
Mówią, że królowa jest tylko jedna. Również do niedawna tak myślałem, ponieważ zaledwie z jedną królową z prawdziwego zdarzenia miałem przyjemność. Wybijająca się 200 metrów powyżej Grzbietu Karkonoszy Śnieżka dumnie panuje nad otaczającymi ją Sudetami. Tymczasem nawet mało doświadczony amator gór zdaje sobie sprawę, że w naszym pięknym kraju nad Wisłą istnieje więcej niż jedno pasmo górskie. I tak na przykład w południowej Polsce znajdziemy Beskidy, których najwyższa instancja, Howelra, nie wyrabia z ogarnianiem całego swojego podwórka, tym bardziej, że pomimo prężenia się ponad 2 000 metrów w górę, umiejscowiona jest daleko na terenie Ukrainy. Dlatego pieczę nad polską częścią Beskidów sprawuje inna wredna Bab(i)a. Znacznie bardziej zadziorna niż Śnieżka. Na tyle zawiadiacka, że niektórzy przypisują jej nawet diableskie atrybuty.
Prolog
23 Sierpnia 2014
Woda! Jesteśmy uratowani! Zostawiam małżonkę na wózku inwalidzkim i pędzę zatankować. Przeszliśmy, przynajmniej ja, niecałe 2 kilometry od stacji narciarskiej Wierchomla w kierunku Rezerwatu Przyrody Lembarczek, a już opadam z sił. O własnej formie mogę się jedynie wypowiadać w ujęciu deficytowym, ponieważ z górskimi wędrówkami pieszymi z obciążeniem w postaci wózka, a o małżonce na owym wózku nawet nie wspominając, mam tyle wspólnego co z ultramaratonami górskimi, czyli nic. Zupełnie nie przygotowywałem się do tego wyzwania. W planach było pokonywanie łagodnych wzniesień na piechotę i samodzielnie, jednak złamana noga żony zaledwie na kilka dni przed zaklepanym urlopem pokrzyżowała nam plany i kazała szybko improwizować. Odwołanie nie wchodziło w grę, wszak góry wołały. We must go! Wypożyczyłem wózek inwalidzki na miesiąc za całe 50 zł i uznaliśmy, że jego pompowane opony powinny dać radę w lekko górzystym terenie.
Kółka rzeczywiście spisują się przyzwoicie, niestety ten toporny środek lokomocji z pojedynczym pasażerem nie posiada własnego napędu. Trzeba go aktywizować manualnie, więc od dwóch kilometrów i dobrych trzydziestu minut pocieszam się, że Syzyf miał gorzej, bo u niego było bardziej pod górę. Ciekaw jestem czy słońce również aż tak mu doswierało?
Użalając się nad swoim losem, polewam twarz oraz kark chłodną wodą siarczkową z napotkanego po drodze źródełka i wmawiam sobie, że jej lecznicze właściwości odpędzą poczucie zmęczenia, dzięki czemu będę w stanie za moment bić rekrody świata w dyscyplinie „pchanie wózka”. Choć ciężko będzie to udokumentować, ponieważ jedyna słuszna aplikacja do rejestracji aktywności fizycznej, Endomondo, nie posiada takiej dyscypliny jak wspomniane pchanie wózka. Uważam, że jest to jawna dyskryminacja matek z małymi dziećmi, z resztą ojców również. Skoro mogli stworzyć tak wąską kategorię szeroko rozumianego sportu jak odkurzanie, to dlaczego nikt nie pomyślał o wózkowych? Przecież to jest dużo bardziej wszechstronne. Poza pchaniem klasycznej spacerówki z bobaskiem, możnaby rejestrować zakupy w Lidlu, albo nawet takie z przeszkodami w formie wszechobecnych i bezmyślnie porozstawianych palet w Biedrze. A żona, albo jakikolwiek inny osobnik na wózku inwalidzkim do popychania? Tu naprawdę jest spore pole do popisu.

W tym samym czasie, zupełnie niedaleko, jakieś 100 km bardziej na zachód, 19 osób cierpi zdecydowanie bardziej niż ja, czy nawet wspomniany wcześniej Syzyf, mimo że naprawdę trudno mi się sobie to wyobrazić. Postanowili zmierzyć się z nowym wyzwaniem w polskim świecie ultra, czyli wejść 6 razy na szczyt Babiej Góry w czasie nie dłuższym niż 17 godzin, pokonując przy tym 100 km w poziomie i 8 km w pionie. Choć prawda jest taka, że odrobinę przesadziłem i nie wszyscy cierpią. Część z nich już teraz musiała uznać wyższość Babiej Góry i zejść z trasy ze świadomością, że nie są w stanie jej pokonać. Tego arcy-ambitnego wyzwania nie uda się ukończć żadnemu z zawodników w regulaminowym czasie, a tylko jeden z nich dobiegnie na metę, jednak niecałe 10 minut po limicie i nie zostanie sklasyfikowany. Life is brutal. Ja natomiast nie mam o tym wydarzeniu najmniejszego pojęcia. W zasadzie to nawet nie wiem, że po górach można biegać. Żyję w przekonaniu, że aktywność fizyczna w takim terenie kończy się na pieszych wędrówkach, no ewentualnie na pchaniu żony na wózku inwalidzkim.
13 Czerwca 2015
Lato w mieście pełną gębą. Słońce zwraca uwagę wszystkich ludzi nadchodzącym latem astronomicznym poprzez podgrzewanie asfaltu oraz znajdujących się na nim ludzi do wyjątkowo niekomfortowych poziomów. Stoję na starcie jednego ze swoich pierwszych biegów ulicznych, Biegu Ursnowa. Czuję jak strużki potu spływają mi po plecach prosto w gacie i wiem, że nie jest to spowodowane stresem. Ja się pocę i denerwuję tylko przed publicznymi wystąpieniami, nawet jeśli publika składa się z zaledwie jednej osoby, natomiast bieganie działa na mnie wręcz uskrzydlająco. Co więcej mój Sensei dba o rozluźnioną atmosferę nawijając bez przerwy o tym jak to będziemy Etipczykom deptać po piętach, niestety na lejący się z nieba żar niewiele jest to w stanie pomóc.
Niecałe 20 minut później stoję za metą, podpierając się rękami o kolana w pozycji wskazującej na ponadprogramowe wyczerpanie fizyczne i łapczywie łykam ogromne ilości wody. W tym czasie Sensei orbituje wokół mnie radośnie i przelicza nasze metry na sekundę na kilometry na godzinę, analizuje moc, kadencję, długość kroku, EPOC, TSS, NP, PTE oraz tętno, ale tylko swoje, ponieważ ja nadal jestem na etapie odliczania metrów krokami, gdyż nie posiadam jeszcze zegarka sportowego. Mistrz podsumowuje na koniec, że mogliśmy pocisnąć mocniej, podczas gdy ja mam problem ze złapaniem oddechu i jestem zmuszony odpuścić złośliwy komentarz w tym temacie z powodu braku wydolności, więc tylko zgodnie kiwam głową.
Tymczasem 350 km stąd w kierunku południowo-zachodnim 7 osób walczy o sześciokrotne zdobycie Diablaka i powrót do bazy w limicie 17 godzin. O ile ja wyolbrzymiam moje ukonczenie pięciokilometrowego Biegu Ursynowa do poziomu wygrania maratonu ulicznego, i to tylko dlatego, że nie mam świadomości o istnieniu dłuższych dystansów, to chłopaki na Babiej Górze autentycznie dają z siebie 200% normy. Tam nie ma ludzi z przypadku. Normalni ludzie tego nie biegną, ponieważ wiedzą, że to nie ma prawa się udać. Z założenia miało to być ekstramalne wyzwanie dla najlepszych. Organizatorzy spodziewali się niskiej frekwencji, którą miała skompensować prawdziwa walka ducha o ukończenie zawodów.
Niestety również tym razem Babia Góra okazuje się być mocniejsza. Żaden z zawodników nie kończy wyzwania, a najlepszy z nich zdobywa szczyt „zaledwie” 4 razy. Natomiast w stolicy Daniel Pluta sprzedaje swojej zmuszonej wszystkiego uważnie wysłuchać małżonce jaki to on nie jest kozak i czego to on dzisiaj nie dokonał podczas Biegu Ursynowa, kompletnie nie mając świadomości o tym, co wydarzyło się tego samego dnia na Babie Górze.

11 Czerwca 2016
Każdego dnia ludzie na świecie robą przeróżne rzeczy, od najprostszych, aż po te najbardziej nieprawdopodobne. I tak na przykład, ci którzy zostali nazwani Anastazy, Barnaba, Feliks, Fortunat, Flora, Jan, Paula, Paryzjusz, Radomił, Radomiła, Teodozja lub Witomysł, mogą świętować dziś swoje imieniny. Ci którzy mieszkają na Hawajach mogą, a nawet powinni celebrować dzień króla Kamehameha I, pierwszego władcy nieistniejącego już dzisiaj Królestwa Hawajów. Tacy jak ja, mogą wybrać się na dłuższą niż zazwyczaj wycieczkę biegową i pokonać 6 km nad Wisłą, zamiast standardowych pięciu, wszak jest weekend, więc czasu jakby odrobinę więcej się zrobiło.
Są też tacy, którzy byli na nogach jeszcze przed wschodem słońca i to tylko dlatego, że postanowili wystąpić w trzeciej edycji ultramaratonu 6x Babia Góra. Zaledwie 6 śmiałków walczy ze swoimi słabościami na 100-kilometrowej trasie, zostawiając na niej całą swoją godność. Babia Góra po raz trzeci nie okazuje litości i zmiata z planszy wszystkich zawodników, pozostając niezdobytą w regulaminowym czasie 17 godzin. 3:0. Hat trick. W Mortal Kombat to się nazywa „Flawless Victory”. Całe szczęscie, obyło się bez Fatality i wszyscy pretendentenci do podbicia 6 razy Babiej Góry nadal mają się dobrze.
10 Czerwca 2017
Słowo „fetysz” znakomicie pokazuje jak z biegiem czasu może zmienić się znaczenie poszczególnych wyrazów. Pierwotnie wywodzi się od portugalskiego „feitiço”, oznaczającego czary i zaklęcia. Było używane przez portugalskich imperialnych influencerów z XV i XVI wieku, którzy w imię odkrywania nowych szlaków handlowych ogarnęli pierwszą formę GPSu, wówczas jeszcze bez kompasu i założyli sporo zamorskich kolonii w Afryce Zachodniej.
Dla cywilizowanych, w ich własnym mniemaniu, Portugalczyków zderzenie z afrykańską kulturą Czarnego Lądu było bardziej szokujące niż wizyta Vincenta Vegi w domu Mii Wallace w Pulp Fiction, kiedy bohater grany przez Johna Travoltę bezradnie rozkładał ręce, kompletnie nie rozumiejąc skąd dobiega głos pani domu, gdyż nigdy wcześniej nie miał styczności z interkomem.

Portugalczycy nie byli w stanie zrozumieć, dlaczego rodowici Afrykańczycy wierzyli, że wszystko ma swoją duszę. To dlatego, ci ostatni, zanim rozłupali orzech, najpierw przepraszali go kilka razy i przysięgali mu, że przygotują z niego coś smacznego. Wszystkiemu przypisywali nadprzyrodzoną moc, której łącznikiem z codziennym światem było coś pomiędzy biżuterią, ochroną duchową a domowym ubezpieczeniem. Dziś nazywamy te przedmioty amuletami, a Portugalczycy określali je właśnie mianem „feitiço”.
Kilkaset lat później pewien Francuz, Charles de Brosses doprecyzował o co chodziło z tymi amuletami, wprowadzając pojęcie fetyszyzmu w religioznawstwie i stwierdzając, że pewne obiekty naturalne lub stworzone przez człowieka mają nadprzyrodzone moce i stanowią bóstwa, które są poprzez nie czczone. W sumie wiele nowego nie wprowadził, bardziej doprecyzował to co portugalscy patroni inwazyjnego networkingowania już dawno odkryli, ale za zoficjalizowanie tego zebrał więcej lajków i teraz jest sławny.
Niecałe 200 lat później kolejny Francuz (ja nie wiem co oni się tak na ten fetysz uwzięli), Alfred Binet dojrzał w tych maniakalnych przywiązaniach do przedmiotów patologię i tak oto dzięki opisom afrykańskich amuletów dochodzimy do obiektów, które dla danych osób są źródłem realizacji i satysfakcji, a czasem okazują się niezbędne do osiągnięcia samospełnienia. Najczęściej dotyczy to kontekstu seksualnego, więc tymi obiektami są części ciała, ubrania lub akcesoria, ale ja dzisiaj wyjątkowo nie o tym chciałem. Obsesja może dotyczyć w zasadzie wszystkiego. Od przedmiotów, przez czynności i zmysły aż po wyzwania, przykładowo niewinne bieganie. Przykładowo po górach.
W dużym uproszczeniu biegi górskie można podzielić na dwie grupy. Pierwszą są takie, które są tworzone dla ludzi. Jest to zdecydowana większość imprez na naszej planecie, w których limity czasowe są ustawione w sposób umożliwiający ukończenie wyzwania nawet nieśpieszącym się amatorom górskiego truchtania, uprawiającym turystykę biegową, co w teorii powinno zachęcić obserwatorów do podobnej aktywności i w przyszłości zapewnić organizatorom więcej chętnych. Maksymalizacja satysfakcji wśród uczestników biegu poprzez ułatwienie im osiągnięcia spełnienia.
Drugą grupą są biegi stworzone do upodlania ludzi. Niektórzy organizatorzy lubują się w uprzykrzaniu życia biegaczom, puszczając trasy poza wyznaczonymi szlakami turystycznymi, każąc im przekraczać rzeczki i strumyczki, wspinać się łańcuchami i zdobywać góry najbardziej stromymi podejściami, często w określonym limicie czasowym, niepozwalającym na swobodne truchtanie w strefie komfortu. Co więcej z jakiegoś niezrozumiałego powodu, zawsze znajduje się pewna grupa osób zgłaszającą się na takie upokorzenie z własnej, nieprzymuszonej woli. Część z nich nie jest w stanie zmieścić się w limicie czasowym, część zwyczaje nie jest w stanie sprostać wyzwaniu pod kątem fizycznym, a część poddaje się, bo głowa broni się przed taką formą autodestrukcji i nie pozwala jej nosicielowi kontynuować takiego absurdalnego zmagania. Mimo wszystko chętnych wcale nie brakuje na tego typu zabawy. Taki trochę fetysz.
Niekwestionowany prym w upodlaniu swoich uczestników wiedzie słynne The Barkley Marathons, które pierwszy raz zostało ukończone w limicie czasowym dopiero w dziesiątej edycji, a przez ostatnie 40 lat do mety dotarło jedynie 20 zawodników, jednak niektórzy tak bardzo upodobali sobie ten rodzaj katuszy, że mierzyli się z Barkley’em po kilka razy. Niemniej 26 ukończeń biegu w jego 40-letniej historii jest najlepszym dowodem, że ludzie biegający ultramaratony to jednak lubią jak ich odrobinę boli. Taki trochę fetysz.
Właśnie do tego miana pretenduje Ultramaraton 6x Babia Góra. Obiekt marzenie wielu sportowców amatorów, jednak stworzony tak, aby być nieosiągalnym dla większości, co udowodnił podczas trzech poprzednich edycji. Wprawdzie do spektakularnego wyniku ustanowionego przez Barkley jeszcze daleko, jednak wszystko przed nami.
Do czwartej edycji biegu staje 10 śmiałków. Każdy z nich z pewnością liczy na zrealizowanie swoich biegowych ambicji. Każdy z nich jest zafascynowany niedostępnością mety dla przeciętnego biegacza. Każdy z nich robi wszystko, żeby zrealizować swoje marzenia i spełnić się u podnóży Diablaka. Tym razem jednemu udaje się to osiągnąć. Krzysiek Dołęgowski jako pierwszy w historii Ultramaratonu 6x Babia Góra kończy to mordercze wyzwanie z całkiem sporym, prawie godzinnym zapasem. Reszta uczestników może mu tylko zazdrościć. Dla nich pozostaje możliwość zrewanżowania się na Babiej Górze w kolejnym roku. Taki trochę fetysz. Tymczasem Babia Góra po czterech sezonach prowadzi w klasyfikacji generalnej 41:1.

9 Czerwca 2018
Mogłoby się wydawać że teraz już będzie z górki. Że w końcu ktoś pokazał, że da się wbiec 6 razy na Diablak w ciągłu 17 godzin. Że ten wyłom w fortyfikacjach Babiej Góry, który stworzył Krzysiek, w zupełności wystarczy i teraz jej obrona posypie się po całości. Wystarczy tylko powtórzyć to, co zrobił teraz pierwszy finiszer ultrababiej, a potem delektować się glorią i chwałą. Niestety łatwiej powiedzieć, a zdecydowanie trudniej zrobić. Rok po wyczynie Krzyśka, 19 osób głęboko przekonanych, że jest w stanie powtórzyć jego wyczyn, rusza o 3 rano z Polany Stańcowej na kolejną nierówną walkę z Babią Górą, która tym razem nie pozwala nikomu sobą pomiatać. Kolejny raz ani jeden zawodnik nie dociera do mety przed upływem 17 godzin. Bilans ofiar rośnie do 60, przy jednym ocalałym, a Barkley powoli zaczyna odczuwać oddech Babiej na swoim karku.
8 Czerwca 2019
Przy wyniku 60:1 atak na Babią Górę zaczyna przypominać doroczny spęd ludzi cierpiących na syndrom Don Kichota. Wprawdzie nie jest to oficjalnie sklasyfikowane zaburzenie psychiczne, ale jak inaczej nazwać ludzi uparcie wierzących w powodzenie przedsięwzięcia, na którym do tej pory poległo 99% pretendentów?
Ci ludzie gonią za swoimi idealistycznymi celami, ignorując wszystkie przeciwności po drodze i działając wbrew racjonalnym przesłankom. Są przekonani o sensowności swojej misji i trwają w jej realizacji, pomimo bardzo, ale to bardzo prawdopodobnej porażki. Uparcie wierzą w sukces. Niepoprawni optymiści pełną gębą.
Ultramaraton Babia Góra powoli staje się psychologicznym fenomenem i wyzwaniem fizycznym w jednym. Im mniejsze szanse na powodzenie, tym większy urok tego zmagania. Mało który z tych ultrasów liczy na wygraną. Oni chcą po prostu spróbować sprawdzić się we wyzwaniu, w którym nikt nie daje im szans na powodzenie.
I tak oto kolejny rok z rzędu pod Babią Górą staje 8 osób gotowych zmierzyć się z trasą niemal gwarantującą porażkę. Rzucają się w bój starając się udowodnić sobie samym, że są wyjątkiem i uda im się przełamać zwycięską passę Babiej Góry. I rzeczywiście bieżący rok wydaje się być bardzo łaskawy, ponieważ aż trzech zawodników wchodzi na szczyt Diablaka sześć razy i zbiega do mety na Polanie Stańcowej. Niestety dwóch z nich potrzebuje na to ponad 18,5 godziny, co znacznie przekracza regulaminowy czas gry. Nie zostają sklasyfikowani, ponieważ nie zmieścili się w 17 godzinach wyznaczonych przez organizatora. Babia Góra vs. Reszta świata – 67:2.

8 Sierpnia 2020
Minęło zaledwie pół roku, a zdecydowana większość społeczeństwa martwi się czy wytrzyma tą drugą część. Początek nie wskazywał na nic nadzwyczajnego, jednak kiedy w marcu zdiagnozowano pierwszy przypadek COVID-19 w Polsce, sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Odwołanie imprez masowych, zamknięcie szkół, przedszkoli oraz granic i zakazanie zgromadzeń powyżej 2 osób nie poprawiło sytuacji. Zamknięcie parków, placów zabaw i wprowadzenie obowiązkowych maseczek na usta oraz nos, które z resztą okazały się zbyt skomplikowane do użycia dla wielu osób, również nie przyniosły oczekiwanych rezultatów.
Ludzie pozamykali się w domach i dziczeli, mając ograniczony kontakt z innymi osobami. Wino-konferencje i wirtualne kawki nie podnosiły samopoczucia w wystarczającym stopniu. Brak kontaktu z ludźmi, frustracja wynikająca z zamknięcia w domach, zmęczenie psychiczne spowodowane rutyną oraz lęk i niepewność w obawie o własne zdrowie dały się we znaki każdemu.
Mimo wszystko jakimś cudem udało się zorganizować siódmą edycję Ultramaratonu 6x Babia Góra, na starcie której stoi 11 osób. Natomiast sama Babia Góra postanowiła im odrobinę odpuścić. Ci ludzie już wystarczająco dostali w kość. Za sam fakt pojawienia się u podnóży Diablaka należy im się medal. Niech im ultra lekkim będzie. Królowa Beskidów okazuje łaskawość i pozwala dotrzeć do mety aż czterem zawodnikom. Wprawdzie jednemu po limicie czasowym, więc nie jest on sklasyfikowany, jednak odsetek ukończenia tego wyzwania jeszcze nigdy nie był tak wysoki. Babia Góra vs. Reszta świata – 75:5.
12 Czerwca 2021
Nie no, poczekajcie, ludzie, źle mnie zrozumieliście. To nie jest tak, że teraz będziecie kończyć Babią falami. To nie Giewont i nie zamierzam tu wpuszczać nikogo z siatkami z Biedry. Zeszły rok to była taryfa ulgowa, ponieważ byliście pokrzywdzeni przez COVID i nie miałam serca was jeszcze bardziej upokarzać. To było coś nowego, na co nikt nie był przygotowany, nawet ja, jednak mieliście wystarczająco czasu, żeby się przyzywczaić do nowej rzeczywistości. Nie będzie karmienia piersią w nieskończoność. Życie to nie bajka, a okres ochronny minął. Wracamy do twardej gry.
Babia Góra z politowaniem spogląda na 18 śmiałków stojących o 3 rano na Polanie Stańcowej i liczących na podbicie jednej z najcięższych tras na polskiej scenie ultra, w przeciągu najbliższych 17 godzin. Niestety nie ma tak dobrze. Babia Góra nie okazuje litości. Wkańcza bez strat 17 zawodników i tylko jedna osoba jest w stanie się jej oprzeć. Drobniutka Angelika jako jedyna dociera do mety, niestety pół godziny po wyznaczonym limicie czasowym. Babia Góra vs. Reszta świata – 93:5.

11 Czerwca 2022
Zmówili się. W końcu nie od dziś wiadomo, że w kupie siła. Potwierdzone organoleptycznie przez miliony much. Ruszają do ataku wspólnie. 20 osób. Najwięcej w dotychczasowej historii Babiej Góry. Obywa się bez kamuflażu, wsparcia taktycznego i osłony artyleryjskiej. W zupełności wystarcza doświadczenie w biegach ultra, ostry atak frontalny oraz stabilna i znośna pogoda. Babia Góra broni się jak może, ale wobec tak doświadczonych ultrasów nawet ona jest bezsilna. Operacja kończy się taktycznym sukcesem, pomimo dużych strat. Aż 5 zawodników dociera do mety przed upływem 17 godzin. 15 pozostałych przegrywa tą batalię, jednak nie ma się czego wstydzić, a próbować można do woli. Czy może raczej dopóki zdrowia wystarczy. W końcu jak to mawia moja żona: nie ten bieg to inny. Poza tym przegrać z Babią to zaszczyt a nie klęska. Babia Góra vs. Reszta świata – 108:10.
3 Czerwca 2023
Ludzie uwielbiają jubileusze. Doskonała okazja do świętowania. Najbardziej hucznie obchodzi się chyba te z zerem na końcu. Zaraz po osiemnastkach, bo wtedy to już puszczają wszelkie hamulce. Zazwyczaj rocznice czci się schłodzoną flaszka i licznymi a-kto-z-nami-nie-wypije-ami, jednak można spotkać również inne formy celebrowania, jak choćby pójście pobiegać. A ponieważ dzisiaj Ultramaraton Babia Góra świętuje swoje dziesiąte urodziny, to z tej okazji organizatorzy postanowili przygotować coś niesamowitego właśnie dla tych wiariatów, którzy chcą świętować ten jubileusz aktywnie.
Poza klasycznym 6x Babia Góra, można jeszcze spróbować swoich sił na dystansie 10x Babia. Oczywiście w takim samym limicie czasowym. 17 godzin. Wprawdzie zarówno odległość do pokonania jaki i liczba przewyższeń jest na zbliżonym poziomie do „szóstki”, jednak pomysł wykręcenia 10-ciu wejść na Diablak musiał powstać w wyjątkowo żądnym ludzkiego cierpienia umyśle. I można by pomyśleć, że 6x Babia udowodniła przez ostatnie 9 lat, że jej urodziny to nie przelewki. Tutaj się naprawdę cierpi. Tymczasem aż 50 osób postanowiło w ten sposób świętować Dekadę upokarzania ludzi przez Babią Górę. Co zadziwiające, większość z nich, bo 33 ultrasów chce szczytować dzisiaj 10 razy, a zaledwie 17 zdecydowało się na klasyczne sześciokrotne wejście.
Zamiast kwiatów, dzierżą w dłoniach kije trekkingowe, zamiast bombonierek mają żele energetyczne, zamiast wina musującego izotonik, a zamiast garnituru z krawatem lekkie oddychające ubrania z wełny merino, polisteru czy innego elastanu. Nikt nie śpiewa „sto lat”. nikt nie wznosi toastu. Nikt nie kroi tortu. Każdy jest skupiony na swoim zadaniu. Każdy wie, że ciężko będzie je ukończyć. Każdy wie, że prawdopodobnie nie załapie się na deser. Tym bardziej, że Babia Góra bardzo lubi takie imprezy. Więcej uczestników to więcej ofiar do wykoszenia.
Od samego startu bierze się do roboty. Chłopaki i dziewczyny również. Walczą dzielnie. Nikt nie odpuszcza. Każdy zostawia na tych dwóch trasach wielki kawał serducha, jednak Babiej to nie rusza. Po kolei kasuje jednego za drugim i chyba tylko zawrotna ilość uczestników nie pozwala jej zdążyć zmieść wszystkich zawodników z planszy w przeciągu 17 godzin. Dwóch kocurów z „szóstki” szczęśliwie dociera do mety, natomiast jubileuszowy dystans 10x Babia kończy zaledwie jeden gigant. 32-óch wraca do domów na tarczach.
Owocne żniwa dla Babiej podkręcają jej wynik w klasyfikacji generalnej na 155:13. Odsetek kończących ten bieg z sukcesem w przeciągu ostatnich 10 lat jest na poziome 8% i to tylko dlatego, że trochę zaokrąglam w górę.
8 Czerwca 2024
Kiedy imperialny dowódca wojskowy Grand Moff Tarkin wydaje rozkaz do zniszczenia planety Alderaan, Obi-Wan Kenobi, będąc w bardzo odległej galaktyce, wyczuwa tą tragedię dzięki mocy Jedi. To wydarzenie wstrząsa nim do tego stopnia, że czuje się jak ultras po przebiegnięciu Biegu Kreta, albo przynajmniej Łemkowyny. Nie jest w stanie stać i musi sobie usiąść. Wypowiada wtedy znaną każdemu wiernemu fanowi Gwiezdych Wojen kwestię:

Tą samą kwestię wypowiada Babia Góra, gdy dowiaduje się z czym dzisiejszego dnia mierzą się zawodnicy pretendujący do zdobycia tytułu finiszera 6x Babia Góra. Nadal trzeba wejść na szczyt Diablaka 6 razy, jednak trasa została nieznacznie zmodyfikowana. Zamiast 100 km jest ich 75, a zamiast siedemnastogodzinnego limitu, dystans trzeba pokonać w 14 godzin.
Nowe wyzwanie nie należy do najłatwiejszych. W dalszym ciągu swobodny spacerek nie wchodzi w grę, jeśli ktoś chce zmieścić się w regulaminowym czasie wyznaczonym przez organizatorów. Jednak jest odrobinę łatwiej. Zawodnikom rzecz jasna, a nie Babiej. Ta nadal robi co może, żeby uprzykrzyć im dzisiejszy dzień, jednak chłopaki i dziewczyny szturmujący Diablaka znacznie lepiej znoszą ten krótszy dystans niż ci, którzy mierzyli się z setką kilometrów we wszystkich poprzednich edycjach, a najlepszym dowodem jest fakt, że ostatecznie z 34 zawodników równo połowa dociera do mety przed upływem 14 godzin. W konsekwencji Babia Góra spada o kilka oczek w dół w rankingu najbardziej zwyrolskich biegów na świecie, zatrzymując licznik na stanie 172:30.
Przygotowania
17 Grudnia 2024
O! Zapisy na Ultramaraton Babia Góra! Coś słyszałem o tym. Ponoć nawet trudny bieg. Ale 8 razy wchodzić na ten sam szczyt? Trochę jak chomik. To już nie da się trasy jakiś bardziej urozmaicić? Gdzie to w ogóle jest ta cała Babia Góra? Hmmm… Dojazd całkiem spoko. Termin też mi pasuje bo to jeszcze przed wakacjami. Rzekomo nie jest łatwo, więc jakieś sensowne wyzwanie się kroi. Dobra, wystarczająco argumentów za! Wchodzę w to!
11 Maja 2025
Rozpoczynam przygotowania logistyczne do Babiej. Na początek wystarcza mi studiowanie ich profilu na fejsie, z którego dowiaduję co nieco się o o historii tego ultramaratonu.
2014 rok – brak finiszera.
2015 rok – brak finiszera.
2016 rok – brak finiszera.
2017 rok – jeden finiszer.
Zastygam w bezruchu. Nie scrolluję dalej. Czytam jeszcze raz, żeby się upewnić czy wszystko dobrze zrozumiałem.
Ultramaraton 6x Babia Góra miał być od początku jednym z najtrudniejszych górskich ultramaratonów.
“Kozica” Fundacja Biegów Górskich
A tu jest 8x. Skoro 6x Babia Góra miał być jednym z najtrudniejszych to czym ma być 8x Babia Góra? To chyba nie będzie kolejny łatwy bieg, na którym z uśmiechem na ustach przekopytkuję całą trasę. 7000 metrów przewyższeń na 100 km robi wrażenie, choć nie jest to dla mnie nowość. Poradziłem sobie z Piekłem Czantorii, które zawiera 80 metrów różnicy poziomów na każdym kilometrze, więc powienienem być w stanie sprostać również Babiej Górze.
Nie ma co dramatyzować. Czasu jest jeszcze sporo. Postanawiam zwiększyć intensywność treningów, skupiając się przede wszystkim na przewyższeniach. Wprawdzie nie ma się co czarować, samo ich znalezienie w Piastowie można rozpatrywać w kategoriach sukcesu, zatem przygotowanie do ultramaratonu moich rejonach to trochę jak nauka jazdy podczas gry w Need for Speed. Jednak robię co mogę, żeby moje dwugłowe oraz czworogłowe ud zrozumiały, że nadchodzi naprawdę solidny wycisk. Z resztą mięśni pośladkowych oraz łyd również nie zamierzam oszczędzać.
Szkicuje na internetowej mapie najbardziej optymalną pod kątem przygotowań do Babiej Góry trasę, która zawiera możliwe jak najwięcej wiaduktów i zamierzam ją łoić codziennie, aż do samej imprezy. Przy okazji poćwiczę głowę pod ośmiokrotne wdrapywanie się na ten sam szczyt.

2 Czerwca 2025
Nigdy nie zastanawiałem się nad złożonością dłoni pod względem anatomicznym. Korzystam z nich na bieżąco kompletnie nie myśląc o tym, że ponad 25% wszystkich moich kości znajduje się właśnie w tych narządach. W każdej z nich 27 kości, 30 stawów, 19 mięśni krótkich, łuk tętniczy, sieć nerwowa i aparat więzadłowy współpracują ze sobą bez przerwy, żebym mógł bezproblemowo chwytać, nosić, przesuwać i odczuwać otaczający mnie świat. Te wszystkie komponenty dłoni są niczym idealnie zgrana orkiestra symfoniczna. Wspólnie potrafią działać cuda, niestety uszczerbek na choćby jednym z nich powoduje rozstrojenie się całego narządu. Uszczuplona orkiestra nadal może z powodzeniem wykonywać całkiem pokaźną ilość utworów, ale już taki Ein Heldenleben Johanna Straussa będzie dla niej poważnym wyzwaniem, zwłaszcza jeśli się okaże, że to akurat główny skrzypek zasłabnie i nie będzie komu wykonać tej wirtuozerii.
Takim pierwszym skrzypkiem orkiestry znajdującej się w naszych dłoniach jest wspomniany aparat więzadłowy, w którym znajdują się płytki dłoniowe, czyli tkanki łączne włókniste. To właśnie one pod wpływem obciążeń przekształcają się w chrząstkę włóknistą, kostniejącą w dalszym procesie, w wyniku czego powstaje na jej miejsce blaszka kostna. Owa blaszka o grubości zaledwie 1 mm stanowi solidny fundament podczas manewrowania palcami, działając jako swojego rodzaju amortyzator na uderzenia i wibracje oraz mechaniczny ogranicznik przegięcia palców podczas ich prostowania.
Niestety ten naturalny hamulec w naszych dłoniach nie jest wystanie sprostać wszystkim siłom. Nagłe i mocne przeciążenie może doprowadzić do pęknięcia lub oderwania się fragmentu blaszki kostnej. Takim niespodziewanym nadwyrężeniem może być na przykład uderzenie palcami w wystające kamienie, celem ratowania uzębienia podczas opadania prosto na twarz. Wiem, bo właśnie weryfikuję to organoleptyczne starając się ocalić głowę i być w stanie samodzielnie wrócić do domu.
Nie mam pojęcia jak to się właściwie stało, tym bardziej, że od dobrych siedmiu lat regularnie przebiegam tym samym fragmentem w moich okolicach. Niestety mała chwila braku roztropności i nieuwagi wystarcza, żebym zahaczył nogą o coś, co ewidentnie nie powinno leżeć na mojej drodze, i utracił równowagę.
Mówią, że w sytuacji śmiertelnego zagrożenia przed oczami przelatuje nam całe życie. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ ja w tym momencie nie wspominam minionych 40 lat w bardzo przyśpieszonym tempie. Niemniej upadając czuję jak mój mózg uwalnia nieprawdopodobne ilości neurotransmiterów, czas zwalnia i mam go wystarczająco dużo na różne przemyślenia, niekoniecznie pasujące do zadanej chwili. W pierwszej kolejności głowę zajmują mi rozterki dotyczące zbliżającej się kolacji oraz obawy o statystki na Stravie, wszak przez ten upadek znacznie spadnie mi średnia prędkość na kilometr. Całe szczęście, że instynkt samozachowawczy odsuwa te drobnostki na bok i bije na alarm, świecąc po oczach ostrym, jaskrawym, czerwonym światłem w towarzystwie wyimaginowanej syreny akustycznej, artykuując dość wyraźnie: ratuj łeb!
W ostatnim momencie buduję prowizoryczną gardę z kończyn górnych, gwarantując sobie na najbliższą przyszłość taką samą ilość zębów, jaką mam na ten moment. Niestety bilans w przyrodzie musi być zachowany, a okrutny los chce dzisiejszego dnia pobrać swoje myto, dlatego jeszcze na moment przed upadkiem na wystające kamienie wiem, że nie zachowam czystego konta w tym nierównym starciu z matką naturą. Wymiaginowany rentgen w oczach pozwala mi dostrzec jak w skutek zderzenia się palców prawej ręki z podłożem, wyginają się one nienaturalnie w stronę, która na codzień jest blokowana przez blaszkę kostną. Nie słychać chrupnięcia. Nawet nie słychać moich bluzgów, których nie powinienem sobie żałować, jednak w tym momencie muszę się jak najszybciej podnieść, żeby nie wyglądać na skończoną ofiarę losu. W końcu ludzie patrzą.

Kilkadziesiąt metrów dalej analizuję uszczerbek na zdrowiu. Kolano obite i poobdzierane, ale krew się nie leje, a motoryka nie jest ograniczona, więc tym się nie muszę przejmować. Gorzej z prawą dłonią. Wprawdzie krwi również nie widać, ale ewidentnie coś jest nie wporządku. Nie mogę zacisnąć pięści, a poza tym to boli jak cholera. Pięć dni przed Babią. Raczej się nie zagoi do startu. Dopiero gdy dociera to do mnie, pozwalam sobie na bardzo emocjonującą ekspresję werbalną mojego niezadowolenia. W myślach, bo kuśtukając do domu co chwila mijam jakieś osoby. Nie chciałbym, żeby ktoś zadzwonił na policję ze zgłoszeniem jakoby ktoś biegł chwiejnym krokiem i rzucał przy tym mięsem na lewo i prawo.
Dotarłszy do domu korzystam z rady nieco bardziej ogarniętej ode mnie małżonki i przekładam obrączkę na lewą rękę. Dobrze, że ktoś w tym domu zachowuje zdrowy rozsądek, ponieważ kilka godzin później palce puchną mi do tego stopnia, że pierścionek ślubny uniemożliwiłby swobodny przepływ krwi albo zwyczajnie rozsadziłoby go ciśnienie rozszerzających się tkanek. Na ten moment chwycenie czegokolwiek sprawia mi ból, a ja za 5 dni potrzebuję być w stanie bardzo intensywnie użytkować kijków podczas forsowania Babiej Góry. Jak żyć? Przecież rezygnacja nie wchodzi w grę. A skoro tak, to nie ma tu wielkiej filozofii. Najwyżej bez kijków polecę. Nie ma opcji, żebym tam nie pojechał. Za dużo wysiłku włożyłem w przygotowania, więc nawet nie dopuszczam do siebie takiej myśli. Nogami przebierać nadal mogę, a to jest zdecydowanie bardziej potrzebna umiejętność w biegach górskich niż jakieś tam zaciskanie pieści.
3 Czerwca 2025
Mój serdeczny oraz środkowy palec rosną do rozmiarów, o które nigdy bym ich nie podejrzewał. Każdy z nich objętościowo zajmuje mniej więcej tyle, co one oba razem przed kontuzją. Wyglądają jak kiełbaski śląskie, które ostatnio kupiłem w Lidlu na promocji. Ich mobilność jest ograniczona mniej więcej do połowy. Na wszelki wypadek sprawdzam, czy jestem nimi w stanie objąć rękojeść moich kijów. Test zdany pozytywnie. Wprawdzie zaciśnięcie pięści powoduje duży dyskomfort, niemniej może za kilka dni cokolwiek się poprawi. Dla lepszego efektu wzdrażam intensywne smarowanie Altacetem oraz chłodzenie zimnymi okładami i potwierdzam mojemu kompanowi, Danielowi: Jedziemy! Nie ma innej opcji! Nie odpuszczam!
6 Czerwca 2025
Przyjechaliśmy na miejsce dzień wcześniej, żebym nie musiał startować chwilę po pięciogodzinnej podróży. Już i tak wystarczy, że nie jestem w pełni dysponowany ze względu na palce, więc może chociaż odpowiedni wypoczynek przed startem odrobinę skompensuje mi niesprawną rękę.
Daniel korzysta ze słonecznego dnia, a ja oszczędzam siły skupiając się na robocie i po raz kolejny błogosławę instytucje home office’u. Daję odpocząć nogom, starając się spędzić jak najwięcej czasu unosząc je do góry, a prawą dłoń traktuje okładami chłodzącymi, do których wykorzystuję butelki z browarami zakupionymi poprzedniego dnia. Całe szczęście Daniel pamiętał, że wakacje, nawet jeśli są krótkie, to mimo wszystko zobowiązują, dlatego zaopatrzył lodówkę w naszej kwaterze w odpowiednią ilość złotego trunku. Dzięki temu mogę rotować butelkami, gdy ta pełniąca funkcję okładu za bardzo się ogrzeje i nie będzie już zapewniać tego kojącego chłodu mojej prawej dłoni.

Dopiero po 17 włączam tryb ultra. Zamykam komputer i zabieram się za pakowanie, tym bardziej że tym razem jest co przygotowywać. Trasa oferuje zaledwie dwa punkty odżywcze, ale ponieważ będziemy kręcić się wokół Diablaka, będę mógł skorzystać z tych pit stopów aż osiem razy, a już niejednokrotnie przekonałem się, że nic mnie tak nie cieszy na ultra jak założenie świeżej koszulki, dlatego pakuję do worków na przepaki po jednym czystym komplecie ubrań na każdą wizytę. Do tego dorzucam zapasowe buty, długie rękawy i trochę odżywek, więc całość delikatnie się przelewa, jednak mieszczę się w regulaminowych 15-litrowych workach.
Wszystkie rzeczy na mojej liście przygotowawczej do ultra mam odhaczone, poza odbiorem pakietu startowego. Do biura zawodów mamy dobre pół godziny drogi i trochę szkoda mi czasu na kursowanie w obie strony, skoro regulamin dopuszcza odbiór fantów przed samym biegiem. Trzeba się będzie tam pojawić kilka minut wcześniej, ale dzięki temu zaoszczędzimy jakieś półtorej godziny dzisiejszego dnia, które można przeznaczyć na przygotowanie pozostałych elementów tej ultra-układanki.
Zatem z rzeczy, które mogę ogarnąć jeszcze dzisiaj, zostaje mi tankownie przed wyjazdem, dlatego spożywam relatywnie lekką kolację, a następnie kładę się spać przed 21, zupełnie jak przedszkolaki, które ominęła drzemka w południe. Trochę się obawiam, że przyzwyczajony do zasypiania w okolicach północy, będę się wiercić z boku na bok, jednak prawda jest taka, że dosyć często już wczesnym wieczorem oczy zaczynają mi się kleić i gdyby to zależało tylko ode mnie, położyłbym się spać jeszcze przed zachodem słońca. Niestety trójka dzieci już dawno wyjaśniła mi, że na taki beztroski tryb życia mogę liczyć dopiero, gdy one wszystkie opuszczą nasze domowe gniazdko. Ewenutalnie na wakacjach, którę będę spędzać bez nich. Najwyraźniej właśnie dlatego udaje mi się odpłynąć zaledwie kilka chwil po tym, jak opatulam się szczelnie kołderką, a oczy zasłaniam opaską do spania. W końcu nie jest jeszcze ciemno, a ja nie suplementuję melatoniny, więc muszę w jakiś sposób przekonać mój zegar biologiczny, że najwyższy czas oddać się w objęcia Morfeusza.
7 Czerwca 2025
Budzik dzwoni o pierwszej nad ranem, jednak biorąc pod uwagę fakt, że położyłem się przed 21 poprzedniego dnia, godzina nie wydaje się aż tak niemiłosierna. Przespane 4 godziny pozwalają mi podnieść się z łóżka w miarę sprawnie i dobrze rokują na całokształt biegu. W końcu nie będzie to zarwana nocka, jak to wielokrotnie miało miejsce, a zaledwie jej połówka.
Tryb ultra działa w najlepsze, więc przechodzę do przedstartowych rytuałów, które pozwolą mi stanąć na starcie z czystą głową.
Na pierwszy strzał idzie śniadanko, o ile tak można nazywać posiłek spożywany po pierwszej nad ranem. Nie jestem pewien, być może to jeszcze kolacja. Choć zapewne najbardziej adekwatne byłoby określenie „midratsów”, czyli posiłków serwowanych w amerykańskiej marynarce wojennej osobom na nocnych zmianach. Wprawdzie nie czekają na mnie testy sprawnościowe na rekrutację do Korpusu Piechoty Morskiej, a zwykły ośmiokrotny atak na Babią Górę, jednak te podtrzymujące czujność, zapewniające energię i pozwalające przetrwać nocną wachtę przekąski idealnie wpisują się w moje oczekiwania. Zatem delektuję się tymi midnight rations w formie grubo posmarowanych masłem kromek żytniego chlebka z podsmażaną młodą kapustą na wierzchu licząc, że niska kaloryczność oraz duża zawartość błonnika odbiją się pozytywnie na pracy mojego żołądka podczas biegu.

Na efekty nie trzeba długo czekać. Kapustka robi robotę i pod koniec posiłku muszę odrobinę szybciej przełykać, ponieważ ruchy perystaltyczne moich jelit wzywają mnie do pilnego ulżenia organizmowi. W końcu nadbagaż na tej trasie nie jest mi potrzebny, więc ochoczo zmierzam do sanktuarium refleksji i pozwalam siłom natury zamknąć biologiczny krąg przemiany.
Na koniec zostaje mi tylko przywdziać kostium ultrasa i możemy ruszać w trasę po pakiet startowy. 32 km, 40 minut i 2 wymiany uprzejmości później (spotkaliśmy Stanisława poznanego na Biegu Kreta oraz jego partnerkę, Martę) żwawym krokiem zmierzamy szlakiem pieszym zielonym, żeby zdążyć dopełnić formalności. Na szczeście całość idzie szybciej niż kolejka do kasy samoobsługowej w Lidlu w sobotnie przedpołudnie, więc na 8 minut przed godziną 0, stoję już na lini startowej w pełnym rynsztunku, zastanawiając się jak to jest możliwe, że na myśl o nadchodzącym ekstramalnym teście na swoim ciele, zwłaszcza mięśniach i stawach, czuję jedynie ekscytację, radość i nie mogę się doczekać startu. Taki trochę fetysz jakby.
Normalni ludzie, zwłaszcza ci związani zawodowo z medycyną używają określenia Exercise-Induced Muscle Damage w odniesieniu do tego jak będę się czuł kilka dni po biegu. Mikrourazy włókien mięśniowych, stany zapalne, brak sił, ograniczenie mobilności i ból będą mi towarzyszyć przez kilka najbliższych dób, jednak zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Da się z tym żyć. Da się to lubić. To nieodłączny element ultra, dający kilka dodatkowych punktów do wytrzymałości. Dlatego nucę sobię pod nosem Sweet Pain w wykonaniu Kiss, dobrze wiedząc jak się to wszystko skończy. Nie wiem czy będzie podium. Nie wiem czy będę w czołówce. W zasadzie to tym razem nawet nie wiem czy uda mi się ten bieg ukończyć. Wiem tylko jedno. Będzie bolało. Bardzo. I już nie mogę się doczekać.
Pain has got it’s reason
Kiss (1976)
You find it pleasing, yes, you do, yes, you do
And I’m gonna show you now
You’ll get to love it anyhow, anyhow
Z rozmyślań o nadchodzącym łomocie wyrywa mnie znajoma, uśmiechająca się w moim kierunku główka. Marek Dzika Kuna Rutka! No proszę, jakie się towarzystwo zebrało. Z tym panem również poznaliśmy się na Biegu Kreta, więc korzystam z chwili na jeszcze jedną wymianę uprzejmości, w trakcie której dowiaduję się że najbardziej zakręcony ultras świata wybrał dystans 4x Babia Góra, a nie 8. Nie do końca jestem w stanie to zrozumieć, niemniej cieszy mnie to bardzo, bo gość jest przekocurem i z pewnością trudno byłoby powtórzyć tutaj moje osiągnięcie na Krecie, kiedy udało mi się go zostawić w tyle. Wszak mniejsza konkurencja oznacza większą szansę na nagrodę główną.
Dosłownie na chwilę przed startem spotykam się jeszcze z Adrianem, który nie miał dla mnie litości podczas Ultra Trail Małopolska i złoił mi tyłek przed samą metą 170-kilometrowego biegu zabierając mi pudło sprzed nosa. W takim razie może jakiś rewanż? Nie jestem pewien czy dam radę z nim pogonić, ale warto spróbować. W końcu szampanem na mecie bym nie pogardził.
Na trzy minuty przed startem pada komenda od głównodowodzącego tą imprezą: Rozgrzewamy kierpce! 22 osoby, w tym ja, przesuwają się bliżej linii startu, a razem z nami jeszcze 87 dzików, którzy zdecydowali się na zdobycie Diablaka „zaledwie” 4 razy. Wszyscy ruszamy o 3 nad ranem. Wszystkich nas obowiązuje ten sam 17-godzinny limit czasowy. Po prostu ci z nas, którzy chcą szczytować 8 razy, muszą się zdecydowanie bardziej postarać.

8x Babia Góra
PIERWSZE WEJŚCIE: 5 km (5 km)
Tu nie ma miękkiej gry. Nie ma czasu na rozgrzewkę. Zaczynamy z grubej rury. 4,5 km i 850 metrów różnicy poziomów. Najprostsza droga zielonym szlakiem na szczyt Babiej Góry. 120 czołówek rozświetla nam ścieżkę. Mało kto szarżuje do przodu, zapewne dlatego, że ciężko szarżować gdy jest cały czas pod górę, a pojedyncze wyjątki tylko to potwierdzają. Tym bardziej, że okazji do zmęczenia się będzie tutaj niemało. Dobry rozkład sił to podstawa.
Mija zaledwie kilometr, na trasie nadal jest ciasno, podchodzę z całą zgrają ultrasów ostro pod górę, gdy kilkadziesiąt metrów za nami ktoś krzyczy, że źle idziemy. Staję jak wryty. Jak to? Przyznaję, że odkąd ruszyliśmy, ani razu nie spojrzałem na oznaczenia trasy. Na pielgrzymce też nikt nie weryfikuje mapy, tylko leci za dziesiątkami ludzi przed nim. Rozglądam się wokół siebie i wszedzie widzę ludzi z zielonymi numerkami. 4x Babia. Dystans 8x ma czerwone oznaczenia. Wzdycham cieżko starając się zatrzymać wulgaryzmy dla siebie i szybko znajduję sobie wyjaśnienie tego zmieszania. Z pewnością krótsza trasa prowadzi jakoś na skuśkę, a ta dłuższa na około, tymczasem ja poleciałem za tłumem jak bezmyślny leming.
Odwracam się na pięcie i widzę kolesia z czerwonym numerkiem. O proszę, taki sam gamoń jak ja. Niewielkie to pocieszenie, jednak lepsze niż nic. Po chwili staje się jasne, że to wcale nie jest rozwidlenie tras. Zarówno „ósemka” jak i „czwórka” biegną tym samym szlakiem. Tutaj po prostu cała masa ludzi poleciała w ciemno za wodzirejem, który najwyraźniej nie ogarnął sobie trasy przed biegiem. To w sumie tak jak ja, ale ja przynajmniej nie prowadzę tego korowodu.
Dobre 30 osób wraca zaledwie 100 metrów w dół, a w powietrzu aż gęsto się robi od bogatych w rynsztokowe epitety określeń podsumowujących konieczność nadłożenia drogi. To zadziwiające, jak wiele razy może paść to jedno kluczowe, lapidarne słowo, które w wyjątkowo wyczerpujący sposób momentalnie oddaje rozczarowanie zaistniałą sytuacją. Z drugiej strony, może nie ma się co dziwić, w końcu prawie każdy preferuje ekspresję werbalną ponad tłumienie w sobie niezadowolenia, które może doprowadzić do zaburzeń lękowych, chronicznego stresu, czkawki i wrzodów żołądka. A to małe zamieszanie ma też swoje plusy. 100 metrów, które musimy dołożyć do łącznego dystansu trasy, jest teraz z górki.
Poza tym jednym krótkim kawałkiem zbiegu, zaliczonym przez przypadek, trasa biegu od samego startu cały czas pnie się do góry po kamieniach. Nikt nic nie mówi, nikt nie chce tracić energii na zbędę gadanie. Efektywne wykorzystanie tlenu to podstawa solidnego podbiegu, a tych na Babiej będzie niemało. Zapowiada się naprawdę ciężką batalia o ukończenie tego biegu. Jedynym łatwym elementem będzie tu matematyka.

Żeby zmieścić się w limicie, muszę się poruszać z prędkością 6 km/h lub szybciej. Odpowiednik energicznego marszu, tylko jeszcze trzeba dołożyć te 7 km w górę i w dół. Tempo 10 minut na kilometr to mój benchmark. Dobrze się liczy. Łatwo będzie można śledzić progres, nawet na zmęczeniu.
Po 4 km i 44 minutach uśmiecham się sam do siebie. To chyba nie będzie takie trudne? W teorii jestem 4 minuty w plecy, ale po primo pierwsze, od startu bez przerwy ładujemy pod górę, a po primo ultimo zaraz będzie z górki, więc liczę bardzo mocno na możliwość odrobienia strat. Tym bardziej że już po chwili, na kilka minut przed 4 nad ranem, dane mi jest szczytować po raz pierwszy.
Nie spodziewałem się, że tak szybko zaliczę wejście numer jeden. I rzeczywiście ten pierwszy raz jest dosyć chaotyczny. Intensywne uczucie przyjemności przychodzi znienacka, atakując niczym przyczajony tygrys i ukryty smok w jednym. Satysfakcja, nieprawdopodobnie wysoka jak na zdobycie szczytu górskiego, momentalnie gdzieś się ulatnia, równie szybko jak się pojawiła, wyparta przez potężne siły demofobii. Okazuje się, że ta wzniosła chwila, którą chciałoby się przedłużać w nieskończoność, nie jest zarezerwowana tylko dla mnie. Ktoś patrzy. I to nie jeden ktoś. Dużo ktosiów. Bardzo dużo. I to nie są inni zawodnicy Ultramaratonu Babia Góra.
Nie jestem tu sam. Na samej górze Diablaka koczuje dobra setka, jeśli nie dwie setki, osób które postanowiły podziwiać stąd wschód słońca. Rzekomo nie ma co się im dziwić. Najwyższy szczyt Beskidów, całkowicie odsłonięty i wybijający się mocno ponad otoczenie gwarantuje spektakularne doznania wizualne, głównie za sprawą Tatr znajdujących się na linii horyzontu. Aż sam bym tu chętnie przycupnął i nacieszył oczy, jednak wiadomo, że nie dla mnie takie atrakcje. Poza tym tu już za bardzo nie ma gdzie usiąść. Słowo daję, wszystkie miejsca zajęte, a z pewnością te siedzące. Może innym razem, tym bardziej, że dzisiaj jestem tu w zupełnie innym celu i nie jest to relaks. A przynajmniej nie w sensie fizycznym.
Godzę się z faktem, że Diablak wygląda jak wejście główne do centrum handlowego Arkadia w sobotnie popołudnie. Całe szczęście, że Bierhalle nie otworzyli, choć dobrze schłodzonym Marcowym to bym nie podgardził. Lawirując między masą ludzką, docieram na matę pomiaru czasu rozłożoną na środku szczytu, pozdrawiam ekipę organizatorów, która musiała tutaj dotrzeć już jakiś czas temu, oficjalnie zamykam pierwsze podejście i mogę rozpocząć zejście.

PIERWSZE ZEJŚCIE: 14 km (19 km)
Trasa w dół prowadzi początkowo tym samym szlakiem. Przed szczytem minęło mnie 3 zawodników mojego dystansu zbiegających w dół, kiedy ja jeszcze wdrapywałem się na góre, więc wszystko jest w normie. Jestem czwarty, czyli jak zwykle odrobinę mi brakuje do podium. Oby tak dalej! Zanim jednak przetrawiam tą myśl, dodając sobie w duchu, że ten cały hardcore na Babiej Górze to chyba trochę przereklamowany jest, jakiś koleś kopytkując jak gazelka pomiedzy porozrzucanymi wszędzie kamieniami zrzuca mnie na piątą pozycję. Ja tu się powstrzymuję przed nabraniem prędkości w obawie o wyrżnięcie na stromym zbiegu, a gość leci na złamanie karku zupełnie nie przejmując się takimi błachostkami jak utrata przyczepności. Nawet nie myślę o próbie rewanżu. Wmawiam sobie, że to jakiś przekocur z najwyższej półki, który zwyczajnie spóźnił się na start i pozwalam mu walczyć o podium, skupiając się na swojej robocie.
Po 7 km i 70 minutach biegu uśmiecham się do siebie. Spadłem jedną pozycję w dół, ale odrobiłem swoje straty czasowe i jestem w punkt zgodnie z ustalonym harmonogramem. Teraz muszę tylko utrzymać to tempo i wkrótce będę mógł raczyć się zimnym Miłosławem na mecie, śmiejąc się Babiej Górze prosto w twarz.
Królowa Beskidów zdaje się posiadać zdolności telepatyczne i po moich buńczucznych rozterkach postanawia mi udowodnić, że na razie doświadczyłem jedynie rozgrzewki. Niczym John Kramer, szerzej znany jako Jigsaw z serii horrorów „Piła”, Babia Góra szepcze mi do ucha „I want to play a game”, chcąc mi zapewnić trochę bardziej ekstremalne doznania.
Już niejednego ultrasa Królowa pozbawiła godność na tym biegu, a przecież trening czyni mistrza, więc Babia Góra doskonale zdaje sobie sprawę jak mnie może podejść. Zaczyna od osłabienia przeciwnika. Nie jestem jeszcze nawet na 10-tym kilometrze, a mam wrażenie, że już nagromadziło mi się zadziwiająco dużo kwasu mlekowego w mięśniach, a stąd już niedaleka droga mikrouszkodzeń włókien tych narządów. To nawet nie jest 10% trasy, a coś zaczyna mi tu śmierdzieć i jest to jeden z tych niewielu momentów, kiedy żałuje że nie chodzi o ten amoniakowy zacap, który unosi się z przepoconych ciuchów. Tutaj chodzi o nadchodzący spadek sił, drżenie mięśni oraz uczucie ciężkości.

Zanim przejmę się tym na dobre, ścieżka, którą podążam kończy się, a ja jestem zmuszony wbiec w wąski wąwóz usiany kamieniami, konarami, gałęziami i odrobiną błota, zamaskowaną pod gęstą trawą. To tu się nie biegnie szlakiem? Widzę oznaczenia trasy, więc wygląda na to że nie. Nie widzę za to zadziornego uśmiechu na twarzy Babiej Góry, która podniesionym kącikiem ust podkreśla jedynie, że zabawa trwa.
Na szczęście przeprawa przez dzikie chaszcze nie trwa długo i już po chwili wychodzę z powrotem na płaski odcinek Ścieżki Partyzanckiej okrążającej Babigórski Park Narodowy od południa. Dobra wredna jędzo, wojna! Czas się dozbroić! Po zjedzonym kilka chwil wcześniej cukierku i żelu energetycznym, wyciągam moją nową tajną broń w postaci suszonych śliwek. Te małe bomby witaminowe o delikatnej, gumowatej konsystencji doskonale wpisuje się w moje preferencje odnośnie struktury przekąski podczas biegu, przy okazji zapewniając mi sensowną ilość energii bez konieczności walczenia ze sztucznym smakiem. Uwielbiam je, więc z radością pochłaniam kilka, przygotowując się na kolejne starcie z Babią Górą.
Po półtorej godzinie mam na liczniku 11 km. 20 minut zapasu! Ha! W tym tempie zejdę poniżej 16 godzin! Moja motywacja przypomina teraz izotop uranu 235. Neutrony w formie pozytywnych myśli, ściśnięte głęboko w jądrze mojego wewnętrznego natchnienia cierpliwe czekały na tą chwilę, by móc emanować dobrym nastrojem na lewo i prawo w wyniku reakcji łańcuchowej zainicjowanej wypracowanym zapasem czasu. Rozszczepienie izotopu trwa i już po chwili, za sprawą leptyny, do mojego mózgu docierają informacje o przyswojonych wartościach odżywczych ze śliwek oraz żelu, które zaczynają zamieniać się w energię. Do tego wszystkiego widzę kilku kolesi biegnących z naprzeciwka, ponieważ najwyraźniej nie zauważyli znaku dyktującego ostry skręt w prawo i nadłożyli odrobinę drogi. Tymczasem ja chwalę siebie w duchu, że po zgubieniu trasy na pierwszym kilometrze pilnuję się oznaczeń i nie pozwalam Babiej Górze wyrolować mnie takimi prostymi sztuczkami.
Rozglądam się we wszystkie strony, żeby znaleźć więcej pozytywnych aspektów i podtrzymać reakcję łańcuchową, ale ciężko mi coś jeszcze dostrzec, a Królowa nachyla mi się do ucha i szepcze drwiącym tonem: Danielku, Danielku… najwyraźniej nie uważałeś wystarczająco na lekcjach chemii, albo zwyczajnie zapomniałeś, że naturalnie występujący uran zawiera zaledwie setną część izotopu 235. Jego zdecydowana większość to słabo promieniotwórczy izotop 238 oraz śladowe ilości 234. Ani jeden, ani drugi po rozszczepieniu nie emituje dodatkowych wolnych neutronów, które mogłyby podtrzymać twoją reakcję łańcuchową. Ta śmieszna ilość izotopu 235, który udało ci się zgromadzić w formie motywacji nie wystarczy nawet na podgrzanie pomidorówki dla ciebie na punkcie odżywczym. Żeby być ciągle w gazie i móc ze mną walczyć, potrzebujesz wzbogacić swój uran. Musisz wyselekcjonować izotop 235, spośród wszystkich innych błahostek niewnoszących żadnej wartości dodanej do naszej rywalizacji. Wiesz jak to zrobić? Dobrze kombinujesz, trzeba odwirować niepotrzebne izotopy 234 i 238, ale sama siła odśrodkowa pochodząca z twojego kręcenia się wokół Diablaka to trochę za mało na taką operację.
Spoglądam w górę. Serio? Serio, serio, ciągnie swój wywód Królowa. Żeby zapewnić sobie wystarczająco paliwa i móc wbiegać na mój szczyt bezproblemowo, potrzebujesz dużo więcej czystego izotopu 235, a żeby móc podjąć ze mną walkę jak równy z równym, musiałbyś oczyścić głowę z tych wszystkich pierdół, której ci ją zajmują i dysponować prawie czystym izotopem 235. Serio, serio. Zatem dobrze ci radzę, łyknij sobie jeszcze jeden żel, bo już za chwilę nie będzie tak łatwo, i walcz dzielnie, bo tylko to ci zostało. Aczkolwiek nie wróżę ci nic dobrego z takim podejściem.

Cisza. Już nikt nie szepcze mi nic do ucha. Potrząsam głową z niedowierzaniem. Serio? Rozglądam się w lewo, w prawo i za siebie, ale nie widzę najmniejszych oznak czyjejkolwiek obecności. Nieeeeee… no przecież sobie to wszystko wymyśliłem… owszem, słyszałem, że do napędu łodzi atomowej potrzebny jest wzbogacony uran, zawierający przynajmniej 20% izotopu 235, ale co innego okręt podwodny z napędem jądrowym, a co innego szturm na Babią Górę. A broń atomowa jako wyposażenie w ultramaratonie? Bzdura! Jest dobrze, mam zapas czasu, pozytywne nastawienie i nic więcej na ten moment mi nie potrzeba.
20 minut później dobiegam do końca ścieżki, która urywa się przed sporym laskiem. Zdezorientowany szukam dalszego szlaku i nie widzę jak Babia Góra śmieje się do rozpuku. Tak, tędy. – Zdaje się mówić do mnie głos spomiędzy drzew. I rzeczywiście w oddali dostrzegam powiewające na wietrze icki oznaczające przebieg trasy. Nie ma tu ścieżki. Nie ma nawet wydeptanej dróżki. Tylko las i gałęzie. Ale skoro są też oznaczenia organizatora, to nie dyskutuję i ruszam w off-road.
Ale rzeź! To ultramaraton czy bieg na orientacje? Przeciskam się pomiędzy drzewami starając się podążać za ickami, ale wcale nie jest to łatwe zadanie. Muszę podzielić uwagę pomiędzy patrzenie pod nogi, żeby nie zaczepić o wystający konar lub kamień i równocześnie pilnować drogi, ponieważ ta co chwila skręca to w jedną, to w drugą stronę i po chwili nieuwagi nie mam w zasięgu wzroku ani jednego oznaczenia. I gdyby to był mój jedyny problem, to pewnie z zagryzionymi zębami pokonałbym ten odcinek powtarzając „Tylko na tyle cię stać?!” w kierunku Królowej. Niestety mam na głowie w tym momencie jeszcze kilka innych zmartwień.
Gęsta trawa doskonale maskuje błoto na którym moja przyczepność pozostawia wiele do życzenia, pomimo butów terenowych z bardziej agresywnym bieżnikiem niż moje ulubione krążowniki do codziennych wybiegów. Co więcej, Babia Góra dosłownie rzuca mi kłody pod nogi, zostawiwszy na trasie wielkie konary po ściętych drzewach, które są kompletnie śliskie od wszechobecnej wilgoci, przez co stawianie na nich kroków przypomina próbę przejścia lodowiska w klapkach. Żeby tego było mało, Królowa postanowiła również uraczyć mnie tym czego najbardziej nienawidzę w ultra. Miejscami, zamiast błota, pod trawą kryją się nieduże kałuże, jednak wystarczające, żeby rozmiar buta 43 zmieścił się w nich całą swoją długością. A że mam taki ukryty talent pozwalający mi na idealne trafienie w sam środek najmniejszej nawet kałuży, to po kilku chwilach do moich uszu dociera soczyste chlup, a moje termoreceptory w stopach zostają pobudzone poprzez kontakt z zimną wodą.

Jeśli myślisz, że to mnie zniechęci to jesteś w błędzie!! Wredna jędzo!! Przyznaję, że podłe z niej babsko, jednak miewałem już gorzej. Niewykluczone, że skończy się na kilku odciskach od mokrych butów, ale są większe nieszczęścia na tym świecie. A ta cholerna dzika ścieżka za chwilę z pewnością się skończy i wtedy powinno być już znacznie łatwiej. Oczywiście, pomyślawszy te słowa, nie jestem w stanie zobaczyć jak Królowa parska śmiechem opluwając sobie przez przypadek Diablaka. Znacznie łatwiej? Znacznie łatwiej?!?! Babia Góra nie może powstrzymać śmiechu i otwiera do mnie swoje ramiona, zapraszając mnie na swój szczyt, przekonana o tym, jak bardzo jestem w błędzie.
Kilkadziesiąt minut później dobiegam w końcu do upragnionej utwardzonej drogi. Zegarek pokazuje mi 30 minut zapasu. Co więcej, dogoniłem Adriana, a to utwierdza mnie w przekonaniu, że wszystkie środki przedsięwzięte przez Królową zaledwie uprzykrzają mi życie, jednak zdecydowanie nie wystarczą do powstrzymania mnie przed ukończeniem tej trasy. Pełen optymizmu rozpoczynam drugi atak szczytowy.
Drogą pnie się mocno pod górę. Mój entuzjazm z dogonienia Adriana trochę oklapł, ponieważ on wystrzelił pod górę z łatwością górskiej kozicy i już po kilku chwilach znikł mi z oczu, a ja z trudem walczę z tym stromym podejściem. Babia rzuca mi pod nogi jeszcze jeden strumyk, wprawdzie z kamieniami, po których można go pokonać, jednak każdy z nich jest w pełni zanurzony pod wodą. Pomaga to jedynie powierzchownie, ponieważ nie zamoczę sobie kompletnie całych butów, jednak suchą stopą nie da się go przekroczyć. Gdyby to był początek, bardzo bym się przejął, jednak na tym etapie moje Mizuno i tak już są przemoczone, więc w zasadzie mnie to nie rusza. Szturmuję strumyk pozdrawiając Królową. Lepiej ci? Jeśli nie masz nic lepszego w zanadrzu, dawaj więcej przepraw. Teraz to i tak mi wszystko jedno!
Niestety mam też inny problem. Adrenalina, która udzieliła mi się na starcie, już ze mnie zeszła i mogę na chłodno analizować swoje podboje, ale też w pełni odczuwam to, co się wokół mnie dzieje. Poprawna reakcja na bodźce zewnętrzne najbardziej daje się zauważyć w prawej dłoni. Zwłaszcza teraz, na stromym podejściu. Za każdym razem, gdy uderzam kijem o kamień lub inny twardy element nawierzchni, rezonujące drgania kończą swój bieg na moich kończynach górnych. O ile dla lewej jest to w zasadzie bez znaczenia, o tyle pęknięta blaszka kostna w prawej odczuwa to bardzo dobitnie przekazując sygnał do rdzenia kręgowego, a następnie prosto do mózgu. Promieniujący ból w nadgarstku strasznie mi przeszkadza, ale bez kijków nie dam rady wspiąć się na szczyt. Nie pozostaje mi nic innego jak mieć nadzieje, że rozejdzie się po kościach. A jeśli nie to będę musiał czekać z niecierpliwością na zbieg, kiedy ręka będzie mogła sobie odrobinę odpocząć.
O 5:30 nad ranem docieram do Przełęczy Krowiarki. Ręka boli, straciłem trochę wypracowanego zapasu, ale nadal jestem 10 minut do przodu, więc ogólnie nie jest źle. Co więcej Daniel już tu na mnie czeka, więc serwis mam znacznie ułatwiony. Zmieniam koszulkę i chustkę na głowie na świeży zestaw, a mój przyjaciel donosi mi solone pomidory i pomarańcze garściami, przy okazji uzupełniając bidony życiodajną wodą.
Naprawdę się sprężamy, a mimo to mam wrażenie, że guzdrzemy się jak muchy w smole. A przynajmniej ja, bo Daniel biega wokół mnie, żeby przyspieszyć cały proces. Tymczasem Adrian wziął tylko wodę i poleciał dalej. W międzyczasie przybiegł jeszcze jeden zawodnik z mojego dystansu, który nawet nie zatrzymał się na punkcie, tylko od razu pobiegł na górę. Ludzie! No co jest z wami nie tak?! Co wy, same żele żrecie na trasie, kiedy tu takie cudownie orzeźwiające pomarańczki dają?! W końcu zapłacone, to musi być zjedzone. Nie wiem, może to ze mną jest coś nie tak? W każdym razie dziękuję uprzejmie obsłudze punktu za ugoszczenie mnie przy paśniku, Danielowi za jak zwykle wzorową obsługę pit-stopu i ruszam w pogoń za chłopakami, niestety już na szóstej pozycji w klasyfikacji generalnej.

DRUGIE WEJŚCIE: 4,5 km (23,5 km)
Na szczyt babiej Góry prowadzi piękny i malowniczy czerwony szlak. Dróżka wyłożona leżącymi na jej obu krawędziach balami drewna do złudzenia przypomina tory kolejowe, tyle że żaden ekspres tędy nie pojedzie, a przynajmniej nie w tą stronę. Tu by się przydała gondolka rodem z zimowych kompleksów narciarskich, albo chociaż wyciąg krzesełkowy. Słowo daję, jest cholernie stromo. Non stop pod górę, brak choćby krótkiego kawałka płaskiego na złapanie oddechu. Siła. Tylko i wyłącznie. Bez masy i bez rzeźby.
Po trzech godzinach mam w nogach 20,5 km, więc w sumie nie jest źle, bo to oznacza, że nadal mam 20 minut zapasu. Martwią mnie jedynie dwie rzeczy. Pierwsza to prawa ręka, która z każdym krokiem przypomina mi o kontuzji, tak jakbym naprawdę potrzebował odświeżenia pamięci. Druga to uda, które już na tym etapie uprzejmie proszą o chwilę wytchnienia. Na ten moment robią to bardzo kulturalnie, bez narzucania się i bez pretensji. Uprzejmie pozwalają sobie zauważyć, że pomimo zwiększonego przepływu krwi spowodowanego wyższym tętnem, mięśnie potrzebują znacznie więcej tlenu niż wynikałoby to z ich specyfikacji technicznej, a dłuższa jazda na takim deficycie doprowadzi wkrótce do fermentacji mlekowej i w konsekwencji do skurczów.
Tylko co ja mogę na to poradzić? Jeszcze przed chwilą wydawało mi się, że 1/5 trasy to zbyt wczesny etap na kryzysy. Zaledwie po 20 km powinienem mieć jeszcze na tyle dużo sił, żeby się powstrzymywać przed nadmiernym szarżowaniem, tymczasem ja zdecydowanie nie mam pola do popisu w tym obszarze. Żwawym krokiem pokonuję kolejne metry, jednak o jakimkolwiek przyśpieszeniu nie ma mowy.
Wiem doskonale jak w tym momencie wygląda twarz Babiej Góry. Jedna strona ust zawadiacko podniesiona do góry, zdająca się mówić „A nie mówiłam?”, w domyśle zachęcająca mnie do odpuszczenia i oszczędzenia sobie dalszego upokorzenia.
– Precz! Nie słucham cię! – Zachęcam sam siebie, żeby nie odpuszczać nawet na moment.
– Daj spokój. – Zdaje się szeptać mi do ucha Królowa. – Nie dasz rady wejść tam jeszcze siedem razy.
– Szefie… – Nogi przyłączają się do dyskusji. – Ona może mieć rację. Zbyt wysokie obroty mogą doprowadzić do…
– Cicho! – Nie pozwalam im nawet dokończyć. – Gdy ciasto mówi, okruszki słuchają! Jedziemy!
– Panie kierowniku… – Mózg wrzuca swoje trzy grosze, kontynuując swoją kwestię na jednym oddechu w obawie, że nie pozwolę mu dokończyć tej opinii. – Pokornie informuję, że takie podejście nie ma nic wspólnego z rozsądkiem, będziemy tego żałować.
– Nie wasza sprawa! – Kontruję i zmuszam wszystkie swoje ograny do podtrzymania tempa, widząc jak serce uśmiecha się do mnie życzliwie.
– A więc wojna? – Pyta Babia Góra, szczerząc do mnie swoje ostre jak brzytwa kły.
– A więc wojna! – Odpowiadam bez namysłu.
Ten jest wyjątkowo uparty. – Zwraca się Babia Góra do swojego Toudi’ego, Diablaka, gdy jestem już wystarczająco daleko, żeby nie słyszeć tej wymiany zdań. – Znajdź mu coś co odwróci jego uwagę. Nie powinno być to trudne, chłop ślini się na widok Tatr na horyzoncie jeszcze bardziej niż łebki z pokolenia GenZ na najnowszy model iPhone’a. Wystarczy go zająć pierwszym lepszym widokiem, a czas zrobi resztę.

Ja pieprzę, ale widok! Mijam właśnie skromny drewniany taras widokowy i nie mogę się powstrzymać, żeby przy nim nie stanąć na choćby na chwilę. Dam nogom odrobinę tak bardzo upragnionego wytchnienia, a oczom satysfakcję z przepięknego widoku. Gdzie nie spojżeć, wszędzie rozpościerają się połacie iglastego lasu. Ani najmniejszego śladu cywilizacji. Tylko ja i natura. I jakieś 120 osób szturmujących Babią Górę razem ze mną w ramach tego ultramaratonu. I jeszcze setki turystów przybyłych tu niezależnie, korzystających z piękna przyrody. Nie aż tak kameralnie, jak bym chciał, niemniej i tak cudownie. Biorę kilka głębokich wdechów, tak jakby miały one pozwolić mi wchłonąć otaczającą mnie naturę jeszcze bardziej. Gdyby kopanie gołymi rękami pozwalało na większą asymilację tej części Bieszczad, bez wahania padłbym na kolana i zaczął grzebać w ziemi wokół mnie. Fantastycznie jest móc tu po prostu być. Najchętniej zostałbym tu na stałe. Może nie konkretnie na tym tarasie widokowym, ale gdzieś w okolicy. Długo nie trzebaby mnie namawiac.
Z cudownych marzeń o rzuceniu wszystkiego i wyjechaniu w Beskidy, a właściwie pozostaniu w nich na zawsze, bo w końcu już tu jestem, wyrywa mnie narastający ton postękiwania, który po chwili przybiera kształt strudzonego ultrasa wyłaniającego się zza zakrętu. Jego wykrzywiona z wysiłku twarz przypomina mi, po co tu przyjechałem. Babia Góra! Przecież sama się nie zdobędzie. A przynajmniej nie 8 razy. W drogę!
Zaraz za tarasem widokowym nachylenie wydaje się odrobinę mniejsze. Ku mojemu zdziwieniu, udaje mi się znaleźć pojedyncze fragmenty, na których można przebiec więcej niż zaledwie kilka kroków. A już wkrótce te krótkie odcinki powinny ustąpić miejsca dłuższym przebieżkom, ponieważ z naprzeciwka widzę lecącego na złamanie karku Sebastiana, pierwszego zawodnika na dystansie 8x Babia Góra. To znaczy, że szczyt powinien być już niedaleko. A przynajmniej taką mam nadzieję, że gość nie odstawił mnie na tym etapie zbyt mocno.
Nadzieja matką głupich. Okazuje się, że w trakcie kiedy ja delektowałem się przepięknymi widokami, pozostali uczestnicy tego ultramaratonu robili to, co potrafią najlepiej, czyli przebierali nogami. To właśnie dlatego od momentu minięcia się z Sebastianem, do spotkania kolejnego zawodnika mija niecały kwadrans. Do trzech kolejnych również mam niemałą stratę, ale ten piąty jest zaledwie kilka minut przede mną. Biorąc pod uwagę, że zrobiłem chwilowy przystanek, nadal mogę mieć nadzieję na walkę. Zaraz, zaraz, jak to było z tą nadzieją i głupkami?

DRUGIE ZEJŚCIE: 4,5 km (28 km)
Chwilę po 6:30 zaczynam zbiegać z Diablaka po raz drugi. 24 km w nogach oznaczają, że nadal mam całkiem sporo zapasu do zakładanego czasu, co więcej w końcu mogę się rozpędzić i nie potrzebuję do tego kijów, więc prawa ręka bije właśnie dziękczynne peany do samej ziemi w ramach podziękowań za chwilową przerwę w łomocie, który jej zapewniłem przez ostatnie kilka godzin.
Na trasie robi się gęsto. Poza turystami, którzy zerwali się z rana o godzinie bardzo rzadko pojawiającej się na zegarku, celem wczesnego dotarcia na samą górę Diablaka, co chwila mijam pozostałych zawodników z obu dystansów, przeprowadzających właśnie atak szczytowy. Tutaj następuje też dobitne uświadomienie mi, czym różni się ultramaraton górski od biegu na orientację. Absolutnie każdy, kogo mijam pozdrawia mnie lub życzy powodzenia. Z resztą ja nie pozostaję im dłużny. W końcu to nie boli. Naprawdę, to skromne „trzymaj się”, „ciśniesz”, albo „brawo-brawo” to wspaniały zastrzyk pozytywnej energii, ale też istny manifest potwierdzający, że siedzimy w tym razem. Każdy z nas robi swoje, ale też każdy z nas wspiera pozostałych. Ludzie gór są dla siebie zwyczajnie uprzejmi. Aż w pewnym momencie nie nadążam machać ręką, żeby każdemu okazać szacunek.
Kilka minut później zaczynam się zastanawiać, jak tu wrzucić coś małego na ząb, żeby nikogo nie zlekceważyc. Przecież nie mogę odzywać się z pełną gębą w trakcie biegu, ponieważ grozi to nieumyślnym opluciem nadbiegających z naprzeciwka zawodników, a tego bym nie chciał. Zostaje mi w takim razie machanie ręką i kiwanie głową. Powinno wystarczyć. W końcu podstawowe pragnienia muszę zaspokoić w pierwszej kolejności. Z resztą tu sami swoi są, więc raczej nikt się nie obrazi.
Wykopuję z plecaka baton enegetyczny, który dostałem w pakiecie startowym na jakimś innym biegu. Kompletnie nie pamiętam na jakim i całe szczęście, bo po dwóch pierwszych kęsach okazuje się, że ta fatalna imitacja odżywki dla sportowców o strukturze papieru toaletowego oblanego niezjadliwą polewą szumnie nazwaną czekoladą, wzbudza u mnie jedyne odruch wymiotny, zamiast jakichkolwiek pozytywnych wrażeń. Spodziewałem się przypływu energii lub chociażby zaspokojenia uczucia głodu, a dostaję kolejną bitwę do stoczenia, tym razem z samym sobą, żeby wmusić w siebie ten rarytas. I robię to tylko dlatego, że te skromne 64 gramy pozwolą mi na asymilację aż 484 kkcal, choć przy każdym kolejnym gryzie zastanawiam się czy rzeczywiście warto się tak męczyć. Co za ohyda!
Mam nadzieję, że chociaż się przyjmie ten batonik. Boję się, że żołądek będzie miał podobne odczucia jak ja i zmiast przejść do przyswajania wartości odżywczych, od razu przesunie ten odpad w kierunku odbytu, wymuszając nieplanowany postój w pobliskich krzakach. Bardzo niepożadane, tym bardziej, że tu wszędzie Park Narodowy jest. Trochę wiocha znaczyć teren w takim miejscu i to jeszcze grubym kalibrem. Niby można zakopać, ale wypadałoby odejść znacząco od mocno uczęszczanego przez innych szlaku turystycznego, a nawet spoczywająca odrobinę pod powierzchnią ziemi kupa ludzka mało pozytywnie wpływa na florę i faunę otoczoną obszarem przyrody chronionej.

Odwracam się za siebie i spoglądam na szczyt Babiej Góry. Nie masz litości, co? Według mnie to już trochę nieczyste zagranie, ale może się czepiam. Żeby pozbyć się okropnego posmaku u ustach, ładuję do nich kilka śliwek suszonych. Chciałem jedną, ale niestety ich miękka struktura nie sprostała zaistniałym tutaj ciężkim warunkom. Ciasna kieszonka mojego plecaka w połączeniu z dosyć wysoką temperaturą uformowała z suszonych węgierek jednolitą masę śliwkową bardziej przypominającą w tym momencie pasztet. Walory smakowe pozostają bez zmian, jedyny problem to wyłuskać kawałek z opakowania i wsadzić sobie go do ust, nie ubrudziwszy sobie przy tym rąk.
Nie ma takiej możliwości. W buzi panuje mi teraz wspaniały aromat suszonych owoców, natomiast palce kleją się od soków popuszczonych przez zmaltretowane śliwki. Wprawdzie mam w plecaku chusteczki nawilżane, ale są one na samym dnie, czekając na wezwanie w przypadku sytuacji kryzysowej wymagającej higieny osobistej. Musiałbym się zatrzymać, zdjąć plecak, przekopać się przez wszystkie inne przedmioty, a potem odwrócić sekwencję ruchów, przez co stracę dobre kilka minut. Nie bardzo mogę sobię na to pozwolić, już i tak roztrwoniłem wystarczająco dużo czasu, żeby nie uszło to uwagi Królowej i wzbudziło w niej odrobinę chorej satysfakcji. Alternatywa? Wytarcie w trawę jedynie rozmaśli wszystko jeszcze bardziej i spowoduje, że poza palcami będę kleić mi się całe dłonie. Bez sensu.
Korzystam z najprostszego rozwiązania i wycieram upaćkane ręce w totalnie przemoczoną od potu koszulkę. Na tym etapie możnaby ją już wyżymać z potu, więc służy mi lepiej niż wyeksploatowana ściera kuchenna, godnie przyjmując kolejne zabrudzenia. Wprawdzie przez ciemne ślady na samym środku torsu wyglądam teraz jak skończony flejtuch, albo przynajmniej jak ktoś, kto wybrał się na poszukiwania leśnych jagód, a nie na ultramaraton, jednak najważniejsze, że cel udało się osiągnąć. Ręcę mi się już nie kleją, są relatywnie czyste, a koszulkę i tak zmienię na najbliższym punkcie odżywczym, do którego z resztą właśnie się zbliżam.
Na Przełęczy Krowiarki czeka na mnie Daniel ze świeżymi ciuchami. Słońce przygrzewa już naprawdę solidnie, więc suche ubranie daje mi dodatkowe 10 punktów do samopoczucia. W trakcie gdy się przebieram, mój przyjaciel biega od bufetu do mnie i z powrotem przynosząc a to pomarańcze, a to pomidory, a to colę, a to wodę. Ja mam tutaj lepiej niż na wakacjach All Inclusive. Muszę tylko powiedzieć na co mam ochotę, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku, to nie hotel pięciogwiazdkowy, więc sushi i croissantów nie mają, niemniej liczą się chęci i jakość obsługi, a to stoi na najwyższym poziomie dzięki Danielowi wspieranemu przez wolontariuszy.
Już mam się zbierać do dalszej trasy, gdy Dyrektor Techniczny mojego supportu pyta czy już nie czas zmienić ogumienie. Spoglądam na moje Mizuno Daichi ze zdecydowanie bardziej agresywnym bieżnikiem niż uwielbiane przeze mnie asfaltowe pontony i popełniam taktyczny błąd odmawiając zmiany opon na slicki. Wprawdzie zdam sobie z niego sprawę dopiero za kilka godzin, jednak na ten moment, w obawie przed deszczem, którym trochę straszyli w prognozach, a tym samym przed brakiem przyczepności na stromych zbiegach. Wprawdzie już na tym etapie dużo bardziej odczuwam w stopach cienką podeszwę terenowych butów, jednak wydaje mi się, że jeszcze kilkadziesiąt kilometrów wytrzymam.

I owszem, wytrzymać można wiele rzeczy. Znam gościa, który wytrzymał rajd rowerowy na dystansie 1000 km. Wprawdzie po tym wyczynie odpuścił dłuższe wycieczki, więc chyba dupka nie była mu jakoś wyjątkowo wdzięczna za to wyzwanie. Znam też kolesia, który wytrzymał w robocie 36 godzin non stop, bo termin go gonił, a wiadomo przecież, że korporacje nie lubią opóźnień. A przynajmniej tak twierdzą, mimo że rzekomo 75% wszystkch projektów konczy się po wyznaczonej dacie. No i na koniec znam też własną żonę, która wytrzymała ze mną już 13 lat i jeszcze nie narzeka za bardzo. W przeciwieństwie do mnie. W sensie, że nie marudzę na małżonkę, tutaj nie mam najmniejszych zastrzeżeń, w taki układ wchodziłbym w ciemno drugi raz, jeśli byłaby opcja. Chodzi o moje buty. Lubię je, śwetnie się spisują w terenie, ale mógłby ktoś w tym Mizuno bardziej uśmiechnąć się do moich kopt, które muszą znosić tysiące kroków po relatywnie twardej nawierzchni.
To uczucie gdy po przebienięciu kilkudziesięciu kilometrów kość udowa próbuje oderwać się od przyczepu w miednicy i przebić się przez półdupek, a nastepnie żołądek, płuca, serce i grdykę, tylko po to by wyjść na zewnątrz gdzieś w okolicach oczodołów naprawdę można złagodzić dodając kilka milimetrów pianki amortyzującej. Wiem, bo sprawdziłem to w Mizuno Skyrise. Z resztą nawet flagowy Mizuno Wave Rider pozwala na relatywnie komfortowe pokonywania ilości kilometrów przyprawiającej osoby niebiegające o współczucie w kierunku mojej osoby.
Zatem wytrzymać, z pewnością wytrzymam, niestety będzie to daleko poza moją strefa komfortu. Odmawiam mojemu przyjacielowi, tłumacząc, że nie wiem jak wygląda kolejne wejście na Babią Górę i jeśli tam będzie ok, to zmienimy opony przy kolejnym serwisie.
TRZECIE WEJŚCIE: 6,5 km (34,5 km)
Po wyjściu z Przełęczy Krowiarki z uśmiechem spoglądam na zegarek. Pomimo wielu przerw, nadal jestem przed czasem, a wypracowany zapas nadal pozwala mi na podziwianie otaczających mnie widoków. Nie jest lekko, dostałem już solidny wycisk, niemniej jestem dobrej myśli. Może rzeczywiście trochę na wyrost były te straszaki przed Babią Górą? Jeśli pójdzie tak dalej, skończę znacznie przed zakładanym czasem. Aczkolwiek teraz będzie trochę trudniej, ponieważ słoneczo co raz bardziej daje mi się we znaki. Dopiero co minęła 7 rano, a już czuć na skórze, że będzie to ciepły dzień.
Chwilę później staję na pierwsze siku. Po czterech godzinach, trzech litrach płynów w postaci mieszanki wody z colą oraz mniej więcej kilogramie pomarańczy i pomidorów, dopiero teraz pęcherz daje mi o sobie znać. Przecież to jest ponad 3 litry płynów. 6 półlitrowych szklanek. Gdybym siedział w knajpie i wydudnił 6 browarów, musiałbym latać do toalety mniej więcej co 5 minut, a tutaj prawie nic się nie marnuje. Co więcej, z niedowierzaniem przyglądam się własnym siuśkom. Nie to, żebym był jakimś dewiantem, nie patrzę dla satysfakcji. Po prostu nie mogę uwierzyć w niesamowicie intensywny żółty kolor efektu filtracji moich nerek. Biorąc pod uwagę ile wypiłem, powinienem tryskać na lewo i prawo kompletnie przeźroczystym strumieniem, tymczasem wygląda na to, że odwadniam się zdecydowanie szybciej niż zakładałem.
Nie jest dobrze, tym bardziej, że nie mogę intensyfikować nawadniania, ponieważ przede mną najtrudniejszy odcinek. Kolejny punkt odżywczy będzie dopiero za 18 km, a ja mam na sobie tylko 1 litr wody. Zamiast zwiększać częstotliwość pojedynczych łyków, muszę się zmierzyć z racjonowaniem wody, przynajmniej do momentu aż dotrę do Schroniska. Przy nachyleniu jakie oferuje mi Babia Góra, potrwa to 3 godziny albo i więcej.
Gdy zastanawiam się, jak poradzić sobie nawodnieniem, Babia Góra rzuca mi jeszcze jedną kłodę pod nogi. Docieram do skrzyżowania na Szkolnikowych Rozstajach i muszę się zatrzymać. Oznaczenia trasy czerwonej wyraźnie wskazują, że nalezy śmigać teraz prosto oraz w lewo. Ale przecież się nie rozpięciorzę. Ci z krótszego dystansu mają ułatwione zadanie. Zielona strzałka nakazuje jazdę na wprost. A co ze mną? I wszystkimi innymi czerwonymi? Zapewne wystarczyło przestudiować trasę przed biegiem, ale nie pogardziłbym ukłonem w stronę mniej ogarniętych biegaczy i malutkim dopiskiem kilometra trasy pod odpowiednią strzałką. Podchodzę bliżej, w końcu wada wzroku zobowiązuje, jednak nawet z odległości wyraźnie ignorującej zasięg strefy osobistej, zarówno mojej jak i znajdującego sie przede mną drogowskazu, nie dostrzegam żadnych dodatkowych oznaczeń mogących rozmyć moje wątpliwości.

Drapię się jeszcze chwilę po głowie, jednak to również nie przynosi żadnego efektu, nie pozostawiając mi żadnego wyboru poza wyciągnięciem telefonu i spojrzeniem dla ślad GPX. Aha… jednak w lewo. Serio, dałbym tu jakąś wskazówkę dla tych lecących na żywioł. Muszę pamiętać, żeby to gdzieś zgłosić. Więc droga Fundacjo Biegów Górskich „Kozica”, jeśli to czytasz… Now you know…
Dwa kilometry dalej podchodzę żwawo w kierunku szczytu, ocierając sobie skapujący ciurkiem pot z twarzy, gdy w rozmyślań wyrywa mnie radosne „Cześć Daniel”. Podnoszę głowę. Słońce mam idealnie za swoimi plecami, więc nie musze mrużyć oczu, żeby wyraźnie dostrzec właściciela tego głosu. Kto to jest? Nie znam gościa. Stoimy naprzeciwko siebie, on się do mnie serdecznie szczerzy, więc raczej nie ma złych zamiarów, ja natomiast mam w głowie pustkę. Pewnie poznałem go na innym biegu, a teraz nie kojarzę. Ale siara! Co robić, co robić? Staram się dyskretnie wykorzystać tej wspaniały aspekt oferowany przez organizatora, polegający na drukowaniu imion zawodników na ich numerach startowych, jednak z tej odległości nie uchodzi to uwadze mojego rozmówcy.
– Nie znamy się, ale dzięki za twojego bloga. – Wyjaśnia sprawę Wojciech, bo takie imię widnieje na jego numerze startowym, po czym ciągnie dalej temat. – Bardzo lubię te twoje tasiemce i chętnie czytam.
– Łał… – Próbuję coś jeszcze z siebie wykrzesać, ale nie dość, że mam sucho w gardle, to dawno nie zostałem tak pozytywnie zaskoczony. Autentycznie nie mam pojęcia co powiedzieć, więc dukam jedynie. – Dzięki wielkie, strasznie mi miło. Tym bardziej, że mało komu się chce ze względu na objętość.
– Ja lubię! Pozdrawiam! – I każdy z nas idzie w swoją stronę, zanim zdążam podziękować mu jeszcze 8 razy, również pozdrowić serdecznie i może nawet uściskać. Chociaż nie. To chyba nie jest najlepszy pomysł, bo jestem kompletnie mokry od potu i śmierdzę. Nie ma sensu zrażać do siebie ludzi, a już zwłaszcza tych postrzeających mnie pozytywnie. Tak czy siak, Wojtku, jeśli z kolei Ty to czytasz, jeszcze raz wielkie dzięki! Dałeś mi +10 do siły i +20 do morale.
Hasam radośnie w kierunku szczytu nakręcony wojtkową pozytywną energią, czując że rozniosę tę całą Babią Górę w drobny mak, na co Królowa odpowiada cięta ripostą w postaci znajomego mrowienia pod kolanami. Ojoj, niedobrze. Przechodzę do marszu z nadzieją, że już za moment rozejdzie się po kościach, czy może bardziej po mięśniach. I rzeczywiście rozchodzi się, tyle tylko że w postaci mimowolnego i permanentnego napięcia włókien mięśniowych. Mam wrażenie, że Babia Góra ściska moje uda w garści. Przeszywające napięcie przesuwa się w błyskawicznym tempie wzdłuż moich nóg, paraliżując mi kroki i nie pozwalając na kontynuowanie biegu.
Staję na środku ścieżki i próbuję wykonać kilka skłonów w nadziei na rozluźnienie żyjących w tym momencie własnym życiem mięśni. Pomimo początkowego braku kontroli nad nimi, już po chwili udaje mi się powstrzymać skurcze. Nogi mam obolałe, ale przynajmniej sprawne do dalszej drogi. To było mocne. Chciałbym się na chwilę położyć. Szkoda, że nie mam takiej możliwości. Powolnym krokiem ruszam do dalszej walki, robiąc dobrą minę do złej gry, widząc nadciągającego z naprzeciwka Adriana, który już zbiega ze szczytu.

Stajemy na króciutką wymianę uprzejmości, wszak small talk w stylu amerykańskim jest zawsze na propsie. How are you? I’m fine, thank you, yourself? Fine, thank you! Niestety na więcej nie ma czasu, być może po biegu będzie okazja na bardziej wyrafinowane ploteczki. Tymczasem piona na drogę i każdy z nas zmierza w swoją stronę, a ja kolejne 10 minut spędzam na mozolnym wdrapywaniu się na szczyt. Skurcze zdają się oszczędzać mnie przez tą chwilę, więc zastanawiam się czy Królowa zwyczajnie bawi się mną jak kot ze swoją ofiarą, czy naprawdę udało mi się je przewalczyć i będę mieć spokój przez jakiś czas.
TRZECIE ZEJŚCIE: 4,5 km (39 km)
O 8:20 zaczynam zbiegać po raz trzeci ze szczytu. Licznik pokazuje 35 km, co oznacza półgodzinny zapas do założonego planu, niemniej nogi już naprawdę mocno mnie bolą, a strata do chłopaków z przodu powiększa się z każdym wejściem. Swoją drogą świadomość tego jest dosyć frustrująca, ponieważ poza krótkimi przystankami nie oszczędzam się w nadzwyczajny sposób, a mimo to kocury mi uciekają.
Ku mojemu zdziwieniu na zbiegach idzie mi słabo. Mam obawy przed rozpędzeniem się na dużych nachyleniach, w końcu umówiłem się z małżonką, że wrócę do domu o własnych siłach, a nie na noszach, więc zwyczajnie nie mogę się przełamać, żeby nabrać odrobinę więcej prędkości. I o ile trzykilometrowy zjazd ze szczytu Diablaka aż do Sokolicy pozwala na swodobne szarżowanie ze względu na swoje realtywnie delikatne nachylenie, o tyle zejście z niej Percią Przyrodników spuszcza mi solidny łomot.
Wchodziłem tędy zaledwie godzinę wcześniej, jednak podejścia znoszę tutaj zdecydowanie lepiej niż zbiegi. Nie odczułem wówczas tak bardzo stromego nachylenia i nierównych schodków, na których muszę teraz pilnować każdego kroku. Te 300 metrów w dół na niewiele ponad kilometrowym odcinku nie pozwalają mi utrzymać prędkości powyżej zakładanego poziomu. Tymczasem szacując swój wynik zakładałem, że na zbiegach będę odrabiać wolniejsze tempo podejść, jednak nie spina mi się do końca ten plan.

CZWARTE WEJŚCIE: 5,5 km (44,5 km)
Przed upływem 6 godzin biegu jestem z powrotem przy Szkolnikowych Rozstajach i dopiero teraz mogę pójść śladem drugiej czerwonej strzałki w kierunku Schroniska Markowe Szczawiny. Bardzo chciałbym, żeby właśnie tym niebieskim szlakiem prowadziła trasa biegu. Przyjemna, utwardzona ścieżka, wprawdzie pod górę, ale z delikatnym nachyleniem. W zasadzie możnaby przebiec ten cały dystans, gdyby było się mocniejszym zawodnikiem niż ja. U mnie nie ma takiej opcji. Babia Góra atakuje wszystkim co ma w swojej ofercie.
Mam już bardzo mało wody i spierzchnięte usta. Ciągle chce mi się pić, a do punktu odżywczego zostało mi dobre 8 km. Przydałby się chociażby jakiś strumyk, żeby łeb zmoczyć, ale na razie nie zanosi się na odsiecz w tej kwestii. Co więcej lewe kolano przeszywa mi piorunujący ból, ale w przeciwieństwie do błyskawicy, nie znika, a krąży wokół mojego uda sprawiając cierpienie z każdej możliwej strony. Noga mi sztywnieje i muszę się zatrzymać, w przeciwnym razie padnę na tej ścieżce i nie będę w stanie podnieść się o własnych siłach.
Gimnastyka to zabawa, dla ultrasa to podstawa, noga w górę, w przód i w bok, a skurcz znika i jest ok. Wprawdzie wygibasy zajmują mi to zdecydowanie więcej czasu niż wyrecytowanie sparafrazowanej rymowanki dziecięcej, niemniej udaje mi się jeszcze raz opanować sytuację. Nadal czuję, że mięśnie w udach mam napięte bardziej stosunki pomiędzy zwolennikami PiS i Koalicji podczas drugiej tury wyborów prezydenckich w Polsce, a przecież zaledwie pół godziny temu łyknąłem saltsticka. Nie powinienem aplikować sobie jeszcze jednego już teraz, w obawie o nadmierne obciążenie nerek, już i tak wystarczająco rzeczy mi Babia Góra nadwyrężyła. Co więcej, ich ilość wyliczyłem sobie na 17 godzin. Jeśli wezmę jeszcze jednego w tym momencie, nie starczy mi na końcówkę biegu. Wprawdzie aktualnie mam poważne wątpliwości czy ja dam radę dociągnąć do 20:00, jednak muszę być dobrej myśli i nie mogę sobie pozwolić na mętlik w głowie o byciu pokonanym przez Babią Górę.
Próbuje pobiec kawałek, ale nie jestem w stanie. Powracające skurcze natychmiastowo zmuszają mnie do przejścia do marszu. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Jest płasko, a ja nie mogę nawet truchtać. Grzebię w odżywkach i wyciągam żel mineralny. Spróbujmy. Wiele nie mam do stracenia, a może choć odrobinę mi to ulży.
Wlokę się przez kilkaset metrów jak na skazanie, zastanawiając się co mogę jeszcze zrobić, żeby móc kontynuować walkę i wtedy właśnie otrzymuję od opatrzności koło ratunkowe. Strumyk! Woda! O matko i córko! Jestem uratowany!
Padam na kolana i zanurzam całą głowę w cudownie chłodnej rzeczce. Rozgrzana chusta asymiluje znaczącą ilość cieczy, a gdy wracam do pozycji klęczącej, ta spływa mi po szyi na tors i plecy, zapewniając wspaniale orzeźwienie. Cudownie. Jeszcze raz! Spędzam w ten sposób dłuższą chwilę, starannie obmywając twarz, ręce, nawet uda. Nic tak nie cieszy jak odrobina wody, gdy człowiek przegrzeje się i odwodni. No właśnie… Wszystko super, prawie że wziąłem orzeźwiającą kąpiel, ale nie rozwiązało to mojego problemu pragnienia, od którego już zaczynam odczuwać charakterystyczne kłucie w gardle.

Zrezygnowany biorę głęboki wdech, z pragnieniem wpatrując się w strumyk. Krystalicznie czysta woda aż prosi się o skosztowanie. Jest przejrzysta, jest chłodna, wizualnie sprawia wrażenie dopiero co wybitej ze źrodła. Oblizuję spierzchnięte usta i zastanawiam się jeszcze tylko przez chwilę czy to przypadkiem nie jest głupia decyzja. Jest. Doskonale o tym wiem. Jednak w zaistniałej sytuacji nie mam za bardzo wyboru. Nie dam rady przebiec jeszcze 6 km do kolejnego punktu odżywczego o suchym pysku.
Kładę się na ziemi, przystawiam usta do tafli strumyczka i zaczynam siorbać bezpośrednio z nurtu wmawiając sobie, że to najczystsza woda, jaką kiedykolwiek kosztowałem. Te wszystkie wody arktyczne mogą się w tym momencie schować. Ten naturalny żywioł, wypływający gdzieś nieopodal ze źródełka dosłownie ratuje mi życie. Czuje jak wspaniały chłód rozchodzi mi się po przełyku i spływa aż do żołądka, zapewniając jeszcze więcej ulgi, niż podarowałem sobie kilkadziesiąt sekund wcześniej oblewając prawie całe ciało. Daję sobie tyle rozkoszy, że nie jestem w stanie oderwać się od łapczywego pochłaniania kolejnych łyków. Nie powinienem. Już wystarczy. Może jeszcze tylko jeden malutki łyczek. Albo dwa.
Zaraz, zaraz. Z przerażeniem podnoszę głowę i zastygam w bezruchu niczym drapieżnik wyczuwający swoją ofiarę w najlepszych ujęciach filmów przyrodniczych. Po brodzie ściekają mi resztki wody, a oczy zachodzą mi łzami, ponieważ to nie ja przygotowuje się do ataku na ofiarę, ale być może właśnie się jedną stałem. Przecież tu obok jest schronisko! A ja podchodzę do góry! Delikatnie ale jednak. A to znaczy, że… nieeee… no niemożliwe, żeby tędy płynęły nieczystości. Przecież w schroniskach teraz stosuje się oczyszczalnie biologiczne. Ale czy w Markowych Szczawinach również? Podejrzliwie zerkam jeszcze raz na płynący przede mną strumyczek. Ta wygląda na krystalicznie czystą, dokładnie tak samo jak kilka chwil wcześniej. Ostrożnie nachylam się nad taflą wody i węszę niczym pies myśliwski. Nie śmierdzi. Pocieszam się jeszcze w duchu, że siorbałem przy samej powierzchni, a przecież te najgorsze nieczystości zazwyczaj idą na dno, więc może jakoś to będzie. Żołądek mam zaprawiony w boju, liczę że przetrwa też taką próbę. Jednak na wszelki wypadek bidonów nie napełniam, mając nadzieję, że to orzeźwienie pomoże mi dotrzeć już bezpośrednio do schroniska.
Z trudem podnoszę się ziemi i ruszam walczyć dalej z Babią Górą, niestety moja szarża zostaje powstrzymana już na pierwszym rachitycznym podbiegu, wywołując salwę śmiechu Królowej. Żałosne. Nie jestem w stanie truchtać. Skurcze wracają opanowując moją lewą nogę i nie pozwalają mi biec. Przez łzy w oczach spoglądam z nienawiścią w kierunku szczytu. Ja też mam jeszcze kilka sztuczek w zanadrzu. Nie poddam się tak łatwo! Z bólu zaciskam mocniej zęby i sięgam po ostatnią deskę ratunku.

W 2010 roku przeprowadzono badanie naukowe na North Dakota State University, żeby potwierdzić skurcze mięśni jako problem neurologiczny, a nie fizjologiczny. W tym celu dr Kevin Miller wywoływał skurcze mięśni stopy u odwodnionych mężczyzn poprzez stymulację nerwu piszczelowego i mierzył czas jego trwania. 30 minut później wywoływał drugi skurcz, po którym podawał swoim królikom doświadczalnym sok z kiszonych ogórków w ilości mililitrów odpowiadających ich masie ciała.
Potraktowane w ten sposób kubki smakowe natychmiastowo wysyłają do mózgu alarmującą informację: Dzieje się coś podejrzanego! Trzeba reagować! I tu własne zaczyna się magia. Centrum sterowania człowieka daje się zrobić w jajo jak dziecko, zupełnie zapominając o skurczu, skupiając się na czymś kwaśnym w ustach. Nie wysyła już do mięśni rozkazów kurczenia się, więc te rozluźniają się, oszczędzając swojego właściciela.
Udowodnione naukowo i opublikowane w Medicine & Science in Sports & Exercise wyniki tego badania pokazały, że po spożyciu soku z kiszonych ogórków można skrócić czas trwania skurczu prawie dwukrotnie, z niecałych 2 minut, do zaledwie 60 sekund, oszukując własny mózg. Co więcej, okazuje się, że taki efekt można osiągnąć nie tylko sokiem z kiszonych ogórków. Wystarczy coś kwaśnego, ostrego, albo… gorzkiego.
Odkręcam nakrętkę od małpki wypełnionej po brzegi Jägermeisterem. Ten ziołowy likier o charakterystycznym gorzkim smaku od razu uderza w moje nozdrza specyficznym ziołowym aromatem. Wyraźnie daje się wyczuć korzenną nutę cynamonu oraz goździków i zapewne gdybym teraz siedział w restauracji, mógłbym sobie kontemplować nad cytrusową świeżością przebijającą się przez orientalne przyprawy, jednak aktualnie trochę mi się spieszy, dlatego bez zastanowienia wlewam całą zawartość butelki do ust.
Podczas przepłukiwania gęby Jägermeisterem, wyobrażam sobie sztorm na morzu z falami chaotycznie rozbijającymi się o kamieniste brzegi, jak to jest zobrazowane na reklamach płynów do higieny jamy ustnej. Drażnię moje kubki smakowe do oporu, aż w końcu słodko-gorzki smak przekształca się w ostre ciepło drażniące moje gardło. Powinno wystarczyć. Wypluwam likier, którego gęste i oleiste resztki i tak zostają mi w buzi, nie pozwalając się tak łatwo pozbyć. Teraz każdemu wdechowi przez usta towarzyszy specyficzny powiew chłodu, potęgujący ziołowy posmak. Czuję się jakbym opróżnił właśnie całą butelkę syropu na kaszel i mam nadzieję że zadziała to leczniczo na moje skurcze.

Niepewnie przechodzę do biegu, czując mocno spięte nogi, jednak wygląda na to, że mózg nadal jest zszokowany niespodziewanym posmakiem w ustach. Intensywne napięcie mięśniowe nie następuje. Boję się przyspieszyć, jednak na początek swobodny trucht powinien wystarczyć. Najważniejsze, że jestem w stanie organoleptycznie potwierdzić teorię pana Millera.
Kilka chwil później docieram do rozwidlenia szlaków. Gdybym poszedł na wprost niebieskim, po 700 metrach dotarłbym do punktu ożywczego w schronisku, pokonując prosty płaski odcinek. Jednak nie ma aż tak dobrze. Moja trasa odbija w lewo na żółty szlak poprowadzony wzdłuż Perci Akademików na szczyt Diablaka, żeby potem zejść do Markowych Szczawin czerwonym szlakiem. Dystans do pokonania to 5 km, 500 metrów pod górę, tyle samo w dół i ani jednego łyka wody po drodze. A wspominałem już że pić mi się chce? I to tak bardzo bardzo. Wypowiadam te słowa sam do siebie, ale odpowiada mi jedynie szmer drzew do złudzenia przypominający złośliwy chichot. Babia Góra powoli zaczyna się wysuwać na prowadzenie w tej potyczce.
O ile pierwszy kilometr jeszcze jakoś przyzwoicie mi wchodzi, o tyle później zaczynają się schody. I to dosłownie. Kamienne wysokie stopnie wymagają dosyć dużej elastyczności, co przy moich sfatygowanych skurczami nogach jest bardzo ambitnym wyzwaniem. Przez chwilę myślę, że Babia Góra pozwala mi odsapnąć, widząc moje zmagania, ale przecież ona nie zna litości. Dlatego gdy tylko wielkie głazy znikają, na ich miejsce wjeżdża kolejny poziom trudności w postaci łańcuchów i drabinek. Że tu się nie biegnie to już zauważyłem od pewnego czasu, ale tu się nawet nie idzie. Tu się trzeba wspinać. Ostatni raz takich atrakcji doświadczyłem 5 lat wcześniej w Tatrach podczas Janosika i być może jestem odrobinę naiwny, jednak nie sądziłem, że będę takie zmagania powtarzać w Beskidach.
Wlokę się jak żółw, mozolnie przekładając do góry to nogę, to rękę. Skurcze na powrót dają o sobie znać, choć już nie tak bardzo intensywnie, jak przed lufą Jägermeistera, jednak to wszystko zebrane do kupy powoduje, że na ten jeden kilometr potrzebuje prawie pół godziny. 30 minut! Nigdy w życiu się tak nie guzdrałem. Chyba tylko dżdżownica porusza się wolniej. I słowo daje, nie jestem w stanie przyspieszyć. Robię co mogę, ale zwyczajnie brak mi sił. Mam wrażenie, że dotarłem do kresu swoich możliwości. Po niecałych 45 km. Żałosne.
Mija 7 godzin od startu, gdy zdobywam Babią Górę po raz czwarty. Jestem odwodniony. Chłopaki pilnujący maty pomiaru czasu uśmiechają się do mnie życzliwie, a ja błagam ich o łyka wody. Zakłopotani zerkają po sobie, po czym zaczynają tłumaczyć, że nie powinni, że to wbrew regulaminowi, że powinienem być samowystarczalny i cośtam jeszcze, co już do mnie nie dociera, bo oczy zachodzą mi łzami, a w głowie zaczyna mi huczeć od wizji sczeźnięcia na szczycie Babiej Góry z powodu pragnienia. Panowie, ja to wszystko wiem, ale bez łyka wody równie dobrze mogę tu paść trupem. Jeden z nich się reflektuje i wręcza mi półlitrową butelkę. Przelewam niewielką część do swojego bidonu, dziękując mu po stokroć za uratowanie mi życia, ale gdy oddaję mu większość, odmawia dodając, żebym wziął sobie całość, bo on doskonale wie jak ja się czuję. Wiem nie powinienem, ale nawet nie proboję dyskutować. Chce mi się pić. Nie trzeba mnie namawiać. Dziękuję im jeszcze raz, kłaniając się w pas i rozpoczynam czwarty zbieg.

CZWARTE ZEJŚCIE: 3,0 km (47,5 km)
Uwielbiam wolontariuszy na biegach górskich. Nie mam pojęcia skąd takich ludzi się bierze. Gdyby każdy był tak życzliwy, skłonny do pomocy, przyjacielski, radosny i ogarnięty, świat były zdecydowanie lepszym miejscem. Błogosławię w duchu dobrego człowieka, który się nade mną ulitował, wypijając duszkiem prawie całą zawartość podarowanej mi butelki i tylko spojrzenie kątem oka na krajobraz wokół mnie przypomina mi, że do wodopoju mam stąd jeszcze 3 km, więc może warto zostawić sobie kilka łyków na następną chwilę słabości. Tym bardziej, że nie mam już najmniejszych wątpliwości, że takowa prędzej czy później nadejdzie.
Spoglądam na zegarek. 44,5 km. W 7 godzin i 15 minut. W skutek zmęczenia chwilę zajmuje mi przekalkulowanie swojej pozycji na planszy, zwłaszcza, że wychodzi mi niezadowalający wynik. Zupełnie jakbym brał udział w grze towarzyskiej i niefortunnie stanął na polu z łańcuchami i drabinkami, przez co straciłem swoją kolejkę albo musiałem się cofnąć o kilka oczek do tyłu. Liczę jeszcze raz, ale nie chce wyjść po mojemu. Straciłem prawie cały wypracowany zapas. Zostało mi marne 10 minut i perspektywa kolejnych 50 km z górką, na zmęczeniu i ze skurczami. Odwracam się zerkając na kamienny kopiec usypany na szycie Diablaka i cedzę przez zaciśnięte zęby: Ty jędzo! Odpowiada mi cisza, zakłócona przez co raz mocniejsze porywy wiatru.
Przynajmniej słońce nie będzie mi tak bardzo dokuczać. Lokalny zefirek, przybierający na sile z każdą chwilą, skutecznie zgromadził nad Babią Górą całkiem pokaźne ilości chmur. Nadal jest ciepło, więc podmuchy wiatru zupełnie mi nie przeszkadzają, martwię się jedynie możliwymi opadami deszczu. Jeszcze by tego brakowało, żeby mnie to wredne babsko potraktowało ulewą albo burzą.
Przede mną jeszcze tylko 3 km i będę mógł się cokolwiek zregenerować. W schronisku ma być zupa, a to jest to co stawia mnie na nogi za każdym razem. Chłopaki na górze poratowali mnie wodą, nadal jestem grze, więc nie ma co tracić czasu, trzeba walczyć dalej. Potrzebuję jeszcze tylko wrzucić cokolwiek na ruszt, ponieważ użalanie się nad własnym losem przez ostatnie kilka godzina zupełnie pozbawiło mnie jasności rozumu, przez co zapomniałem, że na ultra trzeba regularnie dorzucać do pieca. W tym momencie jest już odrobinę późno, bo czuję jak burczy mi w brzuchu, dlatego przekopuję mój plecak w poszukiwaniu smakowitych kąsków. Żel? Brp… chyba puszczę pawia… Batonik? Nie mam ochoty. Cukierek? To to samo co batonik, nie chcę. Co tu jeszcze mamy? Śliwki! O tak! To jest to! Mmmmm… jakie dobre, mięsiste, słodziutkie, mięciutkie. Niebo w gębie. Genialna przekąska. Dosłownie nie mogę się powstrzymać i mam wielką ochotę pochłonąć całe opakowanie, na szczęście mniej więcej w połowie jego zawartości przypomina mi się, czym są suszone śliwki.

Poza bombą witaminową o całkiem przyzwoitej kaloryczności, są one naturalnym źródłem sorbitolu. Ten organiczny alkohol cukrowy poza tym, że ma słodki smak, to jeszcze jest humektantem, czyli silnie wiąże wodę, dzięki czemu śliwki idealnie nadają sie dla ludzi z wybrakowanym uzębieniem, ponieważ dosłownie rozpływają się w ustach i w zasadzie nie trzeba ich gryźć. Niestety ta cecha ma też negatywny aspekt. A przynajmniej w odniesieniu do biegów ultra. Przyciągnięta przez sorbitol woda, bardzo szybko przesuwana jest w kierunku jelit, co rozluźnia stolec i przyśpiesza jego przesuwanie się w kierunku strefy zrzutu. Zwiększona konsumpcja suszonych śliwek może spowodować nadmierną presję na zwieracze, a w konsekwencji przymusowy pit-stop w pobliskiej toalecie, jeśli w ogóle się do niej zdąży. O ile może to być postrzegane jako plus przez osoby cierpiące na zaparcia, o tyle ja nie mam takich problemów, a w trakcie ultra jest to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę.
Z przerażeniem przyglądam się prawie całkowicie opróżnionemu opakowaniu tych wspaniałych owoców, nadal mając usta wypchane kiloma sztukami. Żuchwa zatrzymuje sie w połowie swojego ruchu oszczędzając jedną ze śliwek przed ostatecznym sprasowaniem jej i zostaniem połkniętą. Matko jedyna, co teraz? Straciłem kupę czasu na Perci Akademików, więc wolałbym nie tracić go jeszcze więcej na kupę. Próbuję wymamrotać jakieś wyfarinowane przekleństwo na głos, ale spomiędzy zapchanych ust wydobywa się jedynie niezrozumiały bełkot, choć może to i lepiej, bo na czerwonym szlaku, którym aktualnie schodzę, przebywa masa turystów. Wystarczy, że będą potem wspominać jak to widzieli kolesia, który schodząc pochłania śliwki suszone prosto z opakowania, zupełnie jakby nie jadł nic od tygodnia i nie będą musieli dodawać, że rzucał przy tym mięsem na lewo i prawo. Chowam do kieszeni resztkę suszonych owoców, modląc się duchu do boga jelit, sorbitolu i osmozy o ulitowanie się nad moją skromną osobą, przynajmniej jeszcze przez kilka godzin. Potem może się już dziać co chce, ale pliz, nie na trasie, nie w Parku Narodowym.
Kwadrans przed 11 dotaczam się do schroniska, uradowany, że najwyraźniej przyjęta dawka sorbitolu nie była aż tak duża. Z oddali wita mnie radosny okrzyk Daniela, kierujący mnie na stanowisko serwisowe. Na pytanie co przygotować, odpowiadam bez zawahania: zupę! Nie ma! Zanim zdążam wyrzucić z siebie cały szereg inwektyw pod adresem Babiej Góry, mój przyjaciel tłumaczy mi, że zwyczajnie jestem za wcześnie. Zupa dopiero się robi. Będzie w południe. Nic z tego nie rozumiem. Miała być przecież! Gdybym tu był o 12, mógłym na spokojnie skonsumować zupkę, a następnie zejść z trasy, bo byłoby już za późno na kontynuowanie biegu. Przewracam oczami, zupełnie jak moje dzieci, gdy prosi się ich o posprzątanie po sobie, po czym zastanawiam się czym mogę zaspokoić głód.

Nastawiłem się psychicznie na zupkę. Nic innego nie stawia mnie na nogi lepiej niż pomidorówka albo rosół. Daniel, dawaj koli. Czarne złoto wchodzi jak woda, a wysoka zawartość cukru od razu przynosi drobne orzeźwienie. Nie na to liczyłem, jednak jakoś muszę sobie poradzić. Na apetyt wybieram nieprawdopodobnie suchą bułkę, którą zagryzam ogromną ilością pomidorów. Dosłownie robię sobię gazpacho w ustach w bieda wersji, bo pomijam te wszystkie cudowne składkini w postaci ogórków, papryki, cebulki, czosnku i przypraw, jednak posiekane zębami pomidory puszczają wystarczająco dużo soków, żeby czerstwa bułka namoczyła się do akceptowalnego przeze mnie stopnia i pozwoliła się w miarę bez trudu przełknąć.
W międzyczasie Daniel uzupełnia moje bidony, a Justyna supportująca Adriana wskazuje czarny szlak prowadzący w kierunku Zawoi, tłumacząc, że teraz tędy muszę biec. Tu padają słowa, o które nigdy w życiu nie posądziłbym samego siebie, kiedy chodzi o reakcję na zbieg. Nie wypada ich przytaczać, ponieważ zrozumiałby mnie jedynie Daniel Obajtek lub osoba cierpiąca na Zespół Tourette’a, a ci bardziej wrażliwi mogliby poczuć się dotknięci. Nie chodzi też o to, wolę się wspinać, wszkak bieg w dół zawsze jest łatwiejszy od tego do góry. Po prostu oznacza to jeszcze więcej kilometrów do pokonania. Byłem przekonany, że teraz będziemy wspinać się na górę piąty raz, a tu czeka na mnie jeszcze 5 km w dół do Zawoi, a następnie 6 km pod górę na szczyt Diablaka, z różnicą poziomów 1000 metrów.
Podnoszę się ze zwieszoną głową, a Daniel pyta czy nie cieszę się na zbieg. Dorzucam jeszcze kilka określeń idealnie pasujących do moich pierwszych słów na reakcję o dalszym zbiegu i przygotowuję sie do dalszej batalii. Leć, naparzaj taranem tam, dodaje mój przyjaciel i wystawia rękę na przybicie piątki mocy. Odwzajemniam gest, niestety wyjątkowo niefortunnie trafiam w dłoń Daniela, najwyraźniej uderzając w sam środek pękniętej blaszki kostnej. Grymas bólu przeszywający mi rękę pozwala na wyrzucenie z siebie jedynie skromnego „ała”, po czym ruszam w dół wyzywając Babią Górę od najgorszych.
PĘTLA PRZEZ ZAWOJĘ: 8 km (55,5 km)
Adrenalina pozwoliła mi zapomnieć o kontuzji przez jakiś czas, jednak Babia Góra czuwa i jest gotowa przypomnieć mi, że nic w przyrodzie nie ginie. Jeszcze przez kilka kroków zmagam się w promieniującym bólem, pocieszając się, że przynajmniej jest z górki i nie muszę ściskać rękojeści kijów, więc jest duża szansa, że za kilka chwil dyskomfort przeminie.
Pierwszy kilometr w dół to prawie 200 metrów deniwelacji, a dodając do tego moje obolałe i zmaltretowane skurczami nogi, dostaję nużący mnie i ciągnący się w nieskończoność odcinek, na którym staram się wyhamować zmęczone ciało resztkami sił jakie we mnie pozostały. Idzie cieżko, ale jeszcze przed Surową Cyrhlą nachylenie zdecydowanie łagodnieje i mogę przejść do ciągłego truchtu, bez obawy, że w skutek nadmiernej prędkości zahaczę jedną nogą o drugą i skończę na pobliskim SORze z ranami tłuczonymi na całym ciele.

Tutaj też robi się dużo bardziej ustronnie. Zdecydowana większość turystów wchodzi na Babią Górę niebieskim szlakiem od strony Zawoi Markowej, którą z resztą minę za kilka chwil, natomiast ten czarny szlak odrobinę dalej na wschód nie należy do najbardziej uczęszczanych. Z resztą całe szczęście, bo w końcu mogę bez krępacji i znaczengo schodzenia z trasy przystanąć na swoje drugie siku. Po ośmiu godzinach i wypiciu mniej więcej wiaderka płynów, pęcherz daje mi o sobie znać.
Jakkolwiek niezdrowo to brzmi, z wielką uwagą przyglądam się własnym siuśkom. Nie to, żeby mnie to jarało, po prostu jest to dla mnie istotny wskaźnik odwodnienia. Ponieważ jest sakramencko gorąco, a do tej pory miałem tylko jeden taki przystanek, spodziewam się mocno żółtej, wręcz bursztynowej barwy, która ucieszyłaby oko przeczesujące plaże nad Bałtykiem w poszukiwaniu tej skamieniałej żywicy, jednak dla każdego lekarza pierwszego kontaktu oraz dla ultrasa powinna być sygnałem alarmowym i dawać jasno do zrozumienia, że nie dzieje się dobrze.
Tymczasem, kiedy mój mózg wysyła informację do mięśnia wypieracza pęcherza, że można się już kurczyć i wypychać mocz, a zwieracz zewnętrzny cewki moczowej rozluźnia się umożliwiając swobodny przepływ efektów filtracji nerek, moim oczom ukazuje się strumień o barwie słomkowej, momentami przechodzącej w odcień białego Chardonnay. Aż zaczynam się śmiać obsikując sobie delikatnie buty. Nic z tego nie rozumiem. Jeszcze niedawno racjonowałem sobie wodę, spodziewając się wskutek tego nadmiernego odwodnienia, a teraz wszystko jest w porządku? Wprawdzie wydudniłem na punktcie odżywczym mnóstwo płynów i zagryzłem workiem pomidorów, ale to naprawdę wystarczyło? Aż mi się wierzyć nie chce. Niemniej wszystkie znaki na niebie (w postaci nadal lecącego strumienia moich siuśków) i ziemi (w postaci moczu, który na niej wylądował) jednoznacznie wskazują, że nie mam się czym martwić.
Ta ulga przynosi mi zupełnie nieoczkiwane rozluźnienie. Nagle zapominam o tych wszystkich kłodach rzucanych przez Babią Górę pod moje nogi. Dostaję jedną niewielką wiadomość pozytywną, ale wystarcza mi ona do podbudowania morale i kontynuacji walki.
Następne kilometry wchodzą mi zadziwiająco lekko, a każdy z nich zajmuje dobrze poniżej granicznych 10 min/km, pozwalając mi odrobić choć część zapasu do oczekiwanego wyniku. Niestety dzieje się tak tylko dlatego, że lecę w dół bez agresywnego nachylenia. Doskonale wiem, że nie będzie to trwało wiecznie i już za kilka chwil będę na powrót zbierać cęgi od Babiej Góry.
Radość trwa do wspomnianej wcześniej Zawoi Markowej, gdzie zaczyna się piąte podejście na Babią Górę. Staruję z 720 m n.p.m., a za 6 km będę 1000 metrów wyżej na szczycie Diablaka. Aż mnie uda swędzą, podświadomie wyczuwając łomot, jaki zamierzam im spuścić w najbliższym czasie.
Po 3 km i 40 minutach melduję się ponownie w Markowych Szczawinach, gdzie Daniel czeka na mnie z parującą pomidorówka. Ponad 9 godzin czekałem na ten moment i w końcu mogę zrealizować swoje kulinarne marzenia. Dopadam do plastikowego kubeczka i nawet nie fatyguję się po łyżkę. Po prostu wlewam sobie zawartość do ust, co chwila zagryzając ją taką samą suchą bułką, jak podczas mojej poprzedniej wizyty w schronisku. Z tą tylko różnicą, że teraz pieczywo bardzo łatwo i szybko mięknie w połączeniu z gorącą zupą, co sprzyja przyśpieszonej konsumpcji.

A skoro już przy czasie jesteśmy, to dotarcie na ten 55. kilometr zajęło mi 9 godzin i 15 minut, a to oznacza, że zjeżdżając na pit stop już na dzień dobry jestem 5 minut w plecy w stosunku do założonego planu, a przecież sam serwis też musi chwilę potrwać. To jest ten moment, kiedy dociera do mnie, że ryzyko niezmieszczenia się w limicie właśnie wzrosło do poziomu wysokiego. Z przerażeniem liczę jeszcze raz, weryfikując czy przypadkiem się nie pomyliłem, a Justyna z Martą, które czekają akurat na swoich partnerów, pocieszają mnie i próbują mi wmówić, że jeszcze na spokojnie powinienem się wyrobić. Tyle że ja tego nie widzę. Na spokojnie to ja mogę wciągnąć tutaj pomidorówkę, ale żeby zmieścić się w limicie, będę musiał naprawdę mocno ścisnąć poślady i wykrzesać z siebie jeszcze całkiem pokaźne moce na potrójne szczytowanie.
Boję się, że się nie wyrobię. Zwalniam z każdym kilometrem. Tyle wysiłku, tyle potu wylanego, tyle kilometrów pokonanych i teraz to wszystko w piach? Nie może być! Przecież ja jeszcze nigdy nie nie ukończyłem biegu. Nie mam pojęcia jak to jest nie zmieścić się w limicie, ale już mnie boli i w oczy kłuje. Nie mam pomysłu, co mogę zrobić lepiej. Obawiam się, że jest już trochę za późno na poprawę strategii. Jeszcze nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Wszysztkie biegi do tej pory kończyłem w ścisłej czołówce, a raz nawet udało mi się wywalczyć podium. Z drugiej strony tutaj jest podobnie. Jestem 6. w klasyfikacji generalnej. To nie tak bardzo daleko od chłopaków pretendujących do zwycięzców, równocześnie może się to okazać niewystarczające na zmieszczenie się w limicie biegu.
-Masz teraz chwilę, żeby powiedzieć jak się czujesz na piątym podejściu. – Zaczepia mnie entuzjastycznie mój przyjaciel, gdy zeruję kubeczek pomidorówki
– Nie mogę tego powiedzieć. – Zaczynam połykając pozostałe na dnie kluski i zlizując z brody ściekające resztki zupy. – Bo jak Paula to włączy, a dzieci będą słuchać to się to nie będzie nadawać, ale w skrócie czuje się źle…
– A wyglądasz dobrze! – Daniel przerywa mi w pół zdania, nie pozwalając na robienie z siebie ofiary losu. – I na tym skończmy!
Może i racja. On się jeszcze nie poddał. Skacze wokół mnie robiąc co w jego mocy, żeby ułatwic mi walkę z Babią Górą. Mogę więc ruszyć dupsko i postarać się ukończyć ten bieg godnie, ewentualnie mogę zostać tutaj w Markowych Szczawinach i wypłakiwać się do czyjegość ramienia. A trzeba przyznać, że jest w kim wybierać, ponieważ poza moim towarzyszem są jeszcze dziewczyny, które z pewnością nie odmówią pomocy ultrasowi w potrzebie, o wolontariuszach nie wspominając, bo ci gotowi są zrobić wszystko dla poprawy samopoczucia uczestników biegu.

PIĄTE WEJŚCIE: 3 km (58,5 km)
Podrywam się z ławki, biorę kiję i rzucam tylko zwięzłe „Dzięki” w odpowiedzi na chóralne „Powodzenia” ze strony Justyny, Marty i Daniela. Odchodzę chwiejnym krokiem, domyślnie wskazującym na powrót z mocno zakrapianej imprezy, a to zwyczajnie mój piąty atak szczytowy w formie pozostawiającej wiele do życzenia. Skurcze co chwila wracają na przemian z większą lub mniejszą intensywnością i chyba powoli zaczynam mieć dosyć, a na razie pokonałem niewiele ponad maraton. Jednak już po kilkudziesięciu metrach zastygłe od krótkiego przystanku mięśnie z powrotem odzyskują uśpioną moc i mogę dalej przeć przed siebie.
Po raz kolejny przekonuję się, że do dobrego biegu najbardziej potrzebuję solidnego zapalnika, który podkręci mi adrenalinę, pozwoli zapomnieć o wszystkim do okoła i skupić się jedynie na biegu. Tak było na Biegu Kreta, kiedy gonił mnie Staszek, tak było na Maratonie Warszawskim, kiedy kończył mi sie limit trzech godzin, i tak samo jest teraz. Wizja niezmieszczenia się w regulaminowych 17 godzinach działa na mnie jak Red Bull. Z jednej strony okropnie siada mi na psychice, a z drugiej dodaje skrzydeł. Choć może bardziej po prostu zagrzewa do walki. Nagle zapominam o tych wszystkich bolączkach, które mi doskwierały, przestaję się użalać nad sobą, nie zauważam Babiej Góry i jej złośliwości. Jestem tylko ja i ta cholerna góra, na którą muszę się wdrapać jeszcze trzy razy.
Po niecałych 10 godzinach, 58 kilometrach i setkach przekleństw rzuconych pod własne nogi zdobywam Diablaka po raz piąty. Już nawet nie porównuję się do mojego pierwotnie zakładanego planu zdobycia Babiej Góry w średnim tempie 10 min/km, co pozwoliłoby mi zameldować się na mecie 20 minut przed końcowym gwizdkiem. Teraz patrzę jedynie na regulaminowe 17 godzin, do których mam całe 5 minut zapasu, zakładając że będę się poruszać przez kolejne 42 km tempem nie wolniejszym niż do tej pory. 300 sekund. Tyle ile trwa ugotowanie jednego niedużego jajka na twardo. Tak niewiele, a mimo to założenie mocno optymistyczne, jednak innych możliwości brak.

PIĄTE ZEJŚCIE: 3 km (61,5 km)
Nadal jestem w grze i widzę jak presja czasu działa na mnie motywująco. Nogi mnie sakramencko bolą, balansuję na granicy ponownych skurczów, delikatnie odpuszczając, kiedy tylko czuję, że zbliża się kolejna fala kulminacyjna. Mimo to staram się nie zwracać uwagi na zmęczenie. Mam przed oczami tylko jeden cel i jest nim ośmiokrotne wejście na Babią. Nic więcej się nie liczy, dlatego pierwszy raz nie robię nawet najkrótszego przystanku na szczycie. Do tej pory zatrzymywałem się tutaj, żeby zrobić malownicze foteczki lub nakręcić krótki filmik dla potomnych. Tym razem odpuszczam, zachowując te dodatkowe kilkadziesiąt sekund do wykorzystania na bieg.
Ku mojemu zdziwieniu nawet zbiegi wchodzą mi zdecydowanie lepiej. Nie mogę sobie pozwolić na pilnowanie każdego najmniejszego kroczku. Dużo pewniej sadzę swoje susy, co odbija się na delikatnie podkręconej prędkości. Nie to, żebym bił jakieś rekordy prędkości, jednak w porównaniu z moimi poprzednimi zejściami tym szlakiem, mogę śmiało powiedzieć, że czuć wiatr w resztkach włosów.
Mniej więcej w połowie tego krótkiego odcinka ktoś mnie zaczepia na trasie, pytając czy zmieszczę się w limicie. Nie mam pojęcia kto to jest, a boję się oderwać wzrok od głazów, po których skaczę, celem identyfikacji napotkanego jegomościa. Obawa przed wyrżnięciem o twarde podłoże jest zbyt silna i każe mi się skupić na miejscach, w których zamierzam postawić kolejne kroki. Trochę jak Lot i jego żona, tylko w moim przypadku nie chodzi o zakaz spoglądania za siebie, a przed siebie, bo skończyć się to może nie tyle zamianą w słup soli, co rozbiciem łba na otaczających mnie kamieniach.
Odkrzykuję jedynie, że nie mam pojęcia, ale walczę, a ostatnie co dociera do moich uszu to informacja, że on już odpuszcza i schodzi z trasy. Przez kolejne kilkaset metrów zachodzę w głowę, kto to był i dopiero przed samym schroniskiem udaje mi się połączyć kropki. Staszek! Chyba jedyną słuszna decyzja. Skoro ja walczę o zmieszczenie się w limicie na styk, a on jest dobre pół godziny za mną i dopiero wchodzi na szczyt piąty raz, raczej ma marne szanse na dotarcie do mety. Człowiek, który ukończył Bieg Kręta zaledwie godzinę po mnie, niesamowity mocarz, pokonany przez Babią Górę. Szkoda, liczyłem na to, że będziemy pić razem zimne piwko na mecie i śmiać się Babiej Górze prosto w twarz, tymczasem to za mało na tą wredotę. Choć paradoksalnie jest to dla mnie pewnego rodzaju pocieszenie. Jeśli nie dam rady zamknąć się w 17 godzin, to i tak wstydu nie będzie. Tutaj odpadają nawet naprawdę mocni zawodnicy.
O 13:30 w zasięgu wzroku mam schronisko oraz 38 km do mety. Przekłada się to na 6 godzin i 20 minut, nadal zakładając, że uda mi się utrzymać bieżące tempo. W takiej sytuacji zostaje mi nawet 10 minut zapasu. Nieprawdopodobne! Udało mi się odrobić troszeczkę straconego czasu. Niewiele, ale jednak! To jeszcze bardziej daje mi nadzieję na ukończenie biegu. Czuję się jakbym zaaplikował sobie wiadro kofeiny, adrenaliny i dopaminy.
Na pełnych obrotach wjeżdżam do alei serwisowej, gdzie mój support doskonale wie co ma robić. Złoty zestaw strudzonego ultrasa w postaci pomidorówki z bułką już na mnie czeka, a Daniel dba o uzupełnienie płynów, wyrzucenie śmieci, doniesienie przekąsek i przygotowanie świeżych ciuchów. Serwis rodem z Formuły 1 zajmuje nam dosłownie chwilę i kilka minut później jestem gotowy do drogi.
– Na kolejnym punkcie nie ma zupy. – Rzuca mi Daniel na odchodne.
– Jak to? – Pytam, poprzedzając zdziwienie kilkoma szorstkimi słowami, nienadającymi się do cytowania.
– To ten pierwszy punkt, gdzie mają tylko bułki, ale jak chcesz to ci zaniosę.
– Serio? Bardzo by mi to pomogło. Ta zupka to płynne złoto.
– No dobra, to lecę. – Taki support to również złoto. Nie ma, że daleko, że nie chce mu się, że kontuzje ma i noga go boli. On jest gotów dla mnie wdrapać się nawet na szczyt Diablaka i tam czekać z zupą, na szczęście aż tyle nie potrzebuję do szczęścia. Zanim się rozstaniemy rzuca jeszcze tylko jedno hasło. – Naparzaj!

SZÓSTE WEJŚCIE: 9,5 km (71 km)
Czerwony szlak z Markowych Szczawin w kierunku czeskiej granicy to wspaniały odcinek. Niby miało być pod górę, a jednak jest głównie z górki, przynajmniej przez 4 km aż do Żywieckich Rozstajów. Tam następuje ostry skręt w lewo i dosyć strome wejście już na szczyt Diablaka przez Małą Babią Górę.
Nieprawdopobodnie przyjemny, piękny i mało uczęszczany szlak, gęsto porośnięty zieloną roślinnością pozwala mi odrobinę zluzować gatki. Pomimo stresującego położenia i nieustannej presji czasu, korzystam dominującej tutaj zielonej barwy i czekam na rozluźnienie napięcia mięśniowego, poprawę koncentracji oraz poczucie relaksu, wszak nie od dziś wiadomo, że zieleń ma udokumentowany wpływ na samopoczucie. Niestety żaden z tak bardzo oczekiwanych przeze mnie skutków nie nadchodzi. Być może to dlatego, że bezustannie zasypuję sobie głowę tym jednym prostym układem równań z dwiema niewiadomymi.
s + x = 99
t + y = 17
gdzie s to przebyty dystans, x to odległość do mety, a t to czas spędzony na trasie, podczas gdy y to ilość godzin do limitu czasowego. Po podstawieniu do wzoru wychodzi mi, że zostało mi jeszcze do pokonania 37 km w 6,5 godziny. Potem wystarczy jeszcze zamienić godziny na minuty i podzielić je przez ilość kilometrów. Raczej mało skomplikowane zadanie, jednak w biegu, po zawranej nocce i na zmęczeniu wcale nie daje się tak szybko rozwiązać. Dopiero po kilku chwilach dowiaduję się, czy tempo 10 min/km wystarczy, żeby się zmieścić w limicie. Na ten moment nadal mam jeszcze szanse ukończyć ten bieg.
Niestety ten zielony szlak, poza pięknymi okolicznościami przyrody, ma jeszcze do zaoferowania dosyć ambitne 700-metrowe podejście, ciągnące się przez dobre 5 km, przez co perspektywa finiszu na tym biegu co raz bardziej zaczyna rozmywać się w mojej wyimaginowanej wizji. Jeszcze niedawno widziałem siebie samego, wbiegającego na metę na minuty, jeśli nie na sekundy przed górnym limitem czasowym, a teraz wyobrażam sobie, jak docieram do Polany Stańcowej zdecydowanie za późno, impreza już się dawno skończyła, wszyscy poszli do domu, a mnie wita hulający wiatr pomiędzy pozostawionymi przez członków imprezy finiszerów skrzynkami po idealnie schłodzonym Miłosławie IPA. Ale nie, przecież wiadomo, że tak nie będzie! Przecież nie zostawiliby po sobie bajzlu, na pewno by wszystko posprzątali.
Ponad pół doby po starcie docieram na szczyt po raz szósty. Chłopaki na górze, widząc moją strudzoną twarz, szybko łączą kropki i bez wzruszenia pytają czy to już koniec. Jaki koniec? Przecież miało być 8 wejść. Jeden z wolontariuszy patrzy na mnie z niedowierzaniem i pyta czy to znaczy, że nadal chcę biec po siódme wejście. Zostało 29 km i niecałe 5 godzin. W zaokrągleniu to nadal 10 min/km. Wystarczy nie zwalniać, więc kompletnie nie rozumiem skąd jego wątpliwości. Mam z trasy zejść już teraz? Dobra, wiem że marne mam szanse w ogóle na wejście do klasyfikacji generalnej, jednak nadal jestem w grze. A skoro już wytrwałem do tego momentu, to przecież nie odpuszczę tak po prostu. Walka!

SZÓSTE ZEJŚCIE: 4,5 km (75,5 km)
Jestem na styk. Jeśli się zmieszczę, to dosłownie na grubość szprychy. Oby tylko kopyta wytrzymały. Adrenalina i obawa przed wypadnięciem z obiegu pozwalają mi nie zwracać uwagi na doskwierające mi bóle, ale nie jestem pewien czy wystarczy tego jeszcze na 5 godzin, a do wszystkich negatywnych tematów dochodzi odwodnienie. Gdy staję na trzecie siku, widzę intensywnie żółty i krótki strumień moczu. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Jestem odwodniony, więc czym prędzej opróżniam prawie całe swoje bidony, zostawiając sobie zaledwie kilka małych łyków. Teraz będzie z górki, więc pragnienie nie powinno mi aż tak bardzo doskwierać, a na Przełęczy Krowiarki będę mógł zatankować do pełna.
Pędzę w dół na granicy moich możliwości, schodząc z tempem do poziomu 7 min/km. Nie sądziłem, że będę w stanie rozwinąć takie prędkości, ale pragnienie ukończenia biegu pcha mnie do przodu bez opamiętania, dzięki czemu 35 minut poźniej melduję się w Krowiarkach.
Siadam na ławeczce, a Daniel zabiera się do roboty. Zupa przyniesioną tu przez niego osobiście ze schroniska, bułka, pomidory, bidony, zestaw świeżych ciuchów oraz coś na co czekam mniej więcej od 50 km. Mizuno Skyrise. Moje ulubione pontony do zwijania asfaltu. Z trudem wyciągam obolałe stopy z wysłużonych Mizuno Daichi i opatulam je mięciutką cholewką przypominającą w odczuciu domowe papucie.
Sprężamy się do granic możliwości, żeby tylko wypchnąć mnie z powrotem na trasę, podczas gdy kątem oka dostrzegam innego zawodnika zamawiającego sobie piwko w barku przy punktcie odżywczym. Nigdzie mu się nie śpieszy, wygląda jakby był na wakacjach, jednak dzierży czerwony numer startowy identyfikujący pretendentów do zdobycia Babiej Góry 8 razy. Po krótkiej wymianie zdań Kamil, bo takie imie widnieje na jego numerze startowym, stwierdza że schodzi z trasy, bo zbieg tutaj zajął mu 45 minut, a tyle samo mamy do odcięcia na siódmym szczycie. Kompletnie o tym zapomniałem. Na siódmym wejściu obowiązuje limit czasowy. Trzeba tam być przed 16:30, jeśli chce się kontynuować bieg.
Nie dopuszczam do siebie myśli, że nie zdążę. Nie przemawia do mnie, że 6,5 km, które mam do pokonania przez Perć Przyrodników zajęłoby niecałe 50 minut, gdybym zbiegał w dół. I to z wiatrem w plecy. A tu jeszcze trzeba się wspiąć 750 metrów. Ale nie mogę się poddać. Jeszce nie teraz. Daniel dwoi się i troi, jest gotów zanieść mnie na górę, jeśli to pomoże, więc nie liczę już tempa. Teraz już zostaje mi proste zero-jedynkowe rozwiązanie. Zmieszczę się albo nie.
SIÓDME WEJŚCIE: 4,5 km (80 km)
Co za ulga dla stóp. Nie wiem jak mogłem nie zdecydować się na zmianę ogumienia na drugim punkcie odżywczym, kiedy Daniel mi to proponował. Mizuno Daichi być może trochę lepiej trzymały się nawierzchni, ale przy okazji wymęczyły mi podeszwy stóp. Mam wrażenie, że każda kosteczka w nogach została naprężona do granic możliwości, natomiast przyczepność przy takiej pogodzie nie odbiega diametralnie od tego co oferuje mi Mizuno Skyrise.
Lepiej późno niż wcale i teraz dopiero czuję, że płynę. Do tej pory każdy, nawet najmniejszy kamyczek, byłem w stanie odczuć przez podeszwy butów terenowych. Biegnąc w kierunku Markowych Szczawin niebieskim żwirowym szlakiem, nie zauważam nawet większych głazików. Komfort nie do opisania pozwala mi rozpędzić się nawet do 6 min/km. To może jednak coś z tego jeszcze będzie?

Radość i mydlenie własnych oczu ciągnie się zaledwie przez 2 km, do Szkolnikowych Rozstajów. Tutaj odbijam w górę na Perć Akademików. Te niecałe 1,5 km oraz 300 m w góre definitywnie sprowadza mnie na ziemię, spowolniając mnie od pierwszego kroku. Z przerażeniem spoglądam na zegarek i widzę jak Babia Góra oddala się ode mnie. Zwyczajnie nie mam już sił brnąć do góry relatywnie żwawym krokiem. Idę i to tak wolnym tempem, że konsumuję ono momentalnie większość czasu pozostałego mi do odcięcia
W połowie tego odcinka, gdy jest 16:10, dociera do mnie, że przegrałem. Stąd na Sokolicę jest jeszcze 600 metrów stromego podejścia, które zajmie mi przynajmniej 10 minut, a potem czekają mnie jeszcze 3 km czerwonego szlaku na szczyt Babiej Góry, co przy drugim podejściu zajęło mi 35 minut. Będę na górze dobre 15 minut po limicie czasowym. Nawet jeśli dostanę jakiegoś cudownego natchnienia i urwę 5 minut, co raczej jest tylko pobożnym życzeniem, nadal będzie to za mało, żeby pozwolić mi kontynuwać bieg.
Zatrzymuję się i siadam na kamiennych schodkach zanurzając twarz w dłoniach. Przegrałem. 5 miesięcy przygotowań, 80 km w nogach, 5 500 metrów w górę i wszystko to teraz jak krew w piach, psia dupa! Najgorsze jest to, że nadal „wystarczy” mi utrzymać tempo 10 min/km, żeby być na styk na mecie. No dobra, być może „żeby być”, ale skoro od 40 km walczę o utrzymanie tego tempa i nawet w miarę mi to wychodzi, to jest całkiem niemała szansa na dowiezienie go do mety. Jednak zasady gry są bezlitosne. Jestem najsłabszym ogniwem, odpadam. Przynajmniej najsłabszym z tych, które zostały jeszcze na planszy.
Siedzę tak jeszcze przez chwilę puszczając sobie w dłonie coraz bardziej wyrafinowane wiązanki mające na celu poprawić mi humor, ale ulga nie przychodzi. Przegrałem. Źle mi z tym. Boli. Jednak pretensje mogę mieć tylko do siebie. Będę mieć sporo czasu na gdybanie, czy zmiana butów na drugim punkcie cokolwiek by pomogła. Czy odpuszczenie przystanków na zdjęcia i filmiki pozwoliłoby mi na zmieszczenie się w limicie. Czy zabranie dodatkowego bidonu na najdłuższy odcinek przez Perć Akademików spowodowałoby niższy poziom wymęczenia. Czy to by wystarczyło, żeby zmieścić się w limicie? Nigdy się nie dowiem.
Przegrałem. To koniec. Dziś Międzynarodowy Dzień Seksu i z tej okazji Babia Góra wydymała mnie brutalnie, bez mydła. Nie jest to sposób w jaki chciałbym świętowac taki dzień, niestety w tym przypadku nie jestem osobą decyzyjną.

Wolnym krokiem wracam w dół Perci Przyrodników ze zwieszoną głową. Boli. Naprawdę dużo zostawiłem na tym szlaku. Mimo to powrót będzie na tarczy. Nie zawsze torreador wygrywa. Pociągam nosem z trudem powstrzymując łzy, gdy zza zakrętu wyłania się Kamil. Ten sam, który na Przełęczy Krowiarki zamówił sobie zimne piwko z okazji zejścia z trasy. Uznał, że skoro ja poleciałem siódmy raz, to on też sobie wejdzie. Bez spiny, bez walki o czas. Tak po prostu, żeby sobie zaliczyć wejście. Żadnemu z nas już się nie śpieszy, więc gawędzimy jeszcze chwilę o trudnościach tego biegu, po czym każdy z nas udaje się w swoją stronę. Ja do bazy, a Kamil na górę. Nie widzę w tym za bardzo sensu, jak dla mnie szkoda mięśni, już i tak wystarczający łomot zebrały, ale z drugiej strony jak już się jest w górach…
Na Szkolnikowych Rozstajach czeka na mnie Daniel, któremu przekazałem telefonicznie, że to koniec gry. Gdy nasze spojrzenia się krzyżują i widzę w jego oczach współczucie, coś we mnie pęka. Przegrałem. Boli. Staram się nie płakać, ale trudno mi się powstrzymać, więc zaczynam opowiadać skąd ta decyzja. Może uda się zająć czymś głowę. Gdy nastaje niezręczna cisza wobec której zaraz popuszczą mi gruczoły łzowe, sytuację ratuje jeszcze jeden zawodnik, który nadciąga od strony Krowiarek.
– Co jest panowie?! – Wykrzykuje radosnym tonem, gdy tylko znajduje się w zasięgu głosu.
– A no nic. – Odpowiadam. – Przegrałem. Nie zmieszczę się w limicie.
– No to co? – Pyta zdziwiony. – Ja też nie!
Przez chwilę wpatruję się w niego jak Justyna Szafrańska i Barbara Samulowska z Gietrzwałdzia w objawienie Matki Boskiej Najświętszej Maryi Niepokalanie Poczętej. Ponownie nastaje niezręczna cisza, którą przerywają jedynie dynamiczne kroki gotowego do kolejnego podboju Babiej Góry zawodnika. Spoglądam na Daniela, ale on nie widzi w tym podejściu nic dziwnego, a mi nasuwa się jedynie kwestia reżysera z „Nic Śmiesznego”, kiedy stoją razem z Adasiem Miauczyńskim na polu, tyle że zamiast lasu jest siódme wejście na szczyt Diablaka. A koleś, zupełnie jakby czytał mi w myślach, dorzuca: Dawaj, idziemy na górę, zapłacone, to musi być zjedzone!
Nieeeeee stary, dzięki. Ja już mam serdecznie dosyć. Niech kocury walczą. Dla mnie to koniec. Jeszcze przez chwilę przysłuchuję się namowom wspólnego szczytowania tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji, co akurat w kwestii szczytowania ma sens, ale w tym przypadku nie do końca, tym bardziej, że obaj mamy w nogach 80 km i nieprzespaną noc. Koleś ostatecznie odpuszcza i w pojedynkę, nadal w doskonałym humorze i z uśmiechem na ustach, rozpoczyna atak szczytowy numer siedem. Tymczasem ja, zrezygnowany, ale zdecydowanie mniej podłamany, dzięki interakcji z wesołkiem hobbystycznie zdobywającym Babie Góry, wolnym krokiem zmierzam w kierunku Przełęczy Krowiarki. Sam, ponieważ Daniel w tym samym czasie biegnie po mój przepak do schroniska, żebyśmy nie musieli czekać do poźna na zwiezienie ich przez organizatora.
Wlokąc się jak żółw przez 2 kilometry, mam wystarczająco czasu na pogrążanie się w pozycji przegranego i złe emocje znowu biorą górę. Na szczęście Babia Góra potrafi mi się zrewanżować za dobrą walkę, dlatego po wesołku poprawiającym humor podsyła mi jeszcze jedno spotkanie mające na celu podniesienie mnie na duchu.
-Dzień doooopry. – Zaczepia mnie jeden z pięciu kolesi okupujacych pobliską ławeczkę, dziwnie przeciągając poszczególne wyrazy. – Yak p’szło?
– Raczej słabo. – Odpowiadam, a w tym samym momencie dociera do mnie odór na wpół przetrawionego alkoholu, którego raczej ta piątka sobie nie żałowała. – Nie dałem rady, schodzę właśnie z trasy.
– No to świeeeeeetnie siem składa! – Ciągnie wyraźnie zadowolony koleś wyciągając w moim kierunku butelkę z wódką. – Może po jednym? Bo ak-rat mamy!
– Nie, dziękuję. – Uśmiecham się do nich podbudowany ich pozytywnym spojrzeniem na świat. Nie do końca trzeźwym, ale zdecydowanie bardzo pozytywnym. – Jak wezmę jednego, to mnie z pewnością zetnie i chyba umrę. Najpierw muszę coś zjeść.
– Zn-czy… my jakiegś chrupka to też mam. – Nie daje za wygraną mój rozmówca, a jego koledzy gestem ręki zapraszają mnie do przyłączenia się do tego sympatycznego kręgu amatorów górskiej pitki. – A wgle, styd jest jusz płasko, bo m’ stamtont właśnie przyszliśm…
Dziękuję im jeszcze raz za zaproszenie. Jakkolwiek sympatyczni się oni nie wydają, to przyłączenie się do nich byłoby istnym samobójstwem. Niemniej bardzo poprawiają mi humor. Nie ma co się łamać. Małżonka wielokrotnie mi powtarzała: co sie przejmujesz, nie ten bieg to inny. W końcu będę miał możliwość realizacji tego hasła. A płakał już na pewno nie będę.
Kika minut później docieram do Przełęczy Krowiarki, gdzie informuję obsługę biegu o moim DNF-ie. Pytają się czy mam jak się dostać na start, bo w razie potrzeby mogę wrócić z nimi. Właśnie składają punkt odżywczy i będą ruszać za kilka minut. Nie muszą mnie namawiać. Nie mam ochoty siedzieć tutaj sam i użalać się nad własnym losem, więc daję tylko znać Danielowi, że wracam busem na metę i to tam się spotkamy.

META
Po 18 chłopaki wyrzucają mnie z busa na Polanie Stańcowej. Jeszcze nigdy nie patrzyłem na metę z tej drugiej strony. Widzę kolejnych zawodników, którzy kończą swój bieg, łącznie z pierwszymi mocarzami z mojego dystansu i bardzo im zazdroszczę ukończenia zawodów w takiej atmosferze. Jednak tym razem nie pozwalam negatywnym emocjom przypomnieć mi o przegranej. Nie ten bieg, to kolejny. Daję się włączyć w fetę na mecie, kibicując i gratulując tym, którym udało się wejść do klasyfikacji generalnej. Jest też Justyna, która czeka na Adriana, więc sporo czasu spędzamy razem przeżywając bieg od nowa.
45 minut przed zamknięciem strefy mety jej mąż kończy swoje zmagania z Babią Górą z wielkim uśmiechem na twarzy. Nie pozostaje mi nic innego, jak przyłączyć się do gratulacji, a w głowie krąży mi tylko jedna myśl: też bym tak chciał. Nie ten bieg, to kolejny. Dla mnie przygoda z Babią Górą skończyła się kilka godzin wcześniej. Po chwili na Polanę Stańcową dociera Daniel i szybko ewakuujemy się na kwaterę, zostawiając imprezę finiszerów tym, którzy na nią bardziej zasłużyli.
DZIEŃ PO
Daniel budzi mnie o 10 rano. Najwyraźniej musiałem swoje odespać, pomimo zarwania zaledwie połowy nocy i przebiegnięcia „jedynie” 80 km. Mimo wszystko przewyższenia weszły mi przez łydy w tyłek na tyle głęboko, że zmierzając do łazienki zastanawiam się, czy to już nie czas zainwestować we wspomagacze typu balkonik.
Autentycznie, nie pamiętam kiedy ostatni raz tak bardzo zniszczyłem sobie nogi. Zakwaszone dwójki, czwórki i płaszczki wręcz błagają mnie o chwilę wytchnienia, mimo że dopiero co zacząłem je aktywizować. Spokojnym głosem tłumaczę im, zupełnie jak dzieciom, że wycisk już się skończył i teraz musimy jedynie przetransportować się do kuchni, gdzie Daniel szykuje dla nas śniadanko. Niestety, skoro traktuje moje mięśnie jak maluchy, one zachowują się właśnie w taki sposób i za nic sobie mają moje zapewnienia, podnosząc zbiorowy bunt na pokładzie i zdecydowanie utrudniając mi opuszczenie łazienki. Daniel, to jeszcze chwilę potrwa!
Pięć minut, 20 drobnych kroczków i kilkanaście stęknięć później udaje mi się zakotwiczyć przy stole, na którym czeka już na mnie stygnący omlet z trzech jaj w towarzystwie podpieczonych warzyw i zgrillowanego pieczywa, których wspaniały aromat uświadamia mi, że gastrofaza za moment wpędzi mnie w stan katatoniczny i tylko natychmiastowa konsumpcja uchroni mnie przed zagładą.
Kryzys zażegnany, brzuch pełny, a nogi oszczędzone, bo Daniel widząc moje cierpienia lituje się nade mną i samodzielnie pakuje większość naszych rzeczy do samochodu. Mi pozostaje zainstalować własny tyłek na fotelu pasażera i cierpliwie czekać na dowiezienie mnie do domu.
Tego samego dnia popołudniu mam problem, żeby wtoczyć się na piętro po schodach, co oznacza tylko jedno. Zejście na dół będzie jeszcze większym wyzwaniem i gdybym nie był więźniem własnego metabolizmu, zostałbym już na górze, póki zakwasy nie miną. Niestety moje ciało po każdym ultra domaga się superkompensaty, a jedyną walutą jaką przyjmuje to czysta energia w postaci kalorii, które to znajdują się w lodówce, a ta stacjonuje piętro niżej. Nie ma innej opcji, swoje muszę wycierpieć. Przy wyborze pomiędzy głodem połączonym z bólem zakwaszonych mięśni a samym bólem, wybór jest dla mnie oczywisty.

Z trudem docieram na niższą kondygnację, w duchu ciesząc się że mamy tylko parter i piętro w domu, siadam przy stole, a małżonka próbując przedrzeć się przez krzyki dzieci pyta jak się czuję.
Beznadziejnie. – Odpowiadam bez zastanowienia. – Jestem niespełniony. Nigdy nie sądziłem, nie nie zmieszczę się w limicie. No może kiedyś na starość, ale myślałem że to będzie trochę później niż gdy tylko skończę 40 lat.
To co? – Ciągnie temat dalej. – Za rok rewanż?
Nie wiem. – wzdycham i niepotrzebnie przeciągam milczenie. – Chyba nie. Chyba mi wystarczy. Wiem, że mógłbym sporo poprawić, ale chyba za dużo jest imprez, które chciałbym pobiec, żeby walczyć z jedną górą. 1:0 dla Babiej.
TYDZIEŃ PO
– No i jak tam samopoczucie po biegu? – Pyta z troską moja małżonka.
– Nogi to już ok, w sumie mógłbym nawet iść na małe rozbieganko. – Odpowiadam ze smutkiem w głosie. – Została mi tylko depresja.
– Serio?! Matko i córko, a co to olimpiada była czy mistrzostwa świata? – Żonie włącza się tryb Briana Tracy’ego i kontynuuje swoją tyradę. – Wybierasz sobie takie biegi, więc musisz się liczyć z tym, że może się to skończyć DNFem.
– Nie wybieram. Właśnie o to chodzi. Pierwszy raz taki bieg wybrałem. Na żadnym innym biegu nie martwiłem się o cut off. Zawsze konczyłem bez problemu i zawsze kończyłem w czołówce, ale też zawsze chodziło o to, żeby było wyzwanie. Na Babiej jest wyzwanie. – Nastaje kilkunastosekundowa cisza. – Chyba będę musiał tam wrócić.
– Wiedziałam! – Śmiech. – Jak to było? Nie, nie, już nie będę tam wracać, jest tyle innych biegów? My ass!

Garść statystyk
WYŻYWIENIE
- Cukierki – 2 sztuki;
- Żele energetyczne – 2 sztuki;
- Śliwki suszone – ok 10 sztuk;
- Batonik – 1 sztuka;
- Pomidory solone – siatka;
- Pomarańcze – siatka;
- Pomidorówka – 3 miski;
- Bułka z serem – 4 sztuki;
- Cola – ok. 5 litrów;
- Woda – ok. 10 litrów.
SPRZĘT
- Plecak Grivel 5l – Jak zawsze bez zarzutów. Już trochę wysłużony, zaczyna się pruć tu i tam, ale nadal wiernie spełnia swoje zadanie, trzymając wszystko czego mi potrzeba;
- Kołczan Salomon Custom Quiver – Pojemnik na kije. Praktyczny, spisujący się dużo lepiej niż opaska biodrowa, z której kiedyś korzystałem. Kije wchodzą i wychodzą błyskawicznie, bez szarpania;
- Buty – Mizuno Wave Daichi. Terenowa klasa sama w sobie. Doskonale trzymają się każdej nawierzchni dzięki podeszwie antypoślizgowej, jednak ich amortyzacja pozostawia wiele do życzenia na trasie usianej drobnymi kamyczkami, które mocno odczuwałem przy każdym kroku. Z resztą te większe również mocno wchodziły mi tyłek od uderzania kopytami o twarde podłoże;
- Ciuchy biegowe – Od samego rana było na tyle ciepło, że poleciałem na krótko. Od wysokiej temperatury po każdym podejściu koszulka nadawała się jedynie do wyżymania;
- Zegarek Suunto Vertical – Dopiero drugi raz w boju i już wolę go zdecydowanie bardziej od poprzedniego Garmina, szczególnie pod względem baterii;
- Kije Black Diamond – Nie wiem, czy jakiś wariat zdecydował się na start bez kijów, ale ja swoje miałem i błogosławiłem na każdym podejściu. Co ciekawe, defekt samoczynnego składania się, który doprowadzał mnie do szału na Ultrakotlinie, tym razem ani razu nie wystąpił, pomimo intensywnego wbijania kijków w twarde kamienie;
- Czołówka Black Diamond Deploy 325 Run Alloy – Potrzebowałem czegoś lekkiego zaledwie na jedną godzinę biegu. Ten ważący zaledwie 39 gram maluch spisał się znakomicie, a gdy już nie był potrzebny, kompletnie nie odczuwałem go na swojej głowie. Lekki jak piórko.
KPI
- 8:26 min/km to moje średnie tempo na trasie, natomiast wyłączając postoje, średnie tempo wyszło na poziomie 7:53 min/km;
- Daje to 7,1 km/h średnio na całej trasie i 7,6 km/h w ruchu;
- Spaliłem niecałe 6 500 kcal;
- Wypiłem około 16 litrów płynów pod postacią wody, herbaty, izotoników i coli, aczkolwiek to tylko szacunek, więc mogę się mylić o litr albo dwa;
- Nie wiem ile dokładnie spędziłem w ruchu, a ile czasu zmarnowałem na przystanki, jednak z pewnością udało mi się zoptymalizować czas spędzony na punktach odżywczych, głównie dzięki pomocy ze strony Daniela;
- Średnie tętno wyszło mi na poziomie 139 ud./min, czyli mój klasyczny ultramaratonowy poziom;
- Najwyższe tętno to 203 ud./min, niestety nie zwróciłem uwagi, w którym to było momencie.
WYNIK
- Na najdłuższym dystansie wystartowały zaledwie 22 osoby;
- 18 osób (82%) odpadło na trasie lub nie zmieściło się 17-godzinnym limicie czasowym;
- Zwycięzca ukończył bieg z czasem 15 godzin i 23 minut;
- Ostatni zawodnik dotarł na metę godzinę później, 40 minut przed limitem czasowym;
- W biegu wystartowały 2 kobiety, żadna z nich nie dotarła do mety;
- Tylko dwóch zawodników wbiegło na Babią 7 razy. Obaj po limicie czasowym;
- 6 zawodników zaliczyło 6 wejść na szczyt, w tym ja;
- 7 zawodników wdrapało się na góre 5 razy.

CZY MOGŁEM TO ZROBIĆ LEPIEJ?
Dobre pytanie! Zdecydowanie zlekceważyłem ten bieg. Przebiegłem już tyle ultramaratonów, zazwyczaj kończąc bliżej podium niż końca stawki, że nawet nie brałem pod uwagę możliwości, że nie zmieszczę się w limicie czasu. Podszedłem do wyzwania na pełnym luzie, przekonany, że bez napinki spokojnie ukończę bieg w czołówce.
Teraz mogę sobie tylko pluć w brodę i rozmyślać: „co by było, gdyby…”. Gdybym dokładnie przeanalizował trasę zamiast lecieć na czuja. Gdybym przed trzecim podejściem zmienił buty na wygodniejsze. Gdybym nie zatrzymywał się na zdjęcia i nagrywanie relacji. Gdybym poprawił jeszcze kilka detali… Jednak czy to by wystarczyło, żeby zdobyć szczyt po raz siódmy przed 16:30? Nie mam pojęcia. Ten limit jest tak wyśrubowany, że nie wybacza choćby najmniejszego potknięcia.
Drugą połowę trasy Biegu 7 Szczytów przebiegłem z Michałem i doskonale pamiętam jak bardzo zazdrościłem mu supportu. Na każdym punkcie odżywczym czekali na niego znajomi, rozstawiając mu krzesełko, zapewniając suche ubranie i podając jedzenie z napojami pod nos. Takie wsparcie nie dość, że świetnie motywuje, to jeszcze znacznie ułatwia ukończenie trasy.
Tymczasem na Babiej Daniel dwoił się i troił, żebym ja nie musiał się niczym martwić na punktach odżywczych, których było naprawdę dużo, a mimo to i tak nie wyrobiłem się w limicie. Nawet najlepszy support to za mało, żeby ukończyć wyzwanie typu 8 x Babia Góra. Nadal trzeba przebierać nogami i to nie byle jak. Tutaj musi być ogień od samego początku. Sam sprzęt to i support to trochę za mało.
W sezonie 2023/2024 polskiej ekstraklasy Lechii Gdańsk nie poszło aż tak ekstra, ponieważ zakończyli rozgrywki na przedostatnim miejscu w klasyfikacji generalnej, spadając do pierwszej ligii polskiej piłki nożnej, która tak naprawdę jest drugą ligą, bo pierwszą jest wspomniana wcześniej esktraklasa. Nigdy tego nie ogarnę. Zawsze myślałem, że pierwsza liga jest pierwsza, ale jednak nie do końca. Być może właśnie dlatego biegam po górach a nie za piłką. W każdym razie ten sam sezon najlepszej polskiej ligii wygrał Raków Częstochowa, drużyna na codzień grająca mocno niedoinwestowanym stadionie miejskim polskiej stolicy sportów wytrzymałościowych w formie pielgrzymek. W konsekwencji doszło do zabawnej sytuacji, oznaczającej, że najlepszą drużyną w kraju jest zespół stacjonujący na polu, a zespół mający do dyspozyji jeden z najbardziej nowoczesnych obiektów sportowych w Polsce, stadion miejski w Gdańsku, spada do drugiej ligii. Innymi słowy osprzęt to nie wszystko. Jeszcze trzeba umieć w gałę haratać. Albo biegać, jeśli się rozmawia o biegach górskich.
Wmawiam sobie, że gdybym wszystko zrobił perfekcyjnie, dałbym radę, bo co innego mi zostaje? Przecież nie mogę tak po prostu przyznać, że jestem Lechią Gdańsk, czy inną miękką frytą, która nie daje rady ukończyć biegu w regulaminowym czasie. I tej wersji będę się trzymał!
JESZCZE RAZ?
W 2016 roku podjąłem trzecią w swojej karierze próbę złamania trzech godzin w maratonie. Wówczas zabrakło mi 33 sekund. Ten ogonek traktowałem jako formalność, którą udało mi się wypełnić rok później. Jednak było to o tyle łatwiejsze, że maraton uliczny mam pod nosem. Żeby rozliczyć się z Babią Górą, muszę znowu jechać 400 km w jedną stronę i zarwać nockę walcząc z przewyższeniami i własnym zmęczeniem, dlatego obawiam się, że w tym przypadku byłoby to odrobinę większe wyzwanie niż formalność do odhaczenia.
Z jednej strony chciałbym móc się odegrać, z drugiej nadal mam w głowie bardzo długą listę biegów, które chciałbym ukończyć, zatem niekoniecznie widzi mi się kolejne 8 wejść na górę, na której byłem już 6 razy w ciągu jednego dnia.
Obawiam się, że pomimo szczerych chęci Babia Góra pozostanie dla mnie niezdobytą. Przynajmniej 8 razy tego samego dnia.

KOSZT
- Wpisowe – 460 zł;
- Kwatera – 400 zł (za naszą dwójkę);
- Dojazd i paliwo na miejscu – 200 zł (na dwie osoby);
- Zakupy przed – 100 zł;
- Koszty na miejscu – 50 zł;
- Razem – 1210 zł (910 zł moich kosztów).
PLUSY
- Trasa – Nie bez powodu jest to Park Narodowy. Mimo krążenia się w kółko po tej samej okolicy, widoki nie przestawały zachwycać. Może to nie Tatry, niemniej otaczające lasy i wzgórza równie przyzwoicie odbierają dech w piersiach i to nie tylko z wysiłku;
- Miejscówka – Fantastyczne miejsce na odludziu, z dala od cywilizacji. Niestety, odbija się to nieco na bazie noclegowej, która do najbardziej rozbudowanych nie należy. Na szczęście bez problemu udało się znaleźć przyzwoite miejsce do spania. Po prostu nie można za bardzo wybrzydzać, bo wybór znacznie mniejszy niż w Sopocie przy Monciaku;
- Wolontariusze – To już klasyka ultra. Ci ludzie są jak z innej planety. Uśmiechnięci, pomocni, zawsze na posterunku. Serio, jakby należeli do jakiegoś klanu „yesmenów”;
- Meta – Cała Polana Stańcowa tętniła życiem! Była muzyka (nawet odrobinę zbyt głośna, ponieważ rozmowa pod metą graniczyła z cudem), był wodzirej z charyzmą prowadzącego galę oscarową, były leżaczki, knajpa, food-truck z burgerami i lodami. Jednym słowem działo się. Strefa mety pełną gębą;
- Expo – Osobiście nie byłem, mogę tylko oceniać po liczbie informacji przedstartowych. Muszę przyznać, że ilość sponsorów i partnerów biegowych, do których stoisk organizator zapraszał przed biegiem była imponująca. Aż żałuję, że nie udało mi się dojechać do biura zawodów w piątek;
- Oprawa biegu – Było dobrze, zarówno na starcie, jak i na mecie akompaniament muzyczno-werbalny stworzył unikalny klimat zachęcający do parcia przed siebie;
- Koszt – Jeszcze 2 lata wcześniej powiedziałbym, że drogo. Tymczasem inflacja zrobiła swoje i przy dzisiejszych realiach oraz 8 wizytach na punktach odżywczych, 500 zł to nawet promocja;
- Koronacja zwycięzców – Nie byłem, jednak podobał mi się harmonogram. Limit biegu ustalony był na 20:00, a koronacja miała miejsce pół godziny później. Dzięki temu nawet nad morze możnaby spokojnie dojechać w niedzielę, i to nie tylko nad Bałtyk, ale również nad Adriatyk w okolice Makarskiej.
MINUSY
- Punkty odżywcze – Być może jestem trochę rozpieszczony, niemniej brak zupy w Markowych Szczawinach za pierwszym razem naprawdę mnie zabolał. Zwłaszcza, że nigdzie nie było informacji, iż będzie dopiero po 12:00. Z taką wiedzą łatwiej byłoby psychicznie przygotować się na jazdę na suchym prowiancie;
- Oznaczenie trasy – Widzę tu pole do poprawy. O ile same biało-czerwone wstążki były ok, rozwidlenia dróg często wprowadzały zamieszanie. Wystarczyłoby dodać numerację z kilometrem trasy przy odpowiednich strzałkach, żeby wyeliminować ryzyko zgubienia się;
- Eko – Według mnie część ulotek możnaby odpuścić. Nie wiem jak większość zawodników, ja z tego nigdy nie korzystam, zawsze to ląduje w koszu. Może dałoby się wydawać ulotki zniżkowe tylko chętnym?
PODSUMOWANIE
„Serio będziesz wbiegał osiem razy na tę samą górę?” – Takie słowa usłyszałem od własnej małżonki przed startem. Szczerze mówiąc, sam zadawałem sobie wielokrotnie to samo pytanie po zapisaniu się na ten bieg. Zawsze preferowałem wyzwania z punktu A do punktu B lub zwyczajnie na jednej wielkiej pętli, tymczasem Babia kręci się wokół… Babiej Góry, kto by się spodziewał?
Z pozoru monotonna impreza, która nazwą sugeruje mistrzostwa świata dla chomików, w rzeczywistości okazuje się być piekielnie wymagającym wyzwaniem i kwintesencją tego, co w ultra najlepsze. To bezlitosny wycisk i jednocześnie pole bitewne do walki z samym sobą, z własnymi słabościami, z bólem i przede wszystkim z własną głową, na szlakach Beskidu Żywieckiego.
Tras na Babiej Górze jest dość, żeby nie znudzić się powtarzalnością. Do tego pogoda w tegorocznej edycji dopisała, a piekna czerwcowa pogoda, która nam towarzyszyła, pozwalała nacieszyć się przepięknymi widokami z samiuśkimi Tatrami na horyzoncie.
Ten bieg mnie kupił. Mimo kilku minusów uważam go za świetnie zorganizowane ultra, choć zdecydowanie nie dla początkujących biegaczy. No chyba, że ktoś wybierze krótszy dystans. Trasa 4 x Babia Góra miała bowiem dokładnie ten sam limit czasu co „ósemka”, a to już jest dystans do ukończenia nawet w stylu „turystyki biegowej”. Zresztą wyniki mówią same za siebie. „Czwórki” nie ukończyło jedynie 6 osób na 86 startujących.




Emocjonujący wpis! A ile ciekawych rzeczy można się dowiedzieć! Brawo i gratulacje :)))
Mama to zawsze dobrze posmaruje:-) Dzięki!!:*
Dam komentarz zanim przeczytam.
Odkąd posłuchałem Twojej rozmowy w BHU, przeczytałem wszystkie relacje na stronie.
Z niecierpliwością czekałem na opis tego wydarzenia i muszę przyznać, że regularnie odświeżałem stronę.
Dzięki i powodzenia w przyszłości!
Dzięki wielkie Krystian! Chyba trochę czasu Ci zajęło przebrnięcie przez wszystkie relacje;-) Daj koniecznie znać jak Ci się podobała ta z Babiej Góry.
Do zobaczenia gdzieś na szlaku!
Faktycznie lawirowanie między zadaniami w pracy i Twoim blogiem było na podobnym poziomie trudności co 8xBabia 🙂
Udało mi się zdążyć przed wszystkimi deadline`mi, więc wierzę, że w przypadku decyzji o kolejnej próbie u Ciebie, również zakończy się pozytywnie.