcze trzeba przeć do przodu. Skoro już udało mi się przekonać samego siebie, że wyzwanie jest niczego sobie, czas wziąć się do roboty.

27 Grudnia 2021

Jedyne wątpliwości jakie mam odnośnie Ultra Trail Małopolska to moja ultra-filozofia. W samej Polsce jest tyle biegów, że życia nie starczy by przebiec je wszystkie. Dlatego przyjąłem założenie, że nie wchodzę dwa razy do tej samej rzeki. Chcę próbować za każdym razem czegoś nowego, a tutaj już biegłem w 2018 roku dystans 64 km. Wobec tego cześć trasy 170 będzie się pokrywać z tym co już zrobiłem. Niemniej moja przygoda na szlakach Ultra Trail Małopolska miała miejsce 4 lata temu i do tego w zimie, więc sceneria będzie teraz zupełnie inna. Poza tym nadal uważam, że ludzie, którzy organizują tę imprezę robią to na najwyższym poziomie. W moim skromnym rankingu najlepiej przygotowanych biegów górskich zestawienie otwiera Fundacja 4 Alternatywy, która robi właśnie Ultra Trail Małopolska. Nie ma co zwlekać, wchodzę na ich stronę i zapisuję się na UTM170. Przypieczętowane, zapłacone, więc musi być zjedzone. Teraz zostaje tylko przygotować się do biegu.

Profil trasy Ultra Trail Małopolska

2 Maja 2022

Logistykę mam dopiętą pod każdym aspektem. Mamy wesołą ekipę trzech wariatów, którzy nie mają lepszego pomysłu na jeden z majowych weekendów, więc postanowili spędzić go biegając po górach. Daniel i Tomek, którzy byli ze mną w Szczawnicy dali się namówić na kolejne męskie wakacje, mimo że są bez opcji All Inclusive i nikt tam za bardzo nie odpocznie. Jedziemy z Danielem na miejsce w czwartek, a Tomek dołączy do nas w piątek wieczorem.

Mamy elegancką i wygodną kwaterę z łazienką i łóżkiem dla każdego, a na tego typu wypad nic więcej nam nie potrzeba. Wprawdzie jest ona w Pcimiu, dobre 15 km od startu, ale korki powinny być zdecydowanie mniejsze niż w stolicy na Marszałkowskiej, więc raczej nie będziemy mieć problemów z dojazdem na miejsce na czas.

Mamy ciężko wypracowaną przez okres zimowy formę. Przynajmniej każdy z nas tak sobie to sprzedaje, a ostateczną weryfikację zostawiamy Szczeblowi. Czasu było dużo, ja osobiście kilometrów naklepałem co nie miara, do tego doszły jakieś ćwiczenia, rolka i moja nowa tajna broń: jeszcze w listopadzie, kiedy Mariusz pomagał mi dojść do siebie po zeszłosezonowej kontuzji, uznał, że musimy pozbyć się tego kija co mi utknął w dupie, bo przeszkadza on w utrzymaniu gibkości. W zasadzie to mój współczynnik sprężystości dąży do zera i najwyraźniej jestem zaprzeczeniem fizyki, bo prawo Hooke’a w moim przypadku zwyczajnie nie działa, niezależnie od zastosowanej siły. Trzeba popracować nad zakresem ruchowości.

Dostałem fajny zestaw ćwiczeń Vlada Ixela jako pracę domową. Całość trwa 17 minut, a wyłączając wstępniaka i napisy końcowe, zostaje mniej więcej kwadrans na samą aktywność. Za to uwielbiam Maria. Daje mi coś do zrobienia, ale mogę to ogarnąć nawet w ramach przerwy na fajka w robocie. Jak dla mnie jest to idealnie utrzymany bilans pomiędzy tym co mi się chce robić w ramach treningu uzupełniającego, a tym co muszę robić celem zminimalizowania ryzyka wystąpienia ponownej kontuzji.

Zaczynam tę sesję w Nowy Rok. Takie postanowienie, żeby stać się Elastyną w 2022. Co to dla mnie. Niestety już pierwsze ćwiczenie wywołuje bardzo intensywny dyskomfort. Nie potrafię kucnąć w takim rozkroku jak Vlad. Spinam się w sobie i już po kilku sekundach krople potu pojawiają mi się na czole, a ja muszę mocniej zacisnąć zwieracze. I ja mam tak wytrzymać 15 minut? Jezusie Mazarejski, jak to mawia mój synek…

Drugie ćwiczenie jakoś udaje mi się przewalczyć, przy trzecim mam znowu duże kłopoty, bo moja ręka nie jest w stanie pójść pionowo do góry. Max moich możliwości to jakaś żenująca imitacja Vlada z ręką wygiętą mniej więcej pod kątem 45 stopni. Serio? Jest aż tak źle?

Pot leje się już strumieniami, kolejnymi stęknięciami próbuję sobie dodać otuchy, ale na ten moment jedyne co udaje mi się dodać to kolejne pojękiwania fonetycznie przypominające coś w stylu “ja jebię, ale ciężko”. W tym samym momencie Vlad uśmiecha się do mnie z ekranu telefonu i z zadowoleniem dodaje “nice and relax… nice and relax here… this is nice and easy…”. Zapomniał dodać “my ass”…

Robię krótką przerwę i otwieram okno na oścież. Na dworze jest -10 stopni, więc momentalnie odczuwam ulgę. Powrót do przysiadu przychodzi mi z trudem, ale ostatecznie przechodzę do kolejnego ćwiczenia. Wygięcie nogi do wewnątrz uda na filmiku wydaje się dziecinnie proste, ale moja nawet nie chce drgnąć. Co jest? Próbuję jeszcze raz stękając i wydając z siebie inne podejrzane odgłosy. Zainteresowany Leon przybiega do pokoju i patrzy nam mnie ze zdziwieniem.

– Co robisz? – pyta zaciekawiony.
– yyyyy…. eeeeee…. ćficz… – odpowiadam z trudem.
– Co?
– NO ĆWICZĘ!!!! A przynajmniej próbuję! Ale zbyt miękka fryta ze mnie. – złoszczę się zatrzymując filmik.
– A mogę z tobą?
– Jasne, że możesz, tylko to dosyć trudne, zobacz musisz zrobić nogą tak… a nie, czekaj… ja ci nie pokażę, zobacz tu jest video, trzeba zrobić tak jak ten pan, ale to mega ciężkie jest….
– O tak? – pyta uśmiechnięty machając na przemian to jedną to drugą nogą jeszcze szybciej niż Vlad.
– Synku… idź się pobawić. Upokorzyłeś mnie. Jest mi wstyd…

Młody macha jeszcze przez chwilę radośnie kopytkami, po czym wychodzi dodając, że to łatwizna. Ja zostaję sam na placu boju. Przegrywam tę bitwę, ale woja trwa. Przynajmniej widzę jak na dłoni, ile mam do zrobienia. Łatwo się nie poddam. Od tego czasu staram się robić ten albo inny zestaw ćwiczeń na zwiększenie zakresu ruchowości.

Vlad Ixel – Sadyzm w czystej postaci

Wiem doskonale, że jedną sesją niewiele zdziałam. Kluczem jest regularność. Dopiero za jakiś czas będzie widać efekty tej pracy. Vlad pociesza mnie jeszcze jednym komentarzem: “It might take a week, it might take a month, it might take even a year”. Ufff… jest nadzieja!

Jakiś miesiąc temu udało mi się dojść do etapu gdzie jestem w stanie wykonać wszystkie ćwiczenia Vlada. Jeszcze nie w pełnym zakresie, ale w miarę swobodnie. Dzisiaj do plastic-mana jeszcze trochę mi brakuje, ale w porównaniu z tym co prezentowałem sobą w styczniu, czuje się jak pierwowzór Elastyny z Iniemamocni Disney’a.

Nowa jednostka treningowa pozwoliła mi przepracować ostatnie 5 miesięcy bez najmniejszej kontuzji. Przede mną ostatnie dwa intensywne tygodnie, następnie będę powoli schodzić z obciążenia, żeby w dniu startu odpalić rakiety. Będzie ogień.

15 Maja 2022

Jestem przygotowany. Serio, dawno nie czułem się tak gotowy do biegu jak teraz. Na kilka dni przed Łemkowyną miałem mokre gacie na myśl o tamtym wyzwaniu i bynajmniej nie było to spowodowane ekscytacją. Teraz będzie dalej, wyżej i dłużej, a mimo wszystko mam spokojną głowę.

I tak będzie ciężko, nie mam co do tego złudzeń, wszak nie jest to za bardzo możliwe, żeby przygotować się na 170 km i 30 godzin łomotu, ale zrobiłem wszystko co w mojej mocy, żeby wstydu nie było. Wyłączając grudzień ze statystyk, bo był to tylko powrót do regularnego biegania, od początku roku przebiegłem 1 662 km. Odległość z Warszawy do Podgoricy, stolicy Czarnogóry. Swoją drogą spoko miejsce, byłem tam kiedyś na wakacjach. Poświęciłem na to w sumie niecałe 140 godzin (chodzi o bieganie, a nie wizytę w Podgoricy), czyli prawie 6 dób. Przez 134 dni odpuściłem z bieganiem tylko 18, co oznacza, że odpoczynek zaliczałem średnio co 8 dni. To daje ponad 350 km każdego miesiąca, około 85 każdego tygodnia i jakieś 12 każdego dnia. Jednak w tym wszystkim pokonałem zaledwie żałosne 6,5 tysiąca metrów w górę i w dół. Przez 5 miesięcy! To nawet nie jest równowartość tego co mnie wkrótce czeka za jednym zamachem.

Statystyki przygotowań do Ultra Trail Małopolska

Za niecałe 2 tygodnie będę musiał przegrzmocić jakieś 10% mojego łącznego do tej pory dystansu naraz. Zajmie mi to ponad 20% całego czasu, który przeznaczyłem na bieganie przez ostatnie 4,5 miesiąca. I to w wariancie optymistycznym. W górę będę musiał się wspiąć o połowę więcej niż przez cały 2022. Ja pieprzę. Czy ja aby na pewno się dobrze przygotowałem? Zaczynam mieć wątpliwości.

No jak nie, jak tak. A teraz prędko, zanim dotrze do mnie, że to bez sensu! Owszem, można łupać jeszcze więcej, jeszcze dłużej, jeszcze dalej, a z pewnością jeszcze wyżej, ale przy moim trybie pracy, dwójce dzieci, trzecim w drodze, dwóch kotach i braku wzniesień w najbliższej okolicy to i tak powinni mi wręczyć medal w kategorii “multitasking to the max”. Albo przyjść i powiedzieć: weź się chłopie stuknij w ten pusty dzban, który masz na końcu szyi i zrozum, że nie masz szans ukończyć UTM. Co??? To potrzymaj mi kota i patrz! I drugiego też. I dzieci ogarnij. I obiad zrób. I teraz patrz!

Szkoda czasu na te bezsensowne dywagacje. Nic nie da się już poprawić, nie ma sensu teraz psuć sobie samopoczucia. Zapisałem się i zamierzam przebiec cały dystans, od startu do mety. Czas schodzić z obciążenia, a za 2 tygodnie pokazać na co mnie stać.

26 Maja 2022

Jestem umówiony z Danielem, że o 13 ruszamy z Warszawy. Jedyny problem to robota. Jak zwykle mam tyle do zrobienia, że już od wczoraj zdaję sobie sprawę, jak bardzo pobożne jest to życzenie, że będę mógł się delektować krótkim urlopem. Robię co mogę, żeby ogarnąć jak najwięcej, ale te wszystkie tematy zawodowe są jak łby Hydry. Z jednym się uporam, a dwa kolejne odrastają. Bez końca tak można, ale wyjazdu przecież nie przełożymy.

Podróż na Ultra Trail Małopolska mija mi błyskawicznie, bo Daniel prowadzi, a ja robię sobie hotspot z telefonu i staram się dociągnąć zaległe tematy. Robota z lapkiem na kolanach podczas jazdy samochodem do najprzyjemniejszych nie należy, znam trochę bardziej ergonomiczne pozycje pracy, ale jak się nie ma co się lubi, i tak dalej… Z transu wyrywa mnie dopiero bateria laptopa, która pada po niecałych 5 godzinach, co i tak krzyżuje moje plany, bo nie udało mi się dowieźć wszystkiego. Może trzeba było włączyć tryb oszczędzania baterii już na początku podróży? Dobra rada na przyszłość, w końcu całe życie się człowiek uczy. A tymczasem krótka przerwa z pewnością mi nie zaszkodzi. Resztę dokończę na miejscu, jak już będzie gdzie lapka podładować.

Na kwaterze meldujemy się przed 19. Wchodzimy do wynajętego apartamentu i oczom nie wierzę. Zawsze to ja szukałem miejscówek, tym razem Daniel postanowił mnie wyręczyć i przyznaję, że znalazł naprawdę perełkę. Jeśli ktokolwiek z jakiegokolwiek powodu postanowiłby spędzić urlop w Pcimiu, to myślę, że apartamenty Black Lion zadowolą go w pełni. I nie ma tu żadnej ukrytej reklamy. Zwyczajnie czyste, bardzo przestronne, świetnie urządzone mieszkanie w rozsądnej cenie. Do tego blisko na Ultra Trail Małopolska!

A widok z okna mamy taki!

Szybko się rozpakowujemy, przygotowuję dla nas uroczystą wakacyjną kolację, po której siadam z powrotem do roboty, a Daniel oddaje się właściwej urlopowej czynności, czyli relaksowi. Całe szczęście nie muszę się dzisiaj pakować na bieg, będziemy mieć na to jeszcze pół kolejnego dnia. Przed 22 udaje mi się pozamykać najpilniejsze tematy, więc jest jeszcze czas na towarzyskie piwko i oficjalne rozpoczęcie tych wyjątkowo krótkich wakacji. Nawet nie wiem jak to się dzieje, że kończy się jednak na dwóch piwkach, a ostatecznie przed północą lądujemy w łóżkach. Oddzielnych, żeby nie było.

27 Maja 2022

Liczyłem na to, że bez dzieci i budzika uda się pospać trochę dłużej, powiedzmy przynajmniej te 8 godzin, ale gdzie tam. Zegar biologiczny wie swoje i kilka minut po 7 daje mi do zrozumienia, że pora wstawać. Nie dyskutuję. Daniel też już przytomny, więc ogarniamy się powoli. Zabieram się za śniadanie. Daniel chce pomóc, ale stawiam sprawę jasno. Ja kucharzę przed biegiem, a Ty po, bo ja nie będę w stanie wtedy stać.

Samopoczucie mam jakieś średnie. Nie wyspałem się. A może jednak dwa piwka wieczorem to za dużo? W końcu starość, nie radość. Nie no chyba aż tak źle ze mną jeszcze nie jest? Może się rozruszam. Staram się nie myśleć o tym i przechodzę do pakowania rzeczy na bieg.

Jeszcze nie miałem okazji zmierzyć się z tak długą trasą, więc logistyka tego przedsięwzięcia to również wyzwanie. Rzucam wszystko na łóżko, które z trudem mieści moje koszulki, spodenki, gacie, skarpety, dresy, buffki, rękawiczki, buty i rękawki. Wszystko w 4 egzemplarzach: na start oraz do każego przepaku, których na trasie będą aż trzy. Dodatkowo plecak, 2 bidony, 2 czołówki i zapasowe baterie, kijki, powerbank, kable, chusteczki zwykłe i nawilżane, folia NRC, bandaż, gazik, plastry zwykłe i te na odciski, Sudocrem, kurtka, dokumenty, pieniądze, kubek składany i trochę jedzenia. To wszystko? A nie! Przecież jeszcze muszę mieć piąty komplet suchych ciuchów na metę, żeby się przebrać w coś ciepłego. No! Teraz to już chyba wszystko.

Muszę jeszcze tylko to wszystko sensownie podzielić, jednak mój największy problem to pogoda. Ma być chłodno, wietrznie i z przelotnymi opadami, więc nie jestem w stanie stwierdzić, czy ubiór na krótko będzie w porządku, zwłaszcza na noc. Dla pewności do każdego przepaku ładuję zarówno krótkie, jak i długie rzeczy, a wyboru będę dokonywać na bieżąco.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
Rzeczy potrzebne na 3-dniowy wypad w góry

Mniej więcej godzinę zajmuje mi spakowanie ubrań do oddzielnych worków, ale przynajmniej wszystko mam zabezpieczone. Zostaje jeszcze temat nawigacji na szlaku. Świadomie podejmuję decyzję o nie wgrywaniu trasy biegu do zegarka. Niesamowicie wygodne udogodnienie, jednak mam na swoją ultra przyszłość pewne plany, które o ile uda mi się je zrealizować, będą wymagały ode mnie nieco lepszej orientacji w terenie niż aktywna reakcja na komunikat “za 30 metrów skręć w lewo”. Muszę umieć się ogarnąć, znam oznaczenia szlaków, którymi będę lecieć, na wszelki wypadek wgrywam też trasę do telefonu, ale tę opcję traktuję jako ostateczność. Mam nadzieję, że oznakowanie organizatorów w zupełności mi wystarczy.

Ostatnia rzecz to buty. Ogumienie ważna sprawa, zwłaszcza, że ma padać. Po mniej więcej 20 000 km mojego łącznego przebiegu zdradziłem swoje ukochane Mizuno i przesiadłem się na Altry, w których biegam od listopada. Leżą znakomicie, więc to one mają być głównym obuwiem na Ultra Trail Małopolska. Problem tylko z tym, że jak już mi zmokną na początku to co do dalej? W mokrych mam lecieć? Moja stajnia trailowych siłonochów obejmuje obecnie tylko jedną parę Altra i dwie mocno już sfatygowane Mizuno. Wolałbym nie miksować, ze względu na zupełnie inny profil buta i cholewki, ale plan B trzeba mieć. W takim razie może ruszyć w starych buciorach, skoro na początku biegu ma padać i raczej będą zupełnie mokre, a na pierwszym przepaku przesiąść się na Altry? Rety taką mam zagwostkę, że nie wiem co robić. A to dosyć kluczowa kwestia, w czym będę molestować moje stopy przez 170 km. Altra? Mizuno? AltraMizuno? AltraMizunoAltraMizunoAltraMizuno… Kto tu będzie czarnym koniem?

Ostatecznie wybór pada na Altry. Może nie jest to najmądrzejsze rozwiązanie, bo mój przebieg w tym konkretnym modelu to 0 km. Serio serio. Stawiam na nówki sztuki, nieśmigane. Tak, wiem, trzeba przymierzyć, przestestować i tak dalej. Zrobiłem to na innym modelu. Ponad 1500 kilometrów utwierdziło mnie w przekonaniu, że Altra pasuje mi idealnie. Pokładam wiarę w wietnamskich producentów i liczę, że ten egzemplarz nie ma żadnych wad fabrycznych, które ujawnią się na trasie i uniemożliwią mi kontynuowanie podróży. Tymczasem jedne Mizuno lądują w worku na pierwszy przepak, a drugie na drugi. Na trzeci nie mam zapasowych oponek, zakładam, że 20 km przed metą będzie mi już wszystko jedno.

Mam już wszystko, więc teraz zabieram się za zrobienie obiadu, który podgrzeję przed startem. Po ugotowaniu przekazuję pałeczkę Danielowi. Ja jutro nie dam rady, więc od teraz ty waflujesz przy garach. Całe szczęście mojemu koledze taki układ odpowiada.

Jest południe, więc postanawiam spróbować się trochę zdrzemnąć. Może samopoczucie mi się odrobinę poprawi dzięki temu, poza tym podładowanie baterii przed tym co mnie czeka to nawet wskazany plan. Bunkruję się pod kołderką, a Daniel bierze zimne piwko i udaje się na taras, żeby mi nie przeszkadzać.

Nawet udaje mi się przysnąć na trochę, a przynajmniej tak mi się wydaje, chociaż co chwila dochodzą do mnie odgłosy otoczenia. Jakieś dzieci szczekają, psy płaczą, albo na odwrót, ktoś gdzieś jakiś remont robi, a całość zlewa się w nieustającą kakofonię uniemożliwiających zrelaksowanie się odgłosów. Niemniej baterie mam odrobinę bardziej podładowane, co nieznacznie podnosi mnie na duchu.

Do startu jest niewiele czasu, więc siadamy do ostatniej wieczerzy. Makaron powinien zapewnić mi sporo energii na sam bieg. Wciągam solidną michę i już po chwili siedzimy w aucie zmierzając do bazy Lubogoszcz. Doskonale pamiętam brak możliwości podjechania samochodem na miejsce startu 4 lata temu w zimie, ale po cichu liczyłem, że może coś się w tym temacie zmieniło i w lecie będzie można podwieźć tyłek trochę bliżej. Wszak jak mam lecieć 170 km, to wolałbym, żeby to było te 170 km, a nie 171.

Rogrzewka przed startem

Niestety bardzo szybko okazuje się, że moje nadzieje są złudne. Auto trzeba zostawić na prowizorycznym parkingu mniej więcej w połowie podjazdu, skąd jedyna możliwość dotarcia na start to piechtobus, a ekwipunek trzeba wnieść na plecach. 3 worki na przepak, jeden depozyt na metę oraz to co muszę mieć ze sobą na start daje dobre 10 kilo bagażu, więc całe szczęście, że Daniel jest ze mną i pomaga mi wtaszczyć na górę część mojego sprzętu. Daleko nie mamy, to zaledwie jakieś 600 metrów, ale idziemy powolutku, żebym się nie zmęczył za bardzo, więc dopiero kilka minut po 16 meldujemy się w bazie Lubogoszcz.

Idę oddać swój depozyt na metę. Przechodzę obok kuchni w bazie Lubogoszcz, z której ktoś w tym momencie odbiera naleśniki. Ten delikatny aromat smażonego ciasta wymieszany z truskawkowym dżemem zaczepia mnie za żuchwę i lekko ją opuszcza, przez co ślinotok wydostaje się na zewnątrz. Zjadłbym. Wyglądają zacnie. Kurde, a może by tak? Nieeee, bez przesady, 2 godziny temu zeżarłem pół wiadra makaronu, to chyba powinno być ok. Chociaż takim małym naleśniczkiem na deserek to bym nie pogardził. No może następnym razem.

Zdaję depozyt i udaję się na kontrolę wyposażenia obowiązkowego. Trochę trzeba odstać w kolejce, bo razem z nami startują wariaci na dystansie 105 km. W sumie jest nas 140 świrów, a weryfikują tylko dwie osoby. Niemniej już po kilku minutach jestem dopuszczony do strefy startu i…. zaczyna padać. Ale nie to, że bździ. Pompuje tak, że zaczynam żałować, że nie ma parasolki na wyposażeniu obowiązkowym. Do tego wieje dosyć mocno. Chowam się pod wielkim banerem któregoś ze sponsorów i czuję, że do tego wszystkiego zaczyna doskwierać mi mały głodek. 15 minut do startu, a mi się żreć chce. No słabo trochę. Ale Daniel-zawsze-chętnie-we-wszystkim-pomogę-Wierzbicki rzuca tylko, że poleci na stołówkę w bazie Lubogoszcz i mi coś przyniesie, tylko żebym się określił. Naleśnika bym zjadł… Mówisz i masz – dodaje mój przyjaciel i już po chwili zjawia się z talerzem dwóch naleśników.

Tankowanie przed biegiem

Wciągam oba momentalnie, cały czas chowając się pod bannerem, co wzbudza drobne podśmiechujki pośród obsługi biegu. Brzuch mam z powrotem pełny, przynajmniej na chwilę, więc chociaż jedna bolączka mi odpada. Tymczasem zaczynam się zastanawiać co z kurtką. Pada dosyć mocno, ale początek trasy prowadzi przez gęsty las i zaczyna się 300-metrowym podejściem, więc jak założę na siebie dodatkową warstwę, z pewnością się zagotuję. Z pomocą przychodzi mi ponownie Daniel, który chyba aspiruje na funkcję serwisowego w padoku Formuły 1 i dba o mnie jak o oponę bolidu, oddając mi swoją kurtkę, żebym nie tracił ciepła przed startem. Złoty chłopak.

Błąkam się trochę po strefie startu. Kilka lat biegania po górach spowodowało, że nawet udaje mi się rozpoznać kilka osób. Jest Łukasz ze Szczytografii, co raczej gwarantuje fantastyczną oprawę wideo po biegu. Chłopak robi naprawdę niesamowitą robotę i sam czasami wracam do jego relacji z UltraJanosika, żeby miło powspominać tamtą wrypę. Jest też kolejny Daniel, który miał biec ze mną 170 km, ale ze względu na Covid postanowił zrobić coś lżejszego i zdecydował się na skromne 105 km. Miło zobaczyć znajome buźki, a takiego zagęszczenia Danieli na metr kwadratowy to biegi górskie jeszcze chyba nie widziały.

10 minut do startu, wszyscy zawodnicy skupiają się na końcu placu, bo tam jest trochę więcej drzew, więc można się uchronić przed deszczem. Ja stoję przy samym starcie pod bannerem, niedaleko Daniela i widzę, że w moją stronę zmierza jakiś koleś uśmiechając się szeroko.
– Cześć! Artur. – rzuca na początek.
– Czeeeeść…. Daniel…. – odpowiadam podejrzliwie.
– Wiem! – rzuca szybko, czym wzbudza moje jeszcze większe podejrzenia. – przecież biegliśmy razem Mnicha.
Doznaję olśnienia. Jak to dobrze, że na świecie są zdecydowanie bardziej ogarnięci ludzie ode mnie. To Artur Baran, któremu nieudolnie próbowałem dotrzymać kroku po tym jak minął mnie na zbiegu do Krościenka podczas Biegów w Szczawnicy. Mocny kocur, wtedy zajął trzecie miejsce, więc tym razem zapewne też będzie walczył o podium.

Chłopak celuje w okolice 25 godzin, co wydaje mi się totalnie poza moim zasięgiem, Dodaje też, że Marcin Świerc również będzie mocno walczył. To Świerc też biegnie?!?! Ano biegnie. Wtajemniczonym gościa nie trzeba przedstawiać. Dla tych, którzy świat ultra traktują z pewną pobłażliwością powinna wystarczyć informacja, że to w zasadzie jeden z najbardziej utalentowanych polskich biegaczy górskich. Chcąc konkurować ze Świercem, równie dobrze mógłbym próbować pokonać Igę Świątek w tenisie i to chociaż w jednym secie albo Olkę Mirosław we wspinaczce na czas. Wynik za każdym razem byłby zdecydowanie ten sam.

W tym momencie dociera do mnie jaka mocna ekipa się zebrała. Same przekocury, więc z godnością porzucam walkę o podium, niech zajmą się tym zawodowcy, ja tymczasem skupię się na dowiezieniu swojego celu, czyli połamaniu 30 godzin. W poprzednich dwóch edycjach udało się to tylko dwóm osobom spośród 66, które wystartowały. Wygląda na to, że tym razem obsada jest dużo mocniejsza, więc mnie zadowoli pokonanie samego siebie. Lokata to kwestia drugorzędna.

Jakieś 5 minut przed startem

Za momencik będziemy ruszać, ale nikt za bardzo nie podchodzi na linię startu. Wizja 170 km nie zachęca do szarżowania. Będzie aż nadto czasu, żeby się popisać, a najważniejsze to nie przepalić się na dzień dobry. Poza tym wszyscy nadal chowają się przed deszczem. Przynajmniej tym razem nikt nie powie, że wodotrysków nie było, jednak wolałbym je zobaczyć w odrobinę innej formie.

Ostatecznie w pierwszym rzędzie staje Marcin Świerc, za nim jest dobre 5 metrów miejsca, którego nikt nie chce zająć, dopiero potem ja i reszta ekipy. Konferansjer odlicza sekundy do startu, oddaję Danielowi kurtkę, na co ten rzuca zwięzłe “trzymaj się”, wracam na swoje miejsce i ostatni raz sprawdzam swój ekwipunek. Nic nie odstaje, nic nie uwiera, wszystko spakowane, a przynajmniej mam taką nadzieję. Kijki mam od razu pod ręką, bo za 50 metrów czeka nas podejście i wsłuchuję się w hipnotyczne 7… 6… 5… 4… 3… 2… 1… Ogień!

Ultra Trail Małopolska

BAZA LUBOGOSZ -> PRZEŁĘCZ JAWORZYCE (21 km)

Biegnijcie zdrowo, nie wywalajcie się, bądźcie dla siebie mili, Michała pozdrawiam gorąco. To są ostatnie słowa konferansjera, jakie słyszę za swoimi plecami ruszając na 170-kilometrową wycieczkę po Małopolsce. Jeszcze przez chwilę zastanawiam się o jakiego Michała chodzi, ale w sumie co to za różnica. Trzeba robić swoje.

Świerc wystrzelił jak z procy, jeszcze wszyscy nie przekroczyli linii startu, a ten już wspina się na pierwszy dwukilometrowy odcinek w kierunku Lubogoszcza. Gdzie tam wspina się, on skacze jak kozica, sadząc kilkumetrowe susy i dając wszystkim do zrozumienia kto dzisiaj rozdaje karty. Mocny kocur.

Wokół mnie pada deszcz, a ja realizuję swoją strategię i pod górę podchodzę. Pracuję kijkami, żeby się rozgrzać, bo deszcz i wiatr mocno mnie wychłodziły. Ze zdziwieniem patrzę, jak tracę kolejne pozycje. Dziki obok mnie lecą pod górę. Serio? Co wy tak z grubej rury zaczynacie? Przed nami 170 kilometrów, na których będzie się można jeszcze wykazać, może warto zostawić sobie trochę sił? Ok, w przypadku niektórych tylko 105 km, ale nadal to jednak niemało. Myślę sobie, że to jacyś wariaci lecą pierwsze kilka metrów na pokaz, ale gdzie tam. Coraz więcej osób mnie mija. Przyznaję, że podejście nie jest strome, ale mimo wszystko ja tylko idę. Żwawy marsz pozwoli mi się za chwilę rozgrzać, ale też nie przepali mnie na początku, a przynajmniej taką mam nadzieję.

Po pierwszym kilometrze w tempie 10min/km myślę sobie, że nie jest źle. Jeśli utrzymam to do końca biegu, uda mi się połamać te magiczne 30 godzin. 10 minut na każdy ze 170 kilometrów. 6 kilometrów na godzinę. Kurde jak sobie o tym myślę, to to jest strasznie wolno. No przecież to w zasadzie tempo spacerowe. Moja babcia spaceruje chyba szybciej. Muszę to tylko wyekstrapolować 170 razy i jestem w domu. Brzmi banalnie, więc jestem dobrej myśli. Ultra Trail Małopolska padnie jutro przed 23! Szkoda tylko, że nadal pada. Właściwie to teraz leje.

Po ponad 2 kilometrach nie chce przestać lać, a ja docieram do pierwszego szczytu. Dobra, teraz będzie z górki. Nie mam pojęcia który jestem, bo nie widzę kto jest z jakiego dystansu. Przez chwilę próbuję to ogarnąć, ale co to za różnica. Wzruszam ramionami. Nie dbam o to i pilnuję czasu. 30 godzin to mój cel. Nic innego.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

Puszczam się w dół zbocza w strugach deszczu, ale staram się nie szarżować. Muszę szanować czworogłowe w udach, bo mają mi dzisiaj długo posłużyć. W zasadzie to dziś i jeszcze jutro. Nie rozpędzam się do zawrotnych prędkości, jednak mimo wszystko zaczynam odrabiać straty. Jesteśmy chwilę po starcie, więc biegniemy jeszcze wszyscy obok siebie, a ja wyprzedzam kilka osób, które przegoniło mnie na pierwszym podbiegu.

Jakieś 300 metrów niżej zaczynamy kolejne podejście zielonym szlakiem na Lubogoszcz. Tutaj brakuje już dzików, którzy biegliby pod górę. A może oni są znacznie przede mną? W każdym razie wszyscy grzecznie maszerują, nikt nie próbuje gwiazdorzyć. Do deszczu zdążyłem się już przyzwyczaić, w końcu też rozgrzałem ciało, majtając rękami na wszystkie strony. Można cisnąć!

Trochę irytujący ten deszcz zaczyna się robić. W zasadzie to wszystko mam już mokre. Koszulka, spodnie, gacie, skarpetki, wszystko. Staram się ruszać żwawo, żeby nie zmarznąć ale wiatr i tak robi swoje. Miejscami wbiegam w bardziej zalesione obszary, co przynosi ochronę przed wiatrem, jednak na odkrytych przestrzeniach mocno odczuwam brak dodatkowej warstwy cieplnej. Nie myślę o tych niedogodnościach i skupiam się na swojej robocie.

Dociera do mnie jedna dziwna rzecz. Ja, który zawsze na zbiegach zostawałem w tyle, a straty odrabiałem na podejściach, tutaj lecę czerwonym szlakiem w dół i pobieram wszystkich jak leci. Nawet ci na setkę biegną wolniej. A ja się nie żyłuję jakoś wyjątkowo, jednak daje mi to do myślenia. Czy ja przypadkiem nie szarżuję za bardzo? No chyba nie, bo nawet się nie przemęczam. Kurde jaki szał. Mam wrażenie, że lecę zupełnie na luzaku, ale przecież niepodobne tak gonić. Spoglądam na zegarek, a tam 4:30 min/km. No dobra. Hold your horses! Co prawda jest z górki, ale na tym etapie to jednak szaleństwo, które tłumaczy dlaczego łykam każdego jak młody pelikan w locie. Więc teraz już na spokojnie, zanim przepalę się na dobre i tyle będzie z moich zmagań na Małopolska Ultra Trail.

Po koniec drugiej godziny biegu, gdzieś w okolicach 14. kilometra zatrzymuję się na pierwsze siku. Dosyć wcześnie jak na mnie, z reguły mało staję za potrzebą na zawodach, ale jest dosyć chłodno i wilgotno, więc pewnie też nie pocę się tak jak zazwyczaj. W normalnych warunkach cała operacja zajęłaby mi mniej niż minutę, ale w obecnej sytuacji jest to niemożliwe. Mam na spodniach kompresyjny pas biodrowy, który służy mi za dodatkową kieszeń wokół całego ciała. Fantastyczny wynalazek na bieg, jedna z najlepszych inwestycji w sprzęt do ultra, jakie poczyniłem. Do środka zapakowałem powerbank, telefon, chusteczki, baterie, kable do ładowania, a na zbiegach podczepiam do niego również moje kije i nadal jest w nim masa miejsca.

Pod kątem pojemności wszystko super, ale wyszczać się w tym to jakaś masakra. Zwłaszcza teraz, kiedy wszystko na sobie mam mokre i całość klei się do ciała. Ten pas biodrowy jest kompresyjny, czy tam modelujący, jakbym był kobietką, cieszyłbym się że znakomicie podkreśla sylwetkę, pod warunkiem że miałbym co podkreślać, ale w tym momencie mam z nim mega problem. Jeszcze ściągnąć go w dół i się załatwić to pół biedy, ale włożyć z powrotem na dupę to jakaś masakra. Gibię się na boki prezentując jakąś żenującą parodię tańca ludowego, a w rzeczywistości próbuję założyć gacie. Dobrze, że na tym etapie stawka się już na tyle rozciągnęła, że nikogo nie ma w pobliżu. A nie, czekaj… Dogania mnie czterech kolesi. Zatrzymuję na chwilę swoje wygibasy, żeby oszczędzić chłopaków. Martwię się zwyczajnie o nich, że padną ze śmiechu i nie będą mogli wstać. Stoję tyłem do nich z gaciami spuszczonymi do połowy ud, udaję że sikam, żeby nie było dziwnych podtekstów, tamci mijają mnie bez słowa, a ja kątem oka zauważam, że wszyscy są mają fioletowe numerki, więc atakują dystans 105 km.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Bartek Konopka

Jest jakiś plus całej tej żenującej sytuacji, przynajmniej nie straciłem żadnej pozycji. Jeszcze chwilę walczę ze swoimi mokrymi pantalonami, których wciągnięcie na tyłek jest bardziej utrudnione przez skostniałe z zimna dłonie, ale ostatecznie udaje mi się to zadanie, a ja dumny z siebie jak paw, puszczam się w pogoń za chłopakami, którzy przed chwilą mnie pocisnęli.

Gonię ich czerwonym szlakiem i po kilku kilometrach są już w zasięgu ręki, a raczej nogi. Już jestem gotów uruchomić mój wewnętrzny system DRS i pobrać ich po zewnętrznej, ale cały plan krzyżuje mi sznurówka, która się rozwiązuje, więc muszę stanąć zawiązać buta, a chłopaki znowu mi się oddalają. Po krótkiej chwili znowu ich doganiam, jesteśmy akurat na podejściu więc łatwo przychodzi mi wyprzedzanie. Cisnę wszystkich czterech jednego po drugim, wbiegam na szczyt wniesienia i puszczam się w dół taki dumny, że nie zauważam skrętu w prawo w krzaki i lecę przed siebie ubitą ścieżką. Całe szczęście, że wyprzedzone chłopaki są zaraz za mną i krótkim “E!!”, które w języku ultrasów oznacza “Ej pusty dzbanie, trzeba było skręcić w prawo, weź ogarnij sobie oznaczenia trasy, albo skup się bardziej na tracku”, dają mi do zrozumienia, że czeka mnie mała cofka pod górę. Kurde dlaczego wraca się zawsze pod górę? Nigdy nie zgubiłem się na szlaku podchodząc. Prawo Murphyego i wszystko jasne. A ci po raz kolejny mi uciekli. Nie odpuszczam, gonię ich dalej.

Do trzech razy sztuka. W końcu udaje mi się wyprzedzić chłopaków na dobre. Nic nie krzyżuje mi tych planów i lecę dalej samotnie aż do pierwszego punku odżywczego na Przełęczy Jaworzyce.

PRZEŁĘCZ JAWORZYCE -> RABKA ZARYTE (25 km)

Punkt pod chmurką, na szczęście deszcz odrobinę odpuścił i już nie jest tak nieprzyjemnie. A może zwyczajnie jest mi już wszystko jedno. W każdym razie z radością tankuję bidony ciepłą herbatką, do której wrzucam po kilka kostek cukru. Do tego mam okazję spróbować zupki marchewkowej, która jest tak zajebista, że wychylam 2 kubki. Od razu czuję jak ciepła strawa grzeje mnie od środka. Uwielbiam zupki na biegach ultra. Zwłaszcza takie gęste. Dobrze wchodzą, nie trzeba ich gryźć, nawet w ciepłe dni dla mnie stanowią najlepsze paliwo na bieg.

Poza tym punkt raczej skromny, ale mają również pomarańcze, a cytrusy mój organizm również toleruje bardzo dobrze, więc zajadam się nimi jak panda bambusami. Są naprawdę przepyszne. Soczyste i słodziutkie. Skąd oni takie dobre pomarańcze wzięli? Omnomnom. Kurde jakie dobre. Mogę jeszcze? Dzięki! Wspaniałe. Może coś jeszcze na drogę? A co tu jeszcze macie dobrego? Cukiereczki? Ok, wezmę krówkę. Dla bezpieczeństwa jedną, bo nie wiem jak bardzo mordę sklei, na szczęście ta wydaje się być całkiem delikatna. Najedzony, napity i zadowolony najchętniej położyłbym się teraz na werandzie, ale niestety, jeszcze długa droga przede mną. Ruszam na najdłuższy odcinek na całej trasie. Przede mną 25 kilometrów bez punktu odżywczego, a po drodze 2 ciężkie podejścia. Do mety mam 150 kilometrów. Matko i córko, jak to brzmi? Jeszcze 150 km. Łemkowyna. Będzie ciężko. No ale to wiedziałem już momencie zapisywania się na bieg.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Bartek Konopka

Ruszam z przełęczy dowiadując się, że Świerc oczywiście prowadzi i mam do niego jakieś 20 minut straty. W sumie nie tak źle jak na początek. Zajmuję głowę ekstrapolowaniem tej różnicy na pozostałą część trasy, oczywiście przy założeniach, że obaj utrzymamy to samo tempo. Bardziej wyrafinowanego modelu analitycznego w głowie nie jestem w stanie postawić na szybko, ale grubo licząc wychodzi mi, że będę na mecie niecałe 3 godziny po złotym medaliście Mistrzostw Polski w biegach górskich na długim dystansie. Dobre i to! A kilometry lecą.

Co chwila mijam przydrożne kapliczki, są większe, są mniejsze, ale w pewnym momencie natykam się na wypasioną wersję lokalnego miejsca kultu z ławeczką i kwiatami. Można przysiąść i pokontemplować. Strasznie urokliwe są te miejscówki. Widuję je na szlakach wszystkich ultramaratonów. Trochę miałem sobie za złe, że Łemkowynę przeleciałem na zasadzie odklepania i zaliczenia, aczkolwiek tam miałem mega kryzys, który trwał w zasadzie od 25. km aż do samej mety, więc w jakiś sposób sam próbuję siebie usprawiedliwiać, niemniej obiecałem sobie, że jak już przyjeżdżam w góry, to muszę się nimi też podelektować. Dlatego tym razem nie mam problemu z tym, żeby zatrzymać się na chwilę i strzelić fotkę. Modły odpuszczam, nie do końca mój klimat, poza tym aż tyle czasu nie mam, żeby klepać zdrowaśki, tym bardziej że pogoda nadal nie dopisuje. Niemniej mam chwilę, żeby złożyć ofiarę z własnego potu, z nadzieją, że bez krwi się na ten moment obejdzie, na poczet pomyślności na trasie Ultra Trail Małopolska. Nie ma pełni księżyca, wiec dla pewności i podkręcenia skuteczności moich inkantacji spluwam trzy razy przez lewe ramię dodając magiczne Expecto Patronum i śmigam dalej, być może wyczarowany opiekun będzie czuwać nad moimi zmaganiami.

Patrzę na zegarek, który pokazuje tempo 7,7 min/km po jakichś 26 kilometrach. Że co?!?! Ja pieprzę, zdecydowanie za szybko! Lecę na 23 godziny. To nie może się udać. Muszę trochę wyluzować, bo się przepalę. Zaczynam dywagować czy już nie jest za późno, może już za bardzo przycisnąłem i na koniec biegu odbije się to czkawką. Z drugiej strony pierwsza część trasy jest znacznie łagodniejsza, więc pewnie cały wypracowany zapas gdzieś mi ucieknie w dalszej część szlaku. Kłócę się sam ze sobą, aż w pewnym momencie rozglądam się wokół i rzucam siarczyste noszkurwamać! Nigdzie nie widzę oznaczeń trasy. Zamiast skupić się na pilnowaniu drogi, zająłem się rozmyślaniem. Eh. Co zrobić. Cofka. Po górę, jakżeby inaczej.

Tragedii nie ma, muszę wrócić jakieś 200 metrów. W obie strony to prawie pół kilometra. Co za niefart. Jednak sam jestem sobie winien. Skup się! Piłka w grze! Już po chwili jestem z powrotem na trasie i lecę dalej żółtym szlakiem w dół do Lubienia, po drodze mijając kolejne kapliczki. Expecto Patronum miało być a nie Avada Kedavra!

W okolicach 30 kilometra staję na drugie już siku. Nieprawdopodobne jak na mnie, ale z drugiej strony to dobry znak. Z pewnością się nie odwadniam. Pod tym kątem dobrze, ale jakoś tak ciężko mi na żołądku. Mam wrażenie, że trochę mi przeszkadza ta podwójna porcja zupy, którą zjadłem i poprawiłem dużą ilością pomarańczy. Jakby nie mogło mi się przetrawić wszystko. Czuję, że coś tam mi na kiszkach leży. Mam nadzieję, że zaraz się strawi i będzie można gnać. Całe szczęście nie jest to bardzo uciążliwe i nadal mogę biec. Z naleśnikiem przed startem było podobnie. Też go czułem przez dobre kilka kilometrów, dopiero z czasem tasiemiec się nim zajął. Najwyraźniej on też nie do końca wyrabia, ale cóż zrobić. Każdy ma swój krzyż.

To jest największe wyzwanie w biegach ultra: jak zjeść wystarczająco dużo, żeby zapewnić odpowiednią ilość paliwa dla organizmu, a równocześnie na tyle mało, żeby nie obciążyć żołądka i móc biec bez problemów dalej. Złoty środek, który tak trudno jest znaleźć, tym bardziej, jeśli akurat na punkcie odżywczym jest dobre żarcie. Tym razem najwyraźniej odrobinę przesadziłem, jednak sytuacja nie jest kryzysowa. Za kilka kilometrów nadmiar powinien się przepalić i będę mógł gnać przed siebie.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Mateusz Lewita

Po 4 godzinach biegu zbliżam się do Lubienia. Okoliczności przyrody są zupełnie inne, ale pamiętam doskonale to miejsce sprzed 4 lat, kiedy biegłem Winter Trail Małopolska. To tutaj złapały mnie wtedy pierwsze mocne skurcze i kazały się zatrzymać na dłuższą chwilę. Dzisiaj forma jest znacznie lepsza, więc problemów mięśniowych na ten moment brak, jednak nadal jest to bardzo trudny technicznie odcinek ze względu na porozrzucane wszędzie kamienie. Muszę pilnować każdego kroku, a na ten moment jest to utrudnione przez wszechobecny zmrok. W zasadzie to jest już na tyle ciemno, że bez czołówki nie da się biec, więc włączam ją na stałe, co zupełnie zmienia moją percepcję. I stała się jasność.

Zbliża się noc. Będzie długa i samotna, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Dochodzę do końca żółtego szlaku, biegnąc przez pola łąk, wsłuchując się we wszechobecną grę świerszczyków. Wygrywają swoją melodię zupełnie nie przejmując się moją osobą, zakłócającą ich codzienność jaskrawym światłem czołówki, tupaniem i sapaniem zmęczonego warchlaka. No zajebiście jest. Za to uwielbiam te ultramaratony. Cisza, spokój, tylko ja i góry. Albo lasy. Albo łąki. Nikogo w zasięgu wzroku. Nikt nie dzwoni. Nikt nie pisze maili. Nikt nie zaczepia na Teamsach. Uwielbiam to. Uda już dają się mocno odczuć, wchodzą w dupę te przewyższenia, mimo że wcale nie było ich jeszcze tak dużo, a mimo to jest tak przyjemnie, że aż się chce, żeby jeszcze jakiś podbieg dał mi bardziej w kość. Dziwnie brzmi, prawda? Ale bez kitu, podoba mi się!

W samym Lubieniu przechodzę przez drogę wojewódzką bez problemu, bo akurat nic nie jedzie i rozpoczynam atak szczytowy na owiany legendą Szczebel. Sama góra wznosząca się na wysokość niecałego kilometra być może nie wzbudza respektu, ale zaledwie trzykilometrowe podejście z ponad półkilometrową różnicą poziomów każe z pokorą spojrzeć na ten lokalny szczyt.

Mocno pracuję rękami i powoli, mozolnie wspinam się na górę. Średnia prędkość spada mi do żałosnych 17 min/km, ale i tak jest to wystarczająco dużo, żeby dogonić konkurencję. Łapię jakiegoś Austriaka, który przyjechał do Małopolski na ślub i przy okazji postanowił się nieco sponiewierać. Chwilę pogawędziliśmy, po czym ruszyłem mocniej do przodu, zostawiając Felixa za sobą. Podejście jest naprawdę ciężkie, ale kilka minut po 22 melduję się na szczycie. To w tym miejscu następuje zmiana warty. Zmęczone dwugłowe ud mogą sobie teraz odpocząć, a w kość dostaną czworogłowe, bo przede mną trzykilometrowy zbieg zieloną trasą w kierunku Lubonia Wielkiego.

Luboń, no właśnie. Podejście na Szczebel było pierwszym mocnym na trasie. Dało popalić, ale miałem jeszcze sporo sił. O samym Szczeblu krążą nawet piosenki, jakoby rzekomo to właśnie on rządził na “U-Te-eMie”, ale ja doskonale pamiętam to drugie wzniesienie sprzed 4 lat. Luboń Wielki. Niewiele ponad 2 kilometry i prawie 400 metrów w górę. I to zaraz po wejściu i zejściu ze Szczebla. Zmęczone i wchodzące w dupę nogi dostają potężny łomot i kiedy wydaje im się, że po osiągnięciu tego drugiego szczytu mogą sobie w końcu odrobinę odpocząć, czeka je jeszcze 3-kilometrowy zbieg niebieskim szlakiem do Rabki-Zdroju z prawie 600-metrową deniwelacją.

Luboń Wielki o 11 w nocy

Cztery lata minęły i w tym temacie nic się nie zmieniło. Dla mnie podejście na Luboń Wielki i zbieg z niego to rzeźnia. Nogi już bolą, mimo że nawet maratonu jeszcze nie przebiegłem, ale przynajmniej się do tego dystansu zbliżam. Przede mną jeszcze ponad 130 kilometrów. Dodatkowo bolą też ramiona od silnej pracy kijkami, a od mokrych rąk zrobił mi się wielki odcisk wewnątrz prawej dłoni i teraz za każdym razem jak ściskam kijek, muszę zagryzać mocniej zęby, żeby nie rzucić mięsem w eter.

Wspinam się mozolnie pod górę, kilometry wloką się niemiłosiernie. Czuję się jak leniwiec. Próbuję się przemieścić, ale mam wrażenie, że nic się nie zmienia. Żółw, ślimak i dżdżownica to przy mnie wyścigówki. A ja prawie stoję w miejscu i sapię jakby mi zaraz miały się płuca wywrócić na lewą stronę. Z ciekawości sprawdzam strefy tętna na zegarku. Mój pokazuje 110, czyli rozgrzewkę. Tyle że ja już jestem rozgrzany!

Na szczycie melduję się o 11 w nocy, a zbiegając z Lubonia spuszczam sobie naprawdę solidny łomot, więc z miłą chęcią staję na kolejne siku. Daję chwilę odpocząć mięśniom, a przy okazji utwierdzam się w przekonaniu, że system nawadniania działa bardzo przyzwoicie. Minus tylko taki, że temperatura na noc znacznie spadła i teraz już marznę. Bez kitu jest mi zimno, głownie przez to, że mam mokre ciuchy. Dodatkowo żałuję, że nie wziąłem rękawiczek na start. Dłonie mam skostniałe, marzy mi się ciepełko. Mógłbym wyciągnąć kurtkę z plecaka, ale pomoże to tylko na korpus, a do Rabki zostało mi ledwie kilka kilometrów. Tam czeka na mnie przepak ze świeżymi ciuszkami, wiec przystanek na kopanie w plecaku odpuszczam. Już wiem, że z pewnością na dalszą część nocy założę bluzę. O tak! Już nie mogę się doczekać.

Ostatnia prosta przede mną. Manewruję pomiędzy kamieniami, myśląc ciągle o tych ciepłych i suchych ciuszkach, które na mnie czekają. W pewnym momencie ląduję na prawej nodze, lewą przekładam już do przodu, ale niestety prawa stoi mało stabilnie na mokrym kamieniu i pod wpływem zmiany środka ciężkości zsuwa się z tego głazu w dół zbocza ciągnąc za sobą moje bezwładne ciało. Oczyma wyobraźni wizualizuję sobie bliskie spotkanie trzeciego stopnia mojej szczęki z kamienistym podłożem, zaciskam zęby, żeby nie wszystkie powypadały przy zderzeniu z ziemią i ostatkiem sił próbuję się ratować. Staram się wybić do góry, opierając cały ciężar ciała na krawędzi pięty, co ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nawet mi się udaje. Podskakuję w górę, a prawa noga siłą rozpędu wędruje do góry jak kopyto Roberto Carlosa po oddaniu słynnego strzału z rzutu wolnego na bramkę Fabiena Bartheza. W tym samym momencie jakąś nadprzyrodzoną mocą cofam w locie lewą nogę i ląduję na niej z oczami wypadającymi mi z orbit ze zdziwienia, że nadal mam taką samą liczbę zębów, jak przed kilkoma sekundami.

Z wrażenia staję w miejscu i rekonstruuję zdarzenia, żeby ogarnąć co tu się przed chwilą stało. Bez kitu, bardzo niewiele brakowało do mojego pierwszego DNF, spowodowanego połamaniem kilku części ciała. Jeszcze chwilę kontempluję nad swoim kocim ruchem, nawet nie zauważając zbliżającego się zawodnika z mojego dystansu. Tracę jedną pozycję, ale najważniejsze, że żyję i mam się dobrze. Ostatnie metry w dół pokonuję już znacznie wolniej, jeszcze bardziej pilnując każdego kroku i pół godziny przed północą melduję się na drugim punkcie odżywczym w Rabce.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

RABKA ZARYTE -> OBIDOWA (14 km)

Przepak znajduje się w szkole podstawowej, więc przynajmniej jest ciepło. Siadam na ławeczce i już po chwili doskakują do mnie wolontariusze. Jest jak na wakacjach All-Inclusive. Jeden przynosi drinki, które można pić bez ograniczeń, więc decyduje się na colę i herbatę. Drugi przynosi mi worek z ciuchami, więc w końcu mogę zrzucić przemoczone łachy i założyć coś suchego. Jeszcze inna osoba podaje żarcie pod nos. Chyba mógłbym tu zamieszkać, ale przecież trzeba lecieć przed siebie jeszcze 125 km. No i to jedzenie na ciepło tym razem to jakaś porażka. Poprzednio była przepyszna zupka, a tu jest ugotowany kuskus z sosem pomidorowym. Z pożałowaniem patrzę na sklejoną, żółtą breję tonącą w gęstej czerwonej mazi i zaczynam żałować, że nie zrobiłem sobie żadnej kanapki do przepaku. No trudno, za bardzo nie mam opcji, zatankować trzeba, więc wpycham w siebie talerz tego delikatesu najszybciej jak to możliwe. Walorów smakowych za bardzo to nie ma, więc i tak niewiele tracę. Całość poprawiam pomarańczami, które znacznie poprawiają mi humor po bardzo słabej kolacji.

W trakcie zrzucam z siebie wszystko i zakładam świeże ubranie. Suche gacie, czyste skarpetki i nieśmierdząca koszulka. Chyba jestem w niebie. Jak niewiele do szczęścia potrzeba po kilku godzinach sponiewierania się na szlaku. Jest też ciepła bluza i rękawiczki, które pomogą mi przetrwać noc. Spodnie zostawiam krótkie, bo momentami uda mnie tak palą, że w długich dresikach zagotują mi się jajka. Zostaje jeszcze pytanie co z butami. Altry są wilgotne w środku, ale mimo to doskonale się spisały. Odcisków brak. Mizuno są świeże, ale mają ten feler, że posiadają relatywnie sztywną cholewkę, co może być problemem na zbiegach. Stopa pracuje we wszystkie strony na nierównościach, przez co kształt buta prawdopodobnie będzie mi trochę przeszkadzał. Z kolei Altry są jak skarpeta. Mięciutkie, milutkie, tylko mokre. Co zrobić? Kolejny przepak jest za 64 km, więc muszę mieć pewność, że moje stopy się nie zbuntują. Eh… życie jest takie skomplikowane. Dobra! Stawiam wszystko na jedną kartę. Mizuno lądują z powrotem w przepaku, a ja na świeże i suche skarpetki wciągam wilgotne, brudne i zabłocone Altry. Obym tego nie żałował.

Biorę ostatnie kilka pomarańczy, kolejną krówkę na drogę i ruszam do Obidowej. Jest mi sucho i relatywnie ciepło, gorąca herbata w bidonach grzeje mnie w cycki, czuję, że jestem znowu w grze. Kolejny odcinek nie jest długi, ale w zasadzie cały czas pod górę. Zaczynam forsować pierwsze podejście i czuję jak robi mi się gorąco. Mam nadzieję, że nie ugotuję się w tej bluzie, ale rękawiczki to zbawienie. Nie tylko grzeją mi dłonie, ale też cokolwiek pomagają na ten okropny odcisk, który mi się zrobił.

Pół godziny po północy docieram do Rabki Zdroju. Asfalt ciągnie się już od jakiegoś czasu, na horyzoncie pojawiają się zabudowania i jakoś tak dziwnie jest. Coś mi nie pasuje, ale nie jestem w stanie stwierdzić o co chodzi. Dopiero po kilku chwilach dociera do mnie, że wokół nie ma ani żywej duszy. Nikogo. Nawet żaden zardzewiały samochód mnie nie mija. Czuję się jakbym leciał przez miasto duchów. Latarnie się palą, gdzieniegdzie w oknach widać światło, ale ludzi brak. Przecież nie jest aż tak późno, żeby wszyscy już spali. Przy piąteczku to powinna być reguła, że ktoś ma problem z trafieniem do domu, albo zwyczajnie jeszcze się tam nie wybiera. Jakaś knajpa, albo bar powinien być otwarty. A tu jak w The Walking Dead. Całe szczęście, że zombiaków też nie udało mi się spotkać.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
Cisza i spokój

Wychodzę z miasta duchów i wracam do ciemnego lasu. Od razu jakoś tak normalniej się robi. Tutaj to przynajmniej wiadomo, że nikogo nie spotkam. Przynajmniej jeśli chodzi o gatunek ludzki, a niedźwiedzie też raczej nie zapuszczają się w te rejony. Zupełnie puste miasto przyprawia mnie o dreszcze, a zupełnie pusty las to już normalka. Ale jednak nie. Jednak na odludziu też można się na kogoś natknąć. Doganiam kolejnego zawodnika z setki, ale z tym jest coś ewidentnie nie tak. Idzie ze zwieszoną głową ciągnąc nogę za nogą, więc zagaduję czy wszystko w porządku. Okazuje się, że gamoń przegapił punkt odżywczy, a skończyły mu się wszystkie zapasy, co wcale nie dziwi, skoro ostatni przystanek gość minął jakieś 32 km temu. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to cofka do punktu w Rabce, ale przecież to jest jakieś 5 km wstecz. Do kolejnej stacji jest 8. To niewiele, ale o suchym pysku to już ciężka sprawa.

Oddaję mu mniej więcej połowę swojego bidonu, bo tyle akurat mi zostało w jednym z nich, a jemu oczy świecą się jak mojemu dziecku, gdy czeka na możliwość rozpakowania prezentu gwiazdkowego. Widać, że pragnienie mocno go sponiewierało, więc bez zawahania dzielę się z człowiekiem w potrzebie. Zostanie mi jeszcze prawie cały drugi bidon, więc spokojnie powinno mi to wystarczyć do Obidowej. Pytam jeszcze czy chce coś do jedzenia, na co reaguje równie entuzjastycznie. Tego najwyraźniej się nie spodziewał. Sprzedaję mu kiełbaskę roślinną i kawałek sera żółtego, przy okazji chwaląc pod niebiosa ich walory smakowe, a on zdaje się już jeść uszami. Pójdzie mi na listę dobrych uczynków, bo widać że to dla niego zbawienie. Na koniec przybijamy ultra-piątkę i ustalamy, że flaszkę na mecie obalimy, jeśli uda nam się jeszcze spotkać. Życzę mu wszystkiego dobrego i ruszam dalej w trasę, a on zostaje w tyle pałaszując moje zapasy.

W pół do drugiej w nocy mijam 60-ty kilometr trasy. 1/3 dystansu za mną. Wspinam się w kierunku Obidowej, zegarek pokazuje prędkość 6,9 km/h, co nakręca mnie do dalszej walki. To znacznie szybciej niż zakładałem. Idzie mi naprawdę zajebiście. Dobrze mi się biegnie, mimo że nogi już bolą, ale to akurat było do przewidzenia. Przed chwilą minąłem też kolejnego zawodnika z mojego dystansu. Szedł sobie spokojnie i odpoczywał, mówił że już się przepalił i zbiera siły. Kurde ja też jestem wypompowany, ale mam nadzieję, że dam radę utrzymać tempo przez pozostałą część biegu. Jeszcze strasznie wielki kawał drogi przede mną, mimo to jestem dobrej myśli. A już za chwileczkę będzie kolejny punkt odżywczy, na którym będzie można chwilę odsapnąć.

OBIDOWA -> PRZEŁĘCZ KNUROWSKA (19 km)

Jestem na miejscu, gdzieś tu powinien być checkpoint, ale nie bardzo wiem gdzie się kierować. Jest środek nocy, więc nie mam się kogo zapytać o drogę, ale najwyraźniej moje kroki roznoszą się daleko w ciemność, bo po chwili jakaś główka wychyla się z domku wyglądającego na wypożyczalnię sprzętu narciarskiego i zaprasza mnie do środka. Ma to sens, o tej porze roku nikt raczej na nartach tu nie będzie śmigał. W środku milutko! Co macie na ciepło do jedzenia? Krupnik. Krupnik?! Łoooooo to poproszę. Zupka, i to jaka! Fantastycznie. To chyba rekompensata za ten bieda-punkt w Rabce. Do tej pory nie mogę przecierpieć tego kuskusu z sosem pomidorowym. Krupniczek robi robotę. Mimo, że 2 porcje zupki marchewkowej w pierwszym punkcie odżywczym dosyć mocno ciążyły mi na żołądku, to teraz nie mogę się powstrzymać i również pochłaniam dokładkę, którą jak zwykle poprawiam pomarańczami. Te są jakieś wyjątkowo dobre. Pytam obsługi czy coś do nich dodają, ale okazuje się, że to po prostu są mandarynki. Fenomenalne!

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
Krupnik, krupniczek… i buty narciarskie

W międzyczasie do Obidowej wbija koleś, którego niedawno minąłem, Adrian Witek. Okazuje się chłopak jest niezłym dzikiem. Przyjechał tutaj ze swoją żoną, Justyną i razem cisną po 170 km. Ona została gdzieś daleko w tyle za nami, ale radzi sobie całkiem przyzwoicie w kategorii kobiet, a spotkają się na mecie. Takie ultra-małżeństwo. Myślę sobie, że chyba mają dużo czasu, bo skoro tak razem biegają, to pewnie przy weekendzie żona się go pyta czy idą na spacer, on kiwa głową, wychodzą i wracają w niedzielę wieczorem. Podziwiam. Mocne kocury, tym bardziej, że większość biegów każde z nich kończy w czołówce. Przez tę krótką chwilę spędzoną na punkcie odżywczym Adrian szybko wymienia biegi, które jemu lub jego żonie udało się ukończyć. Lista jest imponująca. Mimo to najwyraźniej dziś nie jest jego dzień. Staram się go pocieszyć, w końcu jesteśmy zaledwie w 1/3 trasy. Tutaj jeszcze dużo się pozmienia. On jednak twierdzi, że się wypompował i raczej kroku mi nie dotrzyma. Powiedz mi to za jakieś 70 kilometrów, wtedy pogadamy. Jeszcze się zdziwisz co będzie, gdy będziemy wracać przez Rabkę.

Adrian zostaje jeszcze chwilę w Obidowej a ja ruszam na kolejną część trasy. Z mapy wynika, że przede mną będzie jakieś mocne zejście w dół zielonym szlakiem, więc kijków nie wyciągam, łatwiej będzie mi manewrować rękami. Jakoś dziwnie zaczyna się ten spadek, bo pod górę. Dobra mniejsza o to, skompresować profil 170 km na takiej małej kartce z numerem startowym, to też sztuka, więc pewnie to jakieś mikro podejście, które nawet się na zarys trasy nie załapało. Idę pod tą górę i idę, i idę, i idę… gdzie ten spadek? Drogi pomyliłem czy co? No raczej nie, bo ciągle widzę zielony szlak i oznaczenia trasy. Nie ma tylko zbiegu. Może to jednak trochę większe podejście? Walczę jeszcze chwilę, ale nogi mi już w dupę wchodzą, jednak z kijkami byłoby znacznie łatwiej. Spoglądam przed siebie i jedyne co mam przed oczami to dalszy wzrost wysokości. Jakiś kilometr już przeszedłem bez tych cholernych kijków. Nie no, w dupie to mam, muszę sobie jakoś pomóc. Wyciągam swoje nieodłączne Black Diamondy i od razu odczuwam ulgę w nogach.

Towarzystwo gdzieś na szlaku w nocy

Maszeruję tak już drugi kilometr, a spadku jak nie było tak nie ma. Sam nie wiem, czy to trasa została zmieniona w ostatnim momencie, czy kartografowi z Ultra Trail Małopolska się coś pojebało, w każdym razie żadnego zejścia w okolicy nie napotkałem. Oszukali mnie! Nie pozostaje mi nic innego jak ładować dalej pod górę. Przede mną rzekome mega hardcorowe podejście pod Turbacz, jakieś 7 km cały czas pod górę, więc pewnie tempo mi znacznie siądzie. Do boju!

Kilka minut po 3 nad ranem docieram do schroniska na Turbaczu. Ciemno jak w dupie, ani żywej duszy, a ja tu mam skrzyżowanie mojej trasy. Gdybym miał szlak wbity w zegarek, Krzysiu Hołowczyc powiedziałby “skręć lekko w prawo”. Na mapie wszystko wyglądało elegancko, ale w środku ciemnej nocy mam trochę problem z orientacją w terenie. Jakiś dodatkowy znak by się przydał. Nie wiem w którą stronę iść. Błąkam się jak smród po gaciach wokół schroniska, aż w końcu udaje mi się znaleźć czerwony szlak. Zadowolony ruszam w tamtą stronę, ale po chwili docieram do drogowskazu informującego mnie, że lecę na Rabkę. Kurwa, no nie w tą stronę. Dobra, nie ma to tamto, trzeba się ratować. Wyciągam telefon, odpalam track, ale i tak muszę się chwilę nad nim pomodlić, bo mam go w formacie GPX, więc jest tylko szlak narysowany, bez oznaczeń kilometrów, a to znaczy, że widząc moje położenie na skrzyżowaniu i tak nie jestem pewien w którą stronę biec dalej.

Wnikliwa analiza poprzez zoom out pozwala mi po kilku minutach obrać azymut na Lubań. Przynajmniej taką mam nadzieję. Oznaczenia niby są, ale jak się okaże, że idę pod prąd to się wkurwię. Jestem akurat na otwartej przestrzeni, złamanego drzewa w zasięgu wzroku nie ma, więc nie jestem w stanie określić na jakim szlaku się znajduję, co równie dobrze może oznaczać, że cisnę właśnie pod prąd. Ja jebię! No trochę lipa wyszła. Jakimś wolontariuszem-drogowskazem to bym nie pogardził w tym momencie.

Dopiero po kilku minutach udaje mi się zauważyć oznaczenia czerwonego szlaku. Uff. Ciśnienie schodzi mi z wentyla i uspokajam się znacznie. Przynajmniej lecę w dobrą stronę. Mimo wszystko zapieniła mnie ta sytuacja na Turbaczu. Trochę szkoda, że nie było tam żadnej osoby do kierowania ruchem, albo chociaż drogowskazu. Tak czy siak, nie ma co się mazgaić, jestem z powrotem w grze i cisnę przed siebie.

Zbiegam dalej czerwonym szlakiem w kierunku Przełęczy Knurowskiej i zatrzymuję się na kolejnego siksa. Już zaczynam tracić rachubę, który to z kolei. Zupełnie to do mnie nie podobne, ale nie narzekam. Lepiej się nawodnić niż odwodnić. Niemniej opróżniając pęcherz w środku nocy zapominam o fundamentalnej zasadzie załatwiania się na trasie. Otóż, początkujący biegacze powinni zapamiętać, że zawsze, ale to zawsze sikamy w górę stoku, a nie tak jak ja postanowiłem zrobić przed chwilą, czyli w dół stoku, bo w ten sposób ciało odruchowo odchyla się do tyłu i kończy się to obszczaniem butów. Tragedii z tego nie robię, bo są i tak wilgotne w środku, ale można było tego łatwo uniknąć. Trzeba tylko pomyśleć. To pewnie między innymi dlatego mówi się, że ultra biega się głową.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Asia Drozdek

Reszta trasy prowadzi głównie z górki, więc mogę trochę nadgonić z tempem zanim dotrę do kolejnego punktu odżywczego. Jest kilka minut po czwartej, słońce już wstało, trochę żałuję że byłem akurat w lesie i ominął mnie mój wymarzony wschód słońca w górskiej scenerii, ale co się odwlecze… i tak dalej. Tymczasem widzę kogoś na horyzoncie. O tej godzinie? Aaaa… to fotograf! Asia Drozdek czai się w trawie i czeka na dobre ujęcie. Szybki łyk herbaty, żeby wypłukać ewentualne resztki jedzenia spomiędzy zębów i mogę próbować się uśmiechnąć udając świeżaka. Kurde w zasadzie to umyłbym zęby. Po tym miksie wszystkie co zjadłem, wypitej coli, słodzonej herbacie, krówkach i pomarańczach odczuwam takiego niekomfortowego trampka w paszczy. Na dobrą sprawę to poza zębami, chętnie bym się jeszcze wykąpał. Zimne piwko też chętnie przytulę. Jednak to wszystko musi poczekać. I to jeszcze długo. Mijam Asię, która rzuca mi na odchodne, że punkt odżywczy już tuż tuż.

PRZEŁĘCZ KNUROWSKA -> LUBAŃ (12 km)

Wpadam na prowizoryczny checkpoint pod chmurką. Jest namiot, jest dwójka wolontariuszy i jest krzesełko, z którego chętnie korzystam. Dziewczyny uwijają się, jak na każdym punkcie starając się zadowolić moje potrzeby swoim skromnym asortymentem. Niestety nic na ciepło nie mają do jedzenia, są tylko kanapki z masłem orzechowym i dżemem. Z braku lepszej opcji biorę je w ciemno, ale wydają się strasznie suche. Co ja bym dał za zupkę. Męczę pajdę chleba zapijając ją dużą ilością coli, po czym tankuję swoje bidony do pełna, ale tu spotyka mnie kolejna przykra niespodzianka. Nie ma cukru. Ale jak to? Na ultramaratonie nie ma cukru?? No po prostu nie ma. Trudno, będę pić gorzką. Biorę jeszcze jedną kanapkę na drogę i ruszam w trasę.

Na odchodne dziewczyny z obsługi dodają, że jestem czwarty. Co?!?! Czwarte miejsce open, ze stratą mniej więcej 15 minut do trzeciego. Ja pieprzę! Ja jestem czwarty na 170 kilometrowej trasie w górach?!?! Co za kosmos! Tego się zupełnie nie spodziewałem. Dziewczyny zagrzewają mnie do walki o podium, ale nawet nie podejmuję się tego wyzwania. Póki co nie jest źle, ale nogi naprawdę mnie strasznie już bolą, a ja nawet nie jestem w połowie. Bez kitu, tu jest taki wycisk, tę trasę to jakiś psychopata wymyślił. Jest tak ostro pod górę, tak wchodzą te podbiegi w dupę, że ciężko się pozbierać. Zaczynam się bać czy to nie jest mały początek mojego końca. Pocieszam się tylko faktem, że skurczów jeszcze nie było. Czwarty, nie czwarty, jeszcze zbyt długa droga przede mną, dużo się może wydarzyć. Najważniejsze to robić swoje i nie poddawać się. A teraz w drogę na Lubań!

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Asia Drozdek

Kilka minut po piątej rano słońce wychodzi spomiędzy drzew i zaczyna się ocieplać. Zupełnie inna aura, niż poprzedniego dnia. Wygląda na to, że można liczyć na trochę ciepełka. To dobrze, przyda się. Promienie słońca przebijają się przez las, puszczając w moim kierunku małe wiązki światła. Wygląda to bajecznie. Dla takich chwil warto zarwać nockę w górach. Tak, tak, wiem że na Polu Mokotowskim można zaliczyć podobny widoczek, ale to jednak nie jest to samo.

Zaraz po 6 rano zegarek nabija mi 91-szy kilometr. Jestem za połową. Już teraz bliżej niż dalej. Od tego momentu z każdym kroczkiem jestem coraz bliżej mety, ale jest też coraz trudniej. Mięsnie mam już mocno zmęczone. A jeszcze drugie tyle. Matko i córko. Z drugiej strony wypracowałem bardzo solidny zapas. 13 godzin na liczniku, a zakładałem że będę tu po 15 godzinach. Idzie naprawdę świetnie, oby tylko sił starczyło do samego końca. Zbliżam się do jakiegoś makabrycznego podejścia na Lubań. Ponad 100 metrów w górę na niecałych 500 metrach. Będzie ciężko. Zagryzam zęby i lecę przed siebie.

Kilkaset metrów dalej mijam Świerca. Nie jest aż tak dobrze, to nie ja go wyminąłem, tylko gość zbiega właśnie z Lubania, na którym jest punkt odżywczy, z którego wraca się tą samą trasą. Okazuje się, że mistrz już nie prowadzi. Artur Baran go pocisnął i najwyraźniej wypracował nad nim dużą przewagę. Ja tracę do Świerca jakieś 45 minut. Całkiem nieźle jak na miękką frytkę z nizin, próbującą doścignąć mistrza Polski. Trochę mnie to podnosi na duchu, więc z impetem wbijam na podejście pod Lubaniem.

Mam wrażenie, że Planeta Ziemia się przekręciła i poziom stał się pionem. Muszę się wdrapywać pod górę po porozrzucanych wielkich kamieniach. Masakra jakaś. Jest tak stromo pod górę, że ja to właściwie stoję w miejscu. O ile wcześniej, podchodząc pod Luboń Wielki miałem wrażenie, że jestem leniwcem, to teraz wyglądam chyba jak rozgwiazda. Moje zmęczone nóżki ambulakralne robią co mogą, żeby pokonać to wzniesienie, ale na niewiele się to zdaje. Tempo mi spada dramatycznie. Do tego zaczyna wiać. Gdzie tam wiać, pizga wiatrem jak w kieleckim. Oczywiście wieje prosto w ryj, nie da się żeby podwiewało od dołu w plecy. Jakaś minimalna pomoc chociaż, nie. Pod górę, pod wiatr, dobrze że nie pada chociaż, bo mimo że kłód pod nogi nie rzucają, to wszechobecne kamulce porozrzucane po całym szlaku również nie pomagają. Ja jebię, ale ciężko!

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
Poranek w górach

Jest taki koleś, Alex Honnold. Wspinacz, który jako pierwszy wdrapał się na El Capitan w Kaliforni, prawie kilometrową pionową ścianę, bez żadnego zabezpieczenia. Zajęło mu to niecałe 4 godziny. Gdy Honnold dociera na szczyt, widać niesamowite zmęczenie i wyczerpanie na jego twarzy, uwiecznione na filmie Free Solo. Ja przy Alexie wyglądam jakby mnie ktoś przemielił przez maszynkę do mielenia mięsa, potem zjadł, potem wydalił, a potem jeszcze raz przemielił i jeszcze raz zjadł. Tak mnie sponiewierało, że nie wiem co mam robić. Mam ochotę się położyć i iść spać. Zmieszany jestem z błotem, czuję się jak kupa gówna. Co za łomot.

Czas usiąść i odpocząć. Rozglądam się w lewo, potem w prawo, ale punktu odżywczego brak. Są tylko oznaczenia trasy. Trzeba biec dalej. Ja pierdolę, nie mam już siły. Naprawdę, muszę odsapnąć. Daleko jeszcze? No chyba nie. Włączam tryb awaryjny i ostatkiem sił turlam się w kierunku Krościenka do piątego checkpointu. Wiatr wieje teraz jeszcze bardziej, bo jestem na otwartej przestrzeni i to prosto w gębę. Jedyne co podtrzymuje mnie przy dążeniu w wyznaczonym kierunku to jakaś chatka trochę dalej, z której unosi się obłok dymu. Ognisko! Ciepełko! Jedzenie! Cywilizacja! Jeszcze chwile mi to zajmuje, ale ostatecznie docieram na miejsce.

LUBAŃ -> ZASADNE (19 km)

Siadam przy ławie, od razu doskakuje do mnie dziewczyna i pyta jak może pomóc, ale nie jestem w stanie wykrzesać z siebie ani słowa. Sapię, jakbym miał zaraz wyzionąć ducha i pokazuję na migi, żeby dała mi chwilę to się wezmę w garść. Żyję! Coli poproszę. Co na ciepło macie? Ziemniaczki z ogniska? Ok, dwa poproszę! I dużo soli. Dostaję też świeżą herbatkę, ale niestety znowu nie ma cukru. Kurde, dlaczego nie macie cukru?!?! Dopiero zamówili i jedzie. Jeśli poczekam to mi dołożą. Ale w sumie to nie wiadomo kiedy to będzie. Yhy…

Próbuję zjeść pieczone ziemniaczki, ale od wiatru skostniały mi palce i mam z tym duże trudności. Matkobosko, nawet siedząc nie idzie odpocząć. Niby grzeje mnie ciepło od ogniska, ale tylko w plecy. Ręce mi się telepią, ledwo udaje mi się trafić kawałkiem ziemniaka do paszczy. Nie ma co tu tracić czasu, muszę uciekać w jakieś osłonięte rejony. Wciągam resztki jedzenia i zbieram się w dalszą część trasy. Już odchodzę od stolika, kiedy wolontariusza woła za mną, że cukier dojechał. Zbawienie! Dawaj, ino chyżo, bo mi zimno! Wrzucają mi po kilka kostek do każdego bidonu, sam nie jestem w stanie tego zrobić ze względu na zmarznięte dłonie. Całe szczęście, że wolontariusze pomagają dosłownie we wszystkim.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
Punkt odżywczy na Lubaniu

Przed 7 rano walczę ponownie z kamieniami pod Lubaniem, tym razem wlokąc się w dół. Pilnuję każdego kroku, nadal trzęsę się z zimna, ale przynajmniej już tak nie gwiździ jak na górze. Strasznie dostałem w kość na tym krótkim odcinku. Poza zmęczeniem fizycznym wszystko mi skostniało. Jest mi zwyczajnie zimno. Dopiero po dotarciu na wypłaszczenie, próbuję biec, żeby się rozgrzać, ale trochę to potrwa zanim świeża krew dotrze we wszystkie zakamarki mojego ciała. Psychopaci układali tą trasę. Nic mi tak nie spuściło łomotu jak to podejście pod Lubań. I kiedy myślałem, że najgorsze za mną, musiałem jeszcze stamtąd zejść. Prawie się popłakałem. To jest mój najwolniejszy kilometr z całej trasy. Masakra, jak zmarzłem.

Pół godziny zajmuje mi zbieg do Ochotnicy Dolnej. Na dobrą sprawę to dopiero na dole odzyskuję czucie w rękach i mogę powiedzieć, że nie jest mi zimno. Nie powiem też, że jest mi ciepło, ale to zaraz powinno się zmienić. Następny przystanek to Gorc, który leży jakieś 7,5 km dalej i 700 metrów wyżej. Ale to dopiero za chwilę, tymczasem biegnąc przez Ochotnicę zaczepia mnie jakaś starsza pani i pyta:
– Dokąd tak biegniecie? Może na Gorc?
– Trochę dalej, do Kasinki Małej. – Odpowiadam, choć tak naprawdę to do Bazy Lubogoszcz, ale nie chce mi się tłumaczyć aż tak dokładnie, tym bardziej, że nie wiem jak popularne jest to miejsce wśród lokalsów.
– Łoooooo matko! – Odpowiada kobieta. – To chyba Was będą nogi boleć.
– Oj będą!- W zasadzie to już bolą, dodaję w myślach, a będzie tylko gorzej…

Wędruję w górę zielonym szlakiem, nogi mi wchodzą w dupę, jest naprawdę strasznie ciężko, więc robię przystanek na jeszcze jedno siku. Już nie liczę ile ich było. Straciłem rachubę. Strasznie dużo jak na mnie. Z drugiej strony pić też mi się chce, to piję. Mam wrażenie, że to takie przelewanie płynów przez organizm. Jedną stroną wlewam, drugą wszystko wypada. Wygląda na to, że przynajmniej dobrze się nawadniam. No i całe szczęście, że wszystko przewala się tylko jedną stroną. Pamiętam dobrze moje problemy żołądkowe z Łemkowyny, tym razem jednak instalacja pracuje jak należy. Oby tak dalej, bo jeszcze długa droga przede mną.

Ochotnica

Podejście pod Gorc ciągnie się przez półtorej godziny. Wlokę się strasznie powoli. Uda już nie mają siły. Każdy kilometr zajmuje mi średnio 11 minut. W zasadzie to marzę o tym, żeby się zatrzymać. Usiąść na chwilę w trawce, na słoneczku, podelektować się pięknym dniem. Jednak wiem, że jeśli posadzę tyłek, to już go więcej nie podniosę. Strasznie się zmasakrowałem. Bez kijków bym się tutaj zupełnie zapłakał. Zastanawiam się jak się czują teraz ludzie, którzy lecą tą trasę bez wspomagania się rękami. Ci to dopiero mają przejebane. Kurde, czyli jednak nie mam najgorzej. Nie ma co się mazgaić! Poza tym, że nie mam zupełnie sił, to generalnie jest całkiem ok. Skurcze nadal mnie nie atakują, mam co jeść, mam co pić, niedługo będzie punkt odżywczy i drugi przepak, więc będę mógł założyć świeże ciuszki, co jest dużym udogodnieniem ze względu na otaczający mnie amoniakowy smród. Tragedii nie ma, bo w oczy jeszcze nie szczypie, ale suche ubranie z pewnością poprawi mi znacznie samopoczucie.

Około 9 rano zaczynam zbieg do Zasadnego. Przydałoby się coś wrzucić na ruszt, bo dawno jadłem. Wykopuję swoją kiełbaskę roślinną, ale jakoś ciężko mi wchodzi. Sucha strasznie się wydaje. Ciężko mi ją przełknąć, więc popijam ją dużą ilością herbaty. Zupkę jakąś bym zjadł. Może coś będzie na punkcie odżywczym już za kilka chwil, bo na suchym prowiancie daleko nie pociągnę.

ZASDNE -> RZEKI (12 km)

Drugi przepak znajduje się pod chmurką. Siadam na ławeczce, dziewczyny z obsługi pomagają mi się ogarnąć i przynoszą worek z ciuchami na zmianę. Z rzeczy na ciepło jest tortilla. Rzucam jakieś bluzgi pod nosem, żałując, że po raz kolejny nie ma zupki, ale coś zatankować muszę. Próbuję tortillę, ale nic z tego. Jestem już tak zmęczony, że mam wrażenie jakbym jadł pudełko tekturowe. Nawet przepijanie nie pomaga. Przepraszam, ale nie dam rady tego zjeść. Dziewczyny się nie gniewają i dodają, że wcale się nie dziwią. Dobrze, że mają pomarańcze, więc chociaż częściowo jestem w stanie dostarczyć sobie jakieś kalorie. W tym samym momencie kończę się przebierać. Suche i świeże ubranie to fantastyczne uczucie. Decyduję się zostać w bluzie, ponieważ zakładam, że teraz mocno zwolnię, więc nie będę się tak bardzo rozgrzewać mechanicznie. Na nowe buty nawet nie patrzę. Póki co Altry spisują się fenomenalnie. Są wprawdzie całe ubłocone, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. W końcu to nie rewia mody, tylko bieg górski.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
Suche ciuszki!

W międzyczasie ucinamy sobie przyjazną pogaduchę z dziewczynami i dowiaduję się że Baran nadal prowadzi a ja jestem trzeci. Że co proszę?? No Baran pierwszy, za nim jakiś inny koleś, a potem ja. No a Świerc??? A zobacz tam. Dziewczyna wskazuje palcem na samochód, który dopiero dostrzegam, za którym stoi Marcin Świerc i ucina sobie z kimś pogaduchy. Ewidentnie mu się nigdzie nie śpieszy. Świat zwalnia. Próbuję przeanalizować co się dzieje, ale do końca to do mnie nie dociera. Najwyraźniej mistrz polski zrezygnował z dalszej rywalizacji, co przesuwa mnie w klasyfikacji generalnej na trzecie miejsce. Podium. Coś o czym zawsze skrycie marzyłem, ale nigdy nie rozpatrywałem jako możliwe do osiągnięcia. Przecież ja jestem z nizin! Jakby mi ktoś na starcie powiedział, że będę walczyć o podium to bym go delikatnie mówiąc wyśmiał. A teraz?

Teraz nie wiem co robić. Jestem totalnie wypompowany. Do mety zostało jeszcze 70 zajebiście długich i stromych kilometrów. W tym będzie 8 mniejszych lub większych podejść, z czego jedno na Luboń i jedno na Szczebel. Nie mam pojęcia ile mam przewagi nad czwartym zawodnikiem, ale z pewnością będę już wytracać na prędkości. Jednak wizja szansy stanięcia na najniższym poziomie podium robi swoje. Adrenalina znowu zaczyna zaczyna wchodzić na wysokie obroty. Tętno mi przyśpiesza, ciśnienie krwi rośnie, a źrenice się rozszerzają. Szanse raczej mam marne, żeby utrzymać tę pozycję, ale skoro już dotarłem tak daleko to teraz się nie poddam. Nogi wprawdzie pieruńsko mnie bolą, ale w tym momencie nie dbam o to. Muszę znaleźć w sobie jeszcze wystarczająco pokładów energii na te kolejne 70 kilometrów.

Zrywam się z ławki w tempie osiemdziesięciolatka. Te kilka minut spędzonych w pozycji siedzącej pozwoliło zastygnąć trochę moim zmęczonym już mięśniom, a pobudka w ogóle im się nie podoba. Pierwsze kroki stawiam jak ruski saper szukający miny lądowej, sadząc coraz to pokraczniejsze kroki. Wiem, że potrzebuję kilkuset metrów zanim organizm zrozumie, że łomot jeszcze się nie skończył i trzeba czym prędzej wracać na wysokie obroty. Poruszając się nie-do-końca tanecznym krokiem mijam Świerca, a ktoś z jego ekipy życzy mi powodzenia. Dzięki! Z pewnością się przyda.

Rzucam się pędem w dalszą część trasy, choć prędkość nie jest zawrotna. Jeszcze przez kilkaset metrów trasa prowadzi w dół, co wystarcza, żebym się z powrotem rozruszał, jednak już po chwili zaczyna się kolejne podejście na Gorc. Adrenalina robi swoje i pcha mnie do przodu, ale mięśnie nie dają się tak łatwo przekonać. Nakręcam się powtarzając sobie w myślach: trzecie miejsce, podium, ja jebię, trzecie miejsce, podium, ja jebię, i tak w kółko. Co chwila nerwowo odwracam się za siebie, żeby sprawdzić czy ktoś mnie goni, ale konkurencji na ten moment brak.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
Piękne i dające w kość Gorce

Po godzinie zbliżam się do upragnionego szczytu, w duchu zaczynam się cieszyć, że w końcu będzie trochę w dół i będę mógł nadrobić kilka straconych minut, jednak moja radość nie trwa długo i zostaje zburzona odgłosem końcówek kijków uderzających o ziemię. Nie to, że słyszę pukanie, ktoś napieprza kijami raz za razem. Ładuje tak, że jakby zatrzymał się w miejscu to po kilku chwilach zrobiłaby się pod nim dziura od tych uderzeń, a jakby go postawili w kopalni odkrywkowej to z powodzeniem mógłby zastąpić te ogromne koparki wielonaczyniowe i wyrobić 300% normy.

Koleś leci jak przecinak. Rzucam spojrzenie przez ramię, z nadzieją że jestem tak zmęczony, że to tylko omamy słuchowe, które zaraz przejdą w halucynacje, ale nie. Nie ma tak dobrze. Rzeczywiście ktoś mi siedzi na plecach. Czuję się jak zwierzyna łowna spieprzająca spod ambony w lesie. Robię co mogę, żeby tanio skóry nie sprzedać, ale już tak mnie wszystko boli, że zwyczajnie nie mam siły przeć do przodu. Przegrałem. Jestem zbyt miękki. Trudno. Są mocniejsi nic nie poradzę. Jeszcze raz spoglądam za siebie, a koleś jest już kilkadziesiąt metrów za mną. Nasze spojrzenia się spotykają i on w tym momencie parska śmiechem dodając: wyluzuj, ja się nie ścigam. Patrzę na niego, rzeczywiście nie ma numeru startowego. Turysta. Ale cyrk. Facet zrównuje się ze mną i zagaduje, że on sobie tylko tutaj trenuje i chodzi od parkingu na sam szczyt, a potem w drugą stronę.

Co za ulga! Przed chwilą nie wiedziałem czy prędzej się popłaczę czy może zwalę w gacie z tego wysiłku, a teraz mam ochotę tańczyć z radości. Turysta mnie dogonił. Dobre sobie. Gawędzimy chwilę o Ultra Trail Małopolska, po czym pytam go czy widział w takim razie kogoś na dole, kto również bierze udział w biegu.
– No Marcina widziałem.
– Jakiego Marcina?
– No Świerca!
– To on nie zszedł z trasy?!?!
– No raczej nie, skoro biegnie.
– Ja prdl…. – nogi się pode mną uginają.
– Ale patrząc na to ile ma do ciebie, to raczej cię nie dojdzie… – dodaje widząc moją markotną minę.
– Ale mnie już tak wszystko boli, że raczej jednak mnie dogoni…
Będę oczywiście walczyć, ale szanse nikłe na obronienie tej pozycji. Turysta mówi, żebym się nie poddawał i żebym walczył, tyle że ja walczę już od 117 kilometrów i obawiam się, że szala zwycięstwa przechyla się niebezpiecznie na korzyść moich oponentów.

Po chwili mijam 2/3 trasy. Od niecałych 18 godzin jestem na nogach. Pomimo ogromnego zmęczenia, nadal jestem ponad 2 godziny przed planowanym czasem. Przede mną najtrudniejsza część trasy. Póki co zbiegam niebieskim szlakiem do Rzek na kolejny punkt odżywczy. Robię co mogę, żeby uciec Świercowi, ale świadomość, że przede mną jeszcze ponad 50 kilometrów każe mi się zastanowić nad zasadnością żyłowania się. Może to nie ma sensu. To trochę tak jakbym uciekał przed Pudzianem w klatce KSW. Może i chwilowo jestem szybszy, ale prędzej czy później to on mnie dopadnie i zostanie ze mnie miazga.

fot: Paweł Zając

Poza tym muszę przyjąć jakieś wartości odżywcze. Na poprzednim punkcie prawie nic nie zjadłem, bo ta tortilla zwyczajnie mi nie podchodziła. Mam wielką nadzieję, że tym razem będzie coś lepiej tolerowanego przez mój brzuszek. Przekonam się już za 2 kilometry.

RZEKI -> OBIDOWA (18 km)

Kolejny punkt odżywczy pod chmurką. Siadam na składanym krzesełku a dwóch wolontariuszy skacze wokół mnie pytając jak mogą pomóc. Niestety nic na ciepło nie ma, więc wizja gorącej zupki właśnie ulatnia się z mojej głowy generując łzy smutku w kącikach moich oczu. Mają naleśniki z dżemem. Próbuję, ale nic z tego. To nie naleśniki. To jakieś pudełka papierowe posmarowane dżemem. Kurde nie jestem w stanie tego przełknąć. Mam wrażenie, że zaraz będzie cofka. Odpuszczam i wciskam w siebie kolejne pomarańcze. Słabo to wygląda. Na dokładkę na tym punkcie ponownie nie ma cukru, więc czeka mnie gorzka herbata na trasie. Sama w sobie nie jest taka zła, ale ja od 30 km prawie nic nie zjadłem. Cukier dałby mi choć odrobinę energii.

Żeby tego było mało, 5 minut po mnie na punkt odżywczy przybiega Marcin Świerc. Wprawdzie nikt nie rozkłada mu czerwonego dywanu, ale mina i tak mi rzednie. Tym bardziej, że ja ledwo żyję, a on wygląda jakby wyskoczył po bułki do osiedlowego z rana. Z drugiej strony czego ja się spodziewałem? Że dam radę mistrzowi Polski? Że pocisnę go, bo w przygotowaniach do tego biegu pokonałem 6000 metrów przewyższeń? Spaliłem się. Skończyłem się. Nie mam mocy. Dwójki mam już tak zmęczone, że nie mam siły podchodzić. Nawet z kijkami jest tak ciężko, że wlokę się jak dżdżownica. Jeszcze na płaskim to coś próbuję walczyć, ale generalnie rzecz biorąc na takim dystansie jestem zbyt miękka frytka. Do tego żołądek mi się buntuje, nic nie chce jeść, to znaczy w sumie to chce jeść, czuję, że jestem głodny, ale zwyczajnie nic mi już nie podchodzi. Z pewnością nie jestem w stanie w siebie wmusić tych stałych posiłków. Jakaś zupka by się przydała. A te tortille i naleśniki są dla mnie jak papier ścierny. No nie da się tego jeść. Zupka powinna być. Zupka wchodzi… Zjadłbym jakąś zupkę. Ze łzami w oczach przypominam sobie rosołek na przedostatnim punkcie Łemkowyny, który dał mi kopa i pozwolił dolecieć do mety. To samo było w Ultramaratonie Bieszczadzkim. Tam również rosół na ostatnim checkpoint-cie postawił mnie na nogi.

Ciężko. Płakać mi się chce. Fajnie było przez chwilę pomarzyć. Wyobrazić sobie siebie na podium. Jakiś pucharek pewnie dają, czy tam statuetkę. Wszystko jedno. Fajnie byłby kiedyś stanąć na tym rusztowaniu, choćby na najniższym szczebelku. Najwyraźniej nie tym razem. W sumie jak o tym pomyśleć, to nie mam co się mazgaić. Idzie mi naprawdę zajebiście. W końcu, jeśli nie będzie tego podium to świat się przecież nie skończy. To była ostatnia rzecz, jakiej bym się spodziewał, więc nie ma co robić z tego powodu dramatu. Może innym razem się uda. Niech Świerc leci walczyć o swoje, a ja będę robić swoje. Cel 30 godzin powinien dać się zrealizować, nie poddaję się. Walka trwa. A jak dobiegnę to i tak uważam, że jestem kozak. Jeśli dobiegnę, bo już jest tak ciężko…

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Mateusz Lewita

Ja pierdolę, jak mi ciężko. Jest naprawdę tak przejebane, że brakuje mi słów. Jestem mega zawiedziony punktami odżywczymi. Bardzo skromnie są zaopatrzone, a niektóre nie mają nawet cukru do herbaty, przez co jest ona strasznie gorzka. A ja potrzebuję paliwa. Muszę zatankować, bo nie mam siły. Nie mam czym biec. Po prostu brak mi mocy. No nic. Walczę. Ciekawe, że Świerc mnie jeszcze nie dogonił.

Na 130-tym kilometrze Świerca jak nie było tak nie ma. Zaniemógł jeszcze bardziej niż ja? Da się tak w ogóle? Czy po prostu znęca się nade mną psychicznie. Może czai się tam za drzewem i czeka, żeby mnie jeszcze bardziej upokorzyć? Do mety został mi dystans maratonu. Będzie to najtrudniejszy maraton w moim życiu. Nie będzie podium, nie mam się co oszukiwać, ale nie poddam się już teraz. Będę się czołgał i się wczołgam na tę metę, choćbym miał to zrobić jutro! Ukończę ten bieg! Nie poddam się!

Kilka kilometrów dalej docieram do schroniska na Turbaczu. Sceneria diametralnie się zmieniła. Niecałe 11 godzin temu było tu zupełnie ciemno, stałem sam na środku placu, zastanawiając się w którą stronę iść. Teraz to miejsce tętni życiem. Turyści robią sobie przerwę na posiłek, wszystkie stoliki na zewnątrz zajęte, pogoda dopisuje, masa ludzi stoi przy prowizorycznym tarasie widokowym i strzela fotki. Podchodzę bliżej i… są… Tatry… Taterki…. ale fantastyczny widok. Coś pięknego. Muszę stanąć. Odpocząć chwilę. Też zrobię fotkę. Niech się oczy nacieszą. Na chwilę zapominam o zmęczeniu, o tym, że nogi bolą, że nocka zarwana, że głodny jestem. Nic się nie liczy. Delektuję się widokiem łańcuchu Karpat odległego o jakieś 30 km ode mnie. Czas przestaje się liczyć. Mógłbym tak tu zostać. Ale błogo… Chwilo trwaj…

fot: Paweł Zając

Z zadumy wyrywa mnie jakiś turysta przechodzący obok. Pyta dokąd teraz. Odpowiadam, że do Obidowej. A ile masz już w nogach? 135. Nic nie mówi. Bije tylko brawo i życzy mi powodzenia. To chyba taka delikatna sugestia, że muszę się już zawijać. W sumie racja. Pozostałe 38km samo się nie przebiegnie. Już niedaleko. Tak sobie wmawiam. Po 2 minutach i 28 sekundach ruszam w dalszą część drogi.

Jest kilka minut przed drugą. Pora obiadowa, a ja czuję, że zaraz zejdę. Odcina mnie. Muszę coś zjeść, bo zaraz padnę tu jak długi i chyba tylko dźwig Herkules Grove będzie w stanie mnie podnieść. Sięgam do kieszeni po kolejne kiełbaski, ale już sam ich zapach mnie odrzuca. No nie zjem ich. Nie dam rady. Cheddar wywołuje podobną alergiczną reakcję. Mam 9 kilometrów do Obidowej. Wiem, że tam czeka nam mnie ratunek w postaci krupniku. Tyle, że ja tam muszę najpierw dobiec i obawiam się, że na rezerwie nie dojadę. Co robić, co robić? Grzebię w swoich zapasach i wykopuję 2 Snickersy. Zostały mi na czarną godzinę. W sumie to czarniejszej niż obecna za bardzo nie jestem w stanie sobie wyobrazić. To jest ten moment.

Odpakowuję je i wciskam w siebie jednego po drugim. Prawie puszczam pawia, bo żołądek nie jest skłonny współpracować, ale ja też nie poddaję się bez walki. Żryj! Przyjęło się z trudem, przepite prawie połową bidonu gorzkiej herbaty. Najważniejsze, że się udało. Teraz czekam na efekty i truchtam do Obidowej.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Bartek Konopka

OBIDOWA -> RABKA ZARYTE (13 km)

Wpół do trzeciej wbijam do poznanej mi 13 godzin temu wypożyczalni sprzętu narciarskiego przerobionej na punkt odżywczy. Dobiegłem! Snickersy dały radę. Czuję się perfidnie. Wszystko mnie boli, nie mam siły, ale nadal jestem w grze. Mało tego, nadal jestem na trzeciej pozycji. Nie mam pojęcia co się z tym Świercem stało. Czy jednak zszedł z trasy, czy przepalił się jeszcze bardziej niż ja. A nawet jeśli tak, to nie mam też pojęcia jaką mam przewagę nad kolejnym zawodnikiem ze stawki. Od 30 kilometrów bronię podium i jak na razie, pomimo wszelkich przeciwności i ku mojemu zdziwieniu, nawet mi się to udaje. Co za szał. Zatem czas przejść do reanimacji, a następnie do dalszej walki.

Na pierwszy rzut idzie krupniczek. Muszę koniecznie coś zjeść, bo już mi się zaczyna delirka. Trzęsącymi się rękami przechylam kubek z parującą zupką i wlewam w siebie całą zawartość. Dawno temu były takie reklamy oleju silnikowego, które wizualizowały jak Castrol Edge Professional Longlife III 5W-30 dociera do najgłębszych zakamarków silnika. Obraz przesuwał się jakimiś uszczelkami, czy tam rurkami docierając ostatecznie do obracających się tłoków, podążając za złocistym gęstym płynem, który momentalnie zapewniał idealne smarowanie mechanicznych komponentów silnika. Dokładnie tak się teraz czuję. Ta zupka działa na mnie lepiej niż Mother Box i Flash na ciało Clarka Kenta w Lidze Sprawiedliwości. Wracam do życia i do tego nie tracę pamięci. Wiem doskonale gdzie jestem, wiem co mam robić. Proszę o dokładkę.

Teraz cola. Poproszę kubek coli. Klei gębę, ale dobrze wchodzi i jest mocnym strzałem cukru od ręki. Przyda mi się. Następnie biorę kilka kawałków pomarańczy i kątem oka dostrzegam jeszcze jeden mały skarb. Piwo. Bezalkoholowe. Mogę? Dziewczyny kiwają głowami i leją po ściance z pianą na dwa palce. Łoessuuu, jakie dobre…

Wystarczy. Nie mogę przegiąć pały w drugą stronę, bo przede mną jeszcze 32 km.

Wychodzę z punktu odżywczego i ruszam w dalszą drogę. Nogi nie chcą już biec. Najwyraźniej muszę jeszcze chwilę odczekać, zanim prąd z powrotem popłynie. Całe szczęście przede mną relatywnie krótki i łatwy odcinek, bo będzie głównie z górki. Głównie, bo na początek muszę się wdrapać prawie 200 metrów w górę na niewiele ponad kilometrowym odcinku. Ponad 10 minut posiedziałem w Obidowej, ale kopyta mi zupełnie nie odpoczęły. Cały czas bolą. Ciągnę jedną nogę za drugą, czas dłuży się niemiłosiernie, a pojęcie “metra górskiego” nabiera dla mnie zupełnie nowego znaczenia, bo jego przelicznik do znormalizowanego metra z układu jednostek i miar wynosi chyba obecnie 1:100 i rośnie wprost proporcjonalnie do liczby przebytych przeze mnie kroków.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

Jest środek dnia, więc mijam coraz więcej turystów z przeciwnej strony, schodzących ze schroniska na Starych Wierchach. Większość z nich mnie dopinguje bijąc brawa, a ja wlokę się jak skazaniec na ukrzyżowanie. Od czasu do czasu staram się podnieść głowę i uśmiechnąć do poklepujących mnie po ramionach ludzi, ale przychodzi mi to z trudem. A wspominałem już, że ciężko jest? Nie? No bez kitu, mega ciężko.

Ponad 20 minut zajmuje mi pokonanie kilometra pod górę, żeby stanąć przy schronisku na Starych Wierchach. W końcu będzie z górki. Rzucam się pędem w dół, ale tu też szału nie ma. Zaczynam coraz bardziej odczuwać zarwaną nockę. Momentami oczy mi się zaczynają kleić. Drzemka by się przydała, ale przecież jak się tu położę na trawce pod drzewkiem, to obudzę się dopiero we wtorek. Trzeba to przełożyć na później.

Z trudem udaje mi się utrzymać średnie tempo poniżej 9 min/km. Momentami przechodzę do marszu, a całą drogę pomagam sobie kijkami. W ten sposób to ja daleko nie zabiegnę, tym bardziej, że czekają mnie jeszcze 2 jebitne hopki oraz 2 mniejsze. Trzeba czymś zająć głowę. W myślach zaczynam odliczać setki metrów do punktu odżywczego oraz do mety. Wcale nie jest to takie proste zadanie będąc na nogach od 23 godzin i mając w nich już prawie 150 km. Przynajmniej czas szybciej leci.

Przed 17 docieram w końcu do Rabki. Schodzę czarnym szlakiem od strony Grzebienia z nadzieją, że ten kończy się na wprost szkoły, w której umieszczony jest punkt odżywczy, ale gdzie tam. Muszę jeszcze przejść kilkaset metrów asfaltem. Jestem strasznie znużony, więc momentami potykam się o własne nogi, ale pocieszam się faktem, że prę do przodu. Znowu mijam jakieś osoby, które na widok numeru startowego zaczynają bić brawa i gwizdać. Wzbudza to uśmiech na mojej twarzy. Miło, że doping przychodzi z każdej strony. Szkoda, że dodatkowe siły nie spadają na mnie w podobny sposób jak ta manna z nieba. Pozdrawiam kibiców i ostatkiem sił wtaczam się po schodach do ostatniego punktu odżywczego.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Bartek Konopka

RABKA ZARYTE -> BAZA LUBOGOSZCZ (19 km)

Siadam na ławeczce, obok ostatnich zawodników z dystansu 64 km. Jeden z nich przewrócił się na trasie i rozwalił kolano. Krew leje się hektolitrami, a gość marudzi, że kiedyś to goiło się jak na psie, a teraz pewnie będzie się wykrwawiał przez tydzień. Starość nie radość. Na szczęście wolontariusze pomagają mu opatrzyć ranę jakimś prowizorycznym opatrunkiem.

Tymczasem jeden z nich przynosi mi worek z ostatnim przepakiem. W tym momencie jest mi już wszystko jedno co mam na sobie, ale dla zasady nakładam suche ubranie. Decyduję się na bluzę i długie spodnie, bo robi się coraz chłodniej, a nie spodziewam się, żeby moje tempo, a tym samym proces grzewczy utrzymało się na tym samym poziomie co dotychczas.

Do jedzenia dostępny jest tylko ten sam kuskus w sosie pomidorowym, więc odpuszczam. Biorę kilka pomarańczy i jeszcze jedno piwo bezalkoholowe. Uzupełniam bidony herbatą, całe szczęście, że chociaż cukier tutaj mają. W zasadzie powinienem już ruszać, ale usiądę jeszcze na chwilę.

W tym samym momencie otwierają się drzwi i do środka wchodzi Adrian Witek. Ten sam którego odstawiłem w Obidowej na 60-tym kilometrze. Ten sam, który wtedy był wypompowany z energii i nie miał siły biec dalej. Teraz się uśmiecha. A widzisz, rzucam do niego, mówiłem, że jeszcze się wszystko przetasuje! Z tego wszystkiego zapominam rzucić mięsem, że straciłem całą wypracowaną do tej pory przewagę. Mój organizm działa odruchowo. Natychmiast podrywam się z ławki, dziękuję wolontariuszom za okazaną pomoc i ruszam w trasę na ostatni najcięższy odcinek.

Przede mną 19 kilometrów. Przechodzę w tryb analizy i dzielę całość na odcinki, które liczę na gorąco: jakieś 3,5 km podejścia pod Luboń i 550 metrów w górę. Potem jakieś 2 km i 400 metrów w dół. Następnie kolejne 2,5 km i jakieś 350 m w górę. Stamtąd czeka mnie 600 m w dół i zostanie ostatni kawałek, żeby wdrapać się do bazy 200 metrów w górę. 19 kilometrów. Po piastowskich polach kapusty zrobiłbym to na luzaku w niecałe 1,5 godziny. Tutaj będę potrzebować przynajmniej 3, jeśli nie 3,5 godziny.

fot: Paweł Zając

W tym wszystkim jedno zawdzięczam Adrianowi. Zadziałał na mnie jak amfetamina. W mig zapominam o zmęczeniu i znużeniu. Wstępuje we mnie demon, który za wszelką cenę chce bronić swojej pozycji. Od 43 kilometrów z pomocą jakichś nadprzyrodzonych mocy udało mi się utrzymać tą cholerną trzecią pozycję. Nie chciałbym jej teraz stracić na ostatniej prostej. Ostatniej prostej? Dobre! Co to za prosta, która ciągnie się przez 19 kilometrów, 1000 metrów w górę, drugie tyle w dół i jakieś 3 godziny? Prosta, krzywa, jak zwał tak zwał, chodzi o to, że trzeba walczyć. Adrianowi też z pewnością nogi w dupę wchodzą, przecież nie mogę być jedyną zmordowaną osobą na trasie. Jedziemy i niech wygra lepszy!

Dostałem mocnego kopa i szoruję na Lubień odpychając się kijkami i wyobrażając sobie, że wzniecam za sobą obłok kurzawy. W głowie powtarzam sobie lewa, prawa, lewa, prawa, jednak ciąg nie trwa długo. Po kilku minutach zderzam się ze ścianą. Dosłownie. Ciężko mi to opisać. Żeby to zrozumieć, trzeba się przejść żółtym szlakiem z Rabki Zarytego na Lubień. Przede mną jest pionowa ściana z usypanych ogromnych kamieni. Przez chwilę wydaje mi się, że pomyliłem drogę, ale nie. Na głazach powyżej widzę wyraźne oznaczenia trasy oraz żółtego szlaku. Ja jebię, co za psychopaci. Staram się pocieszyć faktem, że ja mam w nogach jakieś 155 km, a wariaci z najdłuższego dystansu grubo ponad 200. Oni to dopiero mają przejebane.

Samo się nie zrobi. Zagryzam zęby i wlokę się pod górę. Momentami kijki wydają się bezużyteczne i pomagam sobie samymi rękami. Nogi muszę zadzierać tak wysoko, jakbym trenował bieg przez płotki. Co za rzeźnia. Jakieś poręczówki by się przydały. Mam wrażenie, że szybciej zdobywam kolejne metry w górę, niż wzdłuż, ale czas ciągnie się niemiłosiernie. Byłem święcie przekonany, że podejście na Lubań to największy wpierdol jaki dostałem na Ultra Trail Małopolska, ale nie. Niespodzianka. Jestem właśnie rozjeżdżany walcem bez litości. Byłem już leniwcem na tym biegu oraz rozgwiazdą i myślałem, że wolniej się nie da, a tu znowu zaskoczenie. Teraz jestem jak ukwiał. Mogę jeszcze ewentualnie być płytą tektoniczną, ale to już nie w królestwie zwierząt, więc nie wiem czy można się porównywać. Chociaż tak naprawdę mam wrażenie, że jedno i drugie porusza się szybciej.

Żółty szlak na Luboń Wielki

Pół godziny po 18 docieram w końcu do upragnionego szczytu. Oglądam się za siebie, ale Adriana nie widać. Trzymam się. Zajebiście. W normalnych warunkach stanąłbym na chwilę, żeby odsapnąć, ale nie tym razem. Odpocznę za jakieś 13 km i 2 godziny. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Zejście z Lubania to również droga przez mękę. Pomagam sobie kijkami na każdym kroku, szlak prowadzi mocno w dół, więc zupełnie nie jestem w stanie nadrobić straconych cennych minut na podejściu. Jednak zdecydowanie płyta tektoniczna porusza się teraz wolniej. Ukwiał chyba też, choć tu pewności nie mam.

Po kilku długich chwilach docieram do szerokiej łąki na przełęczy w Glisnem. Mijam kolejnych zawodników z dystansu 64 km, którzy zagrzewają mnie do nie odpuszczania. Tyle to ja wiem, dzięki. Gorzej z realizacją. Jednak nadal jestem mocno pobudzony żądzą walki o podium. Zupełnie nie myślę o zmęczonych nogach i całym organizmie. Wszyscy sobie już niedługo odpoczniemy. Niedługo… Zawsze myślałem, że “niedługo” to kwestia minut, a przede mną jest perspektywa jeszcze dwugodzinnego łomotu. Małopolski Pomór Ultrasów. Tak powinien nazywać się ten odcinek. Sadystą trzeba być, żeby w ten sposób trasę ustawić. Przyznaję, że nie spodziewałem się, że będzie tu aż taka rzeźnia. A mógłbym w tym momencie leżeć na kanapie w domu, pić zimne piwko i cisnąć jakiś serial na Netflixie. W piżamce. Pod kocykiem. Nie no dobra, na piżamkę chyba jeszcze zbyt wczesna godzina. Przez ten cały bieg trochę straciłem poczucie czasu.

Przechodzę na drugą stronę ulicy i rozpoczynam przedostatnie podejście na trasie. Szczebel. Po raz kolejny zerkam za siebie, z nadzieją, że nie zobaczę jednoosobowej grupy pościgowej. W oddali ktoś biegnie w kierunku przełęczy, ale nie widzę czy to Adrian, czy któryś z zawodników z dystansu 64 km. Kimkolwiek jest ta osoba, nadal mam jeszcze sporo zapasu. Odwracam się i jeszcze bardziej ściskam kije w dłoniach. Odcisk daje o sobie znać, ale żądza walki jest silniejsza.

Wejście na Szczebel wydaje się być relatywnie łatwe, porównując je z Luboniem, jednak wakacje to też nie są. Trochę się muszę nagimnastykować, ale kilka minut po 19 jestem na szczycie. Ponownie chętnie przysiadłbym na ławeczce, ale po pierwsze czas nagli, a po drugie, jest ona oddalona jakieś 10 metrów od mojego kursu, a ja już nie mam ochoty dokładać sobie dystansu. Lecę w dół.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

Początek zejścia jest dosyć stromy, ale z pomocą kijków jakoś daję sobie radę. Z niecierpliwością wyczekuję końca, ale zejście strasznie się dłuży. Mniej więcej w połowie tego odcinka nachylenie zwiększa się jeszcze bardziej. W sumie jest to mniej więcej ten sam poziom nachylenia co przy podejściu na Luboń, z tym, że zamiast kamieni mam tutaj głównie żwirek. Trzeba mocno uważać, żeby nie zaliczyć upadku, bo będzie to oznaczać zjazd na tyłku kilkaset metrów w dół. Dla mnie to równoznaczne ze śmiercią na miejscu. Jezusie mazarejski jakim trzeba być psychopatą, żeby tędy ludzi puścić. Kto tu w ogóle szlak ustalił? Naprawdę nie było innej drogi?

Uda mnie strasznie palą. Adrenalina odpuszcza, a organizm zaczyna sobie przypominać jaki jest wyczerpany. Daleko jeszcze? Nie mam pojęcia. Przede mną jest tylko spadek. Co kilka kroków muszę robić krótki przystanek, ale jakoś znacząco mi to nie pomaga. Jeszcze tylko kawałeczek. Już naprawdę niedaleko. Nie odpuszczam i przed 8 wieczorem docieram w końcu do strumyka, który należy przekroczyć. Na szczęście da się to bez problemu zrobić suchą nogą po wystających kamieniach. Chętnie przycupnąłbym na chwilę, obmyć twarz, orzeźwić się trochę. Dobrze by mi to zrobiło. Szkoda, że nie ma na to czasu. Zostały mi ponad 4 kilometry, z czego 2 płaskie. Co by nie było z pewnością złamię te 30 godzin. A podium?

Nikogo nie widzę, więc przez chwilę nasłuchuję się w echo lasu, z nadzieją, że nie usłyszę żadnego tupania. Cisza. Słyszę tylko moje własne sapanie, chociaż trzeba przyznać, że buty do trailrunningu nie mają jakichś wyjątkowych obcasów. Ruszam w drogę, po asfaltowym odcinku czarnego szlaku i już po chwili doganiam jeszcze jednego zawodnika z dystansu 64 km. Zdecydowanie mu się nie śpieszy, bo idzie sobie wolnym krokiem i pali papieroska. Serio. Koleś pali fajkę na ultramaratonie. Zupełnie tego nie rozumiem, ale nie moja sprawa. Mijam go bez słowa i lecę w kierunku mety odliczając kolejne stumetrówki.

Biegnę przez Łabuzy, w zasadzie to już jest Mszana Dolna. Tak blisko mety. Odwracam się i czuję jak kilka z niewielu pozostałych na mojej głowie włosów staje się siwych. Widzę kolesia z pomarańczowym numerem startowym. Mój dystans. Adrian Witek. Z tej odległości nie jestem pewien czy to on, ale któż by inny? Tak blisko do mety. Nie no kurwa serio? Teraz? Walka! Robię co mogę, żeby przyśpieszyć, ale fizycznie jest to dla mnie niemożliwe. Nie mam siły. Cośtam truchtam, ale zegarek bezlitośnie nie chce zejść poniżej 7:30 min/km. Po płaskim. Po cichu liczę, że on też jest zmęczony.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

Przebiegam przez mostek nad Rabą i widzę, że jednak się myliłem. Adrian się zbliża, więc ewidentnie ma więcej siły niż ja. Co chwila zerkam przez ramię. To już akt desperacji, z nadzieją, że może chłopak zaniemoże na ostatnich metrach. Niestety to tylko pobożne życzenie. Cisnę ile sił w nogach, ale naprawdę bardzo niewiele ich zostało. Przegram tę nierówną walkę. Płakać mi się chce. Ja pierdolę, tak blisko było. Eh…. jeszcze na ostatnim płaskim odcinku udaje mi się odciągnąć odrobinę to co nieuniknione, ale na 2 km przed metą zaczyna się ostatnie podejście 200 metrów do góry do bazy Lubogoszcz. Tutaj już nie daję rady. Wyciągam kijki i przez chwilę maszeruję przed siebie, ale mój konkurent zdaje się nawet nie zauważyć, że nachylenie się zmieniło. On cały czas biegnie. Pod górę. Jebaniutki. Co za kocur. Pocisnął mnie bez mydła. Przybijamy piątkę, gratuluję mu podium i spadam na czwartą pozycję. Nie podejmuję pościgu. Nie mam siły. Wręcz przeciwnie. Adrian podcina mi zupełnie skrzydła. Nie chce mi się już. Przegrałem. Staję w miejscu i zwieszam się na kijach, biorąc głębokie wdechy. Ale przejebane. Ale dostałem wpierdol. Nie jestem w stanie się ruszyć.

Ostatnie 3 godziny leciałem jak małpa do banana, nakręcony adrenaliną, jednak pokonanie Lubonia i Szczebla mnie zniszczyły. Totalnie. Wyprułem się z energii. Walczyłem jak lew. Trzymałem tą cholerną trzecią pozycję przez 70 km. Cisnąłem na maksa. No trudno. Fajnie było. Już dzieliłem skórę na niedźwiedziu, już sobie wyobrażałem jak to będzie stanąć na podium. Już sobie myślałem jaki będę dumny, jakie to osiągnięcie, no ale co zrobić. Nie mam szans z kolesiami, którzy trenują w górach. Do mety zostały marne 2 kilometry, ale uda mnie tak palą, że ciężko mi stać w miejscu, nie mówiąc już o poruszaniu się pod górę. Nie mam siły… nie mam siły… nie mam sił… ale rzeź to była… Powinienem się popłakać, ale nawet na to nie mam siły.

Dramat dramatem, ale przecież się teraz nie poddam. Nie odpuszczę po 169 km, mając zaledwie 2 do mety! Wlokę się do bazy ze zwieszoną głową. Co chwila muszę robić przystanki. Matko i córko jaki jestem wypruty z energii. Trwa to dobre pół godziny. Za każdym zakrętem wyczekuję mety, ale okazuje się, że to jeszcze nie tutaj. Około w pół do dziewiątej dochodzę wreszcie do drogi dojazdowej do bazy Lubogoszcz. To moja ostatnia prosta.

Skręcam w lewo i pośród drzew widzę jasny banner oznaczający koniec moich męczarni. Przede mną ostatnie 200 metrów ciągnące się przez pogrążający się w ciemności mroku las. Jasny punkt na końcu to moja Walhalla, gdzie w końcu będę mógł odpocząć. Walkirii, która powinna przewieźć mnie przez bramy krainy wiecznego szczęścia coś się najwyraźniej pojebało i zamiast przetransportować mnie na grzbiecie swojego skrzydlatego konia, dosiadła ślimaka. Wleczemy się w kierunku zbawienia, ale trochę to jeszcze potrwa.

Uczta w Walhalli trwa już w najlepsze, dochodzą do mnie odgłosy śmiechów i wiwatów. W tym samym momencie ktoś z tłumu na mecie mnie zauważa, daje znać Pawłowi Derlatce, który przez mikrofon krzyczy, że zbliża się czwarty zawodnik dystansu 170 km i trzeba go powitać gromkimi brawami. Ludzie gwiżdżą i krzyczą w niebogłosy, a do mnie dociera tylko “dawaj dawaj, to jest ten czas!”. Ja już dałem dużo. Bez kitu dałem z siebie wszystko, a nawet więcej. Sił na finisz brak. Czołgam się w kierunku mety, od której dzieli mnie 50 metrów. Kręcę z niedowierzaniem głową, że nie stać mnie na ostatni zryw. Nic nie jest w stanie mnie poderwać, nawet te głośne okrzyki, gwizdy i brawa, które nie ustają ani na moment.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

Dziewczyny stojące obok Pawła patrzą na mnie ze zdziwieniem, w końcu jedna z nich nie wytrzymuje i drze się do mnie: “ej to jest bieg! BIEG! Końcóweczka! Finisz! Dajesz!”. Spoglądam na swoje nogi. No za cholerę nie chcą współpracować. Nie dam rady. Naprawdę. To już ostatnie podrygi umierającej ostrygi. Paweł jednak nie daje za wygraną i dodaje od siebie: “No musisz teraz już! MUSISZ!”. A ktoś obok rzuca: “Dawaj, dawaj, nagrywa się!”. Ja pierdolę! No nie mam siły! Ale przecież to już się kameruje! No co ja potem wnukom pokażę?

Nie wiem w jaki sposób i nie wiem skąd, ale gdzieś głęboko w czeluściach mojego totalnie zmaltretowanego i zmasakrowanego organizmu tli się pojedyncza ostatnia iskierka resztek zapału, który został mi po 170 km i 27,5 godzinach spędzonych na trasie. Głęboki oddech i solidne dmuchnięcie w tę iskierkę, żeby dopływający do niej tlen pozwolił jej przekształcić się w prawdziwe ognisko determinacji to dla mnie nie lada wyzwanie. Mimo to zapieram się w sobie i daję do pieca. Ta nieduża ilość energii w zupełności wystarcza, żeby rozpalić we mnie żądzę ukończenia Ultra Trail Małopolska z przytupem.

Zaczynam biec. W uszach mi dzwoni, bo gdy udaje mi się poderwać ciało do finiszu, wszyscy na mecie eksplodują radością. Spomiędzy gwizdów i okrzyków dociera do mnie tylko “jedziesz!”. Podnoszę ręce do góry i zaczynam się drzeć w niebogłosy razem ze wszystkimi czekającymi na mnie osobami, a w myślach odliczam już pojedyncze metry do momentu, aż będę mógł odpocząć. Ale czad. Nakręcają mnie jakbym biegł po złoto olimpijskie. Co za emocje. Dobra, idę na całość! Przyśpieszam jeszcze bardziej, ale chyba tylko w moim odczuciu, bo na filmiku nakręconym przez Daniela za bardzo tego nie widać, a w ostatnim momencie przed przekroczeniem linii mety podskakuję do góry zdzierając gardło jeszcze bardziej. Z trudem ląduję bez telemarka, ledwo utrzymując się na nogach i kończąc tę nierówną walkę z Ultra Trail Małopolska z czasem 27 godzin i 36 minut.

META

Koniec! Już nie trzeba biec. Nareszcie! Dziewczyna, która krzyczała najgłośniej od razu zakłada mi na szyi medal i dodaje od siebie:
– Ja pierdolę! Skąd ty masz tyle siły? Gratuluję!
– Ja pierdolę… – odpowiadam z trudem – nie wiem…
– To są te pierwsze słowa! – Doskakuje do mnie jakiś koleś z gratulacjami.
– Cytat z finiszera! – dorzuca Paweł Derlatka przez mikrofon – ja pierdolę, nie wiem!
Wszyscy się śmieją, ja nawet też, choć jedyne o czym marzę to usiąść na chwilę, ale jeszcze nie. Teraz mam swoje pięć minut chwały. No może nie minut, prędzej sekund, ale i tak jest przyjemnie. Bartek-zwiedzanieprzezbieganie-Konopka kręci relację i robi zdjęcia, Adrian podchodzi ze swoimi gratulacjami, chociaż jemu znacznie bardziej się one należą za nie odpuszczanie i dopięcie swego po 70 kilometrach. Sam jeszcze się sobie dziwi, ale tak jak wspomniałem wcześniej, wygrał lepszy. Jest oczywiście Daniel, który wszystko rejestruje. Po chwili podchodzi do mnie Paweł Derlatka, który mówi “Gratulacje, jesteś mocarz”, przybijając ze mną wielką piątkę. To jest ten moment. To jest ten czas. Teraz w końcu mogę mu wygarnąć. Mogę się zemścić. Patrzę na niego z kurwikami w oczach i odpowiadam:
– A ty jesteś psychopatą!
– Dziękuję! – Kłania się nisko, zdecydowanie zadowolony z siebie, że ktoś docenił jego wysiłki przy projektowaniu tej trasy.
– Bez kitu, co ja dzisiaj przeżyłem… Powiem wam, że naprawdę… – ciągnę dalej swoje wyrzgyi – nigdy w życiu nic mnie tak nie sponiewierało jak te 170 kilometrów na Ultra Trail Małopolska.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
Z psychopatą na mecie; fot: Paweł Konopka

Jeszcze chwilę śmiejemy się wszyscy, jest niesamowicie pozytywna atmosfera. Ci wszyscy ludzie tak mnie nakręcają, że chyba mógłbym biec dalej… nieeeee… tak tylko sobie żarty stroję. Wystarczy mi na razie. W końcu siadam na krzesełku i biorę naprawdę głęboki wdech. Zrobiłem to! Ukończyłem stumilowy bieg w bardzo przyzwoitym stylu. Owszem, było mega ciężko, ale trudno się spodziewać, żeby było lekko przebiec 170 km po górach. Mimo wielu przeciwności dałem radę. Ja, koleś, który w podstawówce nie był w stanie przebiec najdłuższego wówczas dystansu jednego kilometra, a gdy w końcu mu się to udało, był sklasyfikowany na ostatnim miejscu w klasie. Chłopak, który do wszelkich sportów drużynowych był wybierany na samym końcu, bo wszyscy wiedzieli, że posiadanie mnie w swojej drużynie drastycznie zwiększało szanse przeciwników na zwycięstwo. Ciamajda, która chciała zapisać się do sekcji pływackiej na SGHu, ale powiedzieli jej, że jest zbyt słaba i się nie nadaje. To cały czas ten sam koleś, który teraz ładuje setki w górach i bynajmniej nie chodzi tu o pojemność kieliszków.

Co się zmieniło? Sam nie wiem. Chyba niewiele. Potrzeba jedynie odrobinę determinacji, samozaparcia i wiary w siebie. No dobra, może nie odrobinę, tylko dużo. Albo raczej zajebiście dużo. Ale da się. I bez kitu, satysfakcja po zrobieniu czegoś tak abstrakcyjnego jak przebiegnięcie 170 km jest nie do opisania. Pisząc te słowa kilka tygodni po ukończeniu biegu, nadal mam banana na twarzy, wspominając mój finisz.

Zbieram siły, żeby wstać, ale nie śpieszy mi się nigdzie. Daniel z Tomkiem podają mi wodę i nic więcej nie potrzeba mi do szczęścia. Jest fantastycznie. Przychodzi też Artur Baran, zwycięzca mojego dystansu, który przy okazji pobił rekord trasy. Niesamowity kocur. Ucinamy sobie krótką pogawędkę, ale po chwili musi uciekać na koronację zwycięzców. Trochę z żalem spoglądam na podium, ale już mi przeszło. Jestem czwarty i próbowałem rywalizować z góralami. W piastowskich warunkach, które mam do dyspozycji i tak osiągnąłem szczyt moich możliwości. Gdyby Adrian sprzątnął mi Mercedesa sprzed nosa, na 2 km przed metą, pewnie teraz siedziałbym gdzieś w lesie i płakał. W zaistniałej sytuacji i tak jestem z siebie mega dumny. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, fantastycznie się bawiłem przez ostatnie 27 godzin i będę je jeszcze długo wspominał. Niesamowite przeżycie. Aż się chce tego więcej. Właśnie po to biegam po tych górach. Uwielbiam to.

Nawet się uśmiechnąć dałem radę

Kilka minut później zaczynam telepać się z zimna. Jedna z dziewczyn mówi do Daniela, żeby mnie stąd zabrał na stołówkę, bo tam jest ciepło. Nie stawiam oporu i nawet jestem w stanie iść o własnych siłach. Na miejscu jest cieplutko, a chłopaki przynoszą moje przepaki i depozyt, więc mogę przebrać się w suche ciuchy. Jeszcze chwilę gawędzimy przy stole, po czym znużony tłumaczę chłopakom, że musimy już jechać, bo ja się potrzebuję zwyczajnie przespać.

Pojawia się problem logistyczny, bo trzeba jeszcze zejść na dół do samochodu. Chłopaki próbują coś wymyślić, przecież na piechotę będę szedł do poniedziałku, a nieść mnie nie będą taki kawał. Tomek znajduje jakiegoś kolesia, który wjechał do bazy Lubogoszcz terenowym autem i nie ma nic przeciwko, żeby zabrać inwalidę ze sobą. Ma tylko jedno miejsce wolne, ale chłopakom to nie przeszkadza, oni zejdą na piechotę. Wsiadam to Land Rovera i okazuje się, że poza mną jest jeszcze jeden zniszczony koleś, który nie jest w stanie iść o własnych siłach. Ucinamy sobie krótką pogawędkę i już po chwili kierowca zostawia mnie obok mojego auta. W tym samym momencie dochodzi Daniel z Tomkiem, więc możemy udać się na kwaterę do Pcimia.

Na miejscu od razu uderzam pod prysznic. Wspaniałe uczucie. Zmywam z siebie błoto i staję pod prysznicem pozwalając dogrzać się ciepłemu strumieniowi wody. Najchętniej usiadłbym na posadzce, ale boję się, że nie będę w stanie wstać. Stoję tak dobre kilka minut i za nic nie mogę przekonać samego siebie, że pora wychodzić. Gdy lustra w łazience są już kompletnie zaparowane, a opuszki palców wyglądają jakby były dowodem na jakieś dziwne pokrewieństwo mojej osoby z Shar Pei-em, z trudem wychodzę spod prysznica i wskakuję w świeżutką piżamkę. Chwilo trwaj! Jeszcze tylko zęby. Jak cudownie jest umyć zęby po mniej więcej 36 godzinach. Jak niewiele mi teraz do pełni szczęścia potrzeba.

Daniel podgrzewa mi zupkę, bo na nic innego nie mam ochoty. Zanim się zagotuje, wznosimy toast za pomyślne ukończenie biegu, ale już po chwili dopada mnie tak ogromne znużenie, że kieruję się do łóżka i momentalnie zasypiam kilka minut przed północą.

Baza Lubogoszcz ; fot: Mateusz Lewita

DZIEŃ PO

Spodziewałem się, że będę spać długo, ale ciśnienie na pęcherz budzi mnie około 7 rano. Postawienie się do pionu będzie boleć. Uwaga, raz, dwa, trzy… jeszcze raz… raz, dwa i hop! E… w sumie nie tak źle. Koślawym ruchem zmierzam w kierunku łazienki, zauważam, że chłopaki już nie śpią, załatwiam co trzeba i wracam do łóżka, ale niestety, rozbudziłem się już na tyle, że nici z dalszego spania. Poza tym dopada mnie gigantyczny głód. Może to i lepiej, wcześniej dojedziemy do domu.

Ogarniamy się na spokojnie, Daniel przygotowuje śniadanie, a ja głównie leżę z nogami w górze w ramach regeneracji. Po posiłku zbieramy wszystkie toboły i jesteśmy gotowi do drogi zaraz po 9 rano. Tomek wraca na własną rękę, a ja z Danielem. Całe szczęście, bo bałbym się teraz prowadzić. Daniel jedzie, a ja próbuję się zdrzemnąć, ale głównie to macham głową starając się zamortyzować wszelkie nierówności i zakręty na trasie.

Dzięki temu, że wyjechaliśmy wcześnie, udaje nam się uniknąć korków i w domu melduję się już po 13. Resztę dnia spędzam głównie wegetując i łapiąc regeneracyjne drzemki. Liczę na to, że w tygodniu uda mi się cokolwiek odespać, ale nadzieja matką głupich. Dzieci trzeba odstawić do przedszkola i do szkoły, więc i tak muszę wstawać o tej godzinie co zawsze, a potem już tylko robota, robota i robota… Przydałby się choć jeden dzień na regenerację. Ale ja się nie ma co się lubi… i tak dalej… a i tak jeszcze raz to zrobię. Jeszcze raz pobiegnę jakiś kosmiczny dystans, który będzie się wydawał porąbanym pomysłem dla każdego patrzącego z boku na moje dziwne hobby. Nic nie poradzę. Uwielbiam to.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

  • Kabanosy roślinne z Lidla – żelazna pozycja w moim zestawie, chociaż znowu w późniejszym etapie biegu wydawały się suche;
  • Cheddar w kawałkach – podobnie jak kiełbaski, zawsze zabieram na bieg, zawsze się sprawdza, zawsze zbyt suchy w drugiej części biegu;
  • Snickersy – miałem je ze sobą na czarną godzinę, mam wrażenie, że uratowały mi życie, ale przy okazji obkleiły gębę niemiłosiernie;
  • Zupy na punktach odżywczych – dla mnie płynne złoto. Dobrze wchodzi, do tego ciepłe, więc przyjemnie grzeje od środka, zwłaszcza w chłodną noc;
  • Żarcie na punktach – Kuskus, toritlla, naleśniki – wszystko wydawało się strasznie suche i bardzo przeciętne;
  • Herbata słodzona – tam gdzie był cukier. W przeciwnym razie tylko gorzka;
  • Cola – mniej więcej 1 kubek na każdym punkcie odżywczym;
  • Piwo bezalkoholowe – niby nie powinno się, ale mi smakuje i mam wrażenie że stawia na nogi.

SPRZĘT

  • Plecak Grivel 5l – Niezastąpiony. Niby tylko 5l, ale ze wszystkimi kieszonkami pomieścił cały potrzebny sprzęt: Kurtka z wyposażenia obowiązkowego, bandaż, gaziki, plastry, dokumenty, tracker, jedzienie i zapasową czołówkę;
  • Buty Altra Lone Peak 5 – Do dziś mam trochę wyrzuty sumienia, że zdradziłem moje Mizuno, ale Altry są jeszcze lepsze. 170 km w jednych butach bez najmniejszego odcisku, odgniotka czy straconego paznokcia, mimo że buty były mokre w środku, mówi samo za siebie;
  • Ciuchy – na początek na krótko, ale było mi zbyt chłodno. Żałuję, że nie miałem rękawiczek pod ręką, przecież do plecaka by weszły. Od 46 km po pierwszym przepaku góra na długo + rękawiczki, dół na krótko. Do tego jak zwykle Buff na głowę, drugi na rękę do wycierania twarzy;
  • Garmin Fenix 5 – świetny zegarek, ale musiałem go naładować w trasie. Kretyński sposób ładowania urządzenia od spodu udało mi się przewalczyć kupując na Aliexpress specjalną ładowarkę, która wygląda jak baza do szczoteczki elektrycznej. Dzięki temu zegarek mogłem mieć cały czas na nadgarstku. Koszt biznesu to 12 groszy. Naprawdę. 0,12zł. Do tego koszty wysyłki z Chin. Polecam;
  • Kije Black Diamond – Na tej trasie to kolejny skarb. Nie wyobrażam sobie ukończyć taką trasę bez kijków;
  • Pas biodrowy Compress Sport Free Belt Pro – Super sprawa. Pojemna kieszeń wokół całego pasa pozwoliła zmieścić telefon, powerbank, kable, chusteczki i nadal miałem tam jeszcze masę miejsca;
  • Czołówka Ledlenser Neo10r – znakomita, na średnim trybie wytrzymała całą pierwszą noc i dawała wystarczająco światła, mimo że przez większość czasu był to samotny bieg.
TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Mateusz Lewita

KPI

  • 9:42 min/km to moje średnie tempo na trasie, natomiast wyłączając postoje, średnie tempo wyszło na poziomie 8:50 min/km;
  • Daje to 6,2 km/h średnio i 6,8 km/h w ruchu – odpowiednik swobodnego spaceru;
  • Spaliłem jakieś 12 500 kcal;
  • Nie wiem ile wypiłem. Zgubiłem się w rachubach, szacuję, że dobrze ponad 10 litrów płynów;
  • W ruchu spędziłem 25 godzin i 11 minut, co oznacza, że w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków to prawie 2,5 godziny. Co ciekawe, w punktach odżywczych spędziłem w sumie niewiele ponad godzinę ze średnim czasem niecałych 7 minut w każdym punkcie, natomiast wszystkie pozostałe przystanki, a to na siku, a to na foto, a to żeby odsapnąć kosztowały mnie ponad 1,5 godziny;
  • Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:26 – Zbieg do Kasinki Wielkiej, początkowy etap, więc miałem dużo siły;
  • Najwolniejszy kilometr to podejście na Luboń, który zajął prawie 23 minuty;
  • Średnie tętno wyszło mi na poziomie 126 ud./min, natomiast najwyższe tętno mój Garmin odnotował na poziomie 175 ud./min. Generalnie tętno rosło mi przede wszystkim na zbiegach.

WYNIK

  • Z 60 miejsc wystartowało 42 zawodników;
  • 17 osób (40%) odpadło na trasie lub nie zmieściło się 46-godzinnym limicie czasowym;
  • Ukończenie biegu zajęło mi 27 godzin 36 minut (-15% do zwycięzcy);
  • Zająłem 4. miejsce w kategorii OPEN, 4 w kategorii mężczyzn;
  • Brakowało pomiaru czasu na poszczególnych punktach odżywczych, ale doskonalone zdaję sobie sprawę z faktu, że ostatnie 60 km trasy było najtrudniejsze i najwolniejsze ze względu na zmęczenie;
  • Średni czas ukończenia tego biegu to 35 godzin i 30 minut;
  • Spośród 25 osób, które ukończyły bieg, były tylko 2 kobiety (8%).
  • Czy mogłem to zrobić lepiej? Zdecydowanie tak. Mogłem wgrać track do zegarka dzięki czemu nie zgubiłbym się 3 razy i nie szukał drogi na Turbaczu. Mogłem odpuścić fotki na trasie i relacje na fejsa. Mogłem też w ramach przygotowań biegać więcej i przede wszystkim wyżej, ale nie o to chodzi. Zrobiłem ten bieg tak jak chciałem, dodatkowo ukończyłem go znacznie szybciej niż zakładałem. To jest mój sukces i tej wersji będę się trzymać.
Pomarańczowa krecha to ja

KOSZT

  • Wpisowe – 250 zł, ponieważ zapisałem się w trybie “early bird”, z półrocznym wyprzedzeniem;
  • Kwatera – 600 zł (za 3 noce dla 3 osób);
  • Dojazd – 0 zł. Zazdroszczę tym co mają auto służbowe. Muszę pogadać u siebie w robocie, nie musi być od razu Touareg. Opel też będzie ok;
  • Zakupy przed – ok. 100 zł za składniki na obiady, śniadania, kolacje i zapasy na trasę.

PLUSY

  • Organizacja – Dobra komunikacja, wszystko wyjaśnione jak krowie na rowie, brak odprawy online, bo wszystkie niezbędne informacje są na stronie Ultra Trail Małopolska;
  • Oznaczenie trasy – Dobre, aczkolwiek przydałoby się gęściej rozmieścić wstążki. Kilka razy miałem wątpliwości, czy przypadkiem nie przegapiłem skrętu;
  • Pakiet startowy – Brak. I to mi się podoba. Numer startowy był wydawany na starcie. I koniec. Nic więcej. Brak niepotrzebnych ulotek i innych pierdół. Był za to pakiet finishera na mecie, w którym znalałzem kolejny Buff do kolekcji, jakieś kosmetyki i kubek z profilem trasy. Aż żałuję, że nie piję kawy, ale do herbatki też się nada;
  • Wolontariusze – Ci ludzie to stan umysłu. Zawsze i wszędzie mega pomocni. Nigdy nie odmawiają, dwoją się i troją, żeby tylko biegło się lepiej. Słowo wolontariusz powinno być synonimem zajebistości;
  • Trasa – Znakomita. Pierwszego dnia drzewa chroniły mnie przed deszczem, drugiego dnia z Gorców widać było Tatry. Widoki fenomenalne, biorąc pod uwagę, że nie byłem wyżej niż 1200 m n.p.m. Było trochę asfaltu, ale nie da się tego całkowicie wykluczyć. Poza tym bardzo wymagająca technicznie. Można to potraktować jako minus, sam wielokrotnie bluzgałem w myślach Pawła za ułożenie trasy w ten sposób, jednak jest to zarazem wielkie wyzwanie, a to właśnie tego oczekiwałem zapisując się na Ultra Trail Małopolska. Było bardzo ciężko, ale podobało mi się, jakkolwiek sadomasochistycznie to brzmi;
  • Oprawa biegu – W zasadzie zwróciłem na to uwagę na mecie, ale to w zupełności wystarczyło. Niesamowici ludzie, fenomenalna atmosfera, aż chce się biec;
  • Meta – Dobrze zorganizowana, a przede wszystkim z niesamowitą atmosferą. To właśnie ludzie na mecie zmotywowali mnie do finiszowania z przytupem. Poza tym dobra baza, ponieważ na miejscu można wziąć prysznic, zagrzać się i zjeść coś ciepłego na stołówce;
  • Eko – Brak niepotrzebnego papieru, brak ulotek, które zawsze lądują w koszu.
Herbatka smakuje z niego wyśmienicie

MINUSY

  • Punkty odżywcze – Bardzo duży zawód. Punkty skromne, a jedzenie przeciętne. Z posiłków na ciepło jedyne co mi smakowało to zupki. Wszystko serwowane w formie dania głównego było zwyczajnie przeciętne i zbyt suche jak na ultramaraton;
  • Miejscówka – Baza Lubogoszcz ma swój urok, ale brak możliwości dojazdu autem na miejsce to również nie lada problem. Daniel, chcąc mi towarzyszyć, musiał wejść na górę raz na mój start, drugi raz na swój start i trzeci raz zabrać mnie z mety. Jednak wygodnie byłoby podwieźć tyłek trochę bliżej;
  • Wyposażenie obowiązkowe – Na liście był własny kubek. Jest to kolejny bieg, w którym biorę udział, gdzie jest takie wymaganie, jednak podczas biegu okazuje się, że sprzęt jest zupełnie niepotrzebny, bo jedzenie na punktach i tak jest serwowane na papierowych talerzykach lub w papierowych kubeczkach.
  • Dojazd – Jadąc od północy, z Warszawy, trzeba się liczyć z ogromnymi korkami pod Krakowem. My trafiliśmy na godziny szczytu, więc cała trasa długości 350 km zajęła nam prawie 7 godzin.

PODSUMOWANIE

Wymęczył mnie ten bieg. Ale zarazem dał potężną dawkę satysfakcji. Pogoda tym razem nie dopisała, co przerwało moją passę znakomitej aury podczas zawodów, w których biorę udział. Niestety tego nie da się zamówić. Całe szczęście karta odwróciła się w sobotę.

Logistycznie jest to fajna impreza, bo wszystkie trasy startują i kończą się w tym samym miejscu, jednak konieczność podejścia do bazy na piechotę może stanowić przeszkodę.

Sama trasa bardzo trudna technicznie. Zdecydowanie najcięższa, z jaką miałem przyjemność się zmierzyć. Bardzo dużo stromych podejść i zejść, mnóstwo kamieni na szlaku i dzikość terenu kazały się pilnować na każdym kroku. Zbiegi w piątek były jeszcze bardziej utrudnione ze względu na deszcz. Na pewno nie jest to impreza dla początkujących biegaczy, niemniej polecam jako wyzwanie na dowolnym dystansie. Najkrótsze zaczynają się już od 10 km, więc każdy może znaleźć coś dla siebie.

Beskid Wyspowy i Gorce to magiczne miejsce. Jest się gdzie zmęczyć, jest mnóstwo schronisk po drodze, do tego jest relatywnie sucho, nawet po intensywnych opadach. Owszem, na trasie było sporo błota, zwłaszcza tam gdzie słońce nie dociera przez większą część dnia, jednak całe 170 km dałem radę przebiec o suchych stopach, bez konieczności przeprawiania się wpław przez strumyki. Być może jestem ultra delikatesem, ale ja zwyczajnie lubię mieć sucho w butach.

Jeszcze raz? Chyba tym razem nie. Byłem tu w zimie, byłem tu w lecie, wystarczy. Nie dlatego, że mi się nie podobało. Z całego serca polecam Ultra Trail Małopolska i Fundację 4 Alternatywy. Trzeba tylko być świadomym, że dostanie się naprawdę solidny łomot. Ja natomiast byłem tu już dwa razy, a na świecie jest jeszcze zbyt duża ilość wspaniałych miejsc, które chciałbym zobaczyć i przebiec. Życia na to wszystko nie starczy, dlatego na kolejne biegi poszukam innych miejsc.

TeamPlutt Ultra Trail Małopolska Beskid Wyspowy Gorce Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

Related Post

10 Replies to “Ultra Trail Małopolska – Stumilak, psychopata i Walhalla”

  1. Jak zawsze świetnie się czytało:) Fajnie jest się dowiedzieć jak wygląda ten sam bieg z innej perspektywy. Pewnie też byłeś tak samo żdziwiony widokiem Marcina jak ja, kiedy go zobaczyłem w Obidowej i póżniej jak go mijałem pod Turbaczem. Do tego biegu wydaje mi się że podstawa to zrobić dużo przewyższeń, mi od początku roku udało się zrobić prawie 60 tyś i to zrobiło robotę póżniej:)
    Gratulacje raz jeszcze.

    1. Dzięki wielkie! I oczywiście jeszcze raz gratulacje dla Ciebie za pozamiatanie na biegu;-) Co do przewyższeń to zdecydowanie się zgadzam. Ja ich zrobiłem 10x mniej niż Ty, stąd pewnie moje bolączki na trasie. Ale i tak było warto i i tak znowu coś gdzieś pobiegnę, więc: do zobaczenia!

  2. Pierwsze co mi przychodzi do głowy po przeczytaniu tego bloga, to duży progres na zbiegach (zapewne ćwiczenia z YouTube zrobiły swoją tobotę 👍). Drugi temat to ten Mercedes, ma ich wielu, ale czy któryś z nich przebiegł chociaż 100, ja nie znam takiego😉, i jak to pisał klasyk „jak się nie ma co się lubi……😂.
    Jeszcze raz gratulacje🤜🤛nie ma lipy, świetny wynik jak na kolesia biegającego tylko po płaskim 💪👏

  3. Napisane z polotem, czyta się z przyjemnością . Twoje zmagania są wspaniałym dopingiem dla maluczkich, pokonujących codziennego lenia.
    Z niecierpliwością czekam na kolejne relacje.

    1. Dzięki Dorota! Obiecuję, że będzie tego jeszcze więcej. Plany już oczywiście są, realizację zweryfikuje rzeczywistość.

  4. Hej,
    Ten Michał, którego pozdrawiałem przy starcie to jeden z naszych sponsorów z Domeny.tv i Mserwis.pl – wspominałem o tym chwilę wcześniej, że to rzadkość, by sponsorzy lecieli dystans 105 km.

    Pozdro!

    1. Ok, w ogólnym gwarze przed startem jakoś to do mnie nie dotarło. A może byłem zbyt pochłonięty pochłanianiem naleśnika;-)

    1. Dzięki za dobre słowa! UTM to naprawdę konkretna wyrypa. Najważniejsze to podejść do tego ze spokojną głową i nie szarżować na początku. Na koniec dnia jest to niesamowita przygoda i gwarantuję, że jak już weźmiesz udział, nie będziesz żałować. A samo dotarcie do mety to przeżycie zdecydowanie warte kilkudziesięciu godzin zmasakrowania się, wielokrotnych kryzysów, upadków i chwil zwątpienia. Nie da się tego opisać, zwyczajnie musisz wziąć udział, ukończyć i doświadczyć tego na własnej skórze!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *