Łemkowyna Ultra Trail – Setka, pięćdziesiątka i upór maniaka

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
fot: Karolina Krawczyk
Gdy sezon biegowy większości amatorów zmierza ku końcowi, gdy noc staje się dłuższa niż dzień, gdy nad ranem zaczynają pojawiać się przymrozki i gdy liście spadają z drzew, przychodzi pewna noc z piątku na sobotę, podczas której garstka wariatów staje na deptaku w Krynicy-Zdroju i rusza na piechotę do Komańczy. Pokonują sto pięćdziesiąt kilometrów Głównym Szlakiem Beskidzkim przez całe pasmo Beskidu Niskiego. Wśród tych zboczeńców jestem też ja. Ultras amator, z mazowieckiej niziny, gdzie gór mam tyle co pustynnego piasku w kuwecie moich kotów. Mimo to ciągnie mnie do nich jak dzika w żołędzie. A to było tak…

Przygotowania

Wrzesień 2020

Pandemia szaleje w najlepsze. Pomimo niesprzyjających warunków Fundacja Na Ratunek zorganizowała UltraJanosika Legendę, którego ukończyłem całkiem przyzwoicie. Dwa tygodnie przerwy w bieganiu w ramach rekonwalescencji pozwalają mi w końcu przysiąść do kalendarza biegowego na kolejny rok. Wszystko trochę patykiem na wodzie pisane, ponieważ połowa imprez jest odwoływana ze względu na korona<ś>wirusa. Niemniej dobry plan to podstawa. Zawsze można go edytować, ale jakiś trzeba mieć. Dobrze byłoby pobiec coś dużego na zamknięcie kalendarza. Jakąś konkretną wrypę, żeby wspomnienia były miłe. Szukam, przeglądam i znajduję. Łemkowyna Ultra Trail. To mój wybór. W pigułce to 150 km, prawie 6000 m różnicy poziomów i start o północy, co dla większości uczestników oznacza dwie zarwane nocki. Ja chciałbym się zamknąć w jednej. Plan już jest. Oby tylko nie padało.

Profil trasy

Październik 2020

Tydzień przed edycją 2020 organizator informuje o odwołaniu zawodów. Powód to COVID oraz totalny chaos we wprowadzaniu kolejnych obostrzeń przez rząd z dnia na dzień. Impreza zostaje przeniesiona na maj 2021.

Całe zamieszanie daj mi mocno do myślenia. ŁUT w maju. Za tym terminem przemawiają według mnie same plusy:

  • Dużo dłużej jest jasno, więc większy dystans pokona się za dnia;
  • W maju powinno być dużo cieplej. Liczę na możliwość biegu w krótkich gatkach;
  • W maju pada mniej deszczu. Takie było moje wyobrażenie przy robieniu tego planu. Dopiero później później to zweryfikuję.

Dobrze sobie to wszystko sprzedaję, więc nanoszę odpowiednie zmiany na mój kalendarz biegowy. ŁUT pobiegnę w maju. Dosyć istotne jest tutaj założenie, że ktoś zrezygnuje z terminu wiosennego, a ja będę mógł wbić na jego lub jej miejsce. Czas pokaże czy bieg w ogóle się odbędzie, bo wirus, wirus, wirus… Ważne że na ten moment jestem jeszcze bardziej zgrzany niż miesiąc temu, kiedy ustanowiłem pierwszą wersję planu 2021.

5 Stycznia 2021

W życiu jak w robocie, czyli plan planem, a wykonanie to inna sprawa. Październikowy rozkład jazdy właśnie legł w gruzach. Biegi w Szczawnicy, na które jestem zapisany od ponad roku, ogłaszają już po raz trzeci nowy termin. 24 kwietnia. Trzy tygodnie przed Łemko. No lipa straszna. Zbyt mały odstęp pomiędzy zawodami jak dla mnie. Potrzebuję więcej czasu na regenerację, jeśli mam dać z siebie wszystko na obu imprezach. Nie akceptuję czegoś takiego jak start treningowy. Treningowo to ja sobie mogę pobiegać pomiędzy polami kapusty w Piastowie. A jak już się tłukę 500 km w jedną stronę, to po to żeby się sprawdzić w boju. Obawiam się, że 3 tygodnie po setce w Szczawnicy nie będę w stanie dać z siebie 100% w Beskidzie Niskim, a nie chcę startować w ŁUT tylko po to, żeby ją przebiec.

Chcę zrobić jedno i drugie, więc mam ogromny dylemat. Czuję się jak ta żaba – przecież się nie rozpięciorzę… Jedyna opcja, żeby zjeść ciastko i mieć ciastko to powrót do pierwotnej koncepcji, czyli Szczawnica w kwietniu, a Łemko w październiku. Niech i tak będzie. Jedyne co mnie pociesza w tej sytuacji to dane meteorologiczne dotyczące średnich opadów w poszczególnych miesiącach. Okazuje się, że statystycznie w październiku mogę liczyć na mniej błota, niż w edycji majowej. Ok, to ja jednak wolę tą suchą wersję. Będzie chłodniej, będzie ciemniej i będzie bardziej sucho. Oby!

19 Czerwca 2021

Okolice Szafranówki. Mam jakieś 95 km w nogach, właśnie czołgam się w kierunku mety Niepokornego Mnicha i mam już serdecznie dosyć tego całego biegania. Fakt, jest cholernie gorąco, nawet pokuszę się o stwierdzenie, że jest ekstremalny upał, więc z pewnością przekłada się to na ogólne wymęczenie organizmu. Jednak jak sobie pomyślę, że za 4 miesiące będę miał do pokonania jeszcze ponad połowę tego co zrobiłem przed chwilą, to witki i wszystkie inne rzeczy, które jeszcze nie mi nie opadły, klapią z hukiem o ziemię. Jezusie Nazarejski, na ten moment jest to dla mnie fizycznie niemożliwe, żeby gonić jeszcze kolejne 50+ km. Po kiego grzyba ja się zapisałem na tą Łemkowynę? Jeszcze jest czas. Jeszcze się można wycofać. Jeszcze nie jest za późno. Może warto to przemyśleć?

Tu jest ciężko, a na Łemko ma być ultra ciężko…

20 Czerwca 2021

Ale jestem zajebisty! 6 miejsce OPEN w Biegach w Szczawnicy na najdłuższym dystansie mocno podnosi mnie na duchu. Może jednak dałbym radę te 150 km? Tym razem trochę za bardzo przycisnąłem na początku, co mocno odczułem pod koniec biegu. A gdyby tak rozłożyć siły jakoś sensowniej? Dziś mnie pieruńsko bolą nogi i nie wyobrażam sobie, że można przebiec choć kilka metrów więcej, ale bez przesady, przecież nie poddam się bez walki. Wszystko jest dla ludzi, nawet Łemkowyna Ultra Trail. Jest jeszcze sporo czasu, formę się podkręci i powinno być ok. Łemkowyno! Szykuj się! Przyjadę skopać ci dupsko!

7 Sierpnia 2021

Jest kilka minut po 15. Leżę na trawniku zaraz za metą Chudego Wawrzyńca i kwiczę. Ledwo przebiegłem 80+ km. Nie mam siły wstać. Dobrze, że jest ze mną kumpel to trochę mi pomoże i w razie potrzeby nawet do auta zaniesie. Nie no, przecież ja nie dam rady przebiec tej Łemkowyny. To jeszcze drugie tyle. W co ja się wpakowałem?! 150 kilometrów. Cała doba w ruchu. Do reszty mnie porąbało??

21 Sierpnia 2021

Bez kitu, mam wielkie wątpliwości czy ja dam radę przebiec Łemko. 150 km! Mi się samochodem dzisiaj nie chce tyle jechać. Masakra jakaś. Moja żona, jak zwykle na luzaku: no ale co się martwisz? Nie przebiegniesz, to nie przebiegniesz. Dzwonię do Daniela, widział mnie na Janosiku na żywo, może coś doradzi, tym bardziej, że ja mam nieodpartą pokusę wyrzygania się moimi obawami. Słuchaj, co się martwisz, przecież do 19.09 możesz zmienić dystans. No niby mogę. Ale setkę już biegłem. Nie pomogli.

Kolejne dni spędzają mi sen z oczu. Biec? Nie biec? Krótszy dystans? Może poczekać jeszcze rok? Coś dokupić? Może jednak odpuścić? Czy dam radę? Czy to nie przesada? Gdzie jest moja granica wytrzymałości? I tak w kółko. Pierwszy raz w życiu się tak stresuję. Do tej pory moje wszystkie biegi traktowałem jako świetną przygodę i podchodziłem do nich raczej w miarę pewny, że dam radę je ukończyć. Teraz boję się, że zaniemogę gdzieś w nocy na jakimś zadupiu, kiedy będzie zimno i będzie padał deszcz. I co wtedy? Nie ma, że kończymy. Jeszcze trzeba własne dupsko dostarczyć w miejsce gdzie ktoś będzie mógł mnie odebrać. Nikt po mnie w te góry nie przyjedzie.

Dochodzi nawet do tego, że śni mi się ta cholerna Łemkowyna. Jestem gdzieś w okolicach setnego kilometra. Do mety jeszcze dobre 50, a ja się czuję jak młody bóg. Leci mi się znakomicie. Nie mam pojęcia na której jestem pozycji, ani jaki mam czas. Ważne że zupełnie nie czuję zmęczenia. Jakbym dopiero co ruszył. Czy to znak z niebios? Marne szanse, żeby akurat nade mną ktoś tam na górze się ulitował w temacie biegów ultra, ale może to zwyczajnie prorocza wizja?

Ogień ma być!

Dobra! Jak to powiedział ktoś za moimi plecami podczas Chudego Wawrzyńca: nie ma się co pierdolić. Zapisałem się, więc klamka zapadła. Zostało mi 8 tygodni zasuwania w pełnym gazie, żeby nogi doprowadzić do stanu, w którym wytrzymają pełną dobę na trasie. Albo więcej. Wprawdzie nie jestem do końca przekonany czy takie przygotowanie jest w ogóle możliwe. Mam wrażenie, że to trochę jakby chcieć się przygotować do 24-godzinnej chłosty bambusową tyczką po kłyckiach. Chwilę idzie wytrzymać, ale na dłuższą metę to i tak wpierdol. Niemniej muszę przycisnąć. Przecież nie pobiegnę 150 km treningowo. Ma być ogień z dupy, więc trzeba najpierw odpowiednio się zahartować.

Parafrazując klasyka: Jak masz być ultrasem, musisz być twardy! Nie możesz sobie pozwolić, że cię rozbije jakaś sytuacja, zwłaszcza taka, która cię dotyczy osobiście. Nie nie! Tu są naprawdę poważne sprawy! Tu nie ma żartów (chociaż w sumie ktoś zawsze jakiś dowcip rzuci, przynajmniej na starcie). Tu może przyjdzie dzień, że trzeba będzie podjąć takie decyzje, że człowiek sobie nawet nie wyobraża, że musiałby takie decyzje podjąć, dotyczące choćby bezpieczeństwa swojego w górach (biec dalej czy zejść z trasy?). No i nie może być tak, że ty masz jakieś osobiste problemy, które powodują, że ty jesteś niesprawny do podjęcia takiej decyzji. Nie! Po prostu nie ma! To po prostu musisz, albo umiesz to albo nie umiesz! Jak nie umiesz znaczy, że się nie nadajesz!

Kontaktuję się z Czesiem, moim osobistym trenerem, wprowadzamy zmiany do planu przygotowawczego i biorę się do roboty. To będzie ciężkie 8 tygodni, ale zamierzam dać z siebie wszystko. Przebiegnę tę Łemkowynę. Choćbym miał dobiec na szarym końcu, albo się wczołgać na metę. Ustalam jeszcze tylko scenariusze zejścia z trasy. Na razie tylko 2 punkty, czyli złamanie otwarte i niekończąca się sraczka mogą mnie do tego zmusić. Nie zostawiam miejsca na inne opcje, bo w chwilach słabości łatwo sobie sprzedać jakiś inny argument. A teraz do roboty.

4 Września 2021

Przewyższenia… Przewyższenia… Łemkowyna Ultra Trail to 150 km wzdłuż, a do tego 6000 metrów w górę i mniej więcej tyle samo w dół. To daje 400 m różnicy poziomów na każde 10 km trasy. 40 metrów na każdy kilometr. Dużo? Mało? Może nie jakoś strasznie dużo, ale jak sobie to przełożę na jakieś miarodajne jednostki i porównam przykładowo z podbiegiem na warszawskiej Agrykoli (dla niewtajemniczonych to taka mekka biegaczy w stolicy, jedno z niewielu miejsc, gdzie można ćwiczyć podbiegi), której długość wynosi niecałe 500 metrów, a różnica poziomów to około 26 metrów, to wychodzi mi, że w zasadzie cała trasa ŁUT to prawie tyle co taka mega rozciągnięta i ekstrapolowana Agrykola. I to tylko w górę, a jeszcze trzeba zejść w dół. To też mniej więcej tyle co dziesięciopiętrowy budynek. To tak jakbym co kilometr musiał się wdrapać na to dziesiąte piętro, a potem zejść. I tak 150 razy. I do tego jeszcze gonić przed siebie. Według mnie ambitnie. I weź tu się do tego człowieku przygotuj.

Piastowskie przewyższenia.

Przewyższenia… Przewyższenia… Agrykola spoko, ale gdzie ja w Piastowie podbiegi znajdę. Kiedyś pewien góral powiedział: chcesz biegać w górach to biegaj w górach. Bardzo śmieszne. Nawet bym chciał, szkoda, że nikt nie mówi jak to pogodzić z rodziną i etatem. Na ten moment przeprowadzka w bardziej pagórkowate tereny nie wchodzi w grę. Wracam więc do kolejnej złotej myśli: jak się nie ma co się lubi… i tak dalej… Mam wiadukt nad autostradą, wiadukt nad torami, wiadukt nad S2. Jakieś inne też się jeszcze znajdą. Brzmi to trochę karkołomnie pod kątem przygotowań do biegu górskiego, ale co zrobię jak nic nie zrobię?

Rozpoczynam zabawę w lokalnego kartografa i tworzę wirtualną mapę schodów i podbiegów, na których jestem w stanie ćwiczyć dwugłowe i czworogłowe ud. Czuję się trochę jak Frodo decydujący się spuścić bęcki Sauronowi na drugim końcu świata. W zasadzie to już na etapie przygotowań powinni mnie zdyskwalifikować za porywanie się z motyką na słońce. Ale poczekajcie, poczekajcie. Z Dawida też się wszyscy śmiali, a skopał tyłek Goliatowi. Sumiennie, z masochistycznym zacięciem, pokonuję piastowskie przewyższenia dzień za dniem, dając sobie wycisk do granic możliwości. I wszystko to po to, żeby za 6 tygodni spuścić sobie największy łomot w mojej skromnej ultrakarierze.

16 Września 2021

Logistyka na Łemko to jakiś dramat. Jedzie nas czterech: Daniel i Mateusz, z którymi biegłem w Szczawnicy, startują odpowiednio na dystansach 48 i 30 km, natomiast Malina po swoim rozdziewiczeniu na Chudym Wawrzyńcu również wybiera 30 km. Każdy biegnie inny dystans, każdy startuje z innego miejsca, każdy ma odebrać pakiet w jeszcze innym miejscu. Zgrać to wszystko do kupy graniczy z cudem. Ostatecznie wychodzi tak, że jedziemy na tą samą imprezę, ale szanse że się spotkamy są raczej marne. Andrzej z Mateuszem organizują się we własnym zakresie, a ja z Danielem zawiązujemy mini team i próbujemy się zgrać z grafikiem Łemkowyny.

Mój dystans rusza w sobotę o 1 w nocy, więc musimy być Krynicy w piątek. Daniel startuje tego samego dnia, ale o 9:30 rano z Iwonicza-Zdroju, co oznacza 2 godziny jazdy autem z samego rana. Przynajmniej obaj kończymy w Komańczy. Pakiet startowy na mój dystans mogę odebrać w Krynicy, ale Daniel musi stawić się po swój do Krosna. Poprosiliśmy organizatorów, żeby przerzucili jego pakiet do Krynicy, ale nie ma takiej opcji. Nie bo nie. Fakju. Nie rozumiem w czym jest problem, skoro i tak pakiety na 150 będą jechać do Krynicy. Dlaczego nie można dorzucić tam jeszcze jednego na 48? Pewnie takich próśb mają setki, ale jeśli odpowiednio wcześnie zajmujemy się tematem, to naprawdę nie da się tego zgrać? Może i nie, w końcu to oni organizują jedną z największych imprez biegowych w Polsce po raz dziewiąty a nie ja.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
O tu trzeba dobiec!

Na koniec zostaje meta. Gdy Daniel będzie finiszować, ja będę zapewne gdzieś w połowie mojej trasy. On natomiast będzie musiał jeszcze wrócić jakoś po auto do Iwonicza-Zdroju, zameldować się na kwaterze, a w okolicach północy zgarnąć mnie z mety i zawieźć na zasłużony odpoczynek. Brzmi bez sensu? No raczej! A mimo to jedziemy!

Przyznaję, nie sądziłem, że logistyka będzie tak skomplikowana. Janosik też był z punktu A do punktu B, ale jakoś łatwiej to było wszystko ogarnąć. Pewnie dlatego, że wtedy tylko jak biegłem, a Daniel dwoił się i troił, żeby mnie wesprzeć. Próbuję rozrysować to wszystko na mapie razem z godzinami, ale wygląda to mniej więcej jak analiza Jacka Gmocha po spektakularnie nieudanej akcji piłkarskiej. Najważniejsze, że udało nam się skleić ledwo trzymający się sensu plan. Resztę dogramy przed samym wyjazdem.

Całej akcji nadaję kryptonim „to jebnie”, chociaż „coś na pewno się zesra” również pasuje. Gdybym planował to sam i nie miał jeszcze opłaconego startu, to jest ten moment, w którym należy się wycofać. Niestety klamka już zapadła. Jeszcze nie zaczęliśmy biec, a przed nami prezentuje się gigantyczny podbieg pod górę. Do tego halny wieje prosto w gębę i ktoś jak na złość rzuca kłody pod nogi. Nie pozostaje nic innego jak walczyć.

18 Września 2021

Półmaratonem nad Utratą zamykam właśnie czwarty tydzień swoich przygotowań do Łemko. Tłukę po 80-90 km tygodniowo oraz dokładam kilkugodzinny wycisk rowerowy. Do tego uskuteczniam domową siłkę kilka razy w tygodniu i rolowanie. Staram się to pogodzić z rodziną i pracą, więc wieczorami jestem tak zmęczony że od razu padam na ryjek. Nie ma lekko. Żona niejednokrotnie się mnie pyta jak mi się tak chce tyle ćwiczyć. Odpowiadam, że wcale mi się nie chce, ale chcę przebiec Łemkowynę. I zrobię to! Taki mam cel i tego będę się trzymać.

Półmaraton nad Utratą trochę krzyżuje mi plany. Udaje mi się wywalczyć tam przyzwoite drugie miejsce, ale po biegu pojawia się nieprzyjemne kłucie w prawej piszczeli. Najwyraźniej trochę przegiąłem z obciążeniem. Nie ma się co martwić, zrobię dzień przerwy, zroluję intensywniej, a potem się to rozbiega. Będzie dobrze.

25 Września 2021

Piąty tydzień przygotowań dobiega końca i mam powtórkę z rozrywki. Dziwne uczucie w piszczeli udało się rozbiegać na początku tygodnia, ale gdy wbiegam na metę Półmaratonu Warszawskiego, dyskomfort wraca i jest bardziej intensywny.

No dobra, czas wyciągnąć ciężką artylerię. Odpalam mój grudkowaty twardy roller i próbuję rozbić przeciążenie wieczorami. Od razu daje się zauważyć, że przy rolowaniu coś mi przeszkadza w środku. Kurde nie jest dobrze. Wstrzymam się z intensywnym bieganiem przez kilka dni, zobaczymy, może uda się to jeszcze raz rozbiegać.

O tak to musisz zrobić tato!

10 Października 2021

Kończę siódmy tydzień przygotowań, zrealizowałem cały plan, jestem potwornie zmęczony i do tego nie poradziłem sobie z tą piszczelą. Dziwna sprawa, niestety nie obejdzie się bez telefonu do przyjaciela. Na następny dzień umawiam się na wizytę u Mariusza, mojego fizjoterapeuty. Mario ratuj, bo za 2 tygodnie Łemkowyna! Generalnie ból nie jest nie do wytrzymania, więc ja te 150 km i tak przebiegnę, jednak wolałbym w komforcie i pełnej dyspozycji. Poza tym nie mam pojęcia jakie będą odczucia tej kontuzji po kilku godzinach biegu.

Mario robi co może, masuje, ugniata, wyklepuje i po godzinie wracam do domu z tak wymiętoszoną nogą, że ciężko mi utrzymać pion. Mimo to zauważam znaczną poprawę już po tej jednej wizycie. To dobrze wróży. Wprowadzam szybką korektę do swoich przygotowań. Miałem zrobić jeszcze jeden, najbardziej intensywny tydzień wybiegań, ale odpuszczam go zupełnie. Zostały 2 tygodnie do zawodów, więc już nie będę w ogóle biegać, z nadzieją że wypracowana forma nie oklapnie. Na to miejsce odpalam rower i to w takiej częstotliwości, że do tej pory moje miesięczne przebiegi nigdy nie były na takim pułapie.

Dyskomfort w piszczeli powoli zanika, jednak, gdy pod koniec tygodnia próbuję małego rozbiegu, po 5 kilometrach nieprzyjemne uczucie wraca. Teraz to już zaczynam się martwić. Został mi zaledwie tydzień do zawodów, a ja się martwię czy będę w stanie pobiec. Decyduję się na radykalną zmianę w treningach. Ostatni tydzień już zupełnie nic nie robię, stawiam na regenerację, miejscową krioterapię i okłady z różnych specyfików, żeby zaleczyć tą kontuzję. Odpoczynek przynosi efekty i na kilka dni przed zawodami noga zdaje się być w pełni sprawna. Przynajmniej tak to sobie sprzedaję i zaciskam mocniej kciuki, żeby spisała się dobrze w trakcie biegu.

20 Października 2021

Czas dopiąć logistykę. Daniel postanowił zabrać ze sobą syna, Mikołaja, więc na szybko musimy pozmieniać rezerwację z dwóch osób na trzy. To akurat nie jest problem, wszędzie znajduje się dodatkowe łóżko, ale zostaje jeszcze kwestia co młody będzie robić, kiedy my będziemy biec. Po burzliwych obradach udaje nam się ułożyć równie bezsensowny plan, jak jego wstępna wersja, który prezentuje się następująco:

W czwartek po robocie ruszymy do Krosna, żeby zdążyć przed 21 do biura zawodów. Droga nie powinna nam zająć więcej niż 5 godzin, łącznie z przystankami. Po nocy w tej samej miejscowości pojedziemy do oddalonej o 2 godziny drogi Krynicy. Tam zrobimy wyciszenie, przynajmniej ja, a o 1 w nocy z piątku na sobotę ruszę na swoją trasę. Chłopaki prześpią się i następnego dnia z rana pojadą do Iwonicza-Zdroju, żeby Daniel mógł wystartować o 9:30 w Łemkomaratonie. Mikołaj zostanie zwiedzać ten piękny kurort i pilnować samochodu. Daniel planuje ukończyć swój bieg po około 6 godzinach, następnie złapie autobus z Komańczy z powrotem do Iwonicza-Zdroju, skąd pojadą zameldować się na kwaterze w Nowym Łupkowie, kilkadziesiąt kilometrów od mety. Na koniec zostanie tylko zgarnąć mnie z Komańczy w okolicach północy, przespać się, a w niedziele wrócić do Warszawy i jesteśmy w domu.

Dumny jestem z siebie niesamowicie, że z tego gówna udało się bicz ukręcić. Mimo to, komu nie mówię o tym jakim mamy plan, to ludzie pukają się w głowy i pytają czy my tak na serio. No serio. Jak inaczej? Opcja B to zrezygnować z tej imprezy, a to przecież nie wchodzi w grę.

Kolejna rzecz to noga. Nauczony doświadczeniem i wierny danemu słowu, że nie pobiegnę już żadnego ultra bez taśmy kinetycznej na kolanie, przygotowuje się do ostatniej wizyty u Mariusza. Wskakuję pod prysznic i próbuję sobie poradzić z kudłami na prawej nodze. Muszę się ich pozbyć, bo w przeciwnym razie taśma będzie mnie za bardzo ciągnąć podczas biegu.

Depilacja: level hard.

Ja pieprzę, jakie to jest trudne. Dziewczyny, że Wam się tak chce regularnie? Szacun… Ok, pewnie przy krótszych włoskach jakoś łatwiej idzie. Mi wygolenie samego kolana do okoła zajmuje dobre 20 minut. Niemniej i tak jestem z siebie dumny bo obyło się bez najmniejszego zacięcia. Było ciężko, ale cały proces zakończył się spektakularnym sukcesem. Bogatszy o bardziej aeordynamiczną część swojego ciała, w postaci wygolonej prawej nogi, lecę do Maria ustabilizować kolano. Jaki chcesz kolor tym razem? Poprzednio był różowy, to może teraz niebieski, mój syn lubi niebieski. Mówisz i masz.

Ostatni punkt programu to mój wynik. Wstępnie planuję być na mecie w okolicach północy, ale przy takim dystansie, ciężko coś precyzyjnie zaplanować. Odpalam swój template do prognozowania wyników, wbijam do niego wszystkie parametry i przecieram oczy ze zdumienia. 22 godziny i 15 minut. No mocno ambitnie. Może się gdzieś pomyliłem? Liczę jeszcze raz i jeszcze raz, ale nie chce wyjść inaczej. A przecież MS Excel to najprawdziwsza prawda. Skoro tak wychodzi w tabelce, to tak musi być. Na wszelki wypadek w rozmowach ze wszystkimi zainteresowanymi trzymam się wersji 23-godzinnej i mówię, że będę na mecie o północy. O rzeczywistym planie mówię tylko żonie i Danielowi. Całość zweryfikuje Łemkowyna Ultra Trail, zobaczymy ile wart jest ten mój model przepowiadający przyszłość.

21 Października 2021

Robota pali mi się w rękach, ale punkt 14 muszę się wylogować. Sorry, reszta w poniedziałek. Tłumaczę sobie to odbiorem nadgodzin i z czystym sumieniem zamykam kompa. Firma raczej nie padnie, powinna sobie spokojnie beze mnie poradzić. Przerzucam tobołki do samochodu, w międzyczasie podjeżdżają Daniel z Mikołajem i już wkrótce ruszamy w trasę.

Udaje nam się wyjechać ze stolicy przed popołudniowymi korkami, więc droga mija nam całkiem sprawnie. Jeszcze przed 20 wjeżdżamy do Krosna i od razu kierujemy się do biura zawodów. Najpierw obowiązki. Piwo kupimy później.

Wbijamy na Arenę Krosno zobaczyć biuro startowe jednej z największych imprez biegowych w Polsce. Przed samym wejściem zwalniamy trochę kroku lekko zbici z tropu, bo jedyne co słychać to ciszę. Nie ma muzyki, nie ma gwaru tłumów walczących o promcie na expo. Klimat raczej delikatnie kościelny. Może to nie tu? Jednak tabliczka na drzwiach wskazuje, że to zdecydowanie tutaj. Zaglądamy do hali i rzeczywiście, adres się zgadza. Jest biuro, są sklepiki, niewiele, bo niewiele, ale coś się znajdzie, tylko tłumów brak. Z drugiej strony, może to i lepiej. Mamy czas, żeby obejrzeć buty i jakieś inne biegowe gadżety, na spokojnie odbieramy swoje pakiety. Oczywiście jest też czas na pamiątkowe fotki na ściance imprezy.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Tam jest napisane 150! Sto pięćdziesiąt!

Spodziewałem się większej pompy na tym expo, ale z drugiej strony co tu pompować, skoro zawodników brak. Poza nami pakiety odbierają pojedyncze osoby. Prawdopodobnie większość zawodników z krótszych dystansów odbierze swoje fanty w piątek, natomiast te najdłuższe mogą skorzystać z drugiego biura zawodów zlokalizowanego w Krynicy.

Obowiązki odhaczone, meldujemy się na kwaterze i odpalamy kolację. Przed takimi zawodami nie chcę kombinować i narażać się na niepotrzebne ryzyko problemów żołądkowych, więc jedzenie mamy swoje, sprawdzone, zabrane z domu. Ja przygotowuję wieczerzę, a Daniel wychodzi rzucając „idę kupić piwo”. Spoko chętnie się napiję w ramach relaksu. Po kilku chwilach chłopak wraca z zakupami, w tym po jednym piwku dla każdego. Wprawdzie nie wspomniał, że chodzi o jeden czteropak na głowę, ale walczę dzielnie. Mimo to 2 piwa to i tak mój personal best. Życiówki nie atakuję, wolę odpocząć. Już po kilku chwilach kładziemy się grzecznie spać jak moje dzieci. Idealni najemcy kwatery. Przyjechali, prześpią się, nie będą imprezować, z rana wyjadą. Polecamy się na przyszłość.

22 Października 2021

Po śniadanku ruszamy w drogę do Krynicy. Ze względu na nieduży ruch docieramy na miejsce po dwóch godzinach. Kwaterę możemy zająć już od 12, więc od razu jedziemy zrzucić graty. Zostało 10 godzin do mojego startu, jedyne co mogę teraz zrobić to trochę odpocząć. Daniel z synem wybierają się na wycieczkę na wieżę widokową na Słotwinach, a ja robię szybki rekonesans do biura zawodów, żeby upewnić się, skąd dokładnie startuję, a następnie próbuję się odrobinę zdrzemnąć, bo przede mną bardzo krótka noc.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Stąd będzie start.

Nie potrafię spać w dzień, a ponieważ dzisiaj wyjątkowo się wyspałem, tym bardziej mocno sceptycznie podchodzę do tej drzemki. Ku mojemu zdziwieniu, dosyć szybko udaje mi się zasnąć na trochę. Budzi mnie pukanie do drzwi. Ba, jakie tam pukanie, ktoś wali pięścią. W zasadzie to napieprza tak, że chyba cała Krynica go słyszy. Fak! Zamknąłem drzwi na zamek i Daniel z Mikołajem nie mają jak dostać się do środka. Ale lipa. Wyskakuję z łóżka jak z procy i lecę do drzwi, bo walenie w ogóle nie ustępuje.

Dobiegam do progu, łapię za klamkę, otwieram drzwi i w tym samym momencie uświadamiam sobie, że przecież zostawiłem je jednak otwarte specjalnie, żeby chłopaki mogli wejść do środka. Na korytarzu pustka, nikt nie stoi, a do moich uszu nadal dociera intensywne łupanie. Dopiero teraz staje się jasne, że ktoś najwyraźniej robi sobie jakiś remont w mieszkaniu i stąd ten hałas. Walę się otwartą dłonią w twarz, żeby wyrazić przed samym sobą swoją konsternację, po czym szuranym krokiem wracam powoli do łóżka.

Niestety rozbudziłem się na dobre, więc w temacie drzemki to by było na tyle. Spoglądam na zegarek. Piąta. 8 godzin do startu. Jeszcze chwilę wegetuję w łóżku i zbieram się na nogi. Czas przygotować obiad. Makaron z jarmużem od mojego lokalnego rolnika. Ciocia Patysia chyba do końca nie zdaje sobie sprawy jak kluczowy jest jej udział w mojej roślinnej diecie ultrasa. Doskonały zastrzyk energii przed biegiem.

W międzyczasie chłopaki wracają ze swojej wycieczki, pełna chata, więc rozpoczynamy bezpośrednie przygotowanie do biegu. Najpierw rzeczy najważniejsze, czyli otwieram piwko bezalkoholowe z pakietu startowego. Odpowiednie nawodnienie to podstawa. Pilnowałem tego przez ostatnie kilka dni, ale w tej kwestii akurat ciężko przedobrzyć. Następnie wysypuję cały swój sprzęt na łóżko i sam się sobie dziwię, że tyle tego mam. Włączam po raz kolejny checklistę i sortuję wszystkie rzeczy na 3 kupki. Jedna na start, czyli to co mam zabrać ze sobą, druga to rzeczy na przepak w Chyrowej na osiemdziesiątym kilometrze oraz ostatnia czyli suche ciuchy do depozytu na mecie.

Połowa już jest spakowana…

Daniel składa obok swoje ciuchowe piramidki i zanim z czystym sumieniem oznajmiamy, że robota jest zrobiona, wybija 9 wieczorem. 4 godziny do startu. To co? Idziemy w kimę? Po popołudniowej drzemce w ogóle nie chce mi się spać. Z jednej strony to dobrze, pierwsza noc powinna pójść gładko, zwłaszcza że będzie mnie cały czas niosła adrenalina. Bardziej boję się tej drugiej nocy. I tak zamierzam skończyć, zanim ona się na dobre rozkręci, ale zmęczenie i znużenie zapewne będą mi się dawać we znaki. Dobrze więc byłoby zapłać jeszcze choć kilka minut drzemki.

Kładziemy się wcześniej niż moje dzieci na co dzień, nastawiam budzik na 23 i podejmuje ułomną walkę z bezsennością. Niestety tym razem przegrywam ją z kretesem. Po części zaczyna działać już adrenalina, zwyczajnie chciałbym już biec, nie czuje się choć odrobinę zmęczony, więc mam wrażenie, że oczy same mi się otwierają. Zainspirowany kilkoma podcastami, których słuchałem ostatnio próbuję pomedytować, może to zadziała uspokajająco, ale gdzie tam. W głowie mam same pierdoły, z których sam zaczynam się po cichu śmiać. Wiercę się z boku na bok i słyszę jak Daniel zaczyna chrapać. Jeszcze bardziej wybija mnie to z rytmu.

Dobra, czas zakończyć tę nierówną walkę. Spoglądam na zegarek. 2 godziny i 15 minut do startu. Podnoszę się i idę zająć się tym co wychodzi mi najlepiej. Robię sobie coś do jedzenia. W sumie nic wyszukanego, zostało mi jeszcze trochę jarmużowego farszu do makaronu, więc wciągam go z kromkami chlebka i wyobrażam sobie jak żelazo, fosfor i inne sole mineralne w nim zawarte pompują moje komórki. Trochę jak w „Było sobie życie”, gdzie kapitan, którego imienia niestety nie pamiętam nadaje przez megafon do całego mojego organizmu: Uwaga, uwaga! Zbliża się solidna wrypa. Będzie naprawdę przejebane. Wszystkie ręce na pokład, bez walki się nie poddamy!

Zadowolony z siebie kończe konsumpcję, następnie na spokojnie się ubieram. W zasadzie jest to pierwszy mój ultramaraton, kiedy nie muszę się śpieszyć. Na start mam zaledwie 10 minut piechotą, a nie ma jeszcze północy. Do tej pory na innych biegach wyliczałem sobie co do minuty, ile czasu będę potrzebować z rana, żeby przespać jak najwięcej. Na Łemko nie mam tego problemu, więc na spokojnie robię swoje.

Ostatnia rzecz przed wyjściem to wprowadzenie w życie mojej przebiegowej mantry. Bez efektywnej wizyty w toalecie nie wychodzę na trasę. Nigdy! Niestety mój organizm przyzwyczajony jest do porannych praktyk toitoiowych, więc po wykonaniu bardzo przeciętnego koncertu w hali muszli klozetowej, ze zwieszoną głową muszę przyznać, że to kolejna bitwa po nieudanej drzemce, którą przegrałem. Przygotowania vs. rzeczywistość: 0:2. Niemniej wojna trwa i nie zamierzam się poddawać. Na wszelki wypadek wrzucam do plecaka zapasową paczkę chusteczek higienicznych, bo przecież nie wiadomo gdzie i w którym momencie jelita postanowią kontratakować.

23 Października 2021

Ubieram się w pozostałe biegowe ciuszki. Noc ma być chłodna, więc decyduję się na grube rękawice i czapkę zimową. Po kilku chwilach jestem gotowy do wyjścia. Budzę Daniela, żeby zamknął za mną drzwi i życzymy sobie powodzenia. Już mam wyjść w ciemną noc, ale kolega zatrzymuje mnie ostatni raz. Dawaj jeszcze pamiątkową fotę przed wyjściem. Do kalendarza Pirelli to się nie nada, ale na prywatny blog już całkiem ok.

Gotowy do boju!

Ruszam do pijalni wód. Wokół ciemna i cicha noc. Wyglądam trochę jak kupiec chcący spróbować swojego sukcesu na Stadionie Dziesięciolecia albo innym równie prestiżowym ośrodku wymiany handlowej. W dresikach, z czołóweczką, w jednej ręce czarna sportowa torba, w drugiej czerwony worek, prawie jak ze śmieciami i plecak na plecach. Całe szczęście, że nie ze stelażem. Wypisz, wymaluj przedstawiciel jakiegoś poważnego biznesu typu sprzedaż mało używanej odzieży sportowej. Na wszelki wypadek rozglądam się wokół, czy nikt nie będzie się ze mnie śmiać, ale ani żywej duszy. Zaraz, zaraz, coś tam się rusza po drugiej stronie ulicy. O! Swój chłop. Tak samo obładowany juczny osioł pędzi na start. Już słyszę charakterystyczny szelest foliowego worka, który ociera mu się o uda. Przyśpieszam kroku, warto poznać towarzysza niedoli.

Czesław, bo tak ma na imię mój nowopoznany towarzysz, to Ślązak i najwyraźniej ciepły chłopak, bo wyskoczył w tą chłodną noc w krótkich galotach i samej opasce na głowie. Daje mi to do myślenia. Może jednak trochę przesadziłem z tymi ciepłymi rzeczami? Na krótkie spodenki bym się nie zdecydował, ale już ta czapka i rękawiczki? W towarzystwie droga na linię startu mija nam błyskawicznie, wymieniamy uwagi na temat biegu i przygotowań do niego, a gdy zajeżdżamy pod pijalnię wód, jest mi już ciepło. Kurde, za grubo się ubrałem. Na szczęście jestem dobrze przygotowany, ciuchów mam tyle, że mogę przebrać siebie i jeszcze ze dwóch losowo wybranych ludków. Zmieniam na szybko rękawiczki na cienkie, a czapkę na zwykłego buffa. Bieg zaczyna się ponad 300-metrowym podejściem, więc będzie okazja, żeby się jeszcze bardziej rozgrzać.

Impreza jeszcze na dobre nie wystartowała, wszyscy siedzą w ciepłej poczekalni, a ja rozpoczynam swoją rozgrzewkę. Brzmi to trochę bez sensu przed 150-kilometrowym biegiem. Przecież to nie sprint i nie zapieprza się od przysłowiowej wycieraczki, ale tutaj chodzi o rozgrzanie konkretnych partii mięśniowych, zwłaszcza tych, z którymi miałem ostatnimi czasy drobne problemy. Mam prosty zestaw ćwiczeń, który polecił mi mój fizjo. Dobrze aktywizują mięśnie i mam nadzieję, że wyjdzie mi to na dobre.

W międzyczasie zasypuję głowę tymi wszystkimi dziwnymi myślami przed biegiem. Do standardowego czy dam radę i tak dalej dopiero teraz dociera do mnie, że będę tu zupełnie sam. Do tej pory zawsze miałem jakieś wsparcie. A to żona, a to ktoś znajomy. Zawsze ktoś mi towarzyszył i pojawiał się na punktach odżywczych. Widok znajomej twarzy bardzo podnosił mnie na duchu. Tym razem jest Daniel, ale on biegnie swój bieg. Nie będzie miał czasu, żeby przy mnie waflować. A ja w tym wszystkim porywam się na największy do tej pory dystans w moim wykonaniu. Wiele już w tym temacie nie zdziałam. Zostają mi tylko facebook’owe słowa wsparcia, zatem udzielam się socjalnie, zobaczymy może będzie jakiś odzew. Zerknę później w chwilach kryzysu, albo zwyczajnie w przerwie na punkcie odżywczym.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Czy ja dobrze trafiłem?

Po kilku chwilach ruszam do strefy startu, a tam kontrola. Trzeba się wylegitymować. Szperam w czeluściach swojego plecaka i po chwili czuję się jak współzawodnik Wincentego Pstrowskiego, gdy wydobywam swój dowód na światło dzienne, a właściwie to światło pobliskich latarni. Nie do końca rozumiem jaki sens ma taki zabieg. Kto i w jakim celu chciałby o 1 nad ranem na krzywy ryj wbijać do strefy startowej biegu na 150 km? Tym bardziej, że nawet jakby się znalazł taki psychol, to może to zrobić bezproblemowo 200 metrów dalej, gdy już ruszymy na trasę. No ale w końcu to nie ja organizuję dziewiąty raz z rzędu jeden z najpopularniejszych ultramaratonów w Polsce. Grzecznie staję w kolejce i pozwalam się zweryfikować.

10 minut do startu. Wokół masa ludzi, ale nikogo nie kojarzę. Chociaż zaraz. A ten koleś? Gęba jakaś taka znajoma, ale nie jestem pewien. Całe szczęście RODO pozwoliło na umieszczenie pełnego imienia i nazwiska na numerze startowym. Mrużę oczy, bo w półmroku nie widzę wyraźnie. Jakub T… jakieś długie nazwisko, które wyłapuję z komórek nerwowych swojego mózgu: Trąpczyński. Dobry kocur. Biegliśmy razem Janosika rok temu i skubaniec zajął drugie miejsce. Podchodzę, teraz już na pewniaka się przywitać, ale najwyraźniej jego pamięć działa zdecydowanie lepiej, bo już z odległości wita mnie serdecznym uśmiechem i dodaje, że od razu mnie rozpoznał.

Ucinamy ultrasowy small-talk, dzięki czemu czas do startu biegnie zdecydowanie szybciej. Myślałem, że znajdę sobie partnera na bieg, ale Kuba leci na jakieś 20 godzin. To raczej dla mnie zbyt mocne tempo, ale zobaczymy. Wszystko wyjdzie w praniu. W międzyczasie organizator podkręca muzykę i zaprasza nas bliżej linii startu. 30 sekund! 30 sekund do wielkiej przygody! Powodzenia chłopaki i dziewczyny! 15 sekund zostało! Pomóżcie mi liczyć te 10 ostatnich sekund w Krynicy! 10… 9… 8… 7… 6… 5… 4… 3… 2… 1… GO!!!!!

Łemkowyna Ultra Trail

KRYNICA ZDRÓJ -> ROPKI (19,9 km)

No to lecimy. Przed nami najtrudniejszy odcinek całego biegu. Pierwsze 20 km do Ropek będzie kluczowe. Kto przyszarżuje za mocno, będzie później tego żałować, a pierwsze kilometry zawsze leci się lekko. Nie trudno przesadzić z tempem. Robię co mogę, żeby nie wysuwać się na przód stawki i nawet nieźle mi to wychodzi. Spokojnie się rozkręcam, gdy biegniemy deptakiem krynickim. Wszyscy są mocno skupieni, momentami aż dziwi wszechobecna cisza, przerywana jedynie tupaniem butów o kostkę brukową.
Nie ma lekko. Statystycznie rzecz biorąc co trzeci z nas odpadnie gdzieś na trasie albo zwyczajnie nie zmieści się w limicie czasowym, który wynosi 35 godzin. Być może w tym roku będzie trochę lepiej ze względu na sprzyjającą pogodę i rzekomo nieduże ilości błota na trasie. Nie zmienia to faktu, że Łemkowyna Ultra Trail nie wybacza błędów. Z resztą nie tylko Łemko. Każdy bieg na takim dystansie to kwestia dobrze ułożonej strategii. Biegniesz za szybko? Odpadasz. Jesz za mało? Odpadasz. Nie pijesz wystarczająco? Odpadasz. Poddasz się kryzysowi? Odpadasz. Mogę tak wymieniać bez końca. Na koniec dnia, wszystkie te elementy odpowiednio wyważone i zgrane do kupy to przepis na szczęśliwe dotarcie do mety. Całą drogę trzeba się pilnować i tego zamierzam się trzymać.

Po kilkuset metrach do moich uszu dociera znajoma muzyka. Jakość mocno przeciętna, w końcu mało kto biega po dworze z subwooferem, ale rytm daje się rozpoznać. Look What I Found Lady Gagi. Spoko. Lubię tę piosenkę. Według mnie trochę mało skoczna jak na ultramaraton, ale co kto lubi. Zastanawiam się tylko, czemu ktoś nie skorzysta ze słuchawek, ale najwyraźniej uparł się, żeby umilić bieg również innym zawodnikom. Nie chce mi się odwracać, w sumie to wszystko mi jedno kto to.

Biegniemy w ten sposób kilkadziesiąt metrów, a mobilny DJ trzyma się mocno mojego ogona. Refren już minął, leci druga zwrotka, a ja zaczynam odczuwać presję. Ktoś jest zbyt blisko mojego tyłka. Odwracam się, ale najbliższy zawodnik jest dobre kilka metrów dalej. Co do… ok. Wszystko jasne. Zaglądam w kieszeń mojego pasa biodrowego, a tam Spotify gra sobie w najlepsze. Dżizaz jaka wieś! Czym prędzej wyłączam darmowy koncert i biegnę dalej z nadzieją, że może nikt nie usłyszał. Dobrze, że nie włączyła się playlista moich dzieciaków. Już to widzę: biegniemy kupą w ciszy a tu nagle „Pan policjant porządku pilnuje, przechodniów na pasach kontroluje…”, albo „Mały miś jest głodnyyy… i ma pusty brzuszek…”. Chociaż to akurat by nawet pasowało. Brawo ja.

W międzyczasie dobiegamy w okolice granicy Krynicy i skręcamy z ulicy w Szlak Pieszy Czerwony. Trail! Pod górę! Bring it on! Kije w ruch! Ogień! No dobra z tym ogniem to nie ma co przesadzać, w końcu jest pod górę, więc tempo nie jest jakieś porywające. Zostawiamy miejskie światła w tyle i w końcu przydają się czołówki. Na razie jest jeszcze dosyć tłumnie, latarki wszystkich ultrasów łączą się i z powodzeniem można momentami biec bez własnego oświetlenia.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
fot: Paweł Zając

Wkrótce doganiam Kubę. Pierwsza myśl w mojej głowie to pytanie czy on biegnie za wolno, czy ja za szybko? Nie wypowiadam tego na głos, ale obawiam się, że chodzi o tę drugą opcję. Dobrze pamiętam, jak w Szczawnicy również początkowy etap leciałem zbyt ambitnie, przez co zabrakło mi sił na końcówkę biegu. Ale co poradzę. Dobrze mi się tupta, nie forsuję się, ale też nie mam ochoty na siłę zwalniać do granic możliwości. Żwawo maszeruję pod górę, mam też do kogo się odezwać, więc kolejne kilometry jakoś tak szybciej mijają niż zwykle. Błota na trasie w zasadzie nie ma, więc podróż jest lekka i przyjemna. Do czasu.

Po kilku kilometrach wybiegamy z lasu prosto na pastwiska. Po krótkim odcinku prowadzącym wielką polaną trasa biegu schodzi do niedużego wąwozu. Trochę się wszystko korkuje, bo każdy próbuje ominąć coraz większe kałuże błotne. Ilość kurw rzucanych w eter rośnie wprost proporcjonalnie do gęstości zabłocenia szlaku, a że momentami naprawdę ciężko jest znaleźć swobodne i suche przejście, toteż górską i spokojną noc zaczyna zakłócać mini koncert bluzgów. Ja odpuszczam forsowanie przez bagno. Wspinam się na ścianę wąwozu, przeskakuję przez ogrodzenie i ruszam dalej równolegle wzdłuż czerwonego szlaku po gęstej, ale przynajmniej suchej trawie. Nie ja jeden. Po chwili słyszę bardzo donośne „nie no, pierdolę to” i z wąwozu wyjawia się głowa jakiegoś ultrasa, który również postanowił skorzystać z bardziej suchego odcinka. Za nim pojawiają się kolejni.

Biegnę dalej trzymając się Kuby. Od czasu do czasu jeden z nas wyskakuje trochę do przodu, ale po kilku chwilach łapiemy się z powrotem. Miło się gawędzi do momentu kiedy mój kompan oznajmia, że mamy solidne tempo i jak na razie to lecimy na 16 godzin. Szit. To już zdecydowanie za mocno dla mnie. Pamiętam z profilu trasy, że pierwszy etap wychodził na najszybszy odcinek, ale żeby aż tak? Dobra. Hold your horses! Na siłę zdecydowanie zwalniam, a podejścia pokonuję żwawym marszem. Jeszcze będzie czas, żeby się popisać wytrzymałością. Na razie dobrze byłoby zachować cokolwiek sił.

W okolicach 20. km biegniemy we dwóch polną drogą. Gdzieś tu powinien być pierwszy punkt odżywczy, ale jak zwykle mój Garmin łyka zbyt dużo kilometrów. Zanim dobiegamy do stacji w Ropkach mija jeszcze jeden kilometr. Mimo to melduję się na nim przed 3:20 rano. Niecałe 10 minut przed zakładanym czasem. Samopoczucie jest dobre, zmęczenia nie czuję zupełnie. Jest świetnie, oby tak dalej. Jeszcze tylko 130 km.

Jeszcze na świeżo.

Na samym punkcie nie ma nic ciepłego do jedzenia, więc uzupełniam bidony gorącą i słodką herbatą, po czym łapię solidną garść ciasteczek z marmoladą. Przeżuwam je na szybko na miejscu, żeby dać chwilę odetchnąć nogom. W sumie spędzam tu niecałe 5 minut. Bidony nagrzane od ciepłej zawartości zaczynają przyjemnie dzielić się ze mną swoją termiką. Chwilo trwaj. Niestety trzeba ruszać dalej. Rzucam do Kuby szybkie „lecimy?” i ruszam w dalszą drogę.

ROPKI -> BARTNE (27,6 km)

Przede mną najdłuższy odcinek na całej trasie. Prawie 30 km bez przystanku. Powinno mi to zająć niecałe 4 godziny. Wytrzymałościowo to nie problem, ale martwi mnie czy starczy mi wody, a w zasadzie to herbaty. Już po chwili dogania mnie Kuba i kolejne kilometry pokonujemy razem.

Z niecierpliwością wyczekuję 25. km. Przed biegiem szukałem informacji o tym ile razy trzeba przekraczać strumyki i ktoś pisał, że to nieistotne, bo właśnie w okolicach 25 km jest rzeczka, w której mokre kolana są gwarantowane. Nie rozumiem jak to jest możliwe. Przecież to szlak turystyczny. A jak matki z dziećmi tędy chodzą? Trzeba będzie się przekonać na własnej skórze, ale wspomnianego strumyka jak nie było tak nie ma. Do tej pory na swojej drodze minąłem dwa, ale nad jednym ktoś położył kładkę i będę mu za to wdzięczny po wsze czasy, kimkolwiek jest ta dobra duszyczka, a drugi był na tyle płytki, że po kamieniach spokojnie można go było przekroczyć suchą stopą.

Forsujemy akurat podejście pod Kozie Żebro. Jedno z najwyższych na całej trasie, bo niecałe 400 pod górę, ale całość jest rozciągnięta na trzech kilometrach, więc nie jest to jakieś kosmiczne wyzwanie. Niestety pojawia się problem. Znajome uczucie, które zawitało u mnie w połowie września. No nie jest dobrze. Kontuzja się odnowiła, i zaczynam odczuwać znaczny dyskomfort w prawej piszczeli. To żem se pobiegał. Jestem w 1/6 trasy. Przede mną jeszcze zajebiście dużo, a tu taki zonk. Eh. Dobra, dramatu jeszcze nie ma co robić. Sam powiedziałem Mariuszowi, że to nie jest taki ból, żebym nie mógł biec. Trochę przeszkadza, ale bez przesady. Poza tym może uda się to cholerstwo rozbiegać. Robię dobrą minę do złej gry i próbuję pomyśleć o czymś miłym. Na tym etapie jeszcze nie jest to takie trudne, tym bardziej, że obok mam kompana, z którym mogę zamienić kilka słów i zająć czymś głowę.

Po szczytowaniu na Kozim Żebrze zaczynamy zbieg. Tutaj kontuzja daje mi się bardziej we znaki. Rozprostowanie prawej stopy przed lądowaniem na niej powoduje, że każdy krok odczuwam jak wbicie szpilki w moją piszczel. Na szczęście raczej takiej cienkiej. Koniec świata to nie jest, da się z tym żyć, ale znam lepsze przyjemności. Całe szczęście zbieg ma zaledwie 2 kilometry. Później będzie kolejne podejście na Rotundę to sobie odsapnę i dam tej nodze trochę odpocząć. Oby się rozbiegało, bo czarno to widzę.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
fot: Piotr Dymus

Moje nadzieje na rozbicie obolałej nogi zmierzają właśnie w nieznanym kierunku. Już wiem, że będzie to horror bez happy endu. Na zbiegu z Rotundy dyskomfort się nasilił. Na kolejnym podejściu próbuję jeszcze walczyć, ale mam wrażenie, że Don Kichot odnosił lepsze efekty w swojej walce z wiatrakami, niż ja z Beskidem Niskim. Muszę chwilę odsapnąć. Zostaję w tyle za Kubą, on najwyraźniej trzyma się zdecydowanie lepiej ode mnie i tyle go widziałem. Ja robię dalej swoje szukając jak najbardziej optymalnego ustawienia stopy na zbiegach i podejściach, żeby kontuzja przeszkadzała mi jak najmniej. Nic z tego nie wychodzi. Jakbym nie stanął to ten pieprzony nowoorleański szaman wbija tępy nóż w goleń laleczki voodoo z moją podobizną i robi mi krzywdę. Co za kutas! Za jakie grzechy?

Dobra. Stop. Przystaję na chwilę, może coś się poprawi. Mija mnie jakiś koleś. Oho… zaczyna się. Pokonałem zaledwie ćwierć trasy i już muszę robić przystanki. I już zaczynam tracić pozycje, co raczej nie poprawi mi samopoczucia i nie wpłynie pozytywnie na morale. Nosz kurwa mać! Co ja mam teraz zrobić? Czuję, że kondycyjnie to jest mój dzień. Do tej pory za bardzo nawet zadyszki nie złapałem. Ja tu chciałbym lecieć przed siebie na złamanie karku. Siły są. Forma jest. Przygotowałem się. Tylko ta pieprzona noga nie chce współpracować. Ruszam po chwili, przecież i tak nie mogę zostać w tej ciemnej dupie. W zasadzie nawet nie wiem gdzie jestem, ale to nie istotne. Wkrótce będzie kolejny punkt odżywczy. Zobaczymy w jakim stanie do niego dotrę. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Być może będzie to mój pierwszy DNF. Wstydu nie będzie, bo walczę dzielnie, a przecież nie zawsze torreador wygrywa.

Po chwili mija mnie kolejna osoba. Ale lipa. Nie ma nic gorszego niż łykać kolejnych ludków od samego początku, a potem nie mieć przepustowości i samemu być łykanym. Zwieszam głowę i dzielnie szuram przed siebie. Piszczel dokucza mi coraz bardziej. Jestem nawet gotów pokusić się o stwierdzenie, że to już nie jest dyskomfort. To zaczyna boleć. Na szczęście jeszcze nie do tego stopnia, żebym nie mógł biec. Średnia przyjemność, ale i tak jestem w lesie. Przynajmniej zaczyna świtać. Już za chwilę czołówka nie będzie mi zupełnie potrzeba. Muszę się tylko dostać do Bartnego. Ale najpierw sprawy najważniejsze: jedzienie!

Zeżarłem już 2 kostki cheddara i jedną kiełbaskę. Dobrze byłoby przełamać ten wytrawny smak. Patrzę co tam jeszcze w karcie jest ciekawego, ale niewiele. Alternatywą są żele energetyczne. Ogólnie unikam ich, bo z reguły nie są zbyt smaczne, ale że zostały mi z jakichś pakietów startowych, a jestem wyznawcą ideologii Zero Waste, uznałem że mogą się przydać. Maszyna losująca nie jest pusta, bo zwolnienie blokady nastąpiło jeszcze przed startem. Sięgam tylko ręką do kieszeni, dla podkręcenia emocji mieszam kilka razy i wyciągam mój szczęśliwy żel. Fortuna zdecydowała, padło na Diamant grejpfrutowy. Z niepewnością otwieram saszetkę i wlewam zawartość do gardła. Matko bosko, ale ohyda. Biały Bocian to to nie jest i bez popitki się nie obejdzie. Na koniec dnia to nie ma smakować, tylko dać kopa, a tego mi właśnie w tym momencie potrzeba.

Jeszcze kilka chwil zajmuje mi dotarcie do kolejnego punktu odżywczego. Diamant co jakiś czas odbija mi się na wpół przetrawionym grejpfrutem, ale nie przejmuję się tym. Zaraz zagryzę ten posmak czymś normalnym. Spoglądam na zegarek. Jest 7 rano, już zupełnie jasno i co najbardziej zadziwiające, jestem 20 minut przed zakładanym czasem. Pomimo przystanków, pomimo kontuzji. Dzień konia jak nic. Lipa straszna to teraz tak zostawić, ale obawiam się, że nie mam wyjścia. Biorę miskę pomidorówki z ryżem, żeby dać sobie jakiś zastrzyk energii i spędzam chwilę nad rozmyślaniem co dalej. Rozsądek nakazuje odpuścić. Widoków na poprawę kondycji prawej nogi nie ma w zasadzie żadnych, niestety ze wspomnianym rozsądkiem za wiele nie mam wspólnego, więc rozważam wszystkie za i przeciw.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Miski były, łyżek brak, trzeba było pić „z gwinta”.

Opcji za rzuceniem tego wszystkiego jest zdecydowanie więcej. Jak sobie jeszcze pomyślę o ciepłym prysznicu, jakimś dobrym jedzonku i zasłużonym odpoczynku to aż mnie skręca. Jest tylko zasadniczy problem. Jestem w Bartnem i zaczyna mi się robić zimno, a Daniel mniej więcej w tym momencie wyjeżdża z Krynicy. Mógłbym do niego zadzwonić, żeby mnie zgarnął po drodze, ale będzie musiał nadłożyć jakieś 20 minut drogi i prawdopodobnie spóźni się na swój start. O ile wyjechał dosłownie przed chwilą, bo jeśli jest już gdzieś dalej to będzie musiał jeszcze nawracać. Znając jego to pewnie nawet by nie marudził, ale nie chcę mu psuć jego debiutu w ultra.

Decyduję, że doczłapię się jakoś do Chyrowej. To tylko 33 km, tam jest przepak i czekają na mnie świeże ciuszki, a z Bartnego organizator nie przewidział nawet żadnego autobusu, którym mógłbym dostać się do Komańczy. Więc po 7 minutach spędzonych nad miską pomidorówki zostaję z dwiema opcjami. Bramka numer jeden to zaciśnięcie zwieraczy i dalsza walka, a bramka numer dwa to zostanie tu gdzie jestem i zamarznięcie na śmierć, chyba że ktoś zlituje się nade mną i mnie stąd zabierze, albo Daniel po mnie przyjedzie jak skończy swój bieg i odbierze auto, czyli za jakieś 14 godzin.

Z głodu nie padnę, bo przecież jestem na punkcie odżywczym, a przede mną stoi stół szwedzki załadowany po brzegi, ale mimo wszystko decyduję się na bramkę numer 1. Tym bardziej, że jak zrobiłem dłuższą przerwę, ból w piszczeli jakby trochę odpuścił. Dziękuję wolontariuszom za dary ze stołu pańskiego i ruszam do Przełęczy Hałbowskiej, z nadzieją że kontuzja nie będzie mi bardzo dokuczać.

BARTNE -> PRZEŁĘCZ HAŁBOWSKA (16,8 km)

Nadzieja matką głupich. Fajnie sobie to sprzedałem, ale jednak nie, ból nie odpuścił. Ledwo opuściłem Bartne a już się zastanawiam dlaczego z uporem maniaka brnę w to dalej. Na szczęście już po kilku chwilach udaje mi się zająć głowę czymś innym. Mianowicie docieram do miejsca, które nasuwa mi bardzo złe myśli o osobach projektujących szlaki turystyczne. Otóż przede mną rozpościera się pole. Właściwie polem to to miejsce było zapewne bardzo dawno temu, obecnie najbardziej pasuje tu opis bagna. Po mojej lewej stronie jest płot, po prawej gęste krzaczory, a po środku jedno wielkie bajoro błotne. Ale jak to? A kładka gdzie?

Patrzę w jedną stronę, potem w drugą, ale nie widzę opcji suchej przeprawy. No chyba, że po płocie. Próbuję robić długie kroki i stawiać stopy przy samych pniach drzewek rosnących na tych trzęsawiskach. Jakoś w miarę udaje mi się nie zanurzyć butów w całości, ale nie jestem w stanie uniknąć przemoczenia. Kiedy ja próbuję balansować ciałem nad błotnistą otchłanią, mija mnie dwóch kolesi. Najwyraźniej jest im już wszystko jedno, bo w przeciwieństwie do mnie zupełnie nie przejmują się aktualnymi warunkami podłoża. Lecą przed siebie bez zastanowienia, a każdemu ich krokowi towarzyszy mięsiste ćlap ćlap ćlap. Aż mną wzdryga, kiedy myślę sobie jak nieprzyjemne to musi być.

Użalam się nad sobą, że chyba nie jestem w tym momencie w miejscu, w którym powinienem być i nadal nieudolnie próbuję znaleźć resztki suchych miejsc, na których można postawić stopy. W międzyczasie dogania mnie jakaś dziewczyna. To już nie ta sama kategoria zboczenia jak tamtych dwóch, bo ona nie leci jak przecinak, ale również nie robi sobie wiele ze stanu do jakiego doprowadza właśnie swoje buty i stopy. Dzielnie maszeruje przed siebie, a mijając mnie rzuca tylko na odchodne: Chłopie, to jest Łemkowyna. Nie kombinuj. No ja pierdolę. To mnie pocieszyła. Nie no, nie wierzę, że tego nie da się przejść w miarę sucho. Czy może raczej nie zanurzając się po kolana.

Przechodzę bardziej na lewą stronę, łapię się rękami płotu i próbuję maksymalnie odciążyć nogi, żeby nie zanurzały się zbyt głęboko w błocie. Serio? Tędy prowadzi szlak turystyczny? Czy raczej prowadził kiedyś, bo rzekomo nowy omija to miejsce. A jak do cholery radziły sobie tutaj matki z dziećmi? A te z wózkami? Jakiś sadysta ten szlak wyznaczał czy co? Bez kitu jak tak ma wyglądać dalsza część trasy to ja dziękuję bardzo. Na szczęście to tylko jednorazowa atrakcja, którą udaje mi się zakończyć po kilku minutach cierpienia.

Buty mam lekko wilgotne w środku, ale z dumą staję na końcu bagna i oglądam się za siebie. Ja pieprzę, ale rzeźnia. Mam nadzieję, że dalej będzie już na sucho. Nawet się tak bardzo nie utytłałem w tym błocie. Yeah! Do tego pozwoliłem ponownie trochę odpocząć mojej zmęczonej nodze. A może po prostu byłem zbyt skupiony na innej rzeczy i przez to zupełnie zapomniałem o tym, że coś mnie boli? Tak czy owak, zadowolony z siebie, nie mogąc już bardziej wypiąć klaty, żeby przy tym nie pęknąć, ruszam w dalszą część trasy.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
fot: Piotr Oleszak

Rzeczywiście podłoże staje się zdecydowanie bardziej przyjemne. Zaraz za bagnami mijam Przełęcz Majdan i forsuję podejście pod Wątkową przyjemnym i pokrytym opadłymi liśćmi klepiskiem. Cudownie! Kolejne kilometry to czysta przyjemność. Przynajmniej jeśli chodzi o warunki. Powoli robi się coraz cieplej, zaczynam widywać przebłyski słoneczka, czułbym się prawie jak na wakacjach, gdyby nie fakt, że po przejściu z powrotem w bieg momentalnie zaczyna mi przeszkadzać ta pieprzona piszczel. Kurwa, ale boli. Muszę czymś zająć głowę, bo zwariuję. O już wiem! zjem coś! To zawsze działa. Kiełbaska z Lidla. Jaka dobra. Omnomnom. Taka trochę sucha się już wydaje, ale dobrze wchodzi. Muszę popić większą ilością wody i będzie ok.

Walczę sam ze sobą, żeby podtrzymać swoją motywację do kontynuowania biegu. Rozmyślam o tym co tu na fejsa wrzucić jak już mi się uda dotrzeć do Chyrowej, ale nic twórczego nie przychodzi mi do głowy. Będę tam mieć dużo czasu na rozmyślanie. Tymczasem pora sprawdzić czy stoją rowery. To już chyba czwarty raz. Całkiem nieźle idzie mi nawodnienie w trakcie biegu. Z reguły prawie w ogóle nie sikam podczas zawodów mimo wlewania w siebie relatywnie dużych ilości płynów. Na Łemko jest zupełnie inaczej. Być może po części dlatego, że jest dosyć chłodno, przez co nie pocę się tak bardzo. Chociaż jak wezmę głębszy wdech, już daje się wyczuć tą delikatną nutę amoniaku rozprzestrzeniającą się wokół mnie. W oczy wprawdzie jeszcze nie szczypie, ale w publicznym miejscu raczej zostałbym poproszony o oddalenie się w innym kierunku.

Właśnie zdobywam kolejny szczyt Beskidu Niskiego. Wdrapałem się na Kolanin. Za mną jakieś 40% trasy, a przede mną jeszcze 90 km. To tyle co Ultramaraton Bieszczadzki, który pokonałem 2 lata temu. Mogę zacząć odliczanie. Ale najpierw muszę coś zjeść. Nie chce mi się, nie czuję głodu, ale wiem, że muszę dołożyć coś do pieca. Jak przygaśnie, będę w dupie. Bez paliwa nic nie pojedzie. Jakoś nie mam ochoty na kiełbaski ani cheddar, więc ponownie sięgam do kieszeni pasa i losuję żelowy przysmak. Na myśl o tej przekąsce przypomina mi się jak długo odbijał mi się poprzedni. Czy to na pewno dobry pomysł? Pewnie nie, ale nie mam ochoty na nic wytrawnego. Losujemy! Tym razem Nutrend o smaku zielonego jabłuszka. Łykam cały bez ogródek. Przyjmuje się zdecydowanie lepiej niż poprzedni. Walory smakowe bez porównania. Ten jest zwyczajnie słaby, wolę pełnowartościowy posiłek, natomiast Diamant to dno i trzy metry mułu.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Gdzieś na trasie.

Energia zaaplikowana, mogę lecieć dalej. Coraz bliżej celu, a do punktu odżywczego będzie głównie z górki. Prawa piszczel jak przeszkadzała, tak przeszkadza. Staram się ją maksymalnie odciążyć, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę, co na tym zbiegu mści się na mnie w postaci intensywnego bólu lewego kolana. Spokojnie, nic się nie dzieje, to uczucie znam dobrze. Zwykłe przeciążenie, nic więcej. Robię krótki przystanek, stosuję małe rozciąganko opierając się o pierwsze lepsze drzewo i po chwili mogę ruszać dalej. Ale zaraz, chwilunia, co jest? Co to się dzieje? Czuje bardzo nieprzyjemne uczucie gdzieś w okolicach jelita grubego. Może ten żel nie był takim dobrym pomysłem?

Nieprzyjemne uczucie bardzo szybko przepoczwarza się w presję. Kurde nie jest dobrze. Patrzę za siebie. Ani żywej duszy. Przede mną na horyzoncie też pustki. Już od dłuższego czasu jest to samotny bieg, więc w razie potrzeby mogę się ratować zboczeniem z kursu i wizytą w pobliskich krzakach, ale do wygodnego człowiek łatwo się przyzwyczaja, więc nie ukrywam, że wolałbym bardziej cywilizowane warunki sanitarne. Za jakieś 2 km jest punkt odżywczy. Tam powinno czekać na mnie jakieś zbawienie. Zaciskam więc poślady bardzo mocno i niepewnym krokiem zmierzam do Przełęczy Hałbowskiej.

Jest 9:30 rano, gdy odbijam się na punkcie odżywczym. Zgodnie z przedstartową rozpiską, powinienem tu być 20 minut później. Zachodzę w głowie jak to jest możliwe. Mam wrażenie, że wlokę się niemiłosiernie przez moją kontuzję, a mimo to udaje mi się utrzymać solidne tempo. Niesamowite. Aż się boje pomyśleć co by było w pełnej dyspozycji. Chociaż jak się nad tym zastanowić, to już wiem. Pewnie bym przeholował za bardzo na początku i zabrakłoby mi sił na pozostałą część biegu.

Miło się dywaguje, ale przejdźmy do rzeczy. Przepraszam gdzie tu jest toaleta? Nie ma. Jak to nie ma? W sumie co się dziwię? Punkt pod chmurką to gdzie ma być? W pobliskich krzakach ewentualnie. Ja pierdolę. No i co teraz? Sam nie wiem. Do Chyrowej mam 16 km. Tam jest przepak, tam musi być kibel! Tylko czy dupa mi wytrzyma? Nie spróbujesz, to się nie przekonasz. Ale od razu przypominają mi się święte słowa mistrza Yody: „Do! Or do not! There is no try!”.

Kończę najkrótszy przystanek ze wszystkich moich punktów odżywczych i rzucam się w dalszą cześć trasy. Powinno być w miarę lekko, bo przede mną jest kilkukilometrowy zbieg, a potem takie samo dosyć łagodne podejście. Mimo wszystko całość zajmie mi dobre 2,5 godziny. Na odchodne uzupełniam bidony gorącą herbatą i biorę jeszcze kanapkę na drogę. Wybieram wersję wegańską z humusem i rzodkiewką. Biała bułka powinna mi dobrze zrobić.

W tle gotuje się herbatka.

PRZEŁĘCZ HAŁBOWSKA -> CHYROWA SKI (16,1 km)

Nie zrobiła. Nie podchodzi mi. Najwyraźniej wchodzę właśnie w etap „nic mi nie smakuje”. Na nic nie mam ochoty, ale wiem że muszę coś zjeść, jeśli chcę dotrzeć do Chyrowej. Wmuszam w siebie ponad połowę kanapki, a resztę spisuję na straty i rozpoczynam atak szczytowy na górę Kamień. Zaledwie 100 metrów do góry, ale utykając na jedną nogę i spinając się, żeby słynna myśl „nie daj się, zesraj się” nie stała się wizją proroczą, próba ta jest dla mnie nie lada wyzwaniem.

Nie przejmuję się, mam nadzieję, że będę mógł odrobić trochę na zbiegu, ale gdy rozpoczyna się zejście, jest ono na tyle strome, że zmęczone już nogi i wspomniane wcześniej dolegliwości nie pozwalają mi na rozpędzenie się. Schodzę spokojnie, mijają mnie kolejne dwie osoby, a ja przy każdym kontakcie prawej nogi z podłożem muszę skomentować to w myślach najpopularniejszym polskim słowem, zaczynającym się na „k”, okraszają je innym równie mięsistym epitetem. Ja pierrrrrdolę, ale boli.

Do tego wszystkiego zaczyna przeszkadzać mi smród. Upociłem się niemiłosiernie. Kiedy biegnę, cały ten nieprzyjemny aromat zostawiam gdzieś za sobą, ale teraz, kiedy idę wolnym krokiem, w skutek ewaporacji amoniakowy aromat idzie go góry i wpada prosto w moje nozdrza. Masakra. Z drugiej strony przynajmniej jest motywacja, żeby odrobinę przyśpieszyć i mieć te atrakcje z tyłu.

Nie poddaję się. 14 kilometrów. Mniej więcej tyle dzieli mnie od suchych, ciepłych ciuchów, toalety i gorącego posiłku. Czy można chcieć czegoś więcej? No ewentualnie prysznic, jeśli mam zejść z trasy, ale sama zmiana odzieży też powinna znacząco poprawić mi samopoczucie. Skacząc myślami pomiędzy kontuzją, parciem na końcowy fragment układu pokarmowego, szczypiącym w oczy smrodem amoniaku i wizją poprawienia tego wszystkiego za jakieś 2 godziny, udaje mi się rozpędzić nieznacznie, bo nachylenie zbiegu delikatnie maleje. Nieprzyjemny zapach zostaje za mną, ale ucisk na piszczel staje się bardziej intensywny, a ból zdaje się rosnąć wykładniczo w stosunku do osiąganej przeze mnie prędkości. Nic w przyrodzie nie ginie. Ogólny poziom dyskomfortu jest nadal na tym samym poziomie. Byle by do Chyrowej. Byle by tam dotrzeć.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Takie tam Łemko krajobrazy

Mijam Kąty i rozpoczynam ostatnie, ponad 300-metrowe podejście przed punktem odżywczym. Tempo ponownie mi spada, więc nieprzyjemny aromat szybko wraca do moich nozdrzy. Nie wiedzieć tylko dlaczego, ból w prawej nodze za bardzo nie lżeje. Jeszcze tylko 10 km. Półtorej godziny męczarni. Dam radę. Nie mogę nie dać. Podpieram się kijami i maszeruję dzielnie do przodu. Na podejściach zawsze jestem mocny, a mimo to wymija mnie dwóch kolejnych zawodników. Znowu dowód na to, że dziś nie jest mój dzień. Fuck. Czemu się los tak na mnie uwziął?

Po wdrapaniu się na Łysą Górę, pozostały odcinek do Chyrowej to relatywnie płaska trasa przeplatana mniejszymi podbiegami i zejściami. Czas wlecze się niemiłosiernie i zajmuje mi głowę tym co mi doskwiera od kilkudziesięciu kilometrów. Jezusie, jak dobrze że nie pada, bo chyba bym się zapłakał. Wizja poprawy sytuacji napędza mnie i pozwala mi truchtać dalej. Kilka minut przed południem docieram do asfaltowej drogi wzdłuż Chyrowej. Niecały kilometr dzieli mnie od punktu odżywczego. Wlokę się niemiłosiernie. Boli, ciśnie, śmierdzi, ale już za chwileczkę, już za momencik…

Pięć minut po dwunastej wbiegam na parking pod wyciągiem narciarskim i odkopuję z pamięci rozpiskę międzyczasów. Powinienem tu być 20 po. Jesteś pewien? 100%, przecież to przepak, pamiętam doskonale. Znaczy, że nadal mam 15 minut zapasu nad planowanym czasem. Jak to możliwe? Przecież większość tego odcinka szedłem, a tempo było zbliżone do czołgania się. Mimo to od poprzedniego punktu straciłem zaledwie 5 minut wypracowanego zapasu. Ja jebię, dzień konia jak nic. Aż łezka kręci mi się w oku, gdy myślę, że będę musiał to wszystko odpuścić. Z rozmyślań wyrywa mnie wolontariuszka, która już z oddali woła do mnie:
– Masz rzeczy na przepak? Chcesz skorzystać z… – coś jeszcze próbuje powiedzieć, ale przerywam jej w pół słowa.
– Pomocy! Potrzebuję pomocy, sytuacja jest mega krytyczna! – mina jej rzędnie, bo nie wyglądam raczej na rannego – gdzie tu jest kibel? – wyraźnie nie wie, czy śmiać się ze mnie czy rzeczywiście ratuje mi życie. Ja uważam, że chodzi właśnie o tą drugą opcję. Tak czy siak wskazuje mi ręką pobliską restaurację i dodaje:
– Po schodach na górę! – ja pierdolę, znowu pod górę. Dobrze, że przynajmniej kamieni i kłód pod nogi nie porozrzucali.

Ostatni podbieg i jest. Niebieska tabliczka z napisem „WC Męski” daje się zauważyć z daleka. Pliz, żeby tylko nie było zajęte, pliz, pliz pliiiiiiz… Wbijam do środka. Wolne! Ufff, co za ulga. Po kilku chwilach, lżejszy o jakiś kilogram, a może i więcej, wychodzę z powrotem na dwór chybotliwym krokiem. Miejsce w zbiorniku się zwolniło, więc od razu zaczynam odczuwać lekki głód. Przydało by się wrzucić coś na ruszt. Ale najpierw chciałbym się jeszcze przebrać. Kuśtykam w kierunku miejsca odpoczynku, wolontariusze podają mi mój tobołek, a inna osoba pyta czy przynieść mi coś do jedzenia. Jest zupka albo makaron. Decyduje się na płynny posiłek, bo łatwiej go przyjąć.

Nie zdawałem sobie sprawy jak wiele radości może dać ta niebieska tabliczka i to co jest za nią.

Siadam na palecie obok kilku innych zawodników i wysypuję całą zawartość mojej torby obok siebie. Zaczynam powolny proces przebierania się, ale gdy ściągam koszulkę, a chłodny wiatr owiewa mi przepocone ciałko, gęsia skórka wchodzi mi wszędzie. Brrr… trzeba trochę przyśpieszyć. Jest to utrudnione, zwłaszcza w kontekście zmiany gaci, skarpetek i spodni, bo utrzymanie równowagi na prawej nodze to naprawdę duże wyzwanie. Z obawą ściągam spodnie, spodziewając się, że prawa goleń będzie opuchnięta do granic możliwości, ale nie. Wygląda całkiem normalnie. Niestety najbardziej delikatny dotyk jest jak oparzenie. Kurwa, ale boli. Do tego mięśnie mam już zmęczone, więc zbyt duże przechylenie ciała do przodu powoduje przeszywający ból w piszczeli, promieniujący na wszystkie strony. Nie ma lekko.
– Sorry chłopaki, muszę przez chwilę gołym tyłkiem poświecić, jeśli ktoś z Was czuje się urażony, odwróćcie się na chwilę proszę.
– Spokojnie, przecież my tu jesteśmy prawie jak rodzina – odpowiada jeden z nich. – W końcu to jeden z uroków ultra.
– Tak tylko uprzedzam, nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie jest zbyt delikatny.
– Dla mnie nie ma problemu, chyba że zamierzasz zaprezentować coś, co przyprawi mnie o kompleksy. – ciągnie ten sam chłopak. – Wiesz ja pracuję w kopalni i mamy tam takiego jednego. Jak idziemy po zmianie pod prysznic to wszyscy wybałuszają oczy. Nazywamy go Big Penis.

Takie to rozmowy umilają mi czas, kiedy kończę zakładać suche ciuchy, jeszcze tylko… ej… co jest? Kurwa!! Grzebię jak dzik w żołędziach pośród brudnych ubrań, które przed chwilą z siebie zrzuciłem, ale nigdzie nie widzę świeżej bluzy. No co jest do kurwy nędzy?!?! Może ktoś mi ją podebrał przed chwilą? No nie, raczej nie. Kurwa!!! Przecież sprawdzałem checklistę 4 razy! W domu i w Krynicy. Nie ma takiej możliwości, że nie spakowałem bluzy! Kurwakurwakurwa!! Coś jeszcze? Jak ja to zrobiłem? Nie wiem naprawdę. Teraz to przyjanuszyłem po całości. Zimno mi. To jaki plan?

Nie mam wyjścia, zakładam na siebie upoconą i śmierdzącą bluzę, w której przebiegłem już 80 km. Ja pieprze, ale zacap. Muszę się stąd jak najszybciej ewakuować, bo jeszcze mnie wywalą za uprzykrzanie atmosfery innym zawodnikom. Do dupy to wszystko wyszło. Zmierzam do bufetu, zjem coś ciepłego to zagrzeję się odrobinę od środka. Tym razem wybieram makaron w sosie pomidorowym. Dobra odmiana od pomidorówki z kluskami, którą zjadłem kilka chwil wcześniej. Tyle, że z mięsem. Moją wege dietę właśnie trafia szlag i jeszcze do tego muszę przyznać, że bardzo mi smakuje i dobrze wchodzi. Chociaż być może bardziej jest to zasługa ulżenia jelitom. Konsumuję obiad i rozmyślam co dalej.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Przepak.

Jestem za połową trasy. Do mety zostało jakieś 70 km. To mniej więcej tyle co Sztafeta Górska Solo, którą biegłem prawie 2 i poł roku temu. Tempo wciąż mam bardzo przyzwoite. Żołądek nie powinien mi już dokuczać. Nadal śmierdzę, ale przynajmniej cześć rzeczy wymieniłem na suche. Noga trochę odpoczęła i to powinno być teraz moje jedyne zmartwienie, bo doskonale wiem, że ból powróci jeśli ruszę w dalszą część trasy. Daniel jest pewnie w połowie swojego dystansu, więc może być tutaj za jakieś 7 godzin. Długo. Powerbanka mam, ale prędzej cały internet przeczytam i zdążę umrzeć z nudów, zanim się nie niego doczekam. Organizator nie przewidział transportu stąd na metę.

Co robić, co robić, co robić. Kończę makaron i wiem, że decyzję podjąłem już jakiś czas temu. Nie chcę schodzić z trasy. Nie jest to rozsądne, wiem. Tłumaczę sobie, że to koniec sezonu. Będzie zajebiście boleć, ale jak dobiegnę do mety, zrobię sobie ze 4 tygodnie przerwy. Może i więcej, jeśli będzie trzeba, aż wszystkie kontuzje dobrze się zaleczą. Jednak póki co, zgodnie z ustaleniami z Czesiem sprzed dwóch miesięcy, stwierdzam, że otwartego złamania brak, niekończącej się sraczki również. Trzeba się wziąć w garść i robić swoje. W końcu to solidna wrypa, a nie jakiś truchcik dla siuśmajtków. Od początku wiedziałem, że będzie ciężko.

Podnoszę tyłek, co spotyka się ze sporym dyskomfortem, bo mięśnie zdążyły już trochę ostygnąć. Moje pierwsze kroki są mega zdrewniałe, ale znam to uczucie już całkiem nieźle. Po kilku minutach uda się je z powrotem rozhulać. Nie wierzę, że z własnej nieprzymuszonej woli decyduję się na dalszy wpierdol. Co by nie było, stąd jest już bliżej niż dalej. Nie tak łatwo mnie wykończyć. Powolnym krokiem, po prawie pół godzinie spędzonej w punkcie odżywczym, opuszczam Chyrową.

CHYROWA SKI -> IWONICZ ZDRÓJ (21,9 km)

Wychodzę z Chyrowej i zmierzam w kierunku… Chyrowej. Tak nazywa się wzgórze, na które muszę się wdrapać. Moje obawy były słuszne. Natychmiast po ruszeniu przeszywający ból nie pozwala mi na swobodne poruszanie się. Wyjdź ze swojej strefy komfortu, mówili. Ja swoją strefę komfortu zostawiłem jakieś 50 km i 9 godzin wcześniej. Mam wrażenie, że jest gorzej niż przed przepakiem. Jeszcze nie zdążyłem się rozgrzać, a już się zastanawiam czy to był dobry pomysł kontynuować tę walkę. Jasne, że zły, ale nie wracam. Chcę swoją bluzę finiszera! Chcę ukończyć ten bieg!

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
fot: Michał Buczyński

Kolejne kilka kilometrów znowu mija mi na zaciskaniu zębów i rzucaniu mięsem na lewo i prawo. Już nie zawsze w myślach, ale samotność na trasie pozwala mi nie przejmować się tym, czy komuś to przeszkadza czy nie. Głowie kołacze mi się piosenka Iron Maiden – The Loneliness of the Long Distance Runner. Tak, to pasuje tutaj jak ulał. Aż żałuję, że nie mam przy sobie słuchawek, chętnie bym ją włączył. W takiej sytuacji pośpiewuję ją sobie pod nosem. Do X-faktora raczej się bym się nie zakwalifikował, ale tłumaczę sobie to głównie zadyszką. Poza tym jakoś tak milej się robi i mogę choć na chwilę oderwać głowę od ciągle towarzyszącego mi bólu w piszczeli.

„You run,
Never stop,

Gotta win,
gotta run till you drop,
Keep the pace,
Hold the race,
Your mind is getting clearer,
You’re over halfway there but the miles
Just never seem to end
As if you’re in a dream,
Not getting anywhere.
It seems so futile.”

W ten sposób docieram do drogi krajowej nr 19. Przejścia na drugą stronę pilnują wolontariusze, którzy jak tylko zauważają mnie wychodzącego z lasu, robią taki młyn, że od razu człowiek chce przyśpieszyć i czuję się jakbym wbiegał na metę. Chłopaki robią co mogą, zachęcają mnie do dalszej walki. Krzyczą, że właśnie stuknęła mi dziewięćdziesiątka. Ale czad. 3/5 trasy za mną. Ci na mecie powinni już zacząć chłodzić szampana, bo niedługo zamierzam się tam pojawić. Chwilowy wzrost endorfin pozwala mi zapomnieć o niemiłosiernym bólu towarzyszącym mi przy każdym kroku. Dobra robota panowie, dzięki. Potrzebowałem jakiegoś małego kopa, bo morale leciało już na łeb, na szyję.

Akurat nic nie jedzie, więc mogę przejść ulicę bez przystanku. Po drugiej stronie, po kilkuset metrach docieram do namiotu, w którym wolontariusz pyta mnie o numer startowy i życzy powodzenia we wspinaczce. Odpowiadam, że dzięki, ale nie skorzystam. Chodzi o odcinek specjalny trasy, na którym prowadzona jest dodatkowa klasyfikacji. Przede mną podejście na Cergową. Największe na całej trasie. Prawie 400 m w górę. Na tym odcinku mierzony jest czas każdego zawodnika, a najszybszy wygrywa jakiś wypasiony zegarek biegowy. Wszystko fajnie, ale udział w tych zawodach może wziąć każdy, w tym zawodnicy z dystansu 70 km, którzy mieli swój start w Chyrowej. Innymi słowy, mając ponad 90 km w nogach, miałbym rywalizować ze świeżakami. Dla mnie od początku jest jasne, że nagrodę zgarnia ktoś z krótszego dystansu, więc nie ma co się spinać. Robię swoje i mozolnie podchodzę pod górę, mając głęboko w poważaniu te mini zawody.

Niezły wycisk. Biec się zupełnie nie da. Wdrapuję się mocno pomagając sobie kijkami. Sam się sobie dziwie, że przy mojej dyspozycji jestem w stanie łyknąć dwóch rywali. Zdrowo cisnę, bo mam wrażenie, że przy podejściu ból w piszczeli jest odrobinę lżejszy. Słońce całkiem przyzwoicie świeci i zanim docieram na górę zdaje sobie sprawę, że zostało mi jakieś pół litra wody, a do Iwonicza-Zdroju niecałe 10 km. Nie starczy. Będę ją musiał dobrze racjonować. Słabo. Rozglądam się na lewo i prawo, ale nie widzę tej cholernej wieży widokowej na szczycie Cergowej. Mierzyłem ten odcinek przed biegiem na google.maps i wyszło mi jakieś 2 km. Albo dupa ze mnie a nie kartograf, albo trasa biegu idzie jakoś na okrętkę, bo szczytu nie widać, a ja się wspinam już jakieś 2,5 km.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Cergowa w pełnej okazałości; fot: Karolina Krawczyk

Mija jeszcze dobre 500 m aż w końcu moim oczom ukazuje się drewniana konstrukcja. Nareszcie! Teraz trzeba stad zejść jakieś 200 metrów w dół. Jednak najpierw zaczepia mnie dwóch wesołków z ekipy organizatora i nakręca na wspięcie się na wieżę. Tam zlokalizowana jest meta tego specjalnego odcinka dla walczących o zegarek. Tłumaczę im, że w dupie mam tą rywalizację. Ja chce już do Komańczy, poza tym noga mnie boli i pić mi się chce. A macie może wodę? No nie mają, ale mają colę. A podzielicie się? No podzielą się. Za to kocham wolontariuszy. Od ust sobie chłopaki odejmują, żeby poratować ultrasa w potrzebie.

Ja piję a oni sprzedają mi jakie to na górze świetne widoki są, że warto skorzystać, że piękna panorama, ale pozostaję nieugięty. Nie wchodzę ani metr wyżej. Nie ma sensu. Lecę prosto do Komańczy. Dobra, ok, oni doskonale rozumieją, więc zaczynają radzić jak rozłożyć siły, tłumaczą żeby nie szarżować na asfalcie bo mnie to „dojebie”, a przede mną jeszcze druga noc. Oni wiedzą, że już zmęczony jestem, ale to piękna noc będzie. Generalnie chłopaki mają taką nawijkę, że mogli by tu sprzedawać oscypki z grilla i to bez żurawiny i raczej każdy by coś kupił.

Patrząc na ich zaangażowanie w motywowanie zawodników, to jestem pełen podziwu, bo stoją tu od dobrych kilku godzin i raczej odrobinę marzną. Bardzo sympatyczna ekipa, mocno podnoszą mnie na duchu, takich wolontariuszy nam trzeba. Żegnamy się wieloma żółwikami i oddalam się w kierunku Lubatowej. Kilkadziesiąt metrów dalej słyszę za sobą szaleńcze okrzyki entuzjazmu. Odwracam się, a to tych dwóch wesołków wychodzi z siebie, żeby podbudować motywację u kolejnego zawodnika. Wariaci. Miło takich spotkać na trasie.

Zbiegam w dół Cergowej i wyję z bólu. Jest już naprawdę źle. W zasadzie to się popłakałem. Noga mnie tak nakurwia, że nie wiem czy dam radę łupać jeszcze 50 kilometrów. Piszę do żony, żeby sobie ulżyć. Na odpowiedź nie czekam, ale w międzyczasie zaglądam na fejsa. Nie to, żeby przescrollować tablicę w dół jak co dzień. Szukam jakiejś motywacji.

Patrzę na swój post z poprzedniej nocy, lajki wpadają drzwiami i oknami, niektórzy pofatygowali się nawet żeby wysłać mi bezpośrednią wiadomość. Masa ludzi pcha tę kropkę. Jedni każą gonić do Puław, bo tam pyszna dyniowa czeka, inni piszą, żem dzik, więc muszę lecieć dalej, a jedna koleżanka prosi o przepis na kapustę, którą robiłem ostatnio na grillu. Jejciu jak fajnie. Nie sądziłem, że tyle osób będzie wspierać moje osobliwe hobby. Nie no to przecież nie mogę tutaj teraz siedzieć i się mazgaić. Świat mnie potrzebuje. Skoro już się zdecydowałem, to ciągniemy do końca. Już niedaleko.

Jeszcze przed Lubatową zaczyna się asfaltowy odcinek, który ciągnie się aż do punktu odżywczego. Ponad 5 km wzdłuż ulicy. Jeszcze bardziej doskwiera to mojej piszczeli, więc co kilkaset metrów muszę przechodzić w marsz, żeby dać nodze odrobinę odpocząć. Nie potrafię opisać jak boli. Zajebiście bardzo. 20 w skali 1 do 10. A przede mną jeszcze 50 km. Tak, wiem że już wspominałem, ale nie mam pomysłu jak to inaczej ubrać w słowa, więc: Ja pierdolę! Będzie naprawdę cieżko. Ewentualnie mogłbym dodać „bardzo” zaraz po „ja pierdolę”.

W tamtą stronę!

Asfalt ciągnie się w nieskończoność, a trasa prowadzi nieznacznie pod górę. Gdzie ten punkt odżywczy. Niby to już Iwonicz-Zdrój, ale zabudowań brak. Gdzieś tu musi być jakaś cywilizacja. Dopiero niecały kilometr za amfiteatrem docieram do upragnionego placu Dietla. Jest to punkt odżywczy, ale również meta dystansu 100 km, więc na miejscu jest dużo ludzi mocno zachęcających do podkręcenia tempa na ostatniej prostej. Wszyscy biją brawo, więc pomimo paraliżującego bólu uśmiecham się od ucha do ucha. W końcu odpoczynek i ulga.

Napełniam zupełnie puste bidony i rozglądam się za czymś do jedzenia. Niestety na ciepło niczego nie ma, ale są bułki z dżemem. O! Fajna odmiana od wszystkiego co do tej pory zjadłem. Na szybko wmuszam w siebie cała kanapkę i czuję jak momentalnie w środku wszystko przesuwa się niebezpiecznie do końca układu pokarmowego. Niespodziewany atak! Kurde! Przepraszam gdzie tu jest toaleta? O tam za altanką przy brzózkach. Lecę czym prędzej, nadal jeszcze zdekoncentrowany zaskoczeniem znienacka. Szybko, szybko. Całe szczęście, że jestem na punkcie odżywczym, bo ciśnienie jest naprawdę na krytycznym poziomie. Mijam altankę i moim oczom ukazuje się toitoi. Em… Kurde, liczyłem na coś bardziej stabilnego, ale trudno, nie mam wyjścia.

Otwieram drzwiczki i uderza we mnie bardzo nieprzyjemna fala szczypiącego w oczy odoru. O Panie! Jest grubo! Czym prędzej zamykam drzwi przed sobą i przygotowuję się do wejścia do tej otchłani piekielnej. Biorę 3 głębokie wdechy i ze smutną miną otwieram ponownie wrota inferno, bo doskonale wiem, że kubatura moich płuc jest niewystarczająca, żeby ogarnąć się w środku bez konieczności zaczerpnięcia powierza jeszcze kilka razy.

Przed oczami migają mi czasy studenckie, kiedy najbardziej uzdolniony skoczek narciarski Adam był na ustach wszystkich Polaków, a sformułowanie „na Małysza” miało wiele ciekawych znaczeń. Niemniej wytrzymanie w tej pozycji, mając 100 km w nogach to nie lada wyzwanie. Jednak za żadne skarby nie chcę mieć styczności z żadnym elementem strojącym wnętrze tego przybytku. Desperacja to najlepsza motywacja i już po kilku chwilach wychodzę z progu, lżejszy o kolejny kilogram i bardzo zadowolony, bo obok jest nawet gdzie ręce umyć, co chyba nie zdarza się w każdym toitoiu.

Wracam do punktu odżywczego, żeby skubnąć jeszcze coś małego na drogę. Spacer od toitoia przyprawia mnie o dreszcze, bo piszczel dokucza mi przeokropnie. Kurde jakbym mógł to chociaż schłodzić na trochę… schłodzić?!?! Ja pierdolę!!!! Ale ze mnie gumbas!! Czemu o tym wcześniej nie pomyślałem?! Aż zaczynam biec. Doskakuję do wolontariusza i pytam czy mają tu medycznego. Jasne, że mamy. To dawać mi go tutaj!! Po kilku chwilach wychodzi do mnie medyk, zwarty i gotowy do akcji. Ma pan taki spray chłodzący? Oczywiście. To ja poproszę o tu! Wskazuję palcem na swój piszczel a pan mi na to: pśśśśśśśśśśśśśśśśśśśś…. Nie żałuje. Dobry chłopak. O jesssssssssu, ale ulga. Momentalnie. Jak przyjemnie zimno. Cudownie. Dziękuję panu bardzo. Uratował mi pan życie. Nie ma problemu.

Spoglądam na zegarek. Kilka minut przed czwartą. Spędziłem tu niecałe 10 minut, więc na punkcie odbiłem się mniej więcej o 15:40, a według rozpiski miałem tu być kwadrans przed czwartą. Biorąc pod uwagę jak dużo czasu zmarnowałem w Chyrowej, to wynik nadal mam bardzo przyzwoity i jestem ciągle przed planem. Kurde, ale czad. Dobra, szkoda czasu. Noga schłodzona. Do mety zostało mi 50 km. 1/3 dystansu. Już nawet nie zastanawiam się czy ruszać dalej. Teraz już nie mam wątpliwości. Niecałe 20 km do kolejnego punktu. Startuję, żeby sprawdzić jak lód w sprayu sprawdzi się w boju. Do ataku!

IWONICZ ZDRÓJ -> PUŁAWY GÓRNE (18,7 km)

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
fot: Karolina Krawczyk

Zaraz za punktem odżywczym zaczyna się swobodne podejście. Niepewny tego co mnie czeka, z obawą zerkam na nogę. Przyjemny chłód nadal się utrzymuje. Dyskomfort cały czas jest, ale odczucie bólu znacznie zelżało. Wspaniale! Jak ręką odjął. Znaczy się sprayem! Nie to, żeby było bezproblemowo, ale jest dużo, dużo lepiej. Walka! Matko i córko no uwierzyć nie mogę, że rozwiązanie mojego problemu leżało na każdym punkcie odżywczym na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło pomyśleć. Szkoda, że przychodzi mi to z takim trudem. Zrzucam winę na ogólne zmęczenie. Ważne, że kryzys zażegnany. Lepiej późno niż wcale. Teraz już nic mnie nie zatrzyma.

Po wdrapaniu się na Suchą Górę wracamy na szlak trailowy, co dla mnie również jest dużą ulgą. Asfalt bardzo dał mi odczuć kontuzjowaną nogę. Mięciutkie leśne ścieżki powinny okazać się bardziej łaskawe i tak rzeczywiście jest. Biegnę relatywnie powoli, ale przynajmniej się posuwam. Wolniejsze tempo wynika z ogólnego zmęczenia. Noga naprawdę zaczyna znowu podawać. Radość niestety nie trwa długo, ponieważ po 7 km wbiegam do Rymanowa-Zdroju i tu znowu do pokonania jest dłuższy fragment ulicy. Trzymam się dzielnie, ból w piszczeli nie intensyfikuje się. Normalnie druga młodość. Jak tak ma to wyglądać po setce, to ja chyba same 100+ będę teraz biegać. Ale na spokojnie, nie mów hop… Jeszcze wiele się może zdarzyć. Chociaż do mety zostały już tylko jakieś 42 km. Maratonik zaledwie. A prawie 3 takie już w nogach.

Za Rymanowem wchodzę na otwartą przestrzeń. Szerokie pola z kolorowymi drzewami pozwalają mi cieszyć się barwami jesieni po raz ostatni. Widoki są piękne, ale na horyzoncie słońce już zaczyna zachodzić i wkrótce zapadnie zmrok. Pięknie tu. Tak beztrosko. A może by rzucić to wszystko i już tak zostać tutaj? Fajnie by było. Tylko czy człowiek umiałby docenić jesień w górach, będąc każdej jesieni w górach? Poza tym beztrosko to jest teraz, bo jestem na wakacjach. Przynajmniej w pewnym sensie. Na koniec dnia z czegoś trzeba żyć. Obawiam się, że będę musiał wrócić do stolicy i robić dalej karierę korpoludka. Ale może kiedyś…

Na dobrą sprawę dopiero teraz zwracam uwagę na otoczenie. Być może do tej pory za bardzo przejmowałem się bolącą nogą i całą uwagę skupiałem na stawianiu każdego kroku. Przegrzmociłem ponad 100 km na piechotę przez jakieś lasy, nawet nie zauważając otaczającej mnie aury. Trochę jak w korporacji, przyjechałem zaliczyć bieg. Odhaczyć zielonego ptaszka. Zrobione, można się zając kolejnym tematem. Kurde aż mi wstyd. Usprawiedliwiam sam siebie, że walczyłem sam ze sobą. Że jeszcze nigdy nie miałem takiego kryzysu. Nadal nie wiem, czy kontynuowanie tego biegu to dobry pomysł.

Mam trochę obawy, że w którymś momencie przeholuję i mogę sobie zrobić krzywdę. Odcucie bólu nie ma przecież mierzalnej skali, jak obrotomierz w aucie. Nie wiem kiedy wchodzę w tą niebezpieczną czerwoną strefę z zagrożeniem przegrzania układu napędowego. Niemniej prawdą jest stwierdzenie, że ultra biega się głową. Tak jak ustaliłem na początku, złamanie otwarte to nie jest, więc chcę biec dalej. Pomoc medyka okazała się nieoceniona i mam teraz tylko nadzieję, że dalsza część biegu minie mi w komforcie. Na tyle, na ile odczuwalny może być komfort po przebiegnięciu ponad 100 km.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Fajnie tu być!

Postanawiam też odrobinę się zreflektować i nacieszyć tymi górami. Głowę mam teraz trochę wolniejszą, więc przystaję na chwilę zrobić kilka pamiątkowych fotek. W międzyczasie mija mnie kolejny zawodnik. Niech leci. Lokata nie jest dla mnie istotna. Chcę po prostu ukończyć Łemkowynę, a jeśli przy okazji uda się to zrobić w zakładanym przeze mnie czasie, a na razie wszystko wskazuje na to, że nadal jest to do zrobienia, będę mega szczęśliwy.

Po dotarciu w okolice wodospadu w Wisłoczku, podchodzę do kolejnego punktu kontrolnego. Nie ma tu pomiaru czasu, jest tylko obsługa biegu weryfikująca numery startowe. Jest już dosyć chłodno, słońce schowało się za horyzontem, napiłbym się herbaty. Tym bardziej, że w bidonach mam już same zimne resztki. Macie może herbatę? Nie, mamy tylko wodę. OK, trudno, poproszę, a ciepła chociaż? Nie bardzo, to woda ze studni. Ale lipa. Jednak nie wybrzydzam. Napełniam bidony. Lepiej mieć i nie użyć, niż potrzebować a nie mieć. Do Puław jeszcze ponad 6 km. Wlewam wodę tylko do połowy, z nadzieją, że jak będzie sobie chlupać w bidonach podczas biegu to się odrobine ogrzeje mechanicznie. Tak, głupie, wiem, ale warto mieć nadzieję.

Od tego momentu zaczyna się długi asfaltowy odcinek, aż do kolejnego punktu odżywczego. Lód w sprayu najwyraźniej już się wchłonął czy też roztopił, bo w połączeniu z twardym ulicznym podłożem kontuzja ponownie daje mi znać o sobie intensywnym kłuciem. Ach żesz ty… Zaciskam zęby, biorę łyk wody ze studni, ja pieprzę, ale lodowata. Przełykam z trudem, zastanawiając się czy nie nabawię się ostrego zapalenia gardła i powtarzam sobie w głowie, że tyle już wytrzymałem, to te kilka kilometrów do Puław również dam radę.

Robi się zupełnie ciemno i zaczyna padać deszcz. Na szczęście nie jest to ulewa. Włączam na powrót czołówkę i podążam asfaltową drogą. Krople deszczu wpadające w światło mojej latarki wyglądają jak rój spadających gwiazd. Niesamowite odczucie przerywane jest raz po raz gdy z naprzeciwka nadjeżdża jakieś auto i świeci we mnie reflektorami. To jest ten moment, który mi się nie podoba. Dużo strasznie tego asfaltu. Stwierdzam, że bieganie po ciemku w lesie jest o wiele przyjemniejsze, niż bieg po ciemnej ulicy, kiedy od czasu do czasu zmrok rozdziera intensywne światło lamp samochodowych.

Mijam tabliczkę z napisem „Puławy Górne”. Miało być 6 km, a ja przebiegłem zaledwie 2. Może się pomylili kolesie przy tej studni? Lepiej dla mnie. Już sobie wyobrażam tą zupę dyniową, która na mnie czeka. Niestety musi jeszcze trochę poczekać, bo od znaku do punktu odżywczego muszę jeszcze pokonać te nieszczęsne 4 kilometry. Cały czas asfaltem, przez co ból w nodze zdaje się nasilać. Mimo wszystko i tak mam wrażenie, że nie jest aż tak ciężko, jak przed Iwoniczem-Zdrój.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
fot: Piotr Dymus

W pół do siódmej docieram w końcu do przedostatniego punktu odżywczego. Zdecydowanie odżyłem, bo porównując moją prognozę, mam tu być dopiero za 15 minut. A przecież i tak jestem w plecy prawie pół godziny zmarnowane w dwóch poprzednich punktach odżywczych na umartwianiu się nad samym sobą i wizytach w toaletach. Właśnie, skoro już jesteśmy przy toaletach, to mój żołądek nadal ma pewne obiekcje co do jakości przyjętego pożywienia oraz ogólnego zmieszania wszystkiego co mi do tej pory wpadło w ręce. Mam wrażenie, że mój kosz na odpady biodegradowalne w domu ma bardziej przyjemny skład niż mój brzuszek aktualnie. Nie ma wyjścia, trzeba zrzucić zbędny balast, więc po raz trzeci na trasie pytam o drogę do kibelka.

Całe szczęście, że punkt zlokalizowany jest przy restauracji, wiec warunki sanitarne są tutaj porównywalne z tymi w Chyrowej, a biorąc pod uwagę mój stan, to mam wrażenie, że wkroczyłem właśnie na najlepsze salony 7-gwiazdkowego Burj Al Arab w Dubaju. Aż bym posiedział w tym przybytku dłużej. Ale jeszcze nie. Jeszcze nie. Za 29 kilometrów sobie odpocznę. Już tak blisko. Wracam więc do bufetu, ale po drodze załatwiam najważniejszy temat. Proszę medyka o schłodzenie nogi, co przynosi natychmiastową ulgę. Następnie udaję się po paśnika.

Poproszę dyniówkę, wszyscy ją reklamują więc to chyba jakiś hicior? Siadam na ławeczce i czekam aż zupa ostygnie. Chcę spróbować, ale jest zbyt gorąca. Czuję się okropnie. Mam przed sobą zupę chwaloną na wszystkich forach dotyczących biegów ultra. Wszędzie gloryfikują słynną dyniówkę z Puław. W zasadzie to mówi się, że Łemkowyna Ultra Trail = zupa dyniowa. Przede mną stoi Święty Graal biegów ultra, a ja nie mogę go spróbować, bo jest cholernie gorący. Nie tracę energii na dmuchanie. Jest zaledwie stopień albo dwa powyżej zera, więc powinna się za chwilkę schłodzić, ale jakoś ciągnie się to w nieskończoność.

Kiedy w końcu dane jest mi skosztować tego posiłku na miarę 3 gwiazdek z przewodnika Michelin, wykrzywiam gębę w grymasie. Nie podchodzi mi. Serio. Może to żołądek, który dostał na tym biegu niezły wycisk, ale bez kitu, nie smakuje mi ta zupa. Coś jednak zjeść muszę. Potrzebuję dostarczyć kalorii, bo przede mną jeszcze niecałe 5 godzin w ruchu. Na siłę wlewam w siebie stojącą przede mną miskę i zastanawiam się czy to mi wystarczy. Na wszelki wypadek wezmę jeszcze żurek. Może lepiej się przyjmie. Historia zatacza małe kółeczko, ponieważ znowu muszę zaczekać, aż płyn wystygnie, a gdy w końcu go kosztuję, również mnie skręca. Już chyba wolałem dyniówkę. No trudno. Będę musiał sobie jakoś poradzić. Balast zrzucony, może za jakiś czas brzuszek będzie chętniej współpracować. Mam jeszcze kiełbaski i cheddar, z głodu nie umrę. Byle by się przyjęło.

PUŁAWY GÓRNE -> PRZYBYSZÓW (15,5 km)

Trochę zniesmaczony ruszam zwojować ostatnie solidne podejście na trasie. 300 metrów w górę ciągnie się niemiłosiernie. Przynajmniej w miarę szybko rozgrzewam się od podchodzenia. Ponad 10 minut spędzonych na siedząco mocno mnie wychłodziło, a największy problem mam z dłońmi. Cieniutkie rękawiczki nie dają wystarczającej ochrony przed zimnem, więc teraz przy każdym kroku zaciskam na zmianę dłonie na rękojeściach kijów, żeby łapki szybciej mi się zagrzały. To jest ten moment, kiedy żałuję, że nie wziąłem ze sobą grubszych rękawiczek, na szczęście już po kilkudziesięciu minutach wszystko wraca do normy i mogę przeć naprzód.

Kolejne kilometry to przyjemny bieg przez las. Deszcz już dawno przestał padać, ale pojawił się nowy problem. Wskutek ochłodzenia, przy każdym wydechu gęsta para z moich ust leci do góry wprost w czołówkę i blokuje mi światło. Strasznie jest to irytujące i muszę się ratować składając usta w dziubek i wypuszczając parę bokiem. Zabawnie to musi wyglądać. Ze śmiechu próboję sobie zrobić zdjęcie, ale jest zbyt ciemno, żeby uchwycić to wyraźnie. Przeszkadza mi to. Z resztą przeszkadza mi już sporo rzeczy. Zaczynam odczuwać znużenie. Nieprzespana noc, ponad 18 godzin na nogach i przebyte jakieś 125 km dają mi się mocno we znaki. Zdrzemnął bym się bardzo chętnie. Na szczęście halucynacji ani zwidów żadnych jeszcze nie mam.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Oznaczenie trasy

Podejmuje nieudolne próby rozbudzenia się trochę. A to szczypię się w uszy, ale średnia z tego przyjemność. A to próbuję śpiewać, ale mój repertuar ogranicza się do Iron Maiden i piosenek dla dzieci. Te drugie działają mocno usypiająco, no może poza Hakuna Matata z Króla Lwa i piosenką kąpielową Umyć Ręce, więc skupiam się na tej pierwszej grupie. Chłopaki z Żelaznej Dziewicy wydali 17 albumów, więc nie ma obawy, że skończy mi się repertuar przed dobiegnięciem do mety. OK, tego ostatniego „Senjutsu” w zasadzie nie miałem okazji przesłuchać, ale nadal pozostawia mi to całkiem szerokie pole do popisu i nie muszę przy tym powtarzać ani jednego utworu.

Nucę sobie akurat refren do Aces High, kiedy dobiegam do palącej się świeczki pozostawionej przy szlaku. Przykra sprawa, ktoś najwyraźniej zmarł tutaj, ale żadnej tabliczki, ani kwiatka nie widzę. Dziwne. Kilkadziesiąt metrów dalej mijam kolejną świeczkę. Również żadnej informacji, czy jest ona zapalona w czyjejś intencji. Po kolejnych metrach widzę następną a dalej jeszcze jedną, w trochę mniejszej odległości. Co jest? Jakiś mord masowy czy co? Kolejne lampki umieszczone są coraz bliżej siebie, tak że po pewnej chwili biegnę wzdłuż łańcucha świeczek. Co to jest?

Kilkadziesiąt metrów dalej widzę jakieś poruszenie. Jest źródło światła, ognisko i ludzie ruszający się przy nim. Dosyć mrocznie to wygląda. Matko i córko, sekta jakaś? Sataniści wzywają samego Belzebuba? Ki czort?! No nie ma rady, to oni stoją mi na drodze, więc zaciskam mocno pięści. Muszę tędy przejść, w razie czego będę walczyć, w końcu najlepszą obroną jest atak!

Docieram do ogniska. Widzę wyraźnie, że ludzie zgromadzeni przy nim nie mają na sobie czarnych płaszczy i masek na twarzach, w tle nie leci death metal, więc to chyba nie jest czarna msza. Drogę zastępuje mi jakiś koleś, więc od razu adrenalina szybuje poza skalę, ale on rzuca tylko: „Jaki masz numer startowy?”. Obsługa trasy. A ja się spodziewałem czcicieli diabła. Dobre.

183, odpowiadam i już mam ruszać w dalszą drogę, kiedy chłopak pyta ponownie czy chcę coś zjeść albo się napić. A co macie? Mamy rosołek. Gdy on kończy wypowiadać to magiczne słowo, czas jakby zwalnia. Jest prawie mróz, ciemno, ja jestem zmęczony i wychłodzony, a ktoś proponuje mi rosołek. Rozglądam się wokół siebie i widzę wielkie ognisko, a na nim spory rondel, z którego uchodzi para. Obok paleniska stoją trzy turystyczne krzesełka z kocami, a obok tego wszystkiego stolik z termosami. Nie wiem czy chcę biec dalej. Chyba mógłbym tu zostać. Na zupkę nie trzeba mnie namawiać dwa razy. Wprawdzie poprzednia za bardzo mi nie przypasowała, ale rosołek?

Pamiętam doskonale jak rosół z makaronem postawił mnie na nogi podczas Ultramaratonu Bieszczadzkiego. Marzy mi się taka sama zupka, więc wygodnie siadam na krzesełku i proszę o jedną porcję. Nawet jest wybór: mięsny lub wegetariański. Biorę wersję wege. Po chwili gorący kubek ląduje w moich dłoniach. Ciepło od ogniska ogrzewa moje zmarznięte ciało, gdy zbliżam zupę do ust. Paruje, ale nie jest gorąca. Cudowny aromat bulionu wchodzi mi w nozdrza. Próbuję. Jestem w niebie. Coś wspaniałego. To jest najlepsza zupa jaką kiedykolwiek jadłem. Ciepła, idealnie doprawiona, zbilansowana, po prostu genialna. Nie mogę się oderwać od kubka. Jest tak dobra, że od razu proszę o dolewkę, dodając tylko „ale zajebista”. Drugi kubek wychylam również duszkiem. Z łakomstwa zjadłbym jeszcze jeden, ale boję się, że skończy się kolką, albo jeszcze jedną koniecznością wizyty w toalecie. Wystarczy. To mi powinno zapewnić energię już do samej mety.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Najlepsza rzecz jaka mnie spotkała na całej trasie!

Jestem tak zachwycony tym niespodziewanym punktem, że zapominam uzupełnić bidonów. Na szczęście do Przybyszowa mam zaledwie 6 km, więc wystarczy mi to co mam przy sobie. Wychwalam zupę z ogniska jeszcze raz i dziękuję wolontariuszom za ich obecność. To najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała na Łemkowynie. Ten wege rosół to powód, dla którego warto zrezygnować z mięsa. Czytałem ostatnio książkę Scotta Jurka – Jedz i biegaj. Autor pisał tam o chilli con carne, które zmieniło jego podejście do jedzenia i przekonało go, żeby został sportowcem wegetarianinem. Zainspirowany taką rekomendacją odtworzyłem to danie na podstawie jego przepisu, ale w moim odczuciu było przeciętnym jednogarnkowym posiłkiem. Jadałem lepsze. Natomiast ten rosół w Wilczych Budach… Tak… to jest dopiero perełka. Bez kitu, musicie tego spróbować. Do skosztowania na 130-tym kilometrze.

Bardzo nieprzyjemnie jest wstać od ciepłego ogniska, ale nie mam wyjścia. Do mety zostało mi zaledwie 20 kilometrów. Półmaraton. I to niecały. Co to dla mnie? Pozdrawiam mocno ekipę wolontariuszy, bo czeka ich tutaj jeszcze bardzo długa noc i ruszam w ciemny las. Nie zdążyłem się jeszcze za bardzo wychłodzić, więc dosyć szybko wracam na swoje obroty i mogę kontynuować bieg. Jedyny problem to piszczel. Podobnie jak po wyjściu z Iwonicza, od punktu w Puławach minęło już prawie półtorej godziny, więc schłodzona noga ogrzała już na tyle, że ponownie może mi dokuczać. Staram się tym nie przejmować. Wiem, że za kilka kilometrów znowu sobie ulżę, więc robię swoje mozolnie poruszając się w kierunku Komańczy.

Na ostatnim stromym zbiegu do Przybyszowa widzę w oddali oświetlony namiot. Punkt odżywczy! Nareszcie. Trochę wcześniej niż się spodziewałem, ale to lepiej. Nie marudzę. Wbijam do środka i widzę kilku ratowników medycznych, ale żadnego żarcia. Przepraszam czy to jest punkt odżywczy? Nie, musisz pobiec jeszcze jakieś 200 metrów. A to przepraszam. Wycofuję się i pokonuję jeszcze kawałek trasy. Punkt jest zlokalizowany pod chmurką i nie ma gdzie usiąść, ale może to i lepiej, bo jeszcze bym nie wstał. W zasadzie to chciałem tylko zatankować bidony do pełna, ponieważ uważam, że rosół dopchnie mnie już do mety, ale obsługa pyta się mnie czy mam ochotę na barszczyk. W sumie czemu nie. Dostaję kubek gorącej zupki. Bez uszek, sam wywar, ale przyznaję że jest bardzo smaczny. Do rosołku z Wilczych Bud mu daleko, jednak dobrze wchodzi i przyjemnie jest wlać w siebie coś gorącego.

Wypite, już mam ruszać na ostatni odcinek, jeszcze tylko ważne sprawy: zawołajcie proszę medycznego. Oj nie ma go tutaj, namiot medyków jest jakieś 200 m w tamtą stronę. Ręka wolontariusza wskazuje kierunek z którego przybiegłem. Kurwa. Nie no nie chce mi się wracać. Ale noga już boli. Nie wiem co robić. 200 metrów tam i z powrotem to prawie pół kilometra nadłożonej trasy. Można powiedzieć, co to jest przy 150 km, ale mając 136 w nogach naprawdę nie chcę już więcej ponad to co mam do zrobienia.

Robię maślane oczka kota ze Shreka i oświadczam, że nie ma opcji, nie wracam, jakoś dam radę. Wtedy zaczepia mnie jakiś koleś. Ubrany jest po cywilnemu, bez koszulki wolontariusza, więc w zasadzie nie wiem kim on jest, ale rzuca żołnierskie „Chodź no” i wyciąga ze swojej torebki pojemnik z aerozolem. Poznaję go od razu. Sztuczny lód. Moje zbawienie. O rety! Dziękujędziękujędziękuję, ucałowałbym rączki, gdyby pan był kobietą. Yhy… a gdzie psiknąć? O tu! Pśpśpśśśś…

PRZYBYSZÓW -> KOMAŃCZA (13,5 km)

Nawet nie tak bardzo ubłocone.

Jeszcze ze dwie godzinki i fajrant. Nie mogę się doczekać. Piszę do żony że opuszczam ostatni punkt odżywczy, żeby sie nie martwiła. Żyję i mam się dobrze. W sensie, że nie umieram i samopoczucie jest w porządku. Zmęczenie to inna sprawa. To samo do Daniela, żeby wiedział że wkrótce trzeba mnie będzie zgarnąć z mety. Następnie ruszam w ciemną noc na ostatnie podejście na trasie. Tylko 200 metrów w górę i jest dosyć łagodnie. Miescami da się nawet truchtać, chociaż nogi by już chętnie odpoczęły. Mknę zdecydowanie wolniej niż błyskawica przez ciemny las i odliczam kilometry jak student dni do matury. Całe szczęście moje kupony odcinam znacznie szybciej, choć tempo nie jest już zawrotne. Po zdobyciu Spalonej Góry zostaje mi 10 km i tylko jeden kierunek. W dół. Będą oczywiście jeszcze mniejsze podejścia, ale każdy kolejny punkt będzie odrobinę niżej. I tak już do Komańczy.

Daleko, daleko przede mną widzę majaczące światełko. Czołówka! Biegacz. Odrabiam straty! Łuhu! Jest motywacja, jest i ogień. Nie mogę powiedzieć, że przyśpieszam. Tempa większego już w zasadzie nie jestem w stanie zrobić, ale truchtam cały czas przed siebie. Jeśli kogoś dogoniłem teraz, to mam jeszcze dobre kilka kilometrów, żeby go wyminąć. To już ten etap, kiedy większość z nas opada z sił, żeby nie było ja nie jestem tutaj wyjątkiem, ale utrzymując bieg powinienem gościa jeszcze łyknąć.

Przypomina to trochę wyścigi żółwi. Zanim zrównuję się z tym zawodnikiem, mija dobre kilkadziesiąt minut, ale daje mi to tak potężnego kopa, że czuję jakbym dopiero wystartował. Aż zaczynam żałować, że bieg ma się ku końcowi… tfu tfu! TFU!!! taki żart tylko. Już mam dość. Niemniej przez pierwsze 100 km dostałem taki wycisk, że bałem się swojego pierwszego zejścia z trasy. Dopiero teraz odżyłem, powolutku odrabiam straty i jestem z siebie mega zadowolony. Gonimy, gonimy, może jeszcze kogoś uda się pocisnąć.

Gdzieś w okolicach Wałahowskiego Wierchu widzę w oddali kolejne światło. Tym razem to nie biegacz. Jakby namiot rozstawiony albo co? Podbiegam bliżej i rzeczywiście okazuje się, że to namiot oddalony kilka metrów od trasy, z którego w tym momencie wypada jakiś koleś i leci w moją stronę. Jeszcze jedna kontrola. Facet spisuje mój numer startowy i pyta czy czegoś nie potrzebuję.
– A macie coś do picia? Moja herbatka już od dawna jest zimna. – dodaję ze smutkiem.
– Mamy tylko colę.
– Eeee.. to nie, dziękuję, już dużo tego wypiłem… Chociaż z drugiej strony…. Jak szaleć to szaleć, niech będzie. – Nic już nie jem, ale trochę cukru nie zaszkodzi, na mocniejszy finisz.
– Jasne, proszę, mamy nawet kubeczki – mówiąc to wyciąga skądś papierowy kubeczek i polewa obficie czarnego złota.
– Ło matko! – krztuszę się biorąc łyk. – No moja herbatka jest zimna, ale to to jest lodowate.
– Trochę już tu leży, sorry.
– Dobra, to przepraszam, nie dam rady tego wypić, po prostu za zimne dla mnie. Lecę dalej, piona!
– Jeszcze tylko 6 kilometrów! – krzyczy za mną.

Do mety tam.

Jejciu jak już blisko. Patrzę na zegarek. 21:20. Żeby dowieźć swój wynik, muszę biec… kurde jak ciężko się liczy. Mam być na miejscu o 22:15. Czyli zostaje mi 55 minut. 55 podzielić przez 6 to jest… yyy.. no… kurde excel by się przydał. Ile to jest? No… jakieś 9 minut. W zaokrągleniu. Tak szybko muszę pokonać każdy kolejny kilometr, żeby trafić w punkt. Raczej się uda. I rzeczywiście, kolejne odcinki zajmują mi niewiele ponad 8 minut, co jeszcze bardziej mnie nakręca. Prawie że czuję wiatr we włosach. Gdzie ten asfalt? To powinno być jakoś tutaj. Jest! Widać światła! Cywilizacja! Meta tuż tuż!

Wybiegam na ulicę. Według moich wyliczeń to ostatnie 1000 metrów i mam na to ponad 9 minut. Czad! Przede mną jest tunelik pod wiaduktem kolejowym, a obok niego dwójka wolontariuszy. Zrywają się na równe nogi, gdy tylko mnie zauważają i zaczynają dopingować. Daleko? Odpowiadają, że 1,5 km. Co?!?! Ale jak to? Ale lipa. Dobra w sumie co się mam przejmować. Kilka minut więcej przy ponad 22 godzinach, to tyle co nasikać do Wisły. Ale z drugiej strony… Płasko jest, dawaj! Uruchamiam swój wewnętrzny system DRS. Wprawdzie przede mną nie ma nikogo do mijania, ale chodzi o tempo. 6 min/km. Tyle potrzebuję wykręcić. Cisnę ile sił w nogach. Niewiele tego już zostało, ale czuję, że gnam jak rakieta.

Pędzę i pędzę, aż w końcu docieram do zabudowań. Jacyś ludzie idą chodnikiem, to inni zawodnicy, najwyraźniej oni już zeszli z mety i również ostro mnie wspierają na ostatniej prostej. Gdzie ta meta? Biegnę przed siebie, rozglądam się na lewo i prawo, a po chwili słyszę gdzieś z oddali „Eeee!! W lewo!!! Przebiegłeś już!!”. Odwracam się i widzę tych kolesi, którzy przed chwilą mi kibicowali. Pokazują mi, że muszę skręcić w jedną z bocznych uliczek. O jacy dobrzy ludzie! Jak miło, że się za mną oglądali. Wracam te kilka metrów i zastanawiam się jak to możliwe, że przegapiłem jebitny 10-metrowy banner ze strzałką w lewo i napisem „Meta”. Gdyby nie ci kolesie, byłbym zarówno twórcą jak i jedynym świadkiem wyjątkowego dania dupy, bo pewnie poleciałbym przed siebie na złamanie karku i zorientował się o tym zapewne dopiero opuszczając Komańczę.

300 metrów. 21:12. Zmuszam się do ostatniego wysiłku i po chwili dobiegam do pola przy Osławicy. Widzę niebieski banner Columbia, widzę zegar i kilku wolontariuszy krzątających się na mecie. Jest! Zrobiłem to. Jestem ultrasem. Łemkowyna zdobyta!

META

Wolnym krokiem pokonuję ostatnie kilka metrów. Już nie muszę biec. Zmieściłem się w wyznaczonym przez siebie limicie. W zasadzie to ciężko trafić bardziej idealnie, bo zakładałem 22 godziny i 15 minut a wyszło dokładnie tyle bez 27 sekund. Obsługa trasy dzwoni zbyrcokami, a ja w końcu zatrzymuję się i próbuję złapać oddech. Zmęczyłem się. Ktoś krzyczy „Gratulujemy!”, a ktoś obok pyta o rozmiar bluzy. Co? próbuję zrozumieć o co chodzi, ale udaje mi się wymamrotać jedynie coś w stylu „agryyy?”. Druga dziewczyna lituje się nade mną i proponuje tej pierwszej, żeby dała mi chwilę odsapnąć. Dostaję do ręki piwo bezalkoholowe. Podnoszę głowę i dopiero teraz zauważam Daniela.
– Gratulacje! Doleciałeś, mimo tego, że było ciężko! – Śmieje się ze mnie.
– Ale boli, stary…
– No kuźwa! 150! to jak ma być nie przerąbane?!?! – I nadal się ze mnie śmieje.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Jestem zwycięzcą!

Te słowa zapamiętam długo. Sama prawda. Doskonale wiem, jak jutro wszystko będzie mnie boleć, ale czego się spodziewałem zapisując się na ten dystans? Od początku było wiadomo, że będzie to mega wrypa. Swoje trzeba odcierpieć. Ból minie, a chwała pozostanie!

Idziemy z Danielem do ogniska. Ja siadam, a on leci po jedzenie i coś do picia. Jest mega przyjemnie ciepło. W pierwszej kolejności zaspokajam pragnienie, a potem rozglądam się za żarciem. Mój kolega już leci z miską zupy oraz potrawką z cieciorki w sosie pomidorowym. Patrzę na drugie i już wiem, że mi nie podejdzie. Żołądek jeszcze nie pracuje normalnie. Nienawidzę tego uczucia. Wiem, że jestem głodny i potrzebuję dostarczyć energii do organizmu, ale jak patrzę na talerz, to mi się zbiera na cofkę. Mam ochotę tylko na coś płynnego. Zupka jest ok, wchodzi wzorowo. Piwo też się dobrze przyjmuje, ale na tym koniec.

Modlę się nad talerzem cieciorki, ale nadal nie widzę żadnych znaków pozwalających mi wierzyć, że posiłek nie będzie chciał wydostać się z powrotem na wolność z mojego brzuszka. Do tego dochodzi zmęczenie. Mózg zaczyna rejestrować, że orka się skończyła. Czas na odpoczynek. Oczy zaczynają mi się kleić. Daniel, jedźmy na kwaterę, raczej nie poimprezujemy dzisiaj, a ja chciałbym się wykąpać, bo śmierdzę jak cap. Są tutaj prysznice, ale nie chce mi się przebierać. Kuśtykam powoli w kierunku parkingu, ale kolega widząc mój koślawy krok proponuje, żebym na niego poczekał, a on podjedzie po mnie dyliżansem. Z radością przystaję na tą opcję.

Daniel znika w ciemności, a mnie zaczyna telepać z zimna. Jest jakiś 1 stopień na plusie, a ja ledwo stoję w mokrej od potu bluzie. Ze smutkiem spoglądam w stronę ogniska. Tam było tak cieplutko i przyjemnie, a tu jak na akrty-ty-ty-ce. Ja pie-pie-pie-przę, ale zi-zi-zi-mno. Da-da-da-niel, gdzie jesteś?! Czas dłuży się niemiłosiernie, ale w końcu przed moim nosem parkuje auto. Dz-dz-dziękuję! Próbuję na zdrewniałych nogach zainstalować się w fotelu pasażera, co zajmuje mi trochę czasu, ale cała operacja kończy się sukcesem. Błogosławię w myślach tego geniusza, który wymyślił podgrzewane fotele. Daniel, ja chyba tu już zostanę. Podkręć tylko proszę ogrzewanie.

Po północy docieramy na kwaterę. Wchodzę z zimnego dworu i od razu uderza we mnie przyjemne ciepełko. Daniel napalił w kominku. O stary, pomyślałeś o wszystkim! Bosko! Nasz pokój jest na piętrze. Znowu schody do pokonania. Przygoda, która nigdy się nie kończy. Wspinam się do łazienki, a Daniel pyta co mi zrobić do jedzenia. Kurde, nie wiem. Bez kitu na nic nie mam ochoty. Pizza? Nie. Cieciorka? Nie. Jajka? Nie. Pada jeszcze kilka propozycji, ale nic mi nie odpowiada. To może kanapkę? Hmmm… wiesz co, kanapkę to bym zjadł. W końcu jakaś rzecz, na myśl o której nie mam cofki.

Domycie nóg zajmuje mi sporo czasu. Skarpetki to w zasadzie do niczego się już nie nadają, ale jestem pod wrażeniem całej reszty. Mimo lekkiego przemoczenia, nie zrobił mi się nawet najmniejszy odcisk, paznokcie nienaruszone, no po prostu super. Gdy udaje mi się zmyć z siebie brud minionej doby, stoję sobie jeszcze kilka minut pod gorącą wodą. Cudownie. Nie jestem fanem parzących kąpieli, ale to jest coś czego mi teraz potrzeba. Parująca woda spływa mi po całym ciele i rozgrzewa do czerwoności wszystkie wychłodzone części. Siedzę pod prysznicem tak długo, że zaczynam mieć wyrzuty sumienia ze względu na marnowaną wodę. Mimo to nie mogę się zmusić do wyjścia. Jest mi tak przyjemnie, że nie zamierzam się nigdzie ruszać. Przynajmniej jeszcze przez chwilę. Dopiero gdy czuję, że opuszki palców mam zupełnie pomarszczone, a lustro w łazience jest zaparowane jak w fińskiej łaźni, czas zakończyć tę cudowną chwilę.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
150… sam nie mogłem uwierzyć…

Z trudem staczam się po schodach na dół, żeby jeszcze chwilę pogadać z Danielem i zjeść kanapeczki. Wchodzą idealnie, co dobrze wróży. Żołądek powoli wraca do normy. Udaje nam się nawet zwycięskie piwko wypić i zaraz przed 2 w nocy padam ze zmęczenia.

DZIEŃ PO

Budzę się o 8 rano. Spodziewałem się, że dane mi będzie trochę bardziej odespać, ale tak mnie ciśnie na pęcherz, że zaraz popuszczę w gacie. Szybko! Do łazienki, póki jeszcze nie jest za późno. Z wielkim trudem podnoszę się z łóżka. Nogi mam jakby zacementowane, do tego strasznie boli mnie goleń. Oj trzeba będzie swoje odcierpieć. Po kilku chwilach wracam sztywnym krokiem na wyro, ale nie mogę już zasnąć. Szkoda dnia. Daniel, ogarnąłbyś śniadanie, bo mam problemy z utrzymaniem pionu. Zgodził się. Ufff…

Dzień mija mi raczej pasywnie, a moja aktywność jest zbliżona do sposobu funkcjonowania paprotki. Jedyne odstępstwo od tej zasady to konieczność zejścia po schodach oraz załadowania swojego tyłka do auta. No i jeszcze zęby dałem radę umyć. Resztę ogarnął Daniel z Mikołajem. Nawet talerz z jedzeniem pod nos podsunęli. Złoto support. Może na trasie ich nie było za bardzo widać, ale wmawiam sobie, żeby byli ze mną duchem, natomiast pomoc dzień po jest dla mnie nie do opisania.

Przypomina mi się rozmowa z Kubą, gdzieś przed Ropkami, kiedy biegliśmy jeszcze razem. Powiedział mi wtedy, że wraca następnego dnia autem do Warszawy. Chłopie, jeśli to czytasz, to szanuję Cię za wytrzymałość. Wiem, że dotarłeś szczęśliwie, ale nie mam pojęcia jak to zrobiłeś. Ja bym wybrał pociąg. Radość moja nie zna granic, że Daniel zabrał się ze mną na Łemko i jest w stanie wracać, w końcu 50 km jako jego ultra-debiut to również nie w kij dmuchał.

W drodze powrotnej moja użyteczność jest nawet jeszcze niższa niż paprotki, bo nie dość że nic nie wnoszę do rozmowy, to do tego nawet dobrze nie wyglądam. Próbuję się jeszcze trochę zdrzemnąć, ale łeb lata mi na boki, kark mnie boli od nieudolnych prób ułożenia się w jakiś wygodny sposób w fotelu samochodowym, więc co chwila wybudzam się, żeby wymamrotać coś do Daniela i zaraz potem znowu zapadam w krótki sen.

Dopiero w Warszawie, po zjedzeniu obfitego obiadu, bo żołądek pracuje już na normalnych obrotach, udaje mi się złapać jeszcze kawałek drzemki. Niewiele to daje, ale zawsze coś. Zostaje mi jeszcze chwila na zrelacjonowanie szczegółów małżonce i dzieciom, chociaż mała Polka zainteresowana jest głównie zbyrcokiem, który bardzo przypadł jej do gustu. Dzwoni nim bez końca, skutecznie zagłuszając naszą rozmowę, a Leon każe mi pobiec jeszcze raz, bo jeden zbyrcok to za mało na ich dwoje. Całe szczęście koty i żona nie potrzebują mieć swoich.

TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
Zbyrcoki, zbyrcocki.

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

  • Kabanosy roślinne z Lidla – żelazna pozycja w moim zestawie, jednak zjadłem ich tylko połowę;
  • Cheddar w kawałkach – podobnie jak kiełbaski, zawsze zabieram na bieg, zawsze się sprawdza;
  • Zupy na punktach odżywczych – dla mnie najlepsze co może być na biegach ultra. Płynne, więc dobrze wchodzi, do tego ciepłe, więc przyjemnie grzeje od środka, zwłaszcza w chłodną noc. Zjadłem każdą, którą dawali: pomidorówkę, dyniową, żurek, barszcz i rosół. Ten ostatni zdecydowanie najlepszy;
  • Makaron w sosie pomidorowym – serwowany na przepaku, miła odmiana od zupek;
  • Kanapki – te dostępne na punktach odżywczych: jedna z humusem, jedna z dżemem;
  • Ciasteczka, żelki – w niedużych ilościach na kilku punktach odżywczych;
  • Herbata słodzona – na każdym punkcie odżywczym;
  • Cola – mniej więcej 1 kubek na każdym punkcie odżywczym.

SPRZĘT

  • Plecak Grivel 5l – ledwo się w niego zmieściłem na ten bieg, ale dało radę. Miejsce zajęła głównie kurtka z wyposażenia obowiązkowego, której nawet nie wyjąłem, ponieważ nie było potrzeby;
  • Buty Mizuno Daichi – mimo, że trochę przemokły, nie przysporzyły mi ani jednego odcisku, odgniotka, czy innego defektu na stopach. Lubimy się;
  • Ciuchy – na długo, ze względu na chłodne noce. Krótka koszulka i rękawki, a na to bluza. Na dół podwójna para gaci, żeby wrażliwe miejsca nie wychłodziły się zbytnio, w końcu o ród Plutów trzeba dbać! Na to ocieplane dresiki. Buff na głowę, drugi na rękę do wycierania twarzy okazał się bezsensownym pomysłem, bo to samo można zrobić rękawem od bluzy. Na dłonie cienkie rękawiczki. Dobór dla mnie odpowiedni, nawet w ciągu dnia, kiedy świeciło słońce nie odczuwałem dużego przegrzania;
  • Garmin Fenix 5 – świetny zegarek, ale niestety bateria nie wytrzyma tak długiego biegu, a ładowanie tego ustrojstwa w trasie przypomina próbę przewleczenia nitki przez ucho igły podczas trzęsienia ziemi. Koleś, który opatentował ten sposób ładowania zegarka w Garminie powinien do tej pory za karę robić w kamieniołomach;
  • Kije Black Diamond – już się do nich tak przyzwyczaiłem, że nie wyobrażam sobie tak długiego biegu bez nich. Wiele razy je musiałem składać i rozkładać, ale mechanizm działa bez zarzutów i można to szybko ogarnąć;
  • Pas biodrowy Compress Sport Free Belt Pro – nowy nabytek, jedna z lepszych inwestycji w sprzęt do ultra. Pojemna kieszeń wokół całego pasa pozwoliła zmieścić telefon, żele, a podczas ładowania zegarka nawet powerbank i wspomniany zegarek, a zapasowego miejsca miałem jeszcze aż nadto. Do tego uchwyty na kije, dzięki czemu dużo łatwiej było mi przytwierdzić je złożone do pasa, niż chować do plecaka, jak to robiłem w poprzednich biegach. Świetny sprzęt, będzie używany mocno na innych biegach z pewnością;
  • Czołówka Ledlenser Neo10r – znakomita, na średnim trybie wytrzymała całą pierwszą noc i pozostałą część drugiej. W sumie jakieś 10 godzin bez ładowania, a moc światła, mimo że ustawiona na średnią, w zupełności wystarczała, żebym poradził sobie w ciemnościach.
TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
fot: Piotr Oleszak

KPI

  • 8:53 min/km to moje średnie tempo na trasie, natomiast wyłączając postoje, średnie tempo wyszło na poziomie 8:00 min/km;
  • Daje to 6,7 km/h – jak się nad tym zastanowić to wychodzi tempo żwawego spaceru;
  • Spaliłem ponad 11 000 kcal;
  • Wypiłem grubo ponad 10 litrów płynów. Wiadro. Głównie słodką herbatę;
  • W ruchu spędziłem 20 godzin i 23 minuty, co oznacza, że w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków to prawie 2 godziny. Najdłuższe przystanki miałem w Chyrowej, Iwonicu-Zdroju i Puławach. W punktach odżywczych spędzałem niewiele czasu, ale było ich aż 7 + jeden nieoficjalny. Do tego przystanki techniczne na trasie na siku, zawiązać buta, odsapnąć. Ma to sens;
  • Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:20 – Zbieg do Ropek, początkowy etap, więc miałem dużo siły;
  • Najwolniejszy kilometr to przystanek w Chyrowej, który zajął mi ponad 30 minut, ale w samym punkcie spędziłem 25 minut siedząc. Natomiast najwolniejszy kilometr w ruchu to 94. kilometr – podejście pod Cergową. Na tym jednym kilometrze mój Garmin odnotował 200 metrów podejścia pod górę;
  • Średnie tętno wyszło mi na poziomie 135 ud./min. Tyle mam jak się budzę z rana.

WYNIK

  • Z 279 osób, które zapisały się na bieg wystartowało 239. 14% odpuściło;
  • 57 osób (24%) odpadło na trasie lub nie zmieściło się 35-godzinnym limicie czasowym;
  • Ukończenie biegu zajęło mi 22 godziny i 14 minut (-34% do zwycięzcy);
  • Zająłem 31. miejsce w kategorii OPEN, 28 w kategorii mężczyzn;
  • Pomiar czasu na kolejnych punktach wskazuje, że jeszcze na 34 km leciałem znakomicie, powoli zyskując wyższą lokatę aż do 26 pozycji. Później widać wyraźny spadek na kolejnych punktach ze względu na kontuzję, choć i tak trzymałem się dzielnie. Nawet pomimo prawie godzinnego postoju spędzonego razem w Chyrowej, Iwoniczu i Puławach, najniżej spadłem na 35 lokatę. Rosół w Wilczych Budach dał mega zastrzyk energii i pozwolił odrobić 4 pozycje na ostatnich 20 km;
  • Średni czas ukończenia tego biegu to 27 godzin i 6 sekund;
  • Do mety dotarły w większości same chłopy (88%).
  • Czy mogłem to zrobić lepiej? Zdecydowanie tak. Przygotowałem się dobrze i czułem że to jest kolejny dzień konia. Niestety kontuzja pokrzyżowała mi plany. Ostatecznie jestem bardzo zadowolony z wyniku i mogę z podniesioną głową planować kolejny sezon. Na pewno znajdzie się w nim miejsce na równie zwariowane wyzwanie jak Łemkowyna Ultra Trail.
Pomarańczowa pionowa kreska to ja.

PLUSY

  • Organizacja – muszę to podzielić na 2 części: sama organizacja imprezy znakomita: dobra komunikacja, wszystko wyjaśnione jak krowie jak rowie, odprawa online, wszystko jasne. Natomiast pomoc w logistyce to zdecydowany minus, ale o tym niżej;
  • Oznaczenie trasy – wzorowe. Ani razu się nie zgubiłem, ani razu nie musiałem sprawdzać tracka w zegarku;
    Pakiet startowy – super. Same przydatne rzeczy: skarpetki biegowe, odżywki, piwko i numer startowy. Brak zbędnych bzdetów, które i tak zawsze lądują od razu w koszu. Do tego wszyscy, którzy kończą dystans 150 km, dostają profesjonalną bluzę sportową. Jest to warunkowe, ale w mojej nomenklaturze nadal jest to element pakietu startowego. A sama bluza sztos! Z pewnością będzie dobrze eksploatowana;
  • Wolontariusze – jak zawsze, jak na każdym ultra: nie mogę się do niczego przyczepić. Pomoc na każdym punkcie i w każdym aspekcie. Jak zwykle chylę czoło do samej ziemi, bo ci ludzie spędzili na chłodzie masę czasu bezinteresownie waflując dla biegaczy. Wielkie, WIELKIE dzięki!;
  • Punkty odżywcze – widywałem już bardziej wypasione opcje, ale nie mogę marudzić. Było w czym wybierać, prawie na każdym punkcie był ciepły posiłek, zawsze była herbata. To czy komuś smakowało czy nie to już inny temat, ale ze wszystkiego co było dostępne z powodzeniem każdy mógł coś dla siebie znaleźć;
  • Trasa – malownicza. Wprawdzie żałuję, że większość liści już opadła, bo mogło być jeszcze bardziej bajecznie, ale przecież pogody nie idzie zamówić. Zboki marudziły na zbyt małe ilości błota, ale ja akurat uważam to za duży plus. Dodatkowo trasa była mocno biegowa. Nie było kosmicznych podejść po kilkaset metrów do góry, nie było dużo kamieni na trasie, jedyne co mi przeszkadzało to błoto za Bartnem i asfalt, ale o tym niżej;
  • Miejscówka – Krynica to przyzwoita baza. Bez problemu można znaleźć nocleg. Gorzej już z metą. Tam większość noclegów rozeszła się z bardzo dużym wyprzedzeniem. Po biegu koleżanka napisała mi, że Komańcza jest piękna. Może i jest, ale szczerze nie miałem czasu, żeby potwierdzić. Dobiegłem w nocy, więc za wiele nie było widać, a następnego dnia z rana musieliśmy uciekać do Warszawy;
  • Meta – dobrze zorganizowana, wystarczająco miejsca, żeby zaparkować auto, duże ognisko, prysznice, pełna infrastruktura, do tego żarcie z napojami. Z większości nie skorzystałem, bo chciałem już do ciepłego domku, niemniej jak ktoś potrzebował to hulaj dusza;
  • Eko – przy zapisach wybrałem pakiet eko, więc nie dostałem drukowanej wersji informatora. Dla mnie super opcja, aczkolwiek to powinno być z góry przewidziane dla wszystkich. Szkoda papieru na informator, kiedy wszystko jest dostępne online.

MINUSY

  • Organizacja – Dla mnie w imprezach biegowych istotny jest aspekt towarzyski. Namawiam znajomych, żeby spróbowali swoich sił i poza samym biegiem chcemy spędzić trochę czasu razem. Chcemy się jarać tą całą ultra otoczką i tym co dane nam było przeżyć na trasie. Na Łemko to nie istnieje. Chyba, że wszyscy biegną ten sam dystans, albo ma się do pomocy osoby niebiegnące. W przeciwnym razie trzeba spinać poślady, żeby w ogóle udało się zgrać grafiki do kupy, a czasu na odpoczynek nie ma zupełnie. Liczyłem, że w takich błahych sprawach, jak możliwość przerzucenia pakietu Daniela do Krynicy, będziemy mogli się dogadać, ale organizator nie wyraził zgody i tyle. Podobnie z transportem na metę: chcieliśmy załatwić coś dla Mikołaja, żeby mógł dostać się z Iwonicza do Komańczy, ale takiego połączenia organizator nie oferował. Pytaliśmy czy mógłby się z kimś zabrać z Iwonicza, bo przecież zapewne organizacja biegu będzie kursować tu i tam, ale też nie. Dostaliśmy link do połączeń z Komańczy do wszystkich miejscowości i tyle, a szukaliśmy połączenia do Komańczy. Trochę mnie dziwi takie podejście, tym bardziej, że kilka tygodni przed imprezą organizatorzy chwalili się w podkaście BHT jak bardzo wspierają i pomagają biegaczom w każdej kwestii;
  • Oprawa biegu – Start raczej skromny, ale to potrafię zrozumieć. Cisza nocna i w ogóle. Jednak nie potrafię zrozumieć po co to legitymowanie uczestników przed biegiem. Każdy podpisuje oświadczenie w biurze zawodów, czy to naprawdę nie wystarczy? Tym bardziej, że dołączyć do biegu na krzywy ryj można również zaraz za startem. Trochę też zdziwił mnie brak oprawy foto na mecie. Fakt, dobiegłem o północy i w końcu ekipa fotograficzna też musi mieć przerwę, jednak fajnie byłoby mieć jakąś pamiątkę z mety;
  • Trasa – asfalt. W opisie trasy była informacja, że asfalt to około 15% mojego dystansu. Dobrze ponad 20 km. To naprawdę dało mi się we znaki. Trochę żałuję, że szlak nie prowadzi bardziej przez lasy i góry. Byłoby zdecydowanie bardziej malowniczo;
  • Wyposażenie obowiązkowe – była w nim miska. Pytałem się organizatorów po co ta miska i dostałem odpowiedź, że na zupę, która będzie na punktach odżywczych, bo tam nie będzie kubeczków/naczyń jednorazowych. Nie miałem więc innego wyboru i kupiłem tę nieszczęsną miskę i targałem ją ze sobą, ale ani razu jej nie potrzebowałem. Na każdym punkcie były jednorazówki i nie było problemu, żeby coś zjeść. Z resztą całkiem spoko, bo swoją miseczkę musiałbym gdzieś jeszcze umyć po zjedzenie porcji posiłku. Tylko po co to całe zamieszanie. Albo jesteśmy eko i rzeczywiście nie dajemy jednorazówek, albo nie robimy szopki i wydajemy każdemu w razie potrzeby, a przy tym nie wymagamy, żeby zawodnicy nosili ze sobą zbędny sprzęt;
  • Eko – powinno być obligatoryjne dla wszystkich Informatory powinny być tylko w wersji online.
TeamPlutt Łekowyna Ultra Trail Beskid Niski Daniel Pluta
fot: Michał Buczyński

PODSUMOWANIE

22 godziny i 15 minut. 150 kilometrów. Fajne statystyki. Mocno się tu wyżyłem literacko, ale prawda jest taka, że post jest napisany na chłodno. Naprawdę trudno mi oddać teraz to co przeżyłem na trasie. Bez kitu, niesamowita przygoda. Jeszcze kilka lat temu, gdyby ktoś mnie zaprosił na bieganie nocą po lesie w górach, sam pukałbym się w głowę. Dzisiaj, ze względu na to, że poszło mi lepiej niż zakładałem, już przebieram nóżkami na myśl o kolejnej imprezie, a jest w czym wybierać. Plany też są i to dość ambitne, czas pokaże czy uda się je zrealizować.

Wracając do samej Łemkowyny: przygotowania do tego biegu dużo mnie kosztowały, ale udało się zrealizować całość założeń. Pogoda według mnie dopisała i jak na październik to było bardzo przyjemnie. Najbardziej żałuję, że nic nie wyszło z towarzyskiej części tego wypadu. Namówiłem trzech znajomych na udział w Łemko, a z dwoma nawet się nie widziałem. Wprawdzie jeden z nich zwyczajnie zrezygnował ze startu, ale patrząc na to jak musieliśmy się nagimnastykować przy logistyce, to wcale mu się nie dziwię. I tak byśmy się minęli, bo planował biec „trzydziestkę”.

Sam Beskid Niski również mnie zastanawia. Mam wrażenie, że tylko ja jestem takim delikatesem, że staram się unikać zanurzania po kolana w kałużach błotnych. Gdy przed biegiem szukałem na forach informacji, czy da się całą trasę przejść suchą nogą, ci bardziej lubujący w kąpielach błotnych wręcz mnie wyśmiali. Aż się zastanawiałem, czy mam przepraszać za to pytanie. Ale OK, o gustach się nie dyskutuje. Niemniej trasa idzie głównie czerwonym szlakiem. Na swojej drodze mieliśmy kilka strumyków i niesamowicie się cieszyłem, że możemy je przejść w zasadzie na sucho.

Ja się tylko zastanawiam jak tutaj radzą sobie turyści? W końcu to szlak turystyczny, a w przypadku większych opadów rzekomo woda w tych strumykach jest po kolana. Nie wiem, nie widziałem, może tak mnie tylko nastraszyli inni zawodnicy. Co by nie było, ja nadal wolę mieć sucho w butach i nic mnie nie przekona, że fajniej jest jak chlupie co kroku. Poza tym zwyczajnie szkoda mi obuwia.

Jeszcze raz? Niestety, ale tym razem jestem na nie. Głównie przez logistykę. Może zbyt miękka ze mnie fryta na tego typu przygodę. Być może gdybyśmy przyjechali jeszcze jeden dzień wcześniej i zostali dodatkową dobę na miejscu, byłby czas na towarzyskie pogaduchy, piwko przy ognisku i uczciwie zapracowany odpoczynek, ale wtedy robi się z tego prawie tygodniowy wyjazd. Chociażby z tego względu raczej będę celować w imprezy biegowe, gdzie różne dystanse startują z tego samego miejsca i w tym samym miejscu się kończą. I od razu zapraszam wszystkich chcących spróbować swoich sił w ultra. Z drugiej strony nigdy nie mów nigdy…

Related Post

14 Replies to “Łemkowyna Ultra Trail – Setka, pięćdziesiątka i upór maniaka”

  1. Cóż Daniel.. Jesteś super 😊😊 opisane super aż chce się,, biec,, 😉 dałeś radę! A teraz w góry na wypoczynek! 🥰

  2. BRAWO! Gratulacje!!! Ukończenie takiego biegu to nie lada wyczyn! Ból przeminie, chwała pozostanie i będzie co wspominać 🙂 Piękne zdjęcia, tekst, jak zwykle, interesujący, i z pazurem i z humorem. Fajnie się czyta te wspomnieniuszki 🙂 Jestem z Ciebie bardzo dumna!

  3. Jeszcze raz wielki szacun za 150 km, to jakiś kosmos, w dodatku noga miała inne plany😉. Jak ja zaczynałem swój dystans to mówiłem sobie w duchu; jeszcze 40, już 30, oszczędzaj się, zostało 20 itd., Tobie jak zostało 50 km to odetchnąłeś z ulga że to już z górki 😂

  4. Daniel, nie wiem co pozwoliło Ci ukończyć ten bieg. Upór maniaka czy pasja? Na pewno podziwiam z całego serca bo wiem ile potu i mięsa pozostało na trasie. Kibicuję dalszym osiagnietym celom i czekam na relację.

  5. Daniel- szacun! Dla mnie dystans 150km to jakaś kosmiczna abstrakcja ale czyta się przednio jednym tchem! Liczę na kolejne podsumowania bo literacko tez się całkiem nieźle spisujesz:)

  6. Wielkie gratulacje! Tyle kilometrów z bólem nogi – tu trzeba wariata 😉
    Jedno mnie zastanawia. Nie korzystasz wcale lub prawie wcale z żeli? Skąd więc cukier? Tylko że słodzonej herbaty i coli?

    1. Dzięki! Tu było tak trochę z kategorii „nie daj się a z***aj się”;-) Co do paliwa, to idzie ono głównie z tłuszczów na takim biegu, a tego każdy z nas ma pod dostatkiem. Na koniec dnia wszystko to kwestia gustu, a patentów żywieniowych tyle co przepisów na bigos w Polsce, ale dla mnie im dłuższy wysiłek, tym więcej „normalnego” jedzenia, bo tętno jest niziutkie i dużo tlenu i tak sobie dostarczasz w trakcie. Cola to jednorazowy strzał na pobudzenie, którym też nie pogardzę, ale na tym nie przejedziesz 100+ km. Przynajmniej ja nie;-)

      1. Dzięki.
        Powoli próbuję iść właśnie w tę stronę, bo kiedyś pakowałem żel w każdą kieszeń plecaka, a po trzecim-czwartym robiło się niedobrze i kolejne nie wchodziły. Teraz staram się słodyczy zabierać jak najmniej, ale nadal nie wypracowałem tego idealnego zestawu żywieniowego na bieg.

        1. Nie martw się, ja cały czas nad tym pracuję. Mówią, żeby nie eksperymentować na zawodach, ale nie zasymulujesz biegu na 100+ km na treningu. Nie wiesz jak się organizm zachowa. A wszelkie porady na niewiele się zdają, bo jednemu smakują zupki, a drugiemu wchodzą najlepiej sezamki po setce. Musisz próbować i samemu sprawdzić co Twój organizm najlepiej toleruje przy ekstremalnym wysiłku. Ja polecam „normalne” jedzenie i jak najwięcej zupek, ale to moja subiektywna ocena. Daj znać koniecznie co Tobie najbardziej przypada do gustu jak już na nic człowiek nie ma ochoty;-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *