
W dawnych beztroskich czasach, kiedy bieganie sprowadzało się u mnie do truchtania dwa razy w tygodniu i okazjonalnego startowania na piątkę lub dychę na asfalcie, mój Sensei biegowy tytułował mnie Harpaganem. Nigdy nie zastanawiałem się nad etymologią tego słowa, uznałem że to jakiś biegowy żargon i tak się zwyczajnie mówi do ludzi, którzy mają wystarczająco mało rozumu, żeby w debiucie maratońskim atakować 3 godziny, choć nie do końca rozumiałem dlaczego, ponieważ o samym Harpaganie słyszałem tylko tyle, że był głównym bohaterem sztuki Moliera i strasznym dziadem. Niecałe 15 lat później dowiedziałem się o istnieniu imprezy o tej samej nazwie, jednego z najstarszych cyklicznych wydarzeń sportowych w Polsce, dziś określanego mianem kultowego. A to już wystarczający powód, żeby się z nim zmierzyć.
Przygotowania
29 Czerwca 2019
Krowa to rzekomo bardzo inteligentne stworzenie. Wprawdze nie miałem nigdy swojej, cieżko mi to potwierdzić i muszę się opierać na nie zawsze wiadygodnym źródle danych typu Wikipedia. Na szczęście to samo twierdzi Polska Federacja Hodowców Bydła i Producentów Mleka, pewien sklep zoologiczny z Krakowa, National Geographic i mój dobry znajomy, którego babcia miała kiedyś krowę, uznaję zatem, że określanie kogoś zwierzęciem wołowatym płci żeńskiej celem obrażenia tej osoby, nie jest najbardziej trafnym porównaniem.
O inteligencji tego bydła można znelźć sporo ciekawych artykułów. A to się szybko uczą, a to się łatwo adaptują, a to rozróżniają swoich ziomków w stadzie, niezależnie od jego wielkości, a to ogarniają drogę z obory do pastwiska i z powrotem, dzięki czemu wracają z wypasu samodzielnie, na autopilocie, odnotowując przy tym mniej kolizji niż dzisiejsza flota elektrycznych Jaguarów firmy Waymo, oferująca przewozy osobowe pojazdami autonomicznymi na ulicach San Francisco i Los Angeles.
Generalnie niezłe z nich zdolniachy, przez co istnieje obawa, że za dobre kilkadziesiąt miliardów lat, kiedy w drodze ewloucji na miejsce przednich kopyt wykształcą sobie ręce z palcami, bez problemu opanują Ziemię, a z ludzi uczynią swoich niewolników, których następnie będą doić maszynowo w ramach zemsty za poprzednie miliardy lat bycia ciemiężonymi przez człowieka. Wprawdzie ryzyko niewielkie na ten moment, ale jednak. Ja się trochę boję. Nie chciałbym być dojonym.
Na szczęście ewolucja to kawał zwyrola, który pilnuje, żeby bilans w przyrodzie został zachowany. Nie ma aż tak dobrze, że krowa się rodzi i od razu jest bystrzakiem. Na dobrą sprawę to podobnie jest u ludzi. Mały cielaczek, jeszcze zanim stanie się krową albo bykiem, jest niesamowitym nieogarem. Niewiele rozumie z otaczającego go świata, jednak nie można mu odmówić tego, że przynajmniej się stara. Kiedy widzi coś po raz pierwszy po prostu patrzy próbując zrozumiec z czym ma do czynienia. Stąd właśnie wzięło się powidzenie „Gapić się jak ciele w malowane wrota”, które to wrota nie należały do codziennosci w czasach kiedy jeszcze bydło domowe przewyższało swoją ilością łączną liczbę udomowionych psów i kotów.
To właśnie o mnie. Ja – wspomniane ciele w świecie ultra – stoję gdzies w Mazowieckim Parku Krajobrazowym i wpatruję się w mapę trzymaną w ręku – wspomniane malowane wrota. Andrzej, mój towarzysz rzuca do mnie zwięzłe „I co?”, ale zamiast odpowiedzieć, drapię się tylko po czubku głowy zastanawiając się co mu odrzec.

Żaden z nas nie ma pojęcia czego szukamy. Cztery miesiące wcześniej zapisaliśmy się na rajd przygodowy Krwawa Adventure Race, licząc na dobra zabawę. Haczyk polegał jednak na tym, że nie mieliśmy ani odrobiny doświadczenia w tego typu aktywnościach, a z formą wówczas również nie było najlepiej, dlatego zdecydowanie nie jest nam teraz do śmiechu. Nazwa naszej drużyny – Krwawi Janusze – okazała sie być wyjątkowo trafna, ponieważ ledwo udało nam się wystartować, a już po kilku minutach robimy przymusowy przystanek. Gdzieś tutaj powinien być punkt kontrolny numer 1 z perforatorem, którym należy podbić kartę startową.
Bardzo szybko okazało się, że moje wyobrażenie o wielkim pstrokatym namiocie wyraźnie widocznym z daleka i stojącym przed nim naganiaczem, który przez megafon zwołuje zawodników, żeby przypadkiem nie zabłądzili w lesie, to nie ta bajka. Musimy znaleźć coś innego, ale żaden z nas nie wie co to właściwie ma być.
Marnujemy w ten sposób kilkadziesiąt minut, próbując odnieść swoją lokalizację na papierowej mapie, aż w końcu, bardziej chyba przez przypadek, udaje nam się natknąć na nieduży biało-czerwony sześcian przypominający lampion. Przedmiot jest sprytnie umieszczony w niedużej niecce pomiędzy drzewami, przez co nie da sie go wypatrzyć z daleka. Euforia towarzysząca naszemu znalezieniu pierwszego punktu z obowiązkowych trzydziestu kazałaby pomyśleć przechodzącym obok osobom, że to tutaj jest ten owiany legendami koniec tęczy z garnkiem złota. Na szczęście w najbliższej okolicy nie ma ani żywej duszy, dzięki czemu ta fatalna imitacja wspaniałej przygody, którą udało nam się ukończyć zaledwie 8 minut przed regulaminowym limitem czasu na zawsze pozostanie naszą sekretną tajemnicą.
Pomimo naszego debiutu bez wodotrysków, bawiliśmy sie przednio, zwłaszcza jak już stało się jasne czego szukamy, dlatego jeszcze wracając do domów stwierdzamy gremialnie, że za rok zdecydowanie musimy to powtórzyć, tym bardziej, że poprawić nasz wynik raczej nie będzie trudno.
14 Marca 2020
W tą piękną słoneczną sobotę świat świętuje 373 rocznicę zakończenia wojny trzydziestoletniej, 246 rocznicę odkrycia Wysp Wielkanocnych przez Jamesa Cook’a, 139 rocznicę powstania Rumunii, wówczas nazywanej Królestwem Rumunii oraz 97 rocznicę założenia tureckiego klubu piłkarskiego Gençlerbirliği SK, który dzisiaj radzi sobie całkiem przyzwoicie pierwszej lidze tureckiej, która tak naprawdę jest drugą ligą, ale nazwaną tak dla zmyłki, bo pierwsza to Süper Lig. U nas jest tak samo i tylko taki ignorant piłki nożnej jak ja nie widzi w tym jasnej logiki, ale w sumie nie o tym ten wpis.
Tymczasem w Polsce celebrujemy 101. rocznicę utworzenia Instytutu Wojskowo-Technicznego, 73. rocznicę zmiany nazwy gminy Rychwald na Bogatynię oraz 26. urodziny Eneasza Wiewióry, słynnego polskiego szachisty, a polski Rząd wprowadza stan zagrożenia epidemiologicznego w związku z lawinowo rosnącą ilością zakażeń wirusem COVID-19 i zamyka nas wszystkich w domach. Całe szczęście, że kolejna edycja Krwawa Adventure Race najprawdopodobniej również odbędzie się w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. Przecież nikt normalny nie zakaże ludziom wstępu do lasu.
3 Kwietnia 2020
Lasy Państwowe to spoko instytucja. Ludzie cośtam się czepiają, że nepotyzm szerzą i zatrudniają tylko swoich, a w tym celu powołują fikcyjne spółki, że nieruchomości za bezcen sprzedają, jeśli się ma u nich znajomości, że billboardy stawiają nie końca zgodnie z ustawą dotyczącą zamówień publicznych, ale jednego nie można im odmówić. Dbają o nasze zdrowie. I właśnie w trosce o to zdrowie oraz przy okazji bezpieczeństwo i w dalszym ciągu rosnącą ilość zakażeń wirusem COVID-19, Lasy Państwowe wprowadzają zakaz wstępu do lasów, a Parki Narodowe pozostają zamknięte. Tyle w temacie kolejnej edycji Krwawa Adventure Race. I przy okazji więszkości innych imprez sportowych. Na tym też tymczasowo kończy się moja krótka przygoda z rajdami na orientację. Dwa lata temu sprzedałem moje serce biegom górskim i w zasadzie to nawet nie mam potrzeby szukania innych wyzwań.
4 Listopada 2024
Z wielkim zainteresowaniem słucham opowieści Maćka Kozińskiego o genezie UltraKotliny. 20 lat temu chłopaki wymyslili sobie, że okrążą na piechotę całą Kotlinę Jeleniogórską. W 2004 roku był to plan na miarę lotu w kosmos, tym bardziej, że nikt niczego podobnego w Polsce jeszcze nie robił, zatem nie było się na czym benchmarkować. Maciek słyszał jedynie o Harpaganie organizowanym na Pomorzu i kilku innych imprezach, których nazwy próbuję zapamiętać, ale z tyłu mojej głowy zagnieżdzają się konkretne słowa nie dające mi spokoju przez dłuższy czas: Harpagan… I już zaczynam czuć to przyjemne mrowienie w trzewiach. Ekstramalny rajd na orientację… Robi mi się ciepło, w końcu gdyby to był „Zwykły rajd na orientację”, raczej nie przykułby mojej uwagi. Najtrudniejszy… Bicie serca mi przyśpiesza, a oddech staje się głębszy i szybszy. Dosłownie czuję, jak komórki nerwowe zaczynają spinać poślady, żeby wyrobić z ponadprogramową ilością dopaminy, którą trzeba teraz wyproduować. Do tego wszystkiego zaczynam drapać się po rękach, w skutek narastającej gęsiej skórki. Kultowy… Jak to możliwe, że o nim nie słyszałem? Brzmi jak naprwadę przyzwoite wyzwanie i dobrze pasująca cegiełka w mojej drodze do The Barkley Marathons. Wygląda na to, że mam już plan na początek przyszłego roku.

10 Kwietnia 2025
O 15:00 wylogowuję się z pracy i przechodzę do pakowania. Mój towarzysz harpagańskiej niedoli, Daniel, będzie tu za godzinę. To wystarczająco czasu, żeby przejść przez listę rzeczy związanych z bieganiem i wrzucić te najbardziej potrzebne do wielkiego wora bez dna, następnie zrobić czystkę w lodówce zabierając odpowiednią ilość kalorii na ten przedłużony weekend, a na koniec zdążyć jeszcze odebrać dzieci z przedszkola, po raz kolejny błogosławiąc jego bliskość od mojego domu. 300 metrów to naprawdę niedużo, zwłaszcza jak się człowiek śpieszy. To myśląć, przypominają mi się ostatnie kroki Biegu Kreta, gdzie po trzech dobach miałem już serdecznie dosyć każdego metra i pomimo że sakramencko mi się śpieszyło, to jakoś nie ubywało zbyt szybko tej pozostałej odległości.
Podobnie jest rzecz się ma, gdy już jesteśmy w podróży. Niecałe 500 km autostradą brzmi sensownie, pod warunkiem, że nie jedzie się leciwą Astrą z zamontowanym rowerem na haku z tyłu. W naszym przypadku ten warunek nie jest spełniony, dlatego toczymy się dobrze ponad 5 godzin na miejsce.
W Jastrzębiej Górze meldujemy się przed 23. Trochę daleko od startu zawodów w Kostkowie, bez problemu dało się znaleźć co bliżej niż niecałe 40 km i ponad pół godziny jazdy autem, jednak uznaliśmy, że skoro już jedziemy nad morzem, to warto nad tym morzem być fizycznie i blisko. Jakkolwiek nam nie pójdzie na Harpaganie, zamierzamy w sobotni wieczór wysuszyć zwycięskie piwko na plaży, które już się chłodzi w lodówce.
11 Kwietnia 2025
Jakie to cudowne uczucie, kiedy zamiast zrywać się z wyra i biegiem ogarniać dzieci do placówek edukacyjnych, można bez skrupułów przeciągnąc się beztrosko w łóżeczku i poczekać chwilę aż organizm sam dojdzie do siebie po przespanej bez najmniejszych przerw nocy. Często mi się to nie zdarza, więc delektuję się chwilą jeszcze dobre kilka minut.
Wprawdzie idealnie też nie jest, bo to nie wakacje. Powoli muszę się zbierać do roboty. Home office home office’em, ale samo się do taczki nie załaduje. Choć narzekać nie mogę. Przy moim trybie pracy przed monitorem, jedyne czego potrzebuję do zrealizowania się zawodowo to trochę prądu i Wi-Fi. Choć to ostatnie to nie jest warunek krytyczny, co udało mi się wielokrotnie przetestować podczas różnych odmian pracy zdalnej. Home office, train office, plane office, airport office, a tym razem at the seaside office, wszystko się elegancko spina, czasami tylko jest odrobinę mniej ergonomicznie niż przy biurku, jednak najważniejsze, że się da.
Punkt 15:00 zamykam komputer i przechodzę w tryb gotowości bojowej. Na biegu będą tylko 2 punkty odżywcze, więc trzeba to wszystko dobrze zaplanować. Zostają mi 4 rzeczy, które w pełni zależą ode mnie i mogę je dobrze zrealizować, a tym samym zwiększyć swoje powodzenie w zawodach: jedzenie, pakowanie, drzemka i kupa. Kluczowe będzie żywienie oraz brak nadbagażu. Zaczynam od połączenia tych dwóch kwestii przygotowując obfity obiad, który powinien przepchnąć wszystko co zalega w brzuszku od rana. Makaron, ambrozja wszystkich biegaczy i źródło węglowodanów, z klopsikami z indyka przygotowanymi przez małżonkę, mającymi zbilansować białkiem i odrobiną tłuszczu węgiel pochodzący od kluchów. Poza tym ja zwyczajnie uwielbiam spaghetti w sosie. Z resztą penne też. I farfale, i tagiatelle, i fusilli, i rigatoni, no słowo daję, wszystkie. Do tego surówka z młodej kapusty, bogata w błonnik, co powinno skrócić czas kontemplacji w świątyni dumania.
To mój ostatni solidny posiłek. Kolejny będzie dopiero około północy na punkcie odżywczym, a następny w okolicach 8 rano. W międzyczasie będę musiał żwawo przebierać nogami i zapewnić sobie choć minimum paliwa, a zamierzam to osiągnąć tylko i wyłącznie żelami i słodyczami. Trochę eksperymentalne podejście, ale przy 100 km jestem gotów zaryzykować i postawić na lekką dietę, żeby biegło się bez obciążonego żołądka. Mam tylko obawy, jak on zareaguje, gdy będę mu implementować kolejne szaszetki kleistej i słodkiej mazi. Zazwyczaj zaczyna się buntować w okolicach setnego kilometra, więc liczę, że nie zdążę wyprowadzić go z równowagi, zanim ta cała impreza się skończy i będziemy mogli razem świętować sukces. W końcu, kto nie ryzykuje, nie pije szampana.
W oczekiwaniu, aż błonnik zacznie działać, przechodzę do przygotowania ciuchów na bieg. Jeszcze tak lekko nie startowałem. Do plecaka wrzucam tylko kurtkę, której najprawdopodobniej nie użyję oraz utensylia do biegów ultra: bidony, zapasowa czołówka, zapasowe rękawiczki i skarpetki, folia NRC, ogrzewacze do rąk, chusteczki higienieczne oraz nawilżane, saltsticki, 8 żeli, 2 batony, 2 cukierki i mistrz łowiectwa w płynie (Jägermeister – przyp. tłum.), celem ochrony przed kryzysami, które mam nadzieję, tym razem nie nastąpią. I tyle. Ma być lekko, ma być szybko, ma być w glorii i chwale. Tej wersji będę się trzymać.

Przed 16 zalegam z powrotem w łóżku, z nadzieją, że uda mi się złapać choćby krótką drzemkę. W końcu perspektywa zarwanej nocki grozi znużeniem następnego dnia, warto więc podładować baterie do pełna. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu udaje mi się zasnąć momentalnie. Jeszcze tak nie miałem, zawsze wiercę się na materacu z boku na bok zastanawiając się o czym zapomniałem i co jeszcze powinienem zrobić, a tym razem mam kompletnie czystą głowę. Nie mam presji na wynik, ponieważ nie spodziewam się tutaj dużo zwojować, w końcu to w pewnym sensie dla mnie nowa dyscyplina sportowa, więc nie myślę o rywalizacji. Zamierzam się tutaj dobrze bawić i dać z siebie 100%. Być może to jest wskazówka na przyszłość i nie ma sensu przejmować się samym biegiem przed startem.
Kilka minut po 17 bezlitosny budzik przypomina mi po co przyjechaliśmy nad morze. Zadowolony i wypoczęty wstaję z łóżka, a Daniel przygotowuje ostatni, tym razem lekki posiłek przed startem – pieczone jabłka z cynamonem i orzechami w polewie śliwkowej, przepraszając mnie, że nie kupił do tego lodów, kiedy ja się naprawdę o to nie gniewam. Wsuwamy swoje porcje w milczeniu, trzęsąc uszami, po czym przechodzę do ostatniego elementu układanki, czyli zrzucenia zbędnego balastu. Dobra współpraca to podstawa, błonnik zrobił swoją robotę, a ja swoją, dzieki czemu chwilę po 7 wieczorem, lżejszy o kilogram albo dwa, wsiadam do auta i ruszamy w kierunku Kostkowa na podbój Harpagana.
Po sprawnym obiorze pakietów na miejscu, kieruję się na boisko, skąd mamy wyruszyć na podbój okolicy. W przypadku biegów ultra temat jest prosty, czekamy na odliczanie i ruszamy jak szpaki w czereśnie, gdy tylko padnie 0. Tutaj jest trochę inaczej. Przypominają mi sie obiady na stołówce szkolnej w podstawówce, które były swojego rodzaju zawodami, ponieważ zaraz po dzwonku na długą przerwę każdy z nas biegł ile sił w nogach, żeby zająć sobie miejsce w kolejce do okienka z wydawką. Istna walka o ogień, w której trzeba było wykazać się nie tylko sprawnością fizyczną, ale również dobrym planowaniem, ponieważ czasami bardziej opłacało się pobiec na około, żeby nie utknąć w wąskim gardle pomiędzy dwoma piętrami szkoły. Czasami łapałem się do tej bardziej szczęśliwej grupy, którą pani wypuściła chwilę przed dzwonkiem z lekcji, żebyśmy mogli ustawić się grzecznie w długim wężyku dzieci, niecierpliwie czekających na zupełnie nieuroczyste otwarcie paśnika.
Wtedy paśnik, dzisiaj mapnik, a zasada działania pozostała bez zmian. Całe szczęście tutaj kolejność jest ustalona z góry i nie muszę biec do wyznaczeonego okienka. Trzeba tylko mieć właciwy numerek i zaczekać aż rozpocznie się dystrybucja map. Ja dzierżę ten z liczbą 52, co oznacza, że przy moim boksie startowym muszę się ustawić za chłopakami z 50 i 51. Wszystkim pozostałym mogę z uśmiechem powiedzieć „Pan tu nie stał!”. Na szczęście każdy grzecznie pilnuje swojego miejsca i cierpliwie czeka na swoją kolejkę.
Na 5 minut przed startem Ojciec Dyrektor tego całego zamieszania zezwala na wydanie map. Już po kilku sekundach dostaję złożoną na pół kartkę formatu A3, włożonej w foliową koszulkę. Wpatruję sie w nią, powolnym krokiem odchodząc od boksu, co chwila przekręcając ją to na jedną to na drugą stronę. Co jest? Kostkowo jest prawie idealnie na zgięciu arkusza. Jak to czytać? Zdezorientowany, zamieniam sie na powrót we wspomniane na początku cielę i liczę, że mapa przemówi do mnie w jakiś nadprzyrodzony sposób. Daniel, widząc moją nieporadność podchodzi i rzuca:
– Do góry nogami trzymasz, Daniel! – Wytrzeszczam oczy, mrugam nimi kilka razy, ale nic się nie zmienia. Przecież aż takim dzbanem nie jestem, jakie do góry nogami?! – Nie no żartuję – Dodaje mój przyjaciel po chwili, a ja nadal rozkminiam gdzie mam teraz iść, bo do startu zostało jakieś 4,5 minuty.

Po kilkudziesięciu bezsilnych wstchnięciach i wstępnym rozpoczęciem użalania się nad własnym losem jeszcze znim w ogóle ruszyliśmy w trasę, Daniel przerywa moje cierpienia wskazując palcem na konkurencję. Zobacz, zrób jak oni, wyjmij to sobie, rozłóż na ziemi, łatwiej będzie się rozeznać, a potem złóż jeszcze raz po swojemu! To tak można? Nie wpadłbym na to. Za bardzo skupiłem sie na zaplanowaniu trasy, a dopiero teraz w klęczkach widać wyraźnie jak bardzo te punkty są porozrzucane po okolicy.
Dobra, to najpierw lecę po nr 2… Albo nie, najpierw nr 3… potem nr 7… potem… nie, czekaj… potem nr 4… nie, tak też źle! 3, 4, 7… Patrzę na zegarek, zostaje 30 sekund do startu. Trudno, nie ma czasu, składam mapę tak, żeby wszystkie punkty były widoczne na jednej stronie, wsuwam arkusz z powrotem do koszulki foliowej i nadal wpatruję sie we wstępnie zaplanowaną trasę, a do moich uszu dociera odliczanie ostatnich sekund do godziny „zero”.
Jeszcze nigdy nie przeszło mi przez głowę tyle myśli równocześnie. Gdzie biec najpierw? Czy wybrałem dobry kierunek? Czy poradzę sobie z tą mapą? Czy nie zgubię się gdzieś w krzakach? Słowo daję, nie ogarniam tej kuwety. Zmiana taktyki! To jest sam początek, z pewnością są tu lepiej zorientowani ludzie w terenie niż ja. Polecę za tłumem, żeby zobaczyć jak rozgrywają to zawodowcy, a potem utrę im wszystkim nosa. Z pewnością moje zdolności logistycznego planowania pozostawiają wiele do życzenia, ale mam coś, z czym mało kto może się równać i to właśnie będzie moim przysłowiowym asem w rękawie.
Wytrzymałość wyrobiona przez ostatnie 7 lat klepania ultramaratonów i naprawdę pokaźna ilość motywacji oraz determinacji. Nie akceptuję półśrodków, nie wyznaje teorii startu treningowego. Ogień ma być dzisiaj, a kolejnego dnia zakwasy. Nie zamierzam się oszczędzać. Jestem głodny solidnego sponiewieranka. Pół roku bez startów odcisnęło bolesne piętno na moim ego, a teraz, gdy w zasadzie poczułem w ustach smak krwi, jestem gotów złoić temu całemu Harpagonowi dupsko. Będzię bolało. Mnie też, ale jego bardziej!
Harpagan
KOSTKOWO -> PK3: 3,6 km (3,6 km)

Poooooszliiii!! Spiker drze się przez mikrofon, a niecała setka zawodników, w tym ja, powolnym krokiem dopiero zmierza w kierunku linii startu. W przeciwieństwie do biegów ultra, nikt tutaj nie rzuca się przed siebie w dzikim szale. Chyba, że najlepsze kocury już poleciały, a ja zwyczajnie nie zdążyłem ich zauważyć. Większośc natomiast, podobnie jak ja, nadal wpatruje się w mapy i rozkminia odpowiedni kierunek. Niektórzy są jeszcze na klęczkach i gdyby nie arkusze rozłożone przed nimi, pomyślałbym, że modlą się o pomyślne ukończenie rajdu. W końcu każda metoda jest dobra.
Do zobaczenia za 100 km, 24 godziny macie na to. To ostatnie słowa, jakie docierają do mnie, zanim opuszczam teren boiksa w Kostkowie. Na tym etapie mapa kompletenie nie jest potrzebna, wystarczy lecieć za tłumem. Mam tylko nadzieję, że to nie jest powtórka z Wyprawy Donnera sprzed prawie 200 lat, kiedy dwóch cwanych pionierów, George Donner razem Jamesem Reedem, nakręcili prawie 100 osób, żeby skrócić sobie drogę na Dziki Zachód i zamiast Szlakiem Oregońskim i Kalifornijskim polecieć Skrótem Hastingsa przez północną część dzisiejszego stanu Utah. Karawana złożona z 23 wozów zaprzężonych w woły, 29 chłopów, 15 kobiet i 40 dzieci podążała ślepo za swoim przywódcą, zupełnie jak poplecznicy Jarosława, gdy ten wpadnie na swój kolejny genialny pomysł, niestety szybko okazało się, że trasa na skuśkę jest zbt trudna do przeprawienia się przez nią dla takiej ekipy. W konsekwencji czas podróży znacznie się wydłużył, osadników zatrzymała sroga zima w górach Sierra Nevada, gdzie musieli koczować w oczekiwaniu na roztopy, a jedyne czego doczekali to głód i śmierć. Przetrwała połowa ekspedycji i to wcale nie w stanie nienaruszonym, ponieważ większość straciła palce wskutek odmrożeń, a przeżyli tylko dlatego, że pozjadali tych, którzy nie dali rady w tych ekstremalnie trudnych warunkach.
Wprawdzie nie widzę nigdzie w pobliżu kobiet i dzieci, ani wozów z wołami, ale efekt leminga może działać wszędzie, dlatego dla pewności zerkam co chwila na mapę. Wodząc po niej palcem, trasa wydaje się banalnie prosta. Najpierw w lewo, potem w prawo, potem znowu w prawo i gdzieś po prawej będzie punkt. Lecimy! No prawie.
Spoglądam przed siebie i widzę, że zrównuję się z czołem naszego pochodu. Nie wygląda to jak wyścig. Bardziej jak procesja i tylko brak śpiewów, tańców oraz przedmiotów sakralnych utwierdza mnie w przekonaniu, że nie pomieszałem imprez. Mam wrażenie, że tylko mi się śpieszy. Większość ludzi idzie, żywo dyskutując, z pewnością o strategii na te zawody, więc już po chwili wysuwam się na prowadzenie tej pielgrzymki. Dziwne. Serio nikt tu nie leci na wynik? Może Harpagany już poleciały, w końcu na ultra też jest masa ludzi uprawiających turystykę biegową, którzy zwyczajnie chcą maksymalizować czas spędzony z naturą i cieszyć się nim, a nie tak jak ci niespełna rozumu, wśród których jestem ja, lecący bez chwili wytchnienia na złamanie karku z wywieszonym językiem tylko po to, żeby wykręcić możliwie jak najlepszy wynik. Różni ludzie, różne potrzeby, różne zestawy Panvitan i różne trasy Harpagan. Ważne, żeby na koniec dnia każdy był zadowolony.
Nie przejmuję się ekipą za mną i biegnę dalej przed siebie swoim tempem. Tyle, że miałem biec za tłumem do pierwszego punktu, a nie przed nim. Ile już przeleciałem? Gdzieś tu trzeba będzie odbić w prawo. O! Skrzyżowanie, wygląda sensownie, to chyba tu! Zadowolony truchtam dalej przed siebie, starając się odnieść swoją pozycję na mapie, dla pewności odwracam się i widzę szunr czołówek podążających drogą poprzeczną do mojej. Mało zacny początek uświadamiający mi, że to jednak jeszcze nie tutaj ten skręt. Wracam na właściwy szlak, dodając już na tym etapie dobre 500 m zupełnie niepotrzebnego dystansu.
Jakieś pół kilometra dalej docieram do wyraźnego zakrętu w lewo. Według mapy, zaraz za nim powinien być punkt kontrolny nr 3, który w pierwszej kolejności postanowiła zdobyć mniej wiecej połowa zawodników. W lesie roi się od czołówek i powtarzanych co chwila okrzyków: „Znaleźliście?!”. Jest tam tak gęsto, że nawet nie próbuję do nich dołączać. Punkt musi być odrobinę dalej, w przeciwnym razie ta ekipa już dawno by go znalazła. Intuicja mnie nie zawodzi, niewiele dalej udaje mi się znaleźć punkt kontrolny, choć muszę przyznać, że w zaistnaiłych warunkach nie było to trudne. Jeśli przy każdym punkcie będzie tak dużo zawodników, całośc pójdzie zdecydowanie łatwiej niż zakładałem.
PK3 -> PK4: 3 km (6,6 km)

Ruszam na południe, zostawiając konkurencję w tyle. Właśnie następuje coś, za co bardzo polubiłem ultra. Noc, księżyc w pełni, las i tylko ja. Nie widzę żadnego dodatkowego źródła światła, ani przede mną, ani za mną. Pustka. Żadnych odłosów miasta. Zero wyjących w górze samolotów, żadnych stukotów kół pociągowych lub tramwajowych o tory. Nigdzie nie słychać służb specjalnych na sygnale. Jedyne co dociera do moich uszu to szum lasu i odgłos pękających od czasu do czasu pod moimi stopami gałązek, a przed oczami mam jasny okrąg o promieniu kilku metrów pochodzący z mojej czołówki.
6 lat temu zarwałem swoją pierwszą nockę w górach. Zaraz przed startem Ultramaratonu Bieszczadzkiego małżonka zapytała się mnie jak ja będę biegł przez noc, przecież tam jest ciemno jak w dupie. A no właśnie tak! Nie ukrywam, miałem pewne obawy, ale bardzo szybko okazało się, że lubimy się z tym dzikim klimatem. Cieżko to wyjaśnić, w końcu dużo bardziej komfortowo jest spacerować sobie równym chodniczkiem za dnia, albo przynajmniej w blasku latarni, jednak noc w ciemnym lesie jest po prostu magiczna.
Zwłaszcza dzisiaj. Księżyc w pełni delikatnie rozświetla ciemność wokół i tworzy subtelnie przygaszone światło padające na czubki drzew. Momentami znajduje się idealnie na wprost mnie, jakby stanowił drogowskaz do dalszej wędrówki. Jest w tym wszystkim coś uspokajającego, a jednocześnie ekscytującego. Od tamtej pamiętnej nocy jaram się bardziej niż pociąg Inspiro na stacji metra Politechnika na samą myśl o bieganiu przez noc. Co więcej wygląda na to, że tutaj będzie to głównie samotny bieg, będę więc mógł czerpać z niego garściami tylko dla siebie. Muszę się jedynie oswoić z tą mapą, jeśli mam tutaj cokolwiek zwojować.
Trasa do kolejnego punktu ponownie wydaje się prosta, zaraz będzie zakręt w prawo, potem lewo, potem w prawo, potem w lewo, znowu w prawo i ponownie w lewo. Już po kilkudziesięciu metrach droga odbija w prawo zgodnie z oczekiwaniami. To łatwiejsze niż myślałem! Tym bardziej, że dalej, mniej wiecej w miejscu gdzie spodziewam się zakrętu w lewo, rzeczywiście jest zakręt w lewo! W ten sposób docieram do mojego drugiego punktu kontrolnego, który owszem jest schowany w lesie, na szczęście niezbyt głęboko, a jego element odblaskowy widoczny jest ze ścieżki. Bingo! Z ekscytacji robi mi się ciepło, więc ściągam rękawiczki i chowam je do kieszeni w bluzie. Odbijam się na punkcie 45 minut po starcie. Oby tak dalej!
PK4-> PK7: 6,1 km (12,7 km)

Droga krajowa nr 10 w Arabii Saudyjskiej o długości ponad 250 km, zwana również Pystynną Drogą, ciągnie się przez bezludne tereny Półwyspu Arabskiego bez najmniejszego zakrętu. Tak właśnie widzę moją trasę do kolejnego punktu kontrolnego. Non stop na wschód. No prawie. Cośtam trzeba jeszcze pomanewrować i przeprawić sie przez rzekę, ale generalnie zasada jest prosta.
Po niecałym kilometrze zaczynają mi marznąć dłonie. Ekscytacja nową przygodą nieznacznie oklapła, więc krew nie buzuje już tak dynamicznie w moim organizmie i konieczne jest termiczne wsparcie kończyn górnych. Sięgam do kieszeni bluzy i ze smutkiem odkrywam, że nie zapiąłem jej chowając rękawiczki kilkadziesiąt minut wcześniej. Do dyspozycji mam w tym momencie tylko jedną rękawicę, i to lewą, ale to w sumie żadna różnica, równie dobrze mogłaby to być ta prawa. Jedna szutka przyda mi się mniej więcej tak bardzo jak jedno koło w rowerze. Niby spoko, jakoś dałoby radę, ale jednak całość pozostawia wiele do życzenia.
Mogę sobię teraz dywagować, czy to pod wpływem permanentnego podskakiwania w skutek biegu rekawiczka zwyczajnie wypadła mi z kieszeni, czy postanowiła zupełnie jak te nieszczęsne niesparowane skarpetki po praniu, odwrócić się od swojej drugiej połówki i żyć od teraz szczęśliwie w równoległym rękawiczkowym świecie, pozostawiając mnie i tą drugą w żałobie. Jednak nie zmienia to faktu, że w tę piękną kwietniową noc jest relatywnie zimno, a nad ranem temperatura spadnie w okolice zera.
Na szczęście nie jestem już ultra żółtodziobem w tarzaniu się po lasach dniami i nocami, dlatego od pewnego czasu zawsze mam na stanie zapasowe rękawiczki. Te są wprawdzie cieniutkie, w sam raz na przyjemne wiosenne popołudnie, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Na dobrą sprawę w obecnej sytuacji z pocałowaniem ręki brałbym nawet bezpalczaste rękawiczki rowerowe, a za merynoski byłbym gotów stoczyć walkę na śmierć i życie.
Dobrze, że to dopiero początek zawodów i nadal jeszcze co chwila mijam innych zawodników zmierzających do punktu kontrolnego numer 4, z którego niedawno ruszyłem, więc każdego napotkanego Harpagana proszę o rozglądanie się za moją rękawiczką. Wprawdzie ciężko o bardziej pobożne życzenie niż znalezienie kompletnie czarnego niedużego przedmiotu w ciemnym lesie w środku nocy, jednak 20 lat temu też nikt nie wierzył, że Liverpool z Dudkiem w bramce wygra Ligę Mistrzów, przegrywając z AC Milanem 3:0 po pierwszej połowie, a mimo to Czerwoni pocisnęli włoski klub bez mydła, strzelając 3 bramki w 6 minut i dokładając fenomenalną obronę karnych przez Jurka po dogrywce. Trzeba być dobrej myśli. Cuda się zdarzają. Szkoda, że tak rzadko, ale coś czuję, że dziś jest noc cudów.
Niewiele dalej widzę w oddali dwóch kolejnych zawodników stojących na środku drogi, studiujących mapę. Gdy zbliżam się do nich na wyciągnięcie ręki, jeden z nich rzuca zwięzłe „Ale da się prosto!”, po czym rusza na północ ciągnąć tego drugiego za sobą. Patrzę na oddalających się Harpaganów. Po czym zerkam przed siebie, na wschód. To jest właśnie „prosto” o którym mówili. Rzeczywiście nie ma tam żadnej drogi. Jedynie pole. Ale patrząc na mapę, ewidentnie prowadzi tamtędy jakąś ścieżka. Nieaktualną mapę dali?
Marnuję chwilę nad wyborem kierunku. Skoro tu nie ma drogi, mimo że powinna być, to nie ma też gwarancji, że na okrętkę uraczy mnie jakiekolwiek klepisko. Tymczasem idąc polem ewidentnie dojdę do rzeki i to mniej więcej w miejscu przeprawy. Potwierdzam swoje dywagacje kompasem, po czym rzucam sam do siebie jedną z ostatnich sekwencji z Seksmisji: Na wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja!
Decyzja nie jest zła, chociaż ścieżki wzdłuż pola rzeczywiście nie da się tutaj uraczyć, albo przynajmniej ja nie jestem w stanie jej dostrzec, mimo że czasami człowiek widzi to co bardzo chciałby zobaczyć, choć tak naprawdę tego tam nie ma. Z tego samego powodu co piąty Polak i co dziesiąta Polka widzi w Mentzenie zbawcę narodu. Niemniej brak intensywnych opadów w ostatnich dniach pozwala mi pokonać ten rolny odcinek bez ugrzęźnięcia pomiędzy kartofelkami czy czymkolwiek co tutaj wyrośnie za kilka tygodni.
Mija zaledwie kilka minut i już melduję się nad rzeką. Wprawdzie nazywanie tego cieku wodnego w ten sposób to raczej mocna nadinterpretacja, jednak nadal jest on zbyt szeroki, żebym dał radę go przeskoczyć. Nie mam wyjścia, muszę znaleźć tą przeprawę.
Próbuję się rozejrzeć to w lewo, to w prawo, jednak przy zaistniałych warunkach niewiele jest do podziwiania. Temperatura spadła już w okolice 0°, Matka Natura robi swoje, więc strumyczek paruje sobie w najlepsze tworząc warstwę powietrza o wilgotności rodem z dżungli amazońskiej o poranku, przez co na usta ciśnie mi się jedno zwięzłe określenie zaczynające się na „k” i kończące się na „a”, czyli: „kurcze, mgła”.

Para wydostająca się z moich ust przy każdym wydechu w połączeniu ze światłem czołówki i wszechobecnym mlekiem w gazowym stanie skupienia ogranicza moją widoczność do minimum. Zostaje mi znalezienie drogi na czuja. W lewo albo w prawo. Na dwoje babka wróżyła. Niech będzie w lewo!
Zaledwie po kilkudziesięciu metrach dochodzę do wniosku, że to zły kierunek, ponieważ kompas twierdzi, że zmierzamy na wschód, a ja jeszcze nie przekroczyłem rzeki, co oznacza że jestem bardziej na północ niż zakładałem. Wracamy!
Chwilę później staję na wprost przewróconego w poprzek rzeki drzewa. Serio? Tędy? Bez poręczy? No nie wierzę! To jest moja przeprawa? Oczywiście jak na złość w okolicy nie ma ani żywej duszy, żeby utwierdzić się przekonaniu, że to właściwa droga. Niby drzewo jest dosyć szerokie, ale co jeśli też śliskie? Raczej się nie zabiję, spadając do tego strumyczka zaledwie 2 metry niżej, ale orzeźwiająca kąpiel to ostatnia rzecz na jaką mam ochotę w tym momencie. Mgła nadal mocno ogranicza widoczność, więc wytężam słuch z nadzieją że usłyszę jakieś kroki. Nic. Cisza. Noc. Tylko moje własne spokojne oddechy.
Nie chcę marnować więcej czasu. Prawie jak ruski saper szukający miny lądowej, nieśmiało wyciągam najdalej jak mogę przed siebie jedną nogę i szuram butem po korze leżącego przede mną drzewa testując przyczepność i sprawdzając jak bardzo niska temperatura wpłynęła na parametry ślizgowe tej prowizorycznej przeprawy rzecznej. Wygląda na to, że nie jest źle. Niemniej karcę samego siebie w myślach za asfaltowe buty, w których postanowiłem pocisnąć Harpagana.
Moje Mizuno Skyrise spisują się znakomicie na długich dystansach, a ich konstrukcja zapewnia nieprawdopodobny komfort dla moich królewskich stóp. Producent zapewniał mnie, że but dopasuje się do kształtu moich stóp, a lekkie, sprężyste i fikuśnie nazwane pianki w podeszwie zapewnią mi amortyzację oraz płynność ruchu, o jakich nie śniłem, przy okazji dbając o stabilność kroku. Trochę zalatuje upierdliwą reklamą na YouTube, której nie da przewinąć i trzeba jej wysłuchać do końca, tak naprawdę mając te wszystkie atrybuty głęboko w poważaniu. Brakuje jedynie na wpół roznegliżowanej Joanny Krystyny Klepko, wyśpiewującej w rytm The Rythm of the Night jakiegoś wpadającego w ucho hasła w stylu „Bo-but-Mizuno-kauczuk-ma! Oł-jee!”, które z przyzwyczajenia będę sam sobie nucić pod nosem przez kolejne lata.
Jednak doświadczony ultras z łatwością wyłapie, że w tym cudownym opisie buta biegowego brakuje jednego wyjątkowo istotnego dla biegania w terenie aspektu. Minowicie chodzi o wzmiankę, że podeszwa jest wykonana ze specjalnej mieszanki kauczuku wzmocnionego krzemionką i jakimiś innymi składnikami, o których nie mam pojęcia, a szerzej znanej opinii publicznej jako Vibram Megagrip. Ten opracowany przez Włochów w 2013 roku patent zapewniający rzekomo wyjątkową przyczepność, także w przypadku mokrych nawierzchni jest bazą dla terenowych Mizuno Daichi, które początkowo chciałem założyć na ten bieg. Jednak uznając, że mało będzie tutaj poruszania się po zdradliwej nawierzchni, zdecydowałem się na krążowniki Skyrise, od których w tym momencie zależy moje powodzenie w Harpaganie. To jest ten moment, kiedy byłbym gotów odpuścić komfort moich stóp na całej trasie w zamian za gwarancję przekroczenia strumyka bez konieczności wodowania.
Niestety trochę za późno na zmianę zdania. Czas leci, a skupiłem na tej przeprawie całą moją uwagę, zupełnie zapominając, że być może gdzieś tam kawałek dalej jest jakaś bardziej przyjazna dla użytkownika przeprawa przez rzeczkę. Wypuszczam szybko powietrze z płuc, rozkładam szeroko ręce, żeby łatwiej było mi utrzymać równowagę i powolnym krokiem stawiam nogę za nogą na wielkim pniu drzewa.
Zaledwie kilka sekund poźniej staję suchymi stopami na drugim brzegu, ponownie wykonując pełny wydech. Nie było to żadnym ponadprzeciętnym osiągnięciem, choć zwieracze miałem ściśnięte bardziej niż krokodyle szczęki podczas ataku na ofiarę, a mimo to jestem gotów przyznać, że sam Philippe Petit, który 1974 roku przeszedł na metalowej linie rozciągniętej pomiędzy bliźniaczymi wieżami World Trade Center, balansując swoim ciałem 400 metrów ponad ziemią, byłby ze mnie dumny. Z resztą, Francuz sam powiedział po swoim wyczynie, że to w sumie nie było trudne, musiał tylko wziąc swoją tyczkę do utrzymywania równowagi i wejść na linę. To tak jak u mnie, jedynie z tą różnicą, że ja nie miałem tyczki.
Pozwalam sobie na chwilę wytchnienia, żeby uspokoić wywindowane do absurdalnych poziomów tętno, więc konsumuję pierwszy żel energetyczny z moich żelaznych zapasów i już po chwili ruszam dalej na wschód, odbijając delikatnie na południe, żeby dotrzeć do drogi asfaltowej, którą muszę pokonać mniej więcej kilometr.
W połowie tego odcinka wpadam na genialny pomysł skrócenia sobie trasy. Zamiast lecieć na południowy zachód jeszcze 500 metrów tylko po to, żeby odbić na wschód, postanawiam przeprawić się od razu w kierunku południowo wschodnim przez skromnie wyglądający lasek po mojej lewej stronie. Początkowo nie stanowi to większego problemu, jednak nie od dziś wiadomo czego jest więcej, im dalej wejdzie się w las. Co więcej, poza co raz większym zagęszczeniem drzew, cała ściółka usiana jest suchymi gałęziami i krzaczkami do wysokości kolan. Niby nic, jednak po 300 metrach zadzierania nóg wysoko do góry, żeby móc relatywnie pewnie stawiać kolejne kroki, przypominają mi się lekcje wychowania fizycznego w szkole, kiedy sor do „wuefu” męczył nas skipami A, wmawiając jak to teraz poprawi się nasza dynamika i szybkość ruchu. Nienawidziłem tego ćwiczenia. 25 lat później niewiele się zmieniło w tym aspekcie.
Ostatecznie docieram do docelowej ścieżki, ale mam wrażenie, że droga na około zajęłaby mi zdecydowanie mniej czasu, dlatego nie zamierzam już więcej skracać sobie trasy. Uklepię trochę więcej kilometrów, ale będę w stanie zrobić to zdecydowanie szybciej, a na tym mi przede wszystkim zależy, jeśli mam cokolwiek tutaj ugrać.
O 22 udaje mi się odbić na trzecim punkcie kontrolnym, co ponownie nie było trudne, ponieważ ten znajduje sie na ścieżce, więc nie trzeba wchodzić głębiej w las, co więcej natknąłem sie też na grupkę innych zawodników biegnących w przeciwnym kierunku, co ułatwiło mi odnalezienie właściwego kierunku.
PK7 -> PK12: 3,3 km (16,0 km)

Trasa do kolejnego punktu jest relatywnie prosta, przynajmniej przez jej większą cześć. Niestety to ta mniejsza okazuje się kluczowa. Po przeroczeniu drogi asfaltowej z Zelewa do Kochanowa, wchodzę ponwnie do lasu i zaczynam się zastanawiać jak znaleźć kolejny punkt. Nawet na miniaturce mapy nie ma zaznaczonego najmniejszego kawałka ścieżki. Jedyna sensowna informacja jaką mam to położenie punktu na górce. Wprawdzie to nie Bieszczady, trochę łatwiej się ogarnąć, niemniej pomniejszych górek w jest tutaj na pęczki, a noc w lesie znacznie utrudnia orientację.
Na szczęście opatrzność nade mną czuwa, najwyraźniej świeżaków obowiązuje jeszcze taryfa ulgowa, ponieważ w oddali dostrzegam kilka jasnych punktów. Światło! Ludzie! Cywilizacja! W kupie siła, więc przyśpieszam kroku, żeby móc wziąć udział w grupowych poszukiwaniach punktu kontrolnego, co zdecydowanie przyśpieszy osiągnięcie celu.
Już po kilku chwilach zrównuję sie z wesołą kompanią 6 chłopaków, którzy w przeciwieństwie do mnie nie śpieszą się zupełnie. Żwawym marszem prą przed siebie i sprawiają wrażenie doskonale zsynchronizowanego zespołu. Jeden z nich co kilka kroków odlicza ilość metrów pozostałą do punktu, dwóch świeci latarkami halogenowymi na boki, zakładam że w nadziei dojrzenia elementów odblaskowych naszego miejsca docelowego, dwóch prowadzi sprawiając wrażenie jakby znali położenie punktu z dokładnością błędu odczytu urządzenia GPS, a jeden osłania tyły analizując mapę.
To mogłaby być moja rola, gdybym startował zespołowo. Od prawie dwóch godzin wpatruję się w ten kawałek papieru, z nadzieją że jakieś bóstwo przemówi do mnie i wskaże mi drogę. Niestety nie kojarzę ani jednego herosa z żadnej mitologii, który byłby utożsamiany z kartografią, zatem jestem najwyraźniej skazany na samego siebie. Ale może dałoby radę połączyć siły z chłopakami?
Próbuję zagadać do zespołowego nawigatora, jednak jest on na tyle pochłonięty lekturą rzeźby terenu, że niespecjalnie jest zainteresowany pogawędką ze mną. Moje kolejne próby nawiązania kontaktu przekonują mnie, że nie w smak im, że ktoś się do nich dokoptował, dlatego nie naciskam. Nie musimy być kumplami. Też wolę rywalizację, choć nie uważam że jest coś złego w tym, że kawałek trasy pokonamy razem. W 7 osób a nie w 6. Aczkolwiek ja tu pierwszy raz jestem, być może czegoś nie ogarniam.
W każdym razie dosyć szybko dociera do mnie ukryty przekaz wymownego milczenia po stronie kolesia, do którego próbuję zagaić, dlatego już więcej go nie męczę. Całe szczęście, niecałe 2 godziny od startu odbijam się na moim czwartym punkcie kontrolnym, dosłownie moment po chłopakach z sześcioosobowego zespołu i na tym kończy się nasza krótka wspólna przygoda.
PK12 -> PK8: 6,3 km (22,3 km)

Teraz już będzie z górki. Wystarczy lecieć prosto na południe, żeby dotrzeć do przelotówki, którą podążając na zachód dotrę do kolejnego punktu kontrolnego. Wracam więc do swojej prędkości przelotowej i zostawiając chłopaków w tyle, mogę się delektować samotnym biegiem.
Radość moja nie trwa długo, gdyż już po chwili doganiam kolejnego zawodnika, który leci pojedynkę i najwyraźniej aspiruje do podium. Już samo to, że biegnie i to całkiem żwawo, plasuje go w części tych bardziej zdziczałych harpaganów, którym zależy na przyzwoitym wyniku. Swój chłop! Ciekawe czy odrobinę bardziej rozmowny niż poprzednia ekipa? Nie sprawdzę, to się nie przekonam.
Zaczynam mocniej przebierać nogami i gdy jestem już w komfortowym zasięgu słowa, droga którą biegniemy skręca w prawo, na północ, a dzik przede mną wydaje się tego nie zauważać. Ładuje przed siebie prosto przez pole. Ja chwilę się waham. Jeszcze niecałą godzinę temu zarzekałem się, że już więcej nie skrócę sobie drogi, tym bardziej, że na mapie nie widać na wprost żadnej ścieżki. Na okrętkę będzie niewiele dalej, jakieś 300 metrów na północ, a potem 500 na południowy zachód. Jeszcze przez chwilę spoglądam na jego czołówkę powoli znikającą za niewielkim wzniesieniem kartofliska, po czym odbijam w prawo. Wolę sie trzymać swoich zasad. Nie mam pewności czy gość wie co robi, a ja kolejny raz nie zamierzam się męczyć dzikimi przejściami.
Kilkaset metrów dalej staje się jasne, że mój pomysł nie był totalnie beznadziejny. Biegnąc komfortowym i równym klepiskiem dosyć szybko docieram do górki, na szczycie której znajduje się punkt kontrolny, natomiast u jej podnóża spotykam zwodnika, który znikł mi za polem uprawnym, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że próba spulchniania i wyrównywania gleb na okolicznych gruntach ornych butami trailowymi, albo nawet asfaltowymi, jeśli przede mną pomyka równie pomysłowy Dobromir jak ja sam, nie jest najlepszym pomysłem i lepiej zostawić to profesjonalistom zaopatrzonym w specjalistyczny sprzęt rolniczy typu pług albo bronkę.
Zrówujuję się z moim konkurentem, podbiegającym właśnie pod górkę. Na moje pytanie czy znalazł punkt, mruczy coś pod nosem i wskazuje na szczyt wzniesienia, tym samym potwierdzając poziom swoich chęci do nawiązania kontaktu z osobą trzecią na poziomie zbliżonym do poprzedniej ekipy. Gdy spoglądam w tamtym kierunku, dostrzegam błysk elementu odblaskowego.
PK8 -> PK11: 4,1 km (26,4 km)

Po ponad 2,5 godzinach od startu mam już zdobyte 5 punktów. Jeszcze przed chwilą byłem przekonany, że w drodze do szóstego będę mieć towarzystwo, ale Marcin, bo takie imię widniało na numerze startowym przed chwilą poznanego kolesia, po sforsowaniu chaszczy i dotarciu do ścieżki bez zawahania odbija na północ. Już drugi raz odprowadzam wzrokiem jego czołówkę, przy okazji kwestionując w myślach obraną przeze mnie strategię. Może lepiej zostawić punkt 11 na później i pobiec za nim? Ale przecież nie mam pojęcia, które punkty on ma już zaliczone. Co więcej już raz się okazało, że moja koncepcja niekoniecznie jest od czapy. Jeszcze przez chwilę biję się z myślami, po czym ruszam na południe zgodnie ze swoim pierwotnym planem.
Do kolejnego punktu ciężko nie trafić. Trasa jest relatywnie prosta, a mimo to co chwila przystaję i zerkam na mapę odnosząc charakterystyczne punkty w mijanych przeze mnie miejscach. A to zakręt jeden za drugim, a to odnoga, a to odcinek w konkretnym kierunku. Zdążyłem się już oswoić z mapą i co raz łatwiej przychodzi mi znalezienie zaczepienia. Jedyne z czym mam problem to akomodacja oczu.
Po kilkudziesięciu sekundach ślęczenia w mapę oświetloną jaskrawym blaskiem czołówki, przeniesienie wzroku na ciemny las przede mną to istna terapia szokowa dla soczewek w moich oczach. Może to już ten wiek, że nie wszystko działa tak jak powinno, wszak czwórka z przodu zobowiązuje, niemniej jakoś muszę sobie z tym problemem poradzić. Przy pierwszym spojrzeniu w mrok jedyne co widzę to wielka ciemna plama. W zasadzie nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę, że jestem sam w nocy w lesie, jednak doświetlam sobie krajobraz przede mną czołówką, a mimo to efektów brak. Mrugam uparcie powiekami z częstotliwością większą niż wycieraczki samochodu na najwyższych obrotach podczas oberwania chmury, z nadzieją że zdolności skupiające moich soczewek powrócą do normy, ale niestety działa to trochę jak Internet Explorer. Gdy już mi się wydaje że system się zawiesił i jedyne co mi przychodzi do głowy to twardy reset, wzrok zaczyna się przyzwyczajać do nowych warunków, a ostrość widzenia umożliwia mi dalsze przemieszczanie się przed siebie bez ryzyka bliskiego spotkania trzeciego stopnia z glebą lub co gorsza pobliskim drzewem.
Gdyby to była jednorazowa akcja, nawet nie zwróciłbym na to uwagi, ale ponieważ ja co chwila zerkam na mapę, na zmianę odrywając od niej wzrok, robi się to naprawdę irytujące i do tego stopnia mnie to spowalnia, że po chwili odwracam się zdezorientowany, ponieważ słyszę za sobą kroki, a gdy spoglądam za siebie, dostrzegam światło czołówki.
Tego się nie spodziewałem. Jeszcze mnie tutaj nikt nie dogonił, więc zaczynam się zastanawiać co to za kocur. Choć na dobrą sprawę wlokę się od pewnego czasu jak dżdżownica, ponieważ poza przystankami na analizowanie kartografii zrobiłem również przerwę na siku, przewiązanie butów, posiłek regeneracyjny w formie kolejnego żelu energetycznego i aplikację kapsułki mineralnej, która w połączeniu z pozostałymi 10 pigułami z elektrolitami pozwoli mi uniknąć skurczów w dalszej części wyścigu.
To wszystko razem do kupy przełożyło się na zdecydowane wydłużenie moich międzyczasów, więc pojawienie się grupy pościgowej nie powinno mnie zanadto dziwić. A jednak dziwi. Tym bardziej, że okazuje się, że jest to jednoosobowa ekipa złożona z tego samego Marcina, który na poprzednim punkcie pobiegł w zupełnie drugą stronę niż ja. Mój zdezorientowany umysł w reakcji obronnej zaczyna generować przeróżne ciekawe teorie skąd on mógł się tutaj wziąć.
Mogłem wpaść w dziurę czasoprzestrzenną, przez co mimo, że przebieranie nogami z mojej perspektywy wydawało mi się żwawe, tak naprawdę przypominało rajd ślimaka pomiędzy główkami kapusty. Trochę naciągane, ale widziałem jak to mniej więcej działa w Interstellar, Star Treku, Gwiezdnych Wrotach i Thorze, choć ten ostatni niekoniecznie jest najlepszym odzwierciedleniem zasad działania astrofizyki, jak z resztą wszystkie filmy Marvela. Z całym szacunkiem do Marvela, bo na mało którym filmie bawiłem się tak dobrze, jak na Endgame.

Marcin mógł również zdobyć kolejny punkt rowerem, jednak to również trochę naciągana teoria, ponieważ stacji Veturilo brakuje nawet w samym Kostkowie, nie wspominając o otaczających je lasach, więc koleś musiałby porozrzucać sporo tych rowerów na obszarze zbliżonym do aglomeracji warszawskiej.
Ewentualnie może testować najnowszy wynalazek Tomasza Patana, czyli Airbike. Podniebny ścigacz wykorzystujący sprężone powietrze i mikroturbiny w powodzeniem pozwoliłby na manewrowanie pomiędzy drzewami. Aczkolwiek rzekomo na razie istnieje tylko jeden egzemplarz i nadal jest w fazie testów. Z drugiej strony pytanie kto go testuje i gdzie.
Możliwe też, że jest ich dwóch, braci bliźniaków, robiących trasę razem. Cały czas kręcimy się wokół Kostkowa, więc można by ustalić strategiczne punkty, w których jeden z nich odpoczywa, podczas gdy ten drugi leci na złamanie karku. A co jeśli to są trojaczki? Wtedy to już w ogóle można zdominować całe zawody i rok w rok zgarniać tytuł Harpagana nad Harapagany.
Najbardziej przemawia do mnie ostatnia wersja, aczkolwiek pozostałych również nie wykluczam. Może powinienem to gdzieś zgłosić? Może ktoś to powinien sprawdzić? Jednak ciężko to będzie zweryfikować, a tak już na poważnie, to może czasami trzeba wziąć na klatę fakt, że może się trafić ktoś szybszy, mocniejszy i bardziej wytrzymały ode mnie? Postanawiam zatem nie knuć teorii spiskowych i dalej robić swoje. Póki piłka w grze, czy może raczej póki igła magnetyczna nadal wskazuje kierunek biegu, wszystko może się jeszcze odwrócić.
Tymczasem rzeczywistość okazuje się być znacznie bardziej banalna, otóż Marcin twierdzi, że pomylił drogę. Nie domyśliłbym się. Myślałem, ze tylko mi się to tutaj zdarza. W każdym razie kolejne kilkaset metrów pokonujemy wspólnie, aż docieramy do wąwozu gęsto usianego małymi przesuszonym drzewkami. To gdzieś tutaj powinien znajdować się punkt kontrolny.
Zerkam na mapę i z przerażeniem stwierdzam, że od tego trajkotania do mojego towarzysza odrobinę się pogubiłem i ciężko mi się odnaleźć w terenie. Natomiast on napiera pomiędzy rachitycznymi krzaczkami z pewnością siebie godną sprzedawcy Thermomixa wchodzącego do obcego domu (rzekomo jak już wejdą to klient zazwyczaj kupuje), powtarzając pod nosem coś o tym że przecież ten punkt powinien gdzieś tutaj być. W sumie tyle to i ja wiem, ale ponieważ on najwyraźniej bardziej skupiał się na nawigacji niż na rozmowie ze mną i jest w stanie zdecydowanie lepiej ode mnie odnieść naszą pozycję na mapie, co z resztą w zaistniałej sytuacji wcale nie jest spektakularnym sukcesem, postanawiam nie wtrącać się i idę za jego krokami.
Mija zaledwie kilka chwil błądzenia po wąwozie, a ja zamiast skupiać się na zadaniu, wracam wspomnieniami do Biegu Kreta. Przypomina mi się Boracza. Niewielkie, zaledwie 100-metrowe wzniesienie w okolicach Boguszowa potraktowało mnie wówczas równie życzliwie jak ten wąwóz tutaj. Nie byłem w stanie odnaleźć drogi, a z opresji wyciągnęła mnie Ania Kurpiewska, która w przeciwieństwie do mnie wpadła na pomysł rekonesansu trasy przed biegiem.
Historia lubi się powtarzać i podobnie jak na Boraczy, tak i tutaj wszechobecne chaszcze i krzaczory samym swoim istnieniem są zaprzeczeniem faktu, jakoby ktokolwiek kiedykolwiek tutaj dotarł i umieścił punkt kontrolny. Chyba że z czystej ludzkiej złośliwości. Nie ma tu żadnej ścieżki, nie wiadomo za bardzo gdzie iść, tym bardziej jeśli jest się gamoniem takim jak ja i uparcie chce się utrzymać dobre relacje, zamiast skupić się na właściwej robocie.
Jednak szczęście na Harpagnie całkiem nieźle mi sprzyja. Podobnie jak w przypadku mojego czwartego punktu, który zdobyłem dzięki podczepieniu się pod grupę zespołu sześcioosobowego, tak teraz drepczę kilka kroków za Marcinem który już wkrótce odbija się na punkcie kontrolnym, a ja dosłownie chwilę po nim.
PK11 -> PK1: 5,3 km (31,7 km)

Na najdalej wysunięty na południe punkt dostaliśmy się od strony północnej. Nie potrzeba wyjątkowych zdolności orientacji w terenie, żeby wiedzieć gdzie teraz należałoby się udać. Zanim jednak zdążam odwrócić się w kierunku, z którego przyszliśmy, widzę że Marcin rusza dalej na południe. Patrzę na niego ze zdziwieniem. Ale jak to? Jakiś skrót ogarnął? Co to za skrót, że na okrętkę prowadzi? Bez sensu!
Tymczasem mój konkurent zatrzymuje się niewiele dalej i kuca. No tak! Wodopój, który organizatorzy umieścili nie do końca po drodze. Mimo to, jestem zmuszony również skorzystać. W moich bidonikach przy obecnym stanie ledwo daje się usłyszeć charakterystyczny chlupot cieczy. I tak jestem z siebie dumny, ponieważ ostatni raz tankowałem ponad 3 godziny temu, a zalediwe litr wody wystarczył mi na dojechanie aż tutaj, jednak obecnie nie mam innego wyjścia jak również udać się do źródełka.
Tutejszy punkt nawadniania zupełnie nie przypomina tych dobrze mi znanych z biegów ultra. Nie ma bufetu ani wolontariuszy. Nie gra muzka, nie ma ławeczki do posadzenia własnego tyłka i odsapnięcia choć chwilę. Na podmarzniętej ziemi leżą rozrzucone pięcilotrowe baniaki, których zawaratość z pewnością bym błogosławił w upalny letni dzień. Niestety obecnie, w nocy, gdy temperatura oscyluje w okolicach zera, rześka i już prawie gęsta ciecz wręcz zniechęca mnie do ugaszenia pragnienia.
Mimo wszystko nie mam wyjścia. Polak nie kaktus i tak dalej. Próbuję zatankować bidony i wmawiam sobie, że woda od chlupotania w trakcie biegu cokolwiek ogrzeje się mechanicznie, choć testowałem to już wielokrotnie na biegach i wiem, że nie zauważę nawet najmniejszej zmiany. Kiedyś nawet się uparłem i spróbowałem to policzyć.
Potrzeba ponad 4000 Dżuli do podgrzania 1 kilograma wody o 1 stopień. Na Harpaganie się nie oszczędzam i jak na razie cisnę ze średnią prędkością 6:40 min/km. Zaokrąglam trochę, żeby łatwiej się liczyło. To daje 2,5 m/s. Wprwadzie nie jestem w stanie utrzymać stałego tempa dla wody w bidonach. Jego wartość się zmienia, gdyż ta odbija się od ścianek i momentami pozostaje w nieważkości. Efektywna średnia prędkość będzie z pewnością dużo niższa, ale zaokrąglam, żeby łatwiej się liczyło. Teraz wystarczy tylko podstawić te dane do wzoru na energię kinetyczną i już wiem, że pojedynczy krok generuje niewiele ponad 1,5 dżula. Nadal zaokrąglam, żeby ławtiej się liczyło.
Zatem w warunkach laboratoryjnych wystarczyłoby wykonać jakieś 130 000 kroków i mógłbym zaparzyć sobie herbatkę, a pewnie tyle mniej więcej uda mi jeszcze się nabić do mety. I wtedy zamiast szampana, będę mógł sobie zaserwować Earl Grey’a. Niestety Harpagan to nie odpowiednik Ineos 1:59 Challange, a ja nie jestem w żaden sposób spokrewniony z Eliudem Kipchoge, przynajmniej o ile mi wiadomo. To nie warunki laboratoryjne, tylko bezlitosna, wiosenna, chłodna noc w lesie, w trakcie której jedyny realny sposób na ogrzanie wody, jaki mi przychodzi do głowy to podgrzanie jej w czajniczku, aczkolwiek akurat nie mam żadnego przy sobie, lub wsadzenie sobie tych bidonów w gacie. Jednak aż tak zdesperowany nie jestem. Będę pić zimną. Najpierw jednak muszę ją zatankować i tu pojawiają się kolejne schody.
Przez dobre kilku lat w biegach ultra towarzyszyły mi moje nieśmiertelne żółte bidoniki, z którymi łączy mnie specyficzna więź emocjonalna. Uwielbiam je, niestety przy dłuższych wyzwaniach typu Bieg Kreta, albo nawet Bieg 7 Szczytów, trwających dłużej niż czas podróży pociągiem IC Przemyślanin ze Świnoujścia do Przemysla, zwyczajnie za bardzo uwierają mnie w cycki. Dlatego uległem namowom cioci Ewy, która otoczyła mnie swoją opieką na wspomnianym już Biegu Kreta i zainwestowałem w Camelbacki. Buteleczki rzekomo zaprojektowane specjalnie dla mnie, jak z resztą wszystko na świecie z czym mam ostatnio styczność, wyprodukowane bez BPA, BPF i BPS i kto tam wie czego jeszcze, ale przede wszystkim mięciutkie. Nie wiem jak odczuwają je inni uzytkownicy, ale na moich piersiach leżą idealnie. Są prawie jak podpaski Always. Dopasowują się do kształtu ciała. Mimo, że nie są cienkie i dyskretne.
W boju sprawdzają się jeszcze lepiej niż moje poprzednie żółte bidony. Camelbacki rzecz jasna, a nie podpaski Always. Mają jednak jeden szkopuł. Ich konstrukcja jest spiczasta u dołu, żeby można było z nich wycisnąć ostatnie krople życiodajnej wody. Niestety to samo rozwiązanie powoduje, że w przeciwieństwie do moich dotychczasowych buteleczek, nie da się ich postawić. I to jest właśnie ten moment, kiedy po raz kolejny zadaję sobie pytanie jak to możliwe, że człowiekowi w drodze ewolucji nie wykształciła się dodatkowa para rąk. Przecież to by było cudowne rozwiązanie. Możnaby dziecko nosić na rękach i obiad gotować równocześnie. Albo odkurzać mieszkanie i w tym samym momencie przestawiać na bok krzesło. Pompki też z pewnością łatwiej by się robiło. Albo tak jak Goro z Mortal Kombat… nie do dobra, aż tak bardzo to nie jest konieczne… Ale możnaby przykładowo trzymać Camelbacka i nalewać sobie wodę z pięciolitrowego baniaka. Mogę wymyślić od ręki naprawdę dużo sytuacji, w których ponadprogramowe kończyny znacznie ułatwiłyby życie, ale przecież to nie o tym ten wpis.
Przy pierwszym bidonie los jest dla mnie łaskawy, bo Marcin sam postanawia mi pomoc i napełnia mój bidon, podczas gdy ja go trzymam. Niestety zanim zdążam wyciągnąć drugi, on już znika w ciemnym lesie, nie tracąc cennego czasu na zapewnienie mi odpowiedniego nawodnienia na czas całych zawodów. Konkurencja. Rywlizacja. Rozumiem.
Próboję sobie poradzić sam, ale efekt jest mniej więcej taki, jakbym był Sasinem próbującym zorganizować wybory kopertowe. Wszystko idzie nie tak jak powinno, a ja uśmiecham się udając, że całość jest pod kontrolą, tymczasem w głowie hulają mi same niecenzuralne myśli. Oblewam sobie ręce razem z rękawami, buty oraz spodnie. Dłonie momentalnie mi kostnieją od kontaktu z lodowatą cieczą, a ja zaczynam dygotać z zimna. Czym prędzej zakręcam Camelbacki i ruszam w dalszą drogę, wiedząc, że ogrzanie wody w biegu graniczy z cudem, ale już ogrzanie własnego ciała jest w moim zasięgu.
Droga do kolejnego punktu kontrolnego jest relatywnie prosta, więc włączam tryb autopilota i zdecydowanie przyśpieszam wykonując energiczne wymachy ramionami oraz dokładam do tego naprzemienne zaciskanie i otwieranie pięści, żeby jeszcze bardziej pubudzić krążenie, a tym samym przyśpieszyć podnoszene temperatury swojego ciała. Niestety mój organizm nie posiada funkcji ogrzewania postojowego, więc dosyć długo chwilę muszę się gimnastykować w ten niezręczny sposób, żeby odczuć jakiekolwiek efekty. Z pewnością moje kocie ruchy nie przypominają teraz sportowca półamatora, a bardziej paralityka, jednak najważniejszy jest rezultat końcowy, a mi bardzo zależy, żeby zrobiło mi się cokolwiek cieplej.
Jestem tak skupiony na tej skomplikowanej koordynacji ruchowej, że nawet nie zauważam, kiedy z mroku przede mną wyłania się oświetlony namiot. Punkt odżywczy i kontrolny w jednym! Bosko! Przynajmniej odpada mi buszowanie po lesie w poszukiwaniu kolejnej chorągiewki!

Dopadam do paśnika, gdzie obsługa częstuje mnie kiełbaską z grilla, którą obficie polewam ketchupem i musztardą. Dopiero przy pierwszym kęsie uświadamiam sobie jak bardzo mnie wygłodziło minione 30 km i 4 godziny. Jednak na samych żelach energetycznych raczej nie dojadę do mety, więc ze smakiem pochłaniam idealnie wypieczone, nadal ociekające tłuszczykiem pęto, zagryzając je chlebkiem, który nawet bez masełka powoduje, że trzęsą mi się uszy zupełnie jakbym nie jadł od wczoraj.
Przepyszne to było. Ale zjadłbym coś jeszcze. Jednak boję się, że druga kiełba za bardzo obciąży mi żołądek i będzie mi się trudno biegło. Co tu jeszcze macie? Pasta jajeczna? Jedziemy! Om-nom-nom, ależ dobra! Z łakomstwa zeżarłbym więcej, ale wiem, że wtedy zbyt dużo energii stracę na trawieniu, co przełoży się na obniżoną efektywność kopytkowania.
Na koniec tankuje jeszcze moje bidony do pełna, wlewając do jednego herbatę, a do drugiego gorącą wodę z sokiem, co przy okazji zapewnia mi dodatkowe ogrzewanie od przodu. Kolejny punkt odżywczy będzie dopiero na półmetku w Kostkowie, za jakieś 3 godziny, więc korzystam po całości, chwytając na odchodne banana. W końcu zapłacone, więc musi być zjedzone!
PK1 -> PK5: 3,4 km (35,1 km)

Fantastyczny był ten punkt odżywczy. Ciepły posiłek i gorąca herbata postawiły mnie na nogi. Tego mi było trzeba. Od razu czuję jak ten zastrzyk świeżej energii powoli rozlewa się po moim ciele, zapewniając mi paliwo na kolejne kilometry. Niestety kilkuminutowy przystanek przy obecnej aurze ma też swoje swoje minusy. Mięśnie w fazie spoczynku nie pracują, przez co nie produkują już ponadprogramowych ilości tak bardzo potrzebnego mi ciepła. Naczynia krwionośne powoli zaczynają mi się zwężać, więc transport krwi również nie jest tak bardzo efektywny jak podczas biegu. Wilgotne od zapocenia ubranie potęguje odczucie zimna. Przez to wszystko jeszcze przed wyjściem z punktu odżywczego zaczynam popadać w lekką delirkę.
Wiem, że wkrótce ciało mi się zagrzeje od intensywnego machania rękami w trakcie biegu, ale na dłonie niewiele jestem w stanie poradzić. Bez rękawiczek w czasie jedzenia przemarzły mi do tego stopnia, że nawet zginanie palców powoduje dyskomfort i to tak duży, że gdyby nie świadomość, że sam wychłodziłem sobie kończyny, zacząłbym podejrzewać u siebie wstępne objawy artretyzmu.
Z ubolewania nad własnym przemarzniętym losem wyrywa mnie wibracja telefonu i zegarka. To Daniel pyta o status. Choćbym nie wiem jak się postarał, nie dam rady mu odpisać skostniałymi paluchami. Dzwonię z relacją na żywo prosto z pola bitwy i w telegraficznym skrócie opowiadam mu moje przygody na trasie, lamentując jak to mi teraz zimno w ręce przez własną głupotę, na co mój przyjaciel pyta dlaczego sobie ogrzewaczy nie odpalę.
Nastaje kilkusekundowa niezręczna cisza, którą Daniel bierze za zakłócenia na linii i powtarza kilka razy „halo!”, a ja w tym czasie wyzywam samego siebie od najgorszych i w wyobraźni pałuje się wyimaginowanym pędem bambusowym po kłykciach w imię kary pierwszej porządkowej za nieogarnięcie tematu, podczas gdy rozwiązanie było na wyciągnięcie ręki i to dosłownie.
Czym prędzej żegnam się z moim przyjacielem, zrzucam plecak i energicznie przekopuję jego zawartość w poszukiwaniu upragnionego remedium na przemarznięcie. Jest! Wyciągam dwie niepozorne torebeczki foliowe, które z trudem udaje mi się rozerwać zesztywniałymi palcami, po czym wsuwam po jednym ogrzewaczu do każdej z rękawiczek i zaciskam zęby w oczekiwaniu na efekt końcowy.
Już po kilku chwilach żelazo zawarte w tym cudownym wynalazku zaczyna wydzielać przyjemne ciepełko, dzięki reakcji utleniania, a węgiel aktywny, pełniący funkcję katalizatora tego procesu robi wszystko co w jego mocy, żeby czucie w palcach powróciło mi jak najszybciej, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny.
W przeciągu zaledwie kilku minut moje nastawienie zmienia się z podłej i zrzędliwie marudzącej krzyżówki Kłapouchego z Ebenezerem Scroogem w entuzjastycznego i pełnego wigoru Olafa z Krainy lodu. Świat momentalnie staje się piękniejszy, bardziej kolorowy i bardziej brzoskwinkowy, a to wszystko za sprawą tylko i wyłącznie ciepłych palców. Jest to najlepsza inwestycja w sprzęt outdoorowy, jaką miałem kiedykolwiek przyjemność poczynić. Doskonale spożytkowane 3,99 złotego, które w moim aktualnym odczuciu prezentuje wartości dobrych kilku tysięcy. I to euro! No dobra, 7,98, bo przecież dwa ogrzewacze zużyłem.

W końcu jestem w stanie zginać palce, więc zaciskam mocno kciuki w nadziei, że ten ekwipunek posłuży mi do samego końca biegu. Wprawdzie przede mną jeszcze jakieś 12 godzin trwania zawodów i nie jestem pewien czy one przez ten cały czas będą generować dla ciepełko, więc nie ma co się ociągać. W drogę do kolejnego punktu, bo czas nagli!
Daleko nie jest, jednak tym razem nawigacja zawodzi mnie bardziej niż Boromir Drużynę Pierścienia, kiedy omamiony mocą wspomnianego pierścienia postanowił zdradzić Froda i jego przyjaciół w momencie, w którym najbardziej go potrzebowali. Kompletnie nie ogarniam mojego położenia na mapie, nadal rozmyślając nad tym czy ogrzewacze będą w stanie zapewnić mi komfort termiczny w dłoniach do końca zawodów i dopiero gdy droga skręca wyraźnie w lewo, dociera do mnie, że nie jestem w miejscu, w którym powinienem być. Cooper ze słynnego Eurotrip powiedziałby w tym momencie „Hej, to nie tutaj zaparkowałem swój samochód”, a ja ograniczam się do zwięzłego „No niech to, co za niesprzyjający łut szczęścia”, tylko że w trochę bardziej żołnierskich słowach.
Totalna wtopa daje mi do zrozumienia, że tutaj nie ma miejsca na rozkminy niezwiązane z biegiem. Cały czas trzeba być jak Tommy Lee Jones w Ściganym. Tymczasem ja zająłem się rozmyślaniem o niebieskich migdałach, zupełnie zatracając się w bujaniu w obłokach. Harpagan nie wybacza błędów i tylko czeka na najmniejsze potknięcie z mojej strony, które wykorzysta jako prawy sierpowy, żebym na własnej skórze mógł sobie przypomnieć z czym mam do czynienia. Zupełnie jakby ktoś zdzielił mnie mokrą szmatą prosto w gębę. Orzeźwienie pierwsza klasa.
Analizuje mapę kilkukrotnie, bo wychodzi mi, że punkt kontrolny minąłem jakieś 500 metrów wcześniej. Serio? Licze ponownie, ale nie chce wyjść inaczej. Zdecydowanie wtopa po całości.
Zły na samego siebie wracam do miejsca, przy którym powinna być chorągiewka, ale jej zlokalizowanie wcale nie jest takie proste. Tym razem organizatorzy schowali ją za potężnym drzewem, przez co z daleka nie było możliwości dostrzeżenia jej elementów odblaskowych. Spędzam kilka chwil błądząc po okolicy, aż w końcu udaje mi się odnaleźć punkt i zamknąć odcinek, na którym spędzam zdecydowanie zbyt dużo czasu. To chyba byłoby na tyle w temacie nie ociągania się i pędzenia do kolejnego punktu, bo czas nagli.
PK5 -> PK9: 7,0 km (42,1 km)

Wracam do asfalotwej drogi, którą przeciąłem zaledwie kwadrans wcześniej i skręcam na zachód. Czterokilometrowa przelotówka w kierunku Łęczyc pozwala mi rozwinąć skrzydła. W przeciwieństwie do przeprawy przez rzekę na początku zawodów, to jest ten moment, kiedy moje stopy dziękują mi za wybrania butów do codziennego treningu w mieście.
Ciemną noc w lesie zamieniłem na ciemną noc wzdłuż ulicy. Wiele się nie zmieniło. Nadal jedynym źródłem światła jest moja czołówka. Nadal w pobliżu nie ma ani żywej duszy. Jedyna różnica, to idealnie równe podłoże, które pozwala moim krążownikom Mizuno Skyrise wejść na obroty nieprzystające zawodom na dystansie 100 km. Niemniej nie zamierzam zwalniać. Leci mi się dobrze i w zasadzie jeszcze nie czuję w nogach przebytych 35 km.
Rzeczywistość ma głęboko w poważaniu moje zamierzenia odnośnie niezatrzymywania się, postanawiając wymusić u mnie przymusowy przystanek. Mniej więcej w połowie tego odcinka, z dala od jakichkolwiek zabudowań, mija mnie białe auto terenowe. Jedyna oznaka cywilizacji, z jaką mam ostatnio styczność. Zupełnie nie powinno mnie to obejść i zapewne nawet nie zwróciłbym uwagi na ten fakt, gdyby nie to, że samochód zatrzymuje się jakieś 300 metrów dalej na środku drogi. Kierowca nie włącza kierunkowskazu, nie wrzuca wstecznego, nie wysiada. Silnik chodzi na jałowym biegu, z rury wydechowej wydostaje się charakterystyczna mgiełka będąca oparami różnych substancji, której jeszcze przed chwilą z pełnym zapałem zapewniały moc jednostce napędowej tego pojazdu, a ja skracam krok w odruchu bezwarunkowym i przechodzę do marszu.
Rejestracja zaczyna się na „G”, więc to lokalny przedstawiciel fanów nocnej jazdy. Raczej się nie zgubił. On powinien się zająć swoimi tematami, a ja swoimi, aczkolwiek zbyt dużo przeczytałem kryminałów o zwyrolach, żeby nie podejrzewać jak to się może skończyć. Przed oczyma wyobraźni przebiegają mi sceny z tych najbardziej odjechanych książek i w duchu pocieszam się, że przynajmniej ewentualny element zaskoczenia ze strony seryjnego mordercy właśnie spalił na panewce. No chyba, że to jakiś totalny amator, nie wie jak podejść do tematu i będzie improwizować.
Nerwowo zaczynam szukać czegokolwiek, co posłuzyłoby mi do samoobrony, na wszelki wypadek, gdyby moje czarne myśli okazały się prorocze. Pech chciał, że akurat obok mnie nie ma żadnych większych kamieni, ani wystarczająco grubych konarów leżących luzem. Rozglądam się na boki w poszukiwaniu śmieci, może uda się znaleźć butelkę z której mógłbym zrobić tulipana, jednak ten pomysł również kończy się fiaskiem. To zadziwiające jak bardzo prawo Murphy’ego jest bezlitosne. Wcześniej w wielu miejscach widziałem masę śmieci w lesie. Na dobrą sprawę jest to aż przykre, jak bardzo ludzie mają w dupie środowisko i zakładają, że można wyrzucić wszystko wszędzie, a w jakiś cudowny naddprzyrodzony sposób samo się posprząta, albo może służby porządkowe wjadą śmieciarką do lasu i również tam będą uprawiać odbiór odpadów komunalnych.

Widziałem już puszki, butelki szklane i plastikowe, kubeczki z Maka i masę innych rzeczy w naprawdę dużych ilościach. Aż szczypie w oczy. Ludzie nie maja litosci. Jawnie gardzę taką degeneracją, mimo że niewiele to zmienia na świecie. Tymczasem teraz, kiedy przydałoby się cokolwiek ostrego, jak na złość okolica lśni się jak diament po fachowym szlifie, zupełnie jakbym był w okolicach Singapuru, gdzie nikt się nie szczypie z dewastatorami przyrody, za śmiecenie wystawia się naprawdę bolesne mandaty, a recydywistów wsadza się do więzienia. Ja bym im jeszcze dołożył publiczną chłostę, ale niestety nie mam na to wystarczającego wpływu.
Tymczasem nadal wolnym krokiem zbliżam się do stojącego przede mną samochodu. W desperacji sięgam do kieszeni i wyciągam telefon. Trochę mi go szkoda, ale i tak dzieci upusciły mi go już zbyt wiele razy i powoli zaczyna odmawiać posłuszeństwa, a dodatkowo jego metalowa obudowa może posłuzyć mi jako broń improwizowana. Tym bardziej, że to w zasadzie jedyny trwardy przedmiot jaki mam pod ręką. W końcu jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
Gdy jestem zaledwie kilka metrów od stojącego przede mną auta, do moich uszu dochodzi subtelne bzyczenie oznaczające pracujący silniczek szyby elektrycznej, a okno od strony kierowcy uchyla się do końca. Tylko spokojnie, głęboki wdech, z pewnością można to wszystko racjonalnie wytłumaczyć. Nie wiem jeszcze jak, ale na pewno się da. Musi istnieć logiczne wytłumaczenie, dlaczego koleś o 1:30 w nocy zatrzymuje swoje auto na drodze po środku lasu i najwyraźniej dąży do interakcji ze mną.
Jakby w odpowiedzi na moje rozterki, w uchylonym oknie pojawia się sympatyczna głowa starszego pana. To jeszcze nic nie znaczy, seryjni mordercy potrafią przecież udawać chętnych do pomocy przyzwoitych obywateli, więc nadal silnie ściskam swój telefon i zagryzam mocno zęby. Tymczasem mężczyzna pyta się mnie czy wszystko w porządku i czy nie potrzebuję przypadkiem podwózki. Z ulgą wypuszczam powietrze z płuc i rozluźniam zaciśnięte pięści. Pomóc? Momentalnie się uśmiecham. Nie trzeba, dziękuję, to zawody sportowe są. Facet lekceważąco macha na mnie ręką, chowa się w swoim pojeździe i odjeżdża. Matko i córko. To była zwykła, tak rzadko dzisiaj spotykana życzliwość międzyludzka. A ja gościa wziąłem za niedoszłego kryminalistę z niecnymi zamiarami, zapominając że niezby często, ale jednak zdarzają się przyzwoici ludzie na świecie. Odprowadzam wzrokiem oddalające się czerwone tylne światła samochodu i uśmiecham się do sam do siebie pod nosem. Seryjny morderca. Dobre.
Pozostała część drogi do punktu kontrolnego przebiega już bez zakłóceń i bez niespodziewanych spotkań. Przed 2 w nocy docieram do celu, którego w ramach rekompensaty za przedłużone poszukiwania poprzedniego, tym razem nie trzeba w ogóle szukać. Stoi sobie w najlepsze na ścieżce prowadzącej przez pobliski rezerwat przyrody, a wokół niego kręci się kilka osób, których czołówki widać z oddali, co jeszcze bardziej ułatwia mi zamknięcie kolejnego odcinka.
PK9 -> PK6: 4,0 km (46,1 km)

Odwracam się od punktu kontrolnego i bez najmniejszego przystanku ruszam w dalszą drogę. Tymczasem trzech kolesi, którzy byli tu przede mną i ułatwili mi odnalezienie chorągiewki zmierza powolnym krokiem w tym samym kierunku. Dosłownie ciągną nogę za nogą, jakby wracali z porannej mszy w lokalnej parafi. Panowie, to zawody są, ciśniemy! Pozdrawiam ich serdecznie, ale ignorują mnie kompletnie. Zupełnie jakbym był powietrzem. Strasznie markotni ci zawodnicy tutaj.
Zazwyczaj na biegach ultra większość zawodników wykazuje minimum dobrej woli w temacie interakcji z konkurencją. Wszak nic tak nie łączy ludzi jak współcierpienie. Natomiast na Harpaganie trochę inaczej to wygląda. To nie jest pierwszy raz, kiedy odczuwam wyraźną niechęc innych zawodników do jakiegokolwiek kontaktu. Na wszelki wypadek wyciągam telefon i odpalam aparat w trybie selfie. Może mam coś na czole? Nie, wyglądam relatywnie normalnie, biorąc pod uwagę, że przebiegłem już dobrze ponad maraton. Zatem w czym rzecz? Przekręcam głowę w jedną stronę i biorę głęboki wdech przez nozdrza spod jednego, a następnie spod drugiego skrzydła. Nie śmierdzi jakoś wyjątkowo. To też nie jest jeszcze ten etap, żeby szczypało w oczy. Zatem chyba jednak ze mną wszystko w miarę w porządku. Oni tu chyba zwyczajnie mają taki klimat.
Dziwne to trochę. Nie musimy być kumplami, ale przecież to nie boli odezwać się do drugiej osoby. Rozumiem, że czasami ktoś może mieć odrobinę zawyżone mniemanie o sobie i uważać, że to jemu należy się kłaniać, tymczasem on sam nie zejdzie poniżej określonego poziomu godności i nie będzie się odzywać do byle niewiadomo kogo. Mam takiego sąsiada, a na dobrą sprawę nawet dwóch, wiec temat nie jest mi obcy. Ale do jasnej cholery my tu nie walczymy o złoto olimpijskie. No chyba, że czegoś nie doczytałem w regulaminie.
Rozmyślając o relacjach koleżeńskich XXI wieku, docieram do gęstego lasku w którym ukryty jest kolejny punkt kontrolny. Szczęście ponownie mi sprzyja, bo zanim udaje mi się określić swoją odległość do niego na mapie, widzę w ciemności pokaźną ilość czołówek i słyszę radosne okrzyki ekscytacji. Najwyraźniej ktoś znalazł cel przede mną.
Czym prędzej rzucam się przez gęste krzaki, żeby jak najszybciej dotrzeć do miejsca, w którym skupili się inni zawodnicy. Suche gałęzie zmagają mnie po twarzy, a twarde pnącza co chwila łapią moje stopy utrudniając mi przemarsz. Co za dzicz. Zapewne można się dostać do tego punktu po mniejszej linii oporu, jednak zależy mi teraz na czasie, dlatego staram się nie zwracać uwagi na kolejne zadrapania oraz rozwiązane sznurówki. Potem się tym zajmę.
Po kilku chwilach dochodzę do celu. W ciemności widzę już element odblaskowy, a chłopaki, których dostrzegłem z oddali jeszcze nie zdążyli ruszyć w dalszą drogę. O! Dzień dobry panowie! Na przeciwko mnie stoi ekipa sześciu chłopaków, dzięki którym znalazłem trzeci punkt kontrolny. Niezmiernie mi miło ponownie skorzystać z waszych usług.
PK6 -> PK10: 2,8 km (48,9 km)

Wesoła kompania rusza na zachód. Zerkam na mapę i nie mogę pojąć którędy oni zamierzają iść. Muszą zmierzać albo do 9. punktu, z którego ja właśnie przyszedłem lub do 10., ale to znaczy że śmigają mocno na około. Przecież niemożliwe, żeby im wszystkim sześciu pogmatwały się kierunki. Robra co chceta. Ja lecę na północ.
Zanim dojdę do jakiejkolwiek w miarę utwardzonej drogi, muszę pokonać jeszcze kilkaset metrów na skuśkę przez gesty lasek. Zarośla ponownie działają na mnie niczym zaklęcie spowalniające z gier fantasy, w które łupałem w czasach beztroskiego dzieciństwa. Momentami muszę zamykać oczy, żeby je chronić przed ostrymi gałęziami, gdzieniegdzie pokrytymi ostrymi kolcami. Czasami lasek staje się tak gęsty, że muszę odbić w prawo lub lewo i okrążyć przeszkodę nie do sforsowania, jednak cały czas pilnuje azymutu północnego. Już niedaleko. Jeszcze tylko kawałek i zaraz gdzieś tu będzie droga. Mrużę oczy przed kolejną gałązką, która za moment zdzieli mnie prosto w gębę. Dla odreagowania otwieram usta, żeby rzucić do niej jakimś szyderczym bluzgiem, ale nie zdążam wydać z siebie najmniejszego dźwięku, ponieważ czuję jak ziemia się pode mną zapada.
Zdarzało mi się wielokrotnie wchodzić po schodach, równocześnie czytając książkę. Myślałem, że jestem ekspertem od multitaskingu, jednak nic bardziej mylnego. Dosadnie się o tym przekonywałem dochodząc do ostatniego stopnia. A przynajmniej ostatniego w moim mniemaniu.
Mając przed oczami mnóstwo literek, podnosiłem jedną z nóg i oczekiwałem gruntu kilkadziesiąt centymetrów powyżej drugiej stopy. Niestety okazywało się, że już wtedy byłem na ostatnim schodku. Szukając oparcia, które nie istniało, trafiałem w próżnię, a napięte w oczekiwaniu na opór mięśnie doznawały szoku. Ciało reagowało zawsze szybciej, niż umysł był w stanie przetworzyć, co się właściwie zadziało.
Dokładnie tak się przed chwilą poczułem. W miejscu, gdzie miała wylądować moja stopa nie było solidnego oparcia. Było natomiast nieduże zagłębienie, solidnie wypełnione wodą, przykryta warstwą opadniętych liści, gałązek i trawy. Biorąc po uwagę, że zasłaniałem oczy przed chaszczami, jest ciemno i nadal poruszam się relatywnie żwawo, mialem prawo nie zauważyć tego bagienka.
Do nogi, która straciła oparcie dołącza drugą i stoję teraz jak to ciele z początku mojej opowieści, z obiema nogami zanurzonymi do połowy łydek w mokradłach. Lodowata woda bez najmniejszego problemu pokonuje lekką konstrukcję moich butów, przesiąka przez skarpetki i zapewnia mi kompletnie niepotrzebną w tym momencie ablucję stóp, a ja wypuszczam z ust niedokończone bluzgi.

No i co teraz? Bez sensu się cofać, skoro i tak oba buty mam kompletnie przemoczone. Gdybym miał swoje kije trekingowe, mógłbym spróbować sprawdzonego patentu i wzorem Mojżesza podnieść je do góry w oczekiwaniu na boską interwencję w postaci rozstąpienie się bagna, w którym ugrzązłem. Wprawdzie on miał wtedy przy sobie tylko drewnianą laskę, jednak jestem przekonany, że gdyby technologia składanych kijów istniała jakieś 3 500 lat temu, główny bohater Exodusu również wybrałby markę Black Diamond, a nie jakiś pierwszy lepszy przerośnięty patyk. Niestety przed biegiem uznałem, że na Pomorzu jest zbyt mało przewyższeń i kijki nie będą mi potrzebne, zatem nici z weryfikacji wydarzeń opisanych w Księdze Wyjścia. Muszę szybko opracować jakiś plan B, ponieważ lodowata woda zaczyna mi doskwierać do tego stopnia, że odczuwam już ten nieprzyjemny i przeszywający ból w kostkach. Niewiele myśląc ruszam przed siebie. Gorzej już raczej nie będzie, a za dwa, góra trzy kroki powinienem wrócić na zdecydowanie bardziej utwardzoną nawierzchnię.
Niestety moje skromne doświadczenie w tarzaniu się po krzakach przekłada się na błędną interpretację ściółki leśnej. To coś przede mną, co wziąłem za zbite podłoże, okazuje się być zaledwie marnymi kępkami traw swobodnie dryfującymi w otaczających mnie moczarach. Dwa, góra trzy kroki zamieniają się w dobre 10 metrów okrutnego brodzenia do połowy łydek w bagnie. Przez chwile mam nawet obawy, że za moment będę musiał płynąć wpław do brzegu, na szczęście życie nie jest aż tak okrutne. Matka Boska Harpaganoska znudziła się zabawą w znęcanie się nade mną i pozwala mi żyć, zapewne obierając sobie teraz za cel innego nieszczęśnika. Dzięki temu nie dość, że poziom zanurzenia w tym okropnym bagnie mi się nie powiększa, to jeszcze po kilku krokach staję na terenie wolnym od mokradeł. Zbawienie!
Nienawidzę mokrych butów. Uwielbiam to swoje ultra. Lubię się zmęczyć. Lubię walczyć ze swoimi kryzysami. Lubię wyzwania. Lubię rywalizację. Ale mokrych butów nienawidzę. Wiem, że da się z tym żyć. Nie takie rzeczy już przetrwałem. Jesteś świadomy tego, że najgorsze co mnie może spotkać to kilka ponadprogramowych odcisków na stopach, biorąc pod uwagę, że do mety zostało mi jeszcze dobre 50 km. Już nawet do tego chlupania przy każdym kolejnym kroku da się przyzwyczaić, a przemarznięte koczyny dolne za kilkaset metrów rozgrzeją się ponownie od samego przebierania nogami. Zatem nie ma sensu się mazgaić. Zawsze mogło być gorzej i mogłem wpaść w bagno na samym początku Harpagana, albo zanurzyć się teraz po samą szyję. Więc teraz biegusiem, w drogę. Na północ! Oby już poza bagnami.
Zaledwie po chwili docieram do tak bardzo wyczekiwanej przeze mnie utwardzonej drogi, skąd dalsza nawigacja przebiega bez zarzutów i przed 3 nad ranem zbliżam się do przedostatniego punktu kontrolnego na tej pętli, gdzie następuje powtórka z rozrywki. Po lesie panoszy się sporo czołówek. Szybko okazuje się, że większość z nich należy do sześcioosobowej ekipy, z którą rozstałem się pół godziny wcześniej. Dopiero teraz dociera do mnie, że zapewne wystarczyło pójść za nimi na zachód, żeby ominąć mokradła. Trochę za póżno, ale postaram się pamiętać, jeśli kiedykolwiek będę jeszcze w tamtej okolicy.
Poza nami jest tutaj jeszcze jeszcze jeden koleś, więc przy tak licznej grupie zamknięcie kolejnego etapu biegu to tylko kwestia czasu i to jeszcze relatywnie krótka. Odbijamy się w czytniku jeden po drugim i od razu ruszamy w dalszą drogę. Tym razem wszyscy w tym samym kierunku, na wschód.
PK10 -> PK2: 4,4 km (53,3 km)

Droga do kolejnego punktu kontrolnego wydaje się banalna. Najwyraźniej zwodowaniem butów w bagnie wyczerpałem limit niepowodzeń, przynajmniej na pierwszej pętli, ponieważ tym razem biegniemy głównie drogami asfaltowymi, na których można nadrobić trochę straconego czasu. Szybko wysuwam się na prowadzenie, zostawiając chłopaków w tyle, ale już po chwili reflektuję się i zmuszam do zwolnienia tempa. Jeszcze drugie tyle będę musiał dzisiaj zaliczyć, więc warto zostawić sobie siły na później.
Pozwalam grupie pościgowej nieco zbliżyć się do mnie. Pierwszy dogania mnie Marcin. Nie to nie ten sam koleś co poprzednio, w końcu niejednemu psu Burek. To ten sam przypadek, co Danielami na biegach ultra. Ich ilość zwyczajnie musi się zgadzać, tak jak to miało miejsce przykładowo na Ultra Trail Małopolska, gdzie na starcie stało trzech Danieli i nie wiadomo było kto się do kogo zwraca. Najwyraźniej biegi na orienatację preferują Marcinów.
W każdym razie ten jest zdecydowanie bardziej rozmowny, więc wymieniamy kilka zdań, dzieki czemu dowiaduję się, że chłopaki mają na liczniku 44 km. Gdy dociera do mnie, że jest to o 9 mniej niż u mnie, wybucham głośnym „Ile!?!?”. Marcin spogląda na mnie niezrozumiałym wzrokiem, bo w sumie dlaczego miałby to być takie dziwne, a ja zachodzę w głowę, czy jestem totalnym Januszem na orientację i nadłożyłem drogi jak skończony patałach, czy zwyczajnie oni, w przeciwieństwie do mnie, mają jeszcze do zaliczenia więcej niż jeden punkt. W końcu ja się tu zupełnie nie oszczędzam i tłukę kilometr za kilometrem zostawiając z reguły konkurencję w tyle. Przynajmniej jeśli chodzi o przebyty dystans. Na odpowiedź na moje rozterki nie muszę długo czekać, bo sprawa staje się jasna jak tylko odnajdujemy ostatnią moją chorągiewkę.
PK2 -> KOSTKOWO: 4,6 km (57,9 km)

Cała sześcioosobowa ekipa rusza na południe. Do Kostkowa nie da się dostać inaczej niż kierując się na północ. W zasadzie to się da, ale to bez sensu. Jesteśmy na utwardzonej drodze, tym razem z pewnością nie musimy omijać trzęsawisk, więc najkrótsza i najrozsądniejsza droga prowadzi zdecydowanie w drugą stronę. Oni muszą mieć przynajmniej jeszcze jeden punkt do odbicia! Banan, który pojawia mi się na twarzy, gdy dociera do mnie, że mam nad nimi przewagę, nie schodzi mi z ust prawie do samego Kostkowa. Jednak nie jest aż tak źle ze mną.
Po 7,5 godziny wracam z powrotem do bazy, zaliczając półmetek trasy. Jeśli chodzi o oprawę, to jest raczej skromnie. W zasadzie to panuje tu grobowa cisza, a pomiędzy filtrami bramki startowej hula sobie frywolnie nocny wiaterek. Brakuje jedynie tych okrągłych kulek roślin, przetaczających się przez opuszczone miasta lub pustkowia, będących kinematograficzną ikoną Dzikiego Zachodu w hollywoodzkich produkcjach. Aż się zastanawiam czy pod dobry adres trafiłem. Żadnej muzyki, żadnego wodzireja, nikt się nie ekscytuje, że ktoś, na przykład ja, powrócił właśnie do bazy. Nikt poza mną. Wszyscy już tu byli czy co? Niemożliwe, przecież jest jeszcze Marcin i jego ekipa. Tymczasem przy namiocie z prowizorycznym paśnikiem stoi tylko jeden koleś i łypie na mnie podejrzliwym okiem.
– Macie coś na ciepło? – Pytam z nadzieją w głosie.
– Nie. Tylko banany. – Odpowiada z taką samą beznamiętnością jak Arnold Schwarzenegger w roli T-1000 w scenie otwarcia z Terminatora II. Zwieszam głowę. Zupkę bym zjadł jakąś. Eh. – Gratuluję pierwszego miejsca. – Ciągnie swoją kwestię równie niewzruszonym tonem fan obecnego gubernatora Kalifornii.
– Co?!?! – Podnoszę głowę z niedowierzaniem, przeżuwając kęs banana.
– Jesteś pierwszy. Marcina jeszcze nie było.

Przyznam szczerze, że nie byłem jeszcze świadkiem równie ekscytującego uczczenia lidera zawodów. Wręcz zastanawiam się, czy nie popełniłem jakiegoś przestępstwa, ale gdy dociera do mnie, co ten koleś przed chwilą powiedział, czuję jak wulkan pozytywnych emocji, które pojawiły się we mnie znikąd, za chwilę wybuchnie z potężną siłą i nie zawracam sobie głowy najskromniejszą celebracją mojego życia.
Pierwszy. Pierwszy! Daniel Pluta, który od wielu lat walczy o to, żeby w końcu zgarnąć najwyższy stopień podium w biegu ultra, musiał przyjechać na bieg na orientację, żeby zrealizować swoje niedoścignione marzenie. No prawie. Nie zapominajmy, że to zaledwie półmetek. Jeszcze drugie tyle przede mną, a pionki na szachownicy mogą się wiele razy przetasować. Nie zmienia to faktu, że taka wiadomość działa na mnie jak zastrzyk adrenaliny prosto w serce i wiadro Red Bulla wychylone duszkiem.
Dostaję tak niesamowitej motywacji, że jestem gotów zrobić nie jedną, a jeszcze dwie albo trzy pętle. Pochylam się nad mapą kolejnego okrążenia i szybko zaczynam analizować. Tylko spokojnie. Nie spartol tego teraz. Trzeba obrać dobrą trasę i zaledwie powtórzyć wyczyn z pierwszej pętli. Tylko tle i aż tyle.
I znowu powtarza mi się scenariusz ze startu. Najpierw tędy, a nie, jednak tamtędy. Potem tu, nastepnie tam, chociaż nie, lepiej może tutaj, i tak dalej. Nie mogę się zdecydować, która droga będzie najbardziej optymalna, a z rozterki wybija mnie sapanie innych zawodników. Zaledwie kilka minut po mnie, na półmetek dociera Marcin z innym zawodnikiem. Tym razem to ten pierwszy Marcin, dzięki któremu znalazłem punkt kontrolny z wodą. Chłopaki pytają tylko, czy ktoś był tu przed nimi, a na wskazanie mojej osoby przez kolesia od Schwarzeneggera, chwytają mapy drugiej pętli i od razu ruszają w drogę.
Tak na żywioł? Skąd oni wiedzą od ręki gdzie najlepiej pobiec? W biegu będą analizować czy zhakowali stronę Harpagana i opracowali sobie trasę z wyprzedzeniem? Ja bym tak nie dał rady. Wracam do mojego arkusza papieru i już po chwili ustalam najlepszą według mnie trasę drugiej pętli. Chwytam jeszcze jednego banana, żeby zapchać żołądek czymś bardziej sensownym niż żele i czekolada, a następnie ruszam w pogoń za chłopakami.
KOSTKOWO -> PK15: 1,8 km (59,7 km)

Termoizolacja kończyn górnych spisuje się u mnie zdecydowanie poniżej oczekiwań. Ponownie pluję sobie w brodę za gapiostwo i zgubienie rękawiczek. Te cienkie zwyczajnie nie wystarczają w zaistaniałych warunkach pogodowych, kiedy temperatura nadal oscyluje w okolicach zera. Gdy biegnę, nie jest źle. Żwawo krążąca krew w moim organiźmie, na spółkę z chemicznymi ogrzewaczami, w zupełności wystarcza na zapewnienie jakotakiego komfortu cieplnego. Niestety brak ruchu równoznaczny jest ze strzałem w kolano.
Spędziłem na półmetku zaledwie kilka minut, jednak ten krótki czas wystarczył, żeby palce w dłoniach ponownie mi skostniały, pomimo że nie ściągałem rękawiczek. Przynajmniej nie dzwonię zębami, jednak nie obejdzie się bez dynamicznych i chaotycznych wymachów ramionami, żeby sprawność w rękach wróciła mi do właściwego poziomu.
Całe szczęście, że trasa do trzynastego punktu jest banalnie prosta i nie muszę co chwila zerkać na mapę. Mogę sobie pozwolić na pseudo-taneczny krok, żeby zaangażować jak najwięcej mieśni do wysiłku. Czuje się jakbym razem z Freemenami podążał do sąsiedniej siczy na pustynnej planecie Arrakis, pilnując arytmicznego marszu, żeby przypadkiem nie przyciągnąć uwagi czerwi. Na szczęście dosyć szybko odzyskuję czucie w dłoniach, bo pokonać w ten sposób całą pętlę to dopiero byłoby wyzwanie.
Sam punkt umieszczony jest przy utwardzonej drodze, więc po raz kolejny odpada mi konieczność buszowania po krzakach. Podbijam swoją kartę zaledwie 10 minut po wyjściu z bazy i ruszam po pozostałe 11 pieczątek, smucąc się w duchu, że nie mam możliwości utrzymania tak krótkiego interwału pomiędzy kolejnymi punktami. Aczkolwiek w zupełności wystarczy mi, jeśli nie będzie trzeba brodzić w bagnach lub przedzierać się przez chaszcze.
PK15 -> PK20: 5,8 km (65,4 km)

Niecałe 6 kilometrów do kolejnego punktu zdecydowanie utwierdza mnie w przekonaniu, że nie ma opcji zaliczać ich co 10 minut. Wprawdzie mógłbym ten odcinek nieco skrócić, zmierzając do celu po najmniejszej linii oporu, jednak zaznaczone na mapie tereny podmokłe skutecznie mnie do tego zniechęcają i sugerują skorzystanie z drogi okrężnej. Już wystarczająco razy przemoczyłem sobie buty i wolałbym tego nie powtarzać, więc nie trzeba mnie długo namawiać. Przed punktem z wodą odbijam w ścieżkę prowadzącą na południe. Tankować na tym etapie nie potrzebuję, bukłaki mam nadal prawie pełne, a na mojej mapie nie ma żadnej drogi prowadzącej dalej na zachód. Decydując się na objazd muszę dołożyć niecały kilometr do mojego ogólnego dystansu, jednak jestem w stanie zrobić to szybko.
Prosta kalkulacja stawia na jednej szali nadprogramowe 6 minut truchtania, co zdecydowanie przeważa niewiadomy czas buszowania bo gęstych zaroślach i ryzyko podtopienia się do kolan. Dzięki, ale nie skorzystam. Zbyt wiele razy Harpagan zdołał mi udowodnić, że skrót nie zawsze jest skrótem. Trochę jak z tym kandydatem obywatelskim, który też czasami okazuje się być kukiełką wystawioną z ramienia partii, a nie prawdziwym kandydatem obywatelskim.
Sam pomysł śmigania dłuższą, ale łatwiejszą drogą, również nie zawsze się sprawdza. Po 700 metrach halsowania się na południe, odbijam mocno w prawo, z powrotem na północny zachód i prę przed siebie. Gdybym leciał z nawigacją, usłyszałbym bezpłciowe i technicznie brzmiące „Trzymaj się prawej”, wygenerowane przez beznadziejny syntezator mowy, zamiast ciepłego i przyjemnego głosu Jarosława Juszkiewicza, ale zdany jestem tylko na siebie, przez co nie zauważam lekkiego odbicia i gnam dalej bardziej na zachód niż tak jak pierwotnie zakładałem. Kompas uparcie nie chce wskazywać kierunku, którym chciałbym podążać, ale daję mu jeszcze szansę. Może się samo skoryguje? Po niecałych 200 metrach jestem już pewien, że biegun magnetyczny Ziemii jest nadal w tym samym miejscu, a ja zwyczajnie dałem ciała przy wytyczaniu swojej drogi. Cofam się do pokonanego zakrętu i już po chwili wskakuję na prawidłową dróżkę. W konsekwencji dokładam jedną albo dwie minuty więcej do swojegu wyniku, mimo to nadal sprzedaję sobie, że to była dobra decyzja, bo idąc na skuśkę zapewne płakałbym teraz do swoich ponownie przemoczonych w bagnach butów.
Rozumiem również, że poprzedni punkt był wersją demo. Wystawiony był przy samej drodzę na zachętę, dający złudne nadzieje, że druga pętla będzie zdecydowanie łatwiejsza niż pierwsza. Taki chwyt marketingowy. Niby tani, niby znany, a mimo to dałem się naciąć. To dlatego błądzę teraz pomiędzy krzakami, próbując zlokalizować kolejną chorągiewkę. Powinna być na górce, ale najwyraźniej jest to najniższa górka świata, bo nie widać tutaj za bardzo różnic w terenie. Ja, wywodzący się z biegów górskich wypatruję monumentalnego wzniesienia, na które trzeba się będzie wdrapywać pomagając sobie rękami, ze względu na ostre nachylenie, tymczasem po kilku minutach udaje mi się znaleźć wyniosłość niewiele różniącą się od kopczyka usypanego przez mojego kota po jego wizycie w kuwecie. Słowo daję, w życiu nie nazwał bym tego górką. Muszę wziąć poprawkę na interpretację opisów tekstowych na mapie.
PK20 -> PK18: 4,6 km (70,0 km)

W drodze do kolejnego puntu mijam dwuosobowy zespół napierający w przeciwną stronę. Mam wrażenie że rajdy na orientację cieszą się większą popularnością wśród drużyn. Mało kiedy spotykam samotnych zawodników, z resztą nie ma co się dziwić. W grupie raźniej, poza tym można podzielić się zadaniami. Jeden pilnuje mapy, drugi odlicza dystans w zegarku. W końcu międzynarodowe korporacje już dawno odkryły że wąska specjalizacja pozwala na wyhodowanie ekspertów w konkretnej dziedzinie. Zamiast Invoice Processing Specialist dajemy Navigation Specialist albo Covered Distance Analyst itd.
Mijając tą drużynę, pozdrawiam ich z uśmiechem, oczekując tego samego z ich strony, jednak żadna, nawet najmniejsza serdeczność mnie nie spotyka. Nie ogarniam tego kompletnie. Co jest z nimi nie tak? Czy naprawdę tu każdy na wynik leci i całą konkurencję ma głęboko w dupie? Nie wierzę, że oni wszystkich ludzi nie lubią, bo przecież w grupach większośc z nich biega. To z pewnością coś innego. Być móże jakimś zadziwiającym trafem wylądowałem na imprezie, na której większość uczestników jest potomkami Lecha Wałęsy, uważającymi, że ja z kolei jestem w pewien sposób spokrewniony z Kwaśniewskim, zatem nie chcą mi ręki podać, ale w ostateczności mogą nogę? Choć wtedy przynajmniej pod nosem cokolwiek mogliby odbąknąć. Więc to najwyraźniej też nie to? Jak szlakiem górskim idą to też turystów z naprzeciwka nie pozdrawiają?
A może to właśnie o to chodzi? Może oni w górach jeszcze nie byli i nie ogarniają, że taki zwyczaj panuje jak pozdrawianie innych piechurów? W końcu Harpagan od 36 lat organizowany jest na Pomorzu. Chociaż nawet jeśli, to absolutne minimum kultury osobistej nakazuje odpowiedzieć na powitanie, zatem jednak nie jestem w stanie ich usprawiedliwić. Nie mam pojęcia o co tutaj chodzi. Wprawdzie znam osobiście takie nieuleczalne przypadki, w których te 3 najtrudniejsze na świecie słowa (proszę, dziękuję i przepraszam) powodują przewlekle zapalenie gardła, ból dupy i biegunkę trzydniową, dlatego cierpiące na to osoby unikają tych słów jak ognia. Być może cięższe stadium tej przypadłości obejmuje również „dzień dobry”, „cześć” oraz „siema”. Nie do końca trzyma się kupy ta teoria, jednak to jeszcze o niczym nie świadczy. W końcu podobnie wydawało mi się, że na antysemityzmie, izolacjonizmie gospodarczym, „węglocentryzmie” i braku podstaw wiedzy ekonomicznej nie da zbudować poparcia na urząd prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej, który z resztą nie ma kompetencji na realizację tego typu założeń, a mimo to 1,2 miliona osób kupiło ten populistyczny bełkot Grzegorza Brauna.
Jeden przecinek dwa miliona?! I to z niemałym haczykiem. 6,3% uprawnionych do głosowania!? Jeśli Bóg istnieje, to dlaczego nie grzmi!? Zapewne dlatego, że niewiele by to dało. Obawiam się, że jedyne rozwiązanie to powtórka Potopu rodem z Księgi Rodzaju, jednak nie jestem zwolennikiem takiego zakończenia, bo w ten sposób giną również niewinni. A wracając do Harpagana…

Jeszcze przez dłuższy czas rozmyślam nad podejściem innych biegaczy do konkurencji, jednak już po kilku chwilach muszę zająć się nawigacją. Zwalniam do tempa żółwiego i przechodzę do powtórnego analizowania mapy. Nie marunję czasu, już wystarczająco go sprzeniewierzyłem na poszukiwaniu punktów w lesie, dlatego wklejam wzrok w mapę, ciągnąc nogę za nogą. Stawiam centymetrowe kroczki, ale zasłaniając sobie drogę przed sobą mapą, nie zauważam wielkiej kałuży przede mną.
Spokojnie możnaby ją ominąc z jednej bądź drugiej strony, wystarczyłoby jedno spojrzenie na ścieżkę, co jest niewykonalne mając przed oczami kartkę papieru formatu A4. W konsekwencji ładuję się oboma buciorami wprost w sam środek tej kałuży. Po kostki. Okrutnie mnie traktuje ten Harpagan. Zero litości. W sumie, gdybym nadal truchtał, prawdopodobnie mógłbym przebiec nad tym mini rozlewiskiem bez większego wysiłku, tymczasem udało się tafić obiema stopami w sam jego środek. Zapewne dlatego w głowie huczy mi teraz słynny utwór w wykonaniu Igora Walaszka, Mroza i Vita Bambina: Mam super moce. Mam, mam super moce. Choć tak na prawdę na usta ciśnie mi się bardziej tekst piosenki „220 V” Kazika.
Tyrada słowna wobec samego siebie zajmuje mi jeszcze dobre kilka minut, dlatego dla zaoszczędzenia czasu postanawiam ją kontynuować w biegu. Chlupot w butach nie pozwala mi wybaczyć samemu sobie tej roztropności, więc rzucam mięsem na lewo i prawo aż do kolejnego punktu kontrolnego. Wiem, że to trochę nieładnie i w sumie to tak nie wypada, ale przecież nikt nie słyszy, przynajmniej taką mam nadzieję, a mi przynajmniej jakoś tak od razu odrobinę lepiej.
Na pocieszenie mojego zrzędliwego humoru, słońce wschodzi już na tyle wysoko, że za moment będzie można wyłączyć czołówkę, a poszukiwania kolejnych punktów staną się łatwiejsze.
Bieżący, mimo że oddalony od ściezki i trochę schowany w lesie, udaje mi się zadziwiająco łatwo znaleźć. Co więcej, te biało czerwone lampioniki najwyraźniej emitują pozytywną energię, ponieważ każdorazowe ich odnalezienie powoduje podniesienie morale o kilka punktów procentowych, przyśpieszenie oddechu oraz akcji serca i wytrzał dopaminy oraz adrenaliny. Kolejny, piętnasty już z kolei punkt, zupełnie nie ma nic wspólnego z monotonią, ponieważ każdy z nich jest inny, w sensie lokalizacji. Daje mi to niesamowitą satysfakcję i zapał do znalezienia kolejnego. Od razu przypomina mi się tak reklama Pokémonów sprzed lat. Wprawdzie jej oryginalne hasło w języku angielskim – Gotta catch ’em all! – dużo bardziej się wpisuje w klimat Harpagana, jednak polskiej wersji językowej z piosenką Kuby Kurzyka i Janusza Radka również niewiele brakuje do zwięzłego odzwierciedlenia założeń tych zawodów:
Pokemon!
czy już wszystkie masz?
to ty i ja
musimy ocalić świat!
PK18 -> PK16: 4,4 km (74,4 km)

Poranki w ultra działają na mnie zazwyczaj jak zimne piwko w upalny dzień. Ten pierwszy pełny łyk idealnie schłodzonego złocistego płynu wprowadza w błogi nastój. Rozluźnienie rozlewa się po organizmie równocześnie z płynem przesuwającym się wzdłuż przełyku, a jedyne o czym człowiek marzy to pociągnąć jeszcze jeden głęboki haust dla pełnego relaksu. To cudowne uczucie trwa tylko przez krótki czas, a zaraz po osuszeniu całej butelki przychodzi spadek nastroju. Powieki stają się zadziwiająco cieżkie, brakuje energii na cokolwiek, no chyba że otworzenie kolejnego browarka, a jedyne na co człowiek ma ochotę w takiej sytuacji to dla odmiany położenie się gdzieś, gdzie dzieci go nie znajdą i udanie się na krótką drzemkę. Najlepiej do samego rana.
W przypadku długich wielogodzinnych biegów wygląda to podobnie. Pierwsza noc to właśnie to idealnie schłodzone piwko. Jedzie się na adrenalinie. Nie ma czasu zastanowić się, czy już się jest zmęczonym, czy można dalej ładować do białego rana. Niestety nic w przyrodzie nie ginie. Prędzej czy później organizm zaczyna się upominać o swoje. Nieprzespana noc zawsze zbiera swoje żniwa i boleśnie odbija się na samopoczuciu. Świeży poranek oraz dawno niewidziane promienie słoneczne powinny działać pozytywnie na ciało, jednak w moim przypadku najcześniej to jest właśnie moment kiedy następuje totalny zjazd energii. Senność i znużenie dają się we znaki, a ja potrzebuję naprawdę dużego bodźca, żeby chęć położenia się na trawce nie wygrała z dalszym zapałem do rywalizacji. Nawet biorąc pod uwagę, że wszystko wokół jest mokre, a ziemia zmarznięta.
Przerabiam to na każdym biegu, więc na Harpaganie spodziewam się analogicznej reakcji mojego organizmu. Zwarty i gotowy czekam na frontalny atak wyczerpania, jednak kompletnie nie czuję nawet odrobiny przemęczenia. To dla mnie coś zupełnie nowego. Zamiast walczyć z samym sobą, mam wrażenie, że dopiero co wypiłem wiadro Red Bulla. Jestem nakręcony do granic możliwości i zupełnie nie zamierzam odpuszczać. Półmetek na pierwszej pozycji zrobił swoje. Zabetonowałem sie od środka i nie pozwalam swojemu ciału na rozkład enzymatyczny redukujący poziom adrenaliny, a jej metabolity w jakiś nadprzyrodzony sposób zostają w nerkach i nie są wydalane razem z moczem.
Jestem jak szampan tuż przed otwarciem. Momentami schodzę poniżej 6 min/km i jest mi z tym dobrze. Tego pociągu nie da się zatrzymać. Niby Midichloriany i istnienie Mocy Jedi to tylko bujda na resorach stworzona wyłącznie na potrzeby Gwiezdnych Wojen, a jednak mam wrażenie, że w tym momencie w mojej krwi krąży jeszcze więcej tych mikroskopijnych organizmów, niż w przypadku samego Anakina Skywalkera. Po Harapaganie muszę się koniecznie zapisać na testy Jedi. Mam nadzieję, że w Medicoverze można takie coś ogarnąć, to pokryje mi to abonament zdrowotny i nie będę musiał płacić za taką usługę.
Po kilku chwilach staje się jasne, że to najwyraźniej zwyczajny dzień konia, a nie żadne nadprzyrodzone zdolności i Midichloriany. Ich duża zawartość we krwi miała pozwalać na umiejętność posługiwania się telekinezą oraz przewidywanie przyszłości. O ile jeszcze czasmi zdarza mi się poruszać przedmiotami za pomocą siły umysłu (najczęściej przesuwam klocki Lego moich dzieci w miejsce gdzie za moment mam postawić bosą stopę), to niestety w żaden sposób nie jestem w stanie przewidzieć tego, co za moment mnie spotyka.

Otóż biegnąc wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Czarnego do moich uszu dociera trzask gałęzi gdzieś z przodu. Sekundę później krzaki po mojej prawej stronie zaczynają się trząść i w tym samym momencie wyskakuje z nich słoń. Tylko jakiś taki dziwny, bo trąbkę ma zadziwiająco krótką. Nie mam czasu przyjrzeć mu się dokładnie, ponieważ muszę w tym momencie podwiązać sobie nogaweczki, żeby nie zapaskudzić ścieżki ze strachu.
Próbuję też przeanalizować całą sytuację i dochodzę do wniosku, że coś namieszałem. Przecież słonie żyją na sawannach i w lasach tropikalnych, a nie w klimacie różnorodnym rodem z Pomorskiego. Podnoszę głowę i kątem oka dostrzegam ogromny świński tyłek niknący w zaroślach po drugiej stronie ścieżki. Świnia. Chyba dzik. Ale wielki jak słoń! Słowo daję, nie mam pojęcia na czym on się tak upasł, bo na żołędziach raczej nie dałby rady, a w duchu cieszę się, że nie doszło między nami do konfrontacji. Na szczęście on przestraszył się mnie bardziej niż ja jego. Chociaż z drugiej strony nie było czuć, ani słychać, żeby zwalił się w gacie z przerażenia, a ja byłem bardzo blisko, więc może jednak tak bardzo się mnie nie bał.
Przyśpieszam jeszcze bardziej, na wszelki wypadek, gdyby bydle wielkie jak stół zrozumiało, że ma nade mną przewagę i bez najmniejszego problemu może mi udowodnić kto ma we krwi więcej Midichlorianów, nawet jeśli on ma je zaledwie dwa. Zwiększone obroty pozwalają mi dobiec do kolejnego punktu kontrolnego chwilę po 6 rano. Dopiero teraz dociera do mnie, że oddaliłem się od dzika na wystarczająco bezpieczną odległość. Raczej już mi nic nie grozi. Jemu z resztą też nie. A samego punktu w ogóle nie muszę szukać, bo stoi sobie bardzo blisko ścieżki i jest wyraźnie widoczny z daleka. Bingo!
PK16 -> PK23: 5,9 km (80,3 km)

A teraz do wodopoju! Widać od razu, że trening czyni mistrza. Biorę pod pachę pięciolitrowy baniak i przechylam go nad bidonem trzymanym w drugiej ręce, dzięki czemu udaje mi się napełnić obie butelki bez oblania sobie nóg wodą. Oczywiście idealnie też nie jest i trochę leje mi się na dłonie, jednak w porównaniu z pierwszym tankowaniem różnica jest astronomiczna.
Czym prędzej ruszam w dalszą drogę, ponieważ tylko bieg pozwoli mi rozgrzać na powrót ręce, jednak tym razem nie przeszkadza mi to aż tak bardzo. Satysfakcja z kolejnego malutkiegu sukcesiku ponownie podkręca mi atmosferę i pozwala z uśmiechem na ustach pokonać następne kilka kilometrów, pomimo skostniałych paluchów. Tym bardziej, że droga do kolejnego punktu prowadzi głównie wzdłuż jednej z głównych dróg asfaltowych, co pozwala na rozwinięcie naprawdę zacnych prędkości, a tym samym większe moce grzewcze mojego organizmu. W konsekwencji zaledwie po kilometrze przestaję kurczowo zaciskać zęby, a po dwóch mogę rozluźnić zwieracze. Do pewnego stopnia rzecz jasna.
W okolicach Chrzanowa powinienem odbić idealnie na zachód w las, jednak właściwa ścieżka nie jest zaznaczona na mapie. Domyślam się, że takowa istnieje, ponieważ na miniaturce ewidentnie od wschodu dochodzi do punktu kontrolnego jakaś leśna dróżka. Jednak dużo łatwiej jest mi namierzyć tę prowadzącą od południa, dlatego po raz kolejny postanawiam nadłożyć trochę drogi, ale mieć pewność że nie będę musiał błądzić w krzakach. Poza tym podróż autostradą zawsze wychodzi korzystniej niż jakimikolwiek lokalnymi paździochami.
Wybór obwodnicy szybko okazuje się dobrym pomysłem. Ścieżkę, w którą trzeba odbić, łatwo namierzyć, ponieważ znajduje się tuż przed zakrętem drogi głównej, a sam punkt kontrolny zapełnię nie jest schowany i znajduje się na dróżce, którą podążam, dzięki czemu już z dużej odległości widać wyraźnie czerwono-białą chorągiewkę.
PK23 -> PK13: 3,3 km (83,6 km)

W kierunku północnym nie ma żadnej ścieżki, a to właśnie tam powinienem się teraz udać. Nie mam wyboru, ponownie musze przeprawiać się przez busz. Co więcej, zgodnie z mapą gdzieś tam jest również strymuczek do przekroczenia. Wizja ponownego przemoczenia sobie butów okropnie mnie zniechęca, jednak cofając się nadłożę naprawdę ogromny kawał drogi, natomiast przedzierając się przez chaszcze powinienem dotrzeć do krańca lasku za jakieś 300 metrów. Do dzieła!
Dystans na skuśkę dłuży mi się niemiłosiernie. Musze uważać gdzie stawiam kroki i zadzierać nogi wysoko do góry, żeby dzikie maliny nie łapały mnie za nogawki. Meczące, ale skuteczne. Po chwili staje na utwardzonej ścieżce i z radością ruszam w dalszą drogę. Głód zaczyna mi już mocno doskwierać, a dopiero za jakieś 3 km będzie mi dane go zaspokoić.
Kiełbasa z poprzedniego punktu odżywczego wizualizuje mi się przed oczyma i prawie jestem w stanie poczuć w nozdrzach ten dymny, lekko zwęglony smak, który tak doskonale komponuje się z musztardą, świeżym, posolonym ogórkiem oraz majówką. Wprawdzie w kwestii dodatków mogę liczyć tylko na ten pierwszy składnik, jednak od poprzedniego sensownego posiłku minęło już ponad 50 km, więc nawet surowe pęto przyjąłbym z pocałowaniem ręki. Niemniej po cichu liczę na to, że wzorem pierwszego punktu odżywczego, ktoś te kiełbaski piecze na bieżąco, a ja będę mógł skorzystać z gotowca na żądanie.
Są może kiełbaski? Pytam z daleka, jeszcze w biegu, zbliżając się do czerwonego namiotu po 11 godzinach biegu. Są, ale musisz sobie upiec. Odpowiada mi sympatyczna i zdecydowanie bardziej rozmowna niż pan na półmetku kobieta zabunkrowana stolikami z przeróżnymi smakołykami. A nie macie takich zrobionych, żeby można było zjeść od ręki? Nie mamy, bo ja jestem tu sama.
No trudno. Nie mam przecież czasu, żeby sobie klapnąć przy ognisku i piec kiełbaski przez kolejny kwadrans, choć nie ukrywam, że dużo bym dał by móc skosztować gorącego pęta i zagryźć go chlebkiem umaczanym w domowym sosie będącym mieszanką ketchupu i musztardy. Niestety chęć walki o czołowe miejsce wygrywa u mnie z obżarstwem. Jedyny z grzechów głównych, który rzadko bo rzadko, jednak udaje mi się w miarę przestrzegać. Z pozostałymi już nie jest tak dobrze.

W połowie 2003 roku NASA rozpoczęła bezzałogową misję na Marsa wysyłając na czerwoną planetę łazik Opportunity. Maszyna wylądowała ponad poł roku później i rozpoczęła badanie skał oraz gleby w poszukiwaniu dowodów na istnienie wody. Zadanie przewidziane wstępnie na zaledwie 90 dni było wielokrotnie przedłużane i ostatecznie ciągnęło się przez 14 lat. Łazik mógł sobie pozwolić na tak długa eksploatację dzięki napędowi opartemu na panelach słonecznych. Prawdopodobnie pociągnałby jeszcze dłużej, gdyby nie marsjańska burza piaskowa z 2018 roku, która zasypała kompletnie jego ogniwa, uniemożliwiając mu ładowanie baterii.
Niestety Daniel Pluta to nie łazik planetarny napędzany energią słoneczną. Ja muszę coś wrzucić na ruszt, bo w przeciwnym razie nie dam rady dotrzeć do mety. Z resztą to chyba nie jest najlepsze paliwo dla potencjalnego Harpagana, co zostało udowodnione przez Opportunity dosyć dawno temu, gdy pokonał zaledwie ponad 40 km przez wspomniane 14 lat, a ja już teraz wiem, że w setce się nie zamknę i łączny dystans wyjdzie mi dużo większy. Co więcej ten rodzaj napędu został porzucony przez NASA na rzecz radioizotopowego generatora termoelektrycznego w kolejnych misjach, dużo bardziej niezawodnego, silniejszego i mocniejszego. No ale przecież nie da rady żreć plutonu na punktach odżywczych. Muszę pozostać przy klasycznych kaloriach. Jedyne słuszne paliwo, które w biegach ultra należy przyjąć w odpowiedniej ilości. Dlatego rozglądam się co tu jeszcze mają. Ciastka? Nie, słodkiego już mam dosyć. Banany? Jadłem na półmetku. Czekolada? Nie mam ochoty. A to co to? Pasta jajeczna? Ooooooo!!!! Poproszę!!!
Pochłaniam ze smakiem 3 kanapki. Strasznie mi smakują, choć osobiście dodałbym tutaj jeszcze trochę masełka. No ale darowanemu koniowi, czy tam kromce chleba nie zagląda się… do środka. To powinno mi w zupełności wystarczyć na ostatnie 30 km, a w razie potrzeby dopcham się trochę żelami.
Zatankowane do pełna, nie ma czasu do stracenia, podrywam tyłek i ruszam do dalszej walki o podium, a na odchodne słyszę, że Marcin był tu 15 minut temu, więc jeśli będe cisnąć to może go jeszcze dojdę. 15 minut? Naprawdę? To gigantyczna przewaga na odcinku 25 km, które pokonaliśmy od wyjścia z półmetku. Dla mnie to już pozamiatane. Game over. A przecież ja się tu zupełnie nie oszczędzałem. Jak on to zrobił? Przecież nie błądziłem jakoś strasznie długo po krzakach. Poza 14. punktem, w zasadzie wszystkie na drugiej pętli znalazłem od ręki. Nie chce mi się wierzyć, że aż tak oklapłem. Ja nadal prawie w ogóle nie czuję zmęczenia. Owszem, mięśnie w nogach już nieźle dostały w kość, ale do braku przepustowości jeszcze długa droga i mogę nadal przebierać kopytami bez ustanku.
Być może koleś, który przyjeżdza tu od kilkudziesięciu edycji potrafi rozplanować lepiej trasę na okrążeniu. Albo zwyczajnie poleciał w drugą stronę i ma w tym momencie do zdobycia więcej punktów niż ja. I tej wersji będę się trzymać. Wszystko się może jeszcze przetasować, więc nie ma co dywagować nad tą teoretyczną przewagą. Dopiero na mecie okaże się kto tak naprawdę jest pierwszy.
PK13 -> PK21: 4,4 km (88,0 km)

Z pełnym brzuchem i negatywnymi myślami ruszam na ostatnią ćwiartkę trasy. Nie myśl o tym! Nie wiesz, które punkty on ma już zaliczone, a które musi jeszcze zdobyć. Szkoda czasu i energii na to. A jednak ciężko odciągnąć od tego uwagę. Słowo daje, mam dzisiaj dzień konia. Ładuję ile fabryka dała. I to taka działająca na trzy zmiany. Nie oszczędzam się, nie odpuszczam, cisnę nakręcony perspektywą podium. Nawet króliczek Duracella by już padł z wycieńczenia, a ja jeszcze nie mam dość.
Permanentne rozterki nad postępami mojej konkurencji nie pozwalają mi się odpowiednio skupić na trasie, która przez większość czasu do kolejnego punktu kontrolnego prowadzi prawie idealnie na zachód. Wystarczy tylko w odpowiednim momencie skręcić na południe. Zostaje jedynie kwestia ogarnięcia kiedy i gdzie wypada ten Kairos.
Zasypawszy swój umysł przeróżnymi scenariuszami w klasyfikacji końcowej Harpagana, błędnie szacuję dystans do zmiany kierunku i odbijam na południe w złym miejscu.
Już po kilku krokach coś mi nie gra. Ścieżka jest zasypana pościnanymi brzózkami, precyzyjnie poukładanymi jedną na drugiej w poprzek drogi. Albo organizatorzy Harpagana mają bardzo specyficzne poczucie humoru, albo to nie tędy. Jednak zbyt daleko już zabrnąłem, żeby teraz się cofać. Poza tym może za dużo już było punktów łatwych do zaliczenia i teraz trzeba się trochę natrudzić?

Po 500 metrach powinienem dotrzeć do chorągiewki, dlatego odliczam każdy metr w zegarku i ze zniecierpliwieniem wypatruje czerwonego koloru pomiędzy kolejnymi brzozami, jednak po kilku chwilach okazuje się jasne, że to nie tutaj zaparkowałem swój samochód.
Pozwalam sobie na krótką chwilę przerwy, w trakcie której mogę sobie ulżyć werbalnie w kierunku kosmosu i zastanowić się co dalej. Zaraz przed zakrętem na który się zdecydowałem, minąłem jeszcze dwie ścieżki, jednak jestem przekonany, że obie były niewystarczająco daleko od skrzyżowania, od którego liczyłem dystans. Jedyne logiczne rozwiązanie to istnienie jeszcze jednej równoległej dróżki wobec tej na której jestem, ale kilkadziesiąt metrów dalej na zachód. Przez krzaki. Gęste. Kolczaste. Ale może chociaż pozbawione bagien?
Nie ma sensu wracać 500 metrów do głównej drogi i potem gonić drugie tyle z powrotem. Punkt musi być dosłownie w zasięgu rzutu kamieniem. Sprawdzam jedynie czy nogawki spodni mi się nie podwinęły do góry, żeby nie podrapać sobie kopyt o cierniste krzewy i ruszam sądząc wysokie susy pomiędzy zaroślami.
Jest! Widać go z daleka! Rzeczywiście skręciłem zbyt wcześnie. Teraz wystarczy się odbić, ale najpierw muszę się do niego dostać. Niestety na drodze stoi mi jeszcze jedna przeszkoda. Bagno. Jak ja nie cierpię bagien! Patrzę w lewo, patrzę w prawo, a to cholerstwo ciągnie się w nieskończoność. Ostentacyjnie wypuszczam całe powietrze z płuc przez nozdrza, ponieważ kolejne bluzgi do samego siebie przyniosą mniej więcej taki sam rezultat i ruszam przed siebie. Czasami najprostsze rozwiązania są najlepsze. W tym przypadku widzę, że do pokonania mam zaledwie 3 metry podmokłego terenu. Przy dobrym wietrze uda mi się utrzymać choć jednego buta suchego. I rzeczywiście! Sadze dwa długie susy, dzięki czemu jedna stopa ląduje na stabilnym podłożu, natomiast druga w jakiś zadziwiający sposób utrzymała mój ciężar na niedużej kępce trawy spoczywającej w bagienku. No prawie. W momencie odbicia, ten nieduży płat wyschniętej zieleni nie wytrzymał presji i zapadł się poniżej poziomu wody, przez co jej nieznaczna ilość wlała mi się do buta, jednak kto by tam liczył te mililitry? Nic to wobec podtopienia na jedenastym punkcie. Nawet nie poczułem tego okropnego przeszywającego do szpiku kości mrozu, przypominającego wbijające się igły pomiędzy stawy. Z dumą odwracam się, spoglądam na pokonaną przeszkodę, subtelnie kiwam głową w geście pogratulowania samemu sobie tego spektakularnego wyczynu, przy okazji formując usta w odwrócone U pełne satysfakcji, po czym zamykam ten nieszczęsny odcinek kolejną pieczątką.
PK21 -> PK24: 5,3 km (93,3 km)

Dalej już nie da się być. Właśnie zaliczyłem najdalej oddalony punkt kontrolny na tej pętli. Został mi już tylko zjazd do bazy. Od teraz z każdym krokiem będę co raz bliżej mety. Co prawda do samego Kostkowa mam jeszcze kawał drogi, w trakcie której muszę się co nieco halsować, żeby zaliczyć pozostałe cztery punkty porozrzucane po okolicy, więc całość jeszcze trochę potrwa, niemniej w końcu mogę powiedzieć, że jest z górki. W pewnym sensie została mi ostatnia prosta, tylko że odrobinę powyginana.
Najważniejsze, że samopoczucie mam nadal znakomite. Muszę sobie zapisać, co ja wczoraj jadłem przed biegiem, ponieważ dzień konia trwa w najlepsze. Oczywiście czuję, że nogi ciężko pracowały przez ostatnie 90 km, ale jest to ten przyjemny rodzaj zmęczenia, dający satysfakcję z osiągniętych rezultatów, napędzający mnie do dalszego biegu. Zupełnie zapomniałem, że istnieje coś takiego jak skurcze i powoli zaczynam się sam siebie bać.
Naręcony pozytywną energią wpadam w pułapkę zastawioną przez okrutny los. Powrót do głównej ścieżki w kierunku północnym powinien zająć mi dosłownie chwilę, ponieważ ten odcinek ma zaledwie 500 metrów. Jednak nie prowadzi on idealnie na północ. Aby podążać wydeptaną ścieżką, powinienem odbić odrobinę jeszcze bardziej na zachód, po to tylko, żeby zaraz wrócić na wschód. Zupełnie zapominam, jak kilka godzin temu obiecałem sobie, że nie pobiegnę na Harpaganie ani razu więcej na skróty, tylko będę gonić na około po utwardzonej dróżce. A teraz sam sobie daję wmówić, że bez sensu jest to nadkładanie drogi, tym bardziej, że czas mnie nagli i postanawiam sobie skrócić łączny pokonany dystans.
Jak głupia jest to decyzja, przekonuję się już po kilkunastu sekundach, po których gęste zarośla łapią mnie za stopy przy każdym kroku, a ja nadal wierzę, że jestem w stanie je pokonać siłą. Niestety Matka Natura przetrwała w przeszłości znacznie więcej niż jakiegoś kolesia próbującego forsować rosnące tu od zarania dziejów runo leśne. Wystarcza jej jedna solidniejsza łodyga z kolcami, zupełnie przypadkowo rosnąca w poprzek wyimaginowanej ścieżki, którą podążam. Chwyt jest na tyle mocny, że zwala mnie z nóg. Oczywiście mógłby to być incydent ze szczęśliwym zakończeniem, w końcu wokół mnie jest tylko mięciuka trawka, jednak Matka Natura nie zna litości i z zawadiackim uśmiechem pokazuje mi kto tutaj rządzi. Zmieniając pod przymusem swoją pozycję z werytykalnej na horyzontalną, uderzam jedną stopą w spory kamień schowany gdzieś pod delikatnym dywanem z mchów, paproci i opadłych liści. Przeszywający ból każe mi wykrzyczeć niecenzuralne słowa w eter, ale uderzenie o ziemię pozbawia mnie powietrza w płucach, a tym samym możliwości ulżenia sobie.

Leżąc na ziemi kilka razy przekręcam się na bok wizualizując sobie utratę paznokcia w dużym paluchu lewej stopy za kilka dni. Nie to, żeby to była jakaś wielka strata, wszak już się wielokrotnie przekonałem, że ta warstwa keratyny, z pozoru pełniąca funkcję ochronną końcówek palców, tak naprawdę do niczego nie jest potrzebna w codziennym życiu. Przynajmniej na stopach. Płakał po nim nie będę. Po prostu boli jak cholera, dlatego jeszcze przez moment pozostaję zwinięty w embrion, starając się załagodzić własne cierpienia.
I pomyśleć, że wystarczyło nadłożyć zaledwie jakieś 100 metrów i już dawno zmierzałby w kierunku Kostkowa. Trzeba było się pilnować w swoich postanowieniach. Bolesna lekcja, jednak jestem przekonany, że teraz dobrze zapadnie mi w pamięć i nie będę już podejmować więcej prób skrócenia sobie trasy na skuśkę.
Nie sprawdzam, czy palec jest cały. Z pewnością nie jest złamany, bo niemógłbym chodzić, a całą resztę opatrzy się na mecie. Tym bardziej, że nie widzę śladów krwi wyciekających przez cholewkę buta, więc najprawdopodobniej jest w miarę ok. Z trudnem podnoszę się z ziemi po wyplątaniu nogi z kolczastej cierni, po czym powoli kuśtykam w kierunku północnym, a po kolejnych kilkudziesięciu metrach, gdy docieram do utwardzonej dróżki, wracam do biegu na pełnych obrotach, co pozwala mi zdobyć następny punkt jeszcze przed 9 rano. Ten również nie jest wybitnie schowany i dosyć łatwo go namierzyć jeszcze ze ścieżki, którą przybiegłem, więc przynajmniej od razu mogę ruszać w dalszą drogę.
PK24 -> PK17: 5,8 km (99,1 km)

Jeszcze tylko trzy. Jakies 12 km. Moje nóżki co raz bardziej odczuwają zmęczenie i wiem, że bardzo chętnie już by odpuściły, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze chwilkę. Robię co mogę, żeby była ona jak najkrótsza. Odległość do następnego punktu kontrolnego jest spora, ale droga jest prosta, prawie że można nawigować z zamkniętymi oczami. Pocieszam się, że nadal jestem w stanie wykrzesać z siebie ponadprogramowe zapasy energii i cisnąć cały odcinek biegiem.
Najciekawsze, co mi się przytrafia, to towarzystwo rowerzystów. Niedawno ruszyli na swoją trasę, a że jestem akurat na drodze asfaltowej niedaleko Kostkowa, to mija mnie ich całkiem sporo. Zapewne w normalnej sytuacji nawet nie zwróciłbym na nich uwagi, ale oni przejeżdżając obok mnie pozdrawiają mnie machnięciem ręki lub choćby skinieniem głowy, a co drugi rzuca jeszcze wesołe „siema” czy inne „pozdro600”. I najwyraźniej ich to nie boli. Z gór przyjechali czy co? W dodatku jest ich tak dużo, że ledwo nadążam machać ręką, żeby każdemu z nich okazać choć odrobinę szacunku. I od razu jakoś tak milej się zrobiło. Jest nadzieja w narodzie. Jeszcze w zielone zagramy.
Pozytywnie nakręcony nawet nie zauważam, że docieram do dwudziestego pierwszego punktu, który podobnie jak poprzedni, nie każe się długo szukać. Stoi sobie w najlepsze blisko ścieżki, umilając mi życie i pozwalając na jeszcze wcześniejsze zjechanie do bazy.
PK17 -> PK19: 5,3 km (104,4 km)

Po trzynastu godzinach w biegu, rzucam się do jednego z ostatnich punktów na mapie. Dobre samopoczucie i jeszcze wyższe morale napędzają mnie i nie pozwalają odpuścić nawet na chwilę. Tym bardziej, że na tym odcinku leci się głównie wzdłuż asfaltowej drogi prowadzącej do Kostkowa.
Zawijam sobie asfalt, zasuwając z prędkością poniżej 5:30 min/km, nie mogąc wyjść z zachwytu nad moją dzisiejszą predyspozycją, mniej więcej do momentu, gdy przypadkowo zauważam ilość uderzeń serca na minutę, które wykonuje aktualnie mój najważniejszy mięsień. 204! Pukam w tarczę zegarka, zakładając, że może się zawiesił, ale przecież to nie Internet Explorer, zawsze w miarę na bieżąco podaje odpowiednie odczyty. Dla pewności przykładam palce do tętnicy szyjnej i staram się przeliczyć liczbe pulsów, ale cieżko mi się ogarnąć w biegu. Spoglądam jeszcze raz na zegarek. 205. Idziemy na rekord czy co?
Kompletnie tego nie odczuwam. Gdybym nie zauważył takiego poziomu tętna, założyłbym, że oscyluje w okolicach moich standardowych 160-170 uderzeń na minutę. Czasami wchodzę wyżej, ale ponad 200? Żadne tam kołatania serca, duszności, zimne poty czy inne niepokojące objawy zupełnie mnie nie dotyczą. Powiem więcej, czuję się świetnie. No może poza trochę zmęczonymi nogami, jednak to raczej nie od nich taki wynik. Niemniej do domu przydałoby sie wrócić w jednym kawałku i o własnych siłach. Dobra, przerwa techniczna! Zwalniam i przechodzę do marszu, żeby uspokoić organizm i z niecierpliwością obesrwuję parametry przepływu krwi.
Najwyraźniej mój układ sercowo-naczyniowy trochę wyluzował, ponieważ zegarek pokazuje co raz niższe wartości. A może to błąd odczytu był? Cały dystans przeleciałem na samopoczuciu, a sam pomiar z nagdarstka nigdy nie będzie idealny. Ręka się ciągle rusza, ja nie lubię mieć mocno zapiętego zegarka, poza tym jestem brudny i zapocony, więc być może sensor nie działa prawidłowo, a jego praca jest zaburzona?

Po zejściu do poziomu 130, rzucam się ponownie do walki. Szybko wracam na swoje optymalne obroty, niestety niewiele wolniej tętno rośnie do poziomu, który przed chwilą mnie przeraził. Czyli to jednak nie błąd pomiaru. Statystyczny raczej również nie. Ale o co chodzi w takim razie? Przecież nie mogę na 10 km przed metą iść sobie teraz spacerkiem. Ja tu o pudło walczę!
Zwalniam nieznacznie i przechodzę do prób regulacji tętna. Głebokie wdechy przez przeponę i kilka łapczywych łyków wody doraźnie pomagają, jednak efekt jest niematerialny. Choć przynajmniej dwójka z przodu zamieniła się na jedynkę. 198. Da się z tym żyć, pytanie tylko jak długo? Obiecałem żonie, że będę uważać, dlatego nie zamierzam sprawdzać ile jeszcze jestem w stanie dołożyć do pieca. Truchtam dalej przed siebie, co kilka chwil przechodząc do marszu i pilnując, żeby tętno nie wskoczyło powyżej 200. W konsekwencji czas podróży znacznie mi się wydłuża, jednak staram się tym nie przejmować. Bawię się w mobilną szkołę rodzenia pilnując głośnych głębokich wdechów i znacznie dłuższych od nich wydechów ustami uformowanymi w idealne „O”, systematycznie brnąc do przodu. Już naprawdę niedaleko. Nie mogę teraz tego przerwać. Muszę wytrzymać jeszcze niewiele ponad godzinę, choć uwzględniając przymusowe spowolnienie to może i półtorej.
Przed 10 rano docieram do charakterystycznego rozwidlenia, skąd czeka mnie już tylko idealnie prosta droga na wschód przez krzaki do punktu kontrolnego, jednak niestety na dziko przez wysuszone zarośla. Wprawdzie da się kawałek tego obejść i przecież dałem sobie słowo, że będę nadkładał drogi, ale beznadziejny jestem w dotrzymywaniu obietnic i to nie tylko tych noworocznych. Na okrętkę dałoby radę biec, jednak mi jest teraz bardzo na rękę przejscie do marszu. Liczę, że tętno uspokoi mi się na dobre. Co więcej, jestem teraz na niedużym wzniesieniu, więc z całkiem sporym prawdopodobieństwem mogę założyć, że tym razem nie grozi mi żadne podpotienie w bagnie. Przydałaby się jedynie maczeta, żeby wykarczować sobie drogę przed sobą.
Bagien rzeczywiście brak, jedyne co mi przeszkadza to te wszechobecne łodygi z kolcami, bardziej uparte niż sprzedawcy rupieci na targu w Egipcie. Muszę włożyć znacznie więcej siły w każdy krok lub sadzić pokraczne zajęcze susy, żeby uniknąć jeszcze większego spowolnienia. Odstawiam fatalną imitację skipu A, którego z całego serca nienawidzę. Nigdy nie byłem fanem tego typu jednostki treningowej, a mając w nogach już ponad 100 km, nie mam kompletnie ochoty na ćwiczenia poprawiające technikę i dynamikę biegu. Na szczęście już po kilku chwilach spomiędzy wysuszonych drzewek prześwituje czerwony kolor, który może oznaczać tylko jedno. Punkt kontrolny! Z radością odbijam się na nim i ruszam w dół zbocza po przedostatni pit stop na tej trasie.
PK19 -> PK22: 3,7 km (108,1 km)

Jakieś 2 km dalej na południe docieram do odnogi w lewo, która według moich wyliczeń jest tą właściwą, ale zawija pod podejrzanie dużym kątem. To tędy na pewno? Może ponownie przeszacowałem odległość? Albo zbyt duży kąt skrętu to tylko pozory? W końcu to mapa w skali 1:10 000, niewykluczone że nie oddaje idealnie śladów dróżek. Próbujemy!
Niecałe 200 metrów dalej okazuje się, że w bramce nr 1 wcale nie było kota Zonka. Wprawdzie samochodu też nie, ani nawet kraftowego kebaba premium, niemniej dostaję to czego szukałem. Odbijam bardziej na południe i już po chwili ląduje na rozległej polanie. Gdzieś tu, na rozwidleniu cieków wodnych powinien się znajdować mój kolejny punkt kontrolny. Tylko gdzie?
Przez kilka chwil błądzę w kółko, łącząc siły z innym zawodnikiem, który aktualnie ma taki sam problem natury logistycznej jak ja. Niestety nie jesteśmy aż tak zgrani jak sześcioosobowa ekipa, którą spotkałem kilkukrotnie na trasie. Nasza współpraca bardziej przypomina tą Kaczyńskiego z Lepperem sprzed prawie 20 lat. Kompletnie nie możemy dojść do porozumienia, z resztą biorąc pod uwagę moje bieżące doświadczenia z tutejszą konkurencją, nie powinno mnie to w ogóle dziwić. Taka kolaboracja może prowadzić jedynie do rozpadu koalicji, dlatego w pewnym momencie, gdy on twierdzi, że powinniśmy iść bardziej na południe, a ja uważam że musimy wrócić na północ, kończymy naszą współpracę, ale może to i lepiej. W końcu nikt nie lubi jak mu się narzuca swoje zdanie.
Spędzam kolejne kilka minut błądząc po tych wyschniętych bezdrożach, aż w końcu udaje mi się zlokalizować nieduży kanalik. Ciek wodny! Teraz tylko muszę znaleźć jego rozgałęzienie. A może nawet nie! W moim kierunku zmierza jakiś typek z krótszego dystansu, więc zaczepiam go pytając czy znalazł już punkt, a w duchu modlę się żeby gość okazał się choć w odrobinie rowerzystą amatorem, to być może nawet mi odpowie.
Parszywy los tym razem postanawia mnie oszczędzić i najwyraźniej zsyła mi kolarza długodystansowego, albo przynajmniej takiego co śmiga na MTB po górach, ponieważ chłopak z uśmiechem wskazuje mi miejsce punktu kontrolnego, dodając orientacyjną odległość i życząc mi powodzenia. Z niedowierzaniem szczypię się w przedramię, żeby się upewnić czy to nie fatamorgana, ale przenikliwy ból utwierdza mnie w przekonaniu, że to najprawdziwsza rzeczywistość. Aż mam go ochotę zapytać czy go nie bolało, ale powstrzymuję się, bo za długo by tłumaczyć, czemu taki czepliwy jestem, a tu przecież zegar tyka.
Nie pozostaje mi nic innego jak ukłonić mu się w pas, podziękować za pomoc, życzyć powodzenia i mieć nadzieję, że to nie jest jedyny wyjątek potwierdzający regułę, z którą miałem nieprzyjemność tutaj. Być może był to zwykły niefart i rzeczywiście jest nadzieja w narodzie. Do weryfikacji innym razem, a tymczasem do punktu!
PK22 -> PK14: 4,3 km (112,4 km)

Ostatnie kilka kilometrów. Chciałbym żeby to trwało dosłownie chwilę, jednak spiesząc się ponownie wykręcam absurdalny poziom tętna, który natychmiast każe mi wrzucić na luz. Dla pewności oglądam się za siebie, ale ponieważ nie widzę żadnej grupy pościgowej, pozwalam sobie na chwile wytchnienia przechodząc do marszu. Wprawdzie nie mam gwarancji bezpiecznej pozycji, przecież wystarczy, że ktoś obrał inną kolejność punktów kontrolnych i może właśnie w tym momencie dobiegać do Kostkowa z innej strony. Dlatego kompletnie nie jestem w stanie stwierdzić na której jestem pozycji. W czołówce, albo nie. Na dwoje babka wróżyła.
Przed 11 docieram do ostatniego interesującego mnie zakrętu, na którym odbijam w leśną ścieżkę, żeby po kilku chwilach zatrzymać się w lasku obfitującym w całkiem pokaźne pagórki. Opis na mapie mówi „rozwidlenie muld”, powinienem więc szukać zagłębień pomiędzy kurhanikami, jednak to ograniczy moją widoczność. Niewiele myśląc zaczynam wdrapywać się na szczyt wniesienia przede mną, licząc na to, że będę mógł stamtąd objąć wzrokiem znaczną część terenu.
I to jest właśnie ten moment, kiedy nogi zaczynają upominać się o zasłużony odpoczynek. Górka przede mną ma zaledwie 10 metrów wzwyż, a wdrapując się na nią mam wrażenie jakbym forsował Cergową w Beskidzie Niskim. Język zwisa mi po kolana, w połowie wniesienia muszę przystanąć na łyk wody. No jednak się zmęczyłem na tym Harpaganie. A już myślałem, że zwyczajnie przebudziły się ze mnie jakieś supermoce pozwalające mi ładować ultramaratony w nieskończoność. Jednak nie. Jednak nadal jestem tylko sobą.
Po udanym ataku szczytowym bezimiennego wzniesienia w stylu alpejskim, bez poręczówek i bez butli z tlenem, mogę rozejrzeć się po okolicy. Spektakularnych widoków brak. Wszędzie tylko drzewa, przesuszone liście i połamane gałęzie, ale na koniec dnia to nie punkt widokowy, tylko kontrolny. Tylko gdzie on jest?
Zaledwie kilka korków wzdłuż wniesienia wystarcza, żeby zza jego drugiej części wyłoniła się czerwona chorągiewka. Szach mat! Rzucam się w dół zboczą z ogromną radością i kilka minut po 11 rano zaliczam ostatni punkt kontrolny na tej trasie. Czas do domu!

PK14 -> KOSTKOWO: 1,8 km (114,2 km)
Stąd jest naprawdę bliziutko. Nie patrzę już na tętno. Rzucam się w pogoń do Kostkowa i wyobrażam sobie jak będzie wyglądał finisz. Przerabiałem to już wystarczająco wiele razy w górach i za każdym razem kończąc wyścig daję się jeszcze raz zarazić tą pozytywną energią. To właśnie na samym końcu dzieje się magia.
Meta to jedna wielka feta. Rytmiczna i dynamiczna muzyka zagłuszą wszelkie próby rozmowy, za to zachęca przybiegających zawodników do tego ostatniego przyspieszonego kroku z przytupem. Kibice, na których składają się bliscy uczestników zawodów oraz przypadkowi lokalsi, którzy akurat przechodzili obok, zdzierają sobie gardła, żeby dodać otuchy i zmobilizować tych wszystkich amatorów weekendowego biegania do nieodpuszczania na ostatnich metrach. Wodzirej nawija do mikrofonu zupełnie jakby prowadził dom aukcyjny z licytacją nowo-odnalezionego dzieła Rembrandta, a nie imprezę biegową. Zimny bezalkoholowy Miłosław IPA, który zdominował strefy finiszera na większości imprez ultra już się chłodzi w oczekiwaniu na pierwszych zawodników chcących uczcić swoje spektakularne wyczyny, mimo że przy aktualnej aurze mi osobiście dużo bardziej odpowiadałaby gorąca herbatka. Mogę tak wymieniać bez końca, ponieważ na finiszu każdej imprezy zwyczajnie jest młyn, który udziela się absolutnie wszystkim dookoła.
A to „dookoła” to całkiem pokaźny rejon. Wprawdzie wiele zależy od mocy głośników oraz zapału wodzireja, jednak zazwyczaj ani jednemu ani drugiemu wiele nie brakuje i słychać ich już z daleka. Tak było w Kudowie, kiedy dobre dwa kilometry przed metą Sztafety Górskiej zbiegałem Górą Parkową i już było słychać wrzawę dochodzącą z mety. Tak było w Karpaczu na finiszu Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego, kiedy zameldowałem się na szczycie kolejnej Góry Parkowej, gdzie już było słychać dudnienie muzyki. Tak było w Lądku, gdy kończąc Bieg 7 Szczytów leciałem z Lutyni, a w uszach już dzwoniły mi dzwonki z mety. Tak było w zasadzie na każdej imprezie biegowej, której wziąłem do tej pory udział.
Aż do dziś. Wbiegam do Kostkowa i nadstawiam uszu, ale słyszę tylko hulający wiatr i własne wytłumione solidną warstwą pianki Mizuno Enerzy Nxt kroki. Gdyby nie fakt, że byłem tu na półmetku, pomyślałbym że pomyliłem adresy. Przez chwilę się zastanawiam, że może to tak specjalnie. Na mecie jest jeszcze jeden punkt do odbicia się, oficjalnie zamykający trasę, zatem być może on również jest dobrze schowany i trzeba się będzie jeszcze natrudzić? Przecież niemożliwe, żeby wszyscy mnie pocisnęli na drugim okrążeniu i impreza zwyczajnie już się skończyła.
Gdy odbijam z głównej drogi w kierunku boiska szkolnego, na którym umiejscowiona jest strefa mety, widzę jakieś dwie osoby zajęte rozmową, w zasadzie kompletnie nie zwracające uwagi na mnie, zatem raczej to potencjalni kibice, a nie organizatorzy. Nie ma muzyki, nie ma wodzireja, nie ma wodotrysków i nie ma wstęgi. W zasadzie nie ma niczego, poza paskudną pogodą pod psem. Wieje i jest zimno. Szybko układam sobie w głowie scenariusz tego, co tu się wydarzyło.

Przybiegłem najwyraźniej za późno. Wstęgę pierwszego finiszera przeciął ktoś inny, niewykluczone że zaraz za nim wpadło tu jeszcze kilka osób, więc pudło jest już zapełnione, a ponieważ najzwyczajniej w świecie jest zimno, to wszyscy zawinęli się do szkoły i tam świętują swoje sukcesy. Szkoda. A taką miałem nadzieję na świetny rezultat. W końcu dzień konia zobowiązuje.
Przebiegam przez bramę ogrodzenia i mijam czerwony namiot, z którego wychyla się jakaś uważnie przyglądająca mi się główka. Wskazuję na ostatni punkt kontrolny stojący kilka metrów dalej i z niepewnością pytam jej czy to tutaj. W odpowiedzi słyszę „Nie wiem” i widzę jak poły namiotu poruszają się w rytm wzruszonych ramion. Dzięki. Odbijam się ostatni raz kończąc swoje zmagania z Harpaganem w niecałe 15 godzin.
META
Jeszcze przez chwilę łudzę się, że ostatni punkt kontrolny to istny przycisk, który zainicjuje choćby najbardziej skromne fanfary na świecie. Może gdzieś tam obok ukryty jest mały przenośny głośniczek, z którego dobiegnie mnie odgłos tąbki lub jakaś zabawna sentencja, rodem z Barkley Marathon w stylu „That was easy”. Ale nie. Nic się nie dzieje. Odwracam się do nadal lewitującej główki przytrzaśniętej połami namiotu i pytam co teraz. Dzięki czemu dowiaduję się, że obiekt ten ma również przymocowane ręce, a przynajmniej jedną, ponieważ ta wyłania się spod materiału chorniącego właściciela owej głowy przez tą piękną wiosenną aurą i wskazuje mi kolejny namiot kilka metrów dalej, dodając zwięzłe „Tam!”.
Wolnym krokiem zmierzam do kolejnej stacji, Nie trzeba już biec, nie trzeba się śpieszyć, a organizm jest nadal rozgrzany zasuwaniem na ostatniej prostej, więc zimno mi jeszcze nie doskwiera. Przy kolejnym namiocie dowiaduję się od jakiegoś kolesia, że przede mną na metę wpadły już cztery osoby, więc mogę iść za nimi prosto do szkoły, gdzie rozliczę się ze zdobytych punktów na trasie. Czuję się trochę jak na drodze krzyżowej. Jedna stacja to bramka, druga stacja to punkt kontrolny, teraz trzecia i już muszę lecieć do czwartej. Całe szczęście, że nie jestem jakoś wyjątkowo wypruty z energii, więc raczej „Pluta upada po raz pierwszy” ani kolejnych raczej nie będę musiał doświadczać.
Zastanawiam się jak to jest możliwe, że straciłem aż cztery pozycje. Drugą pętlę zrobiłem jeszcze szybciej niż pierwszą, aczkolwiek pokonałem też mniejszy dystans, więc niewykluczone, że jednak zwolniłem. Oddaję swój czip kolesiowi z obsługi biegu, który już po sekundzie odwraca się do mnie i z równie wielkim entuzjazmem, jak poprzedni organizatorzy oświadcza, że mamy pierwszy komplet.
– Co? – Pytam nie do końca zdając sobie sprawę z jego słów.
– Pierwszy komplet. Nikt przed tobą nie zdobył wszystkich punktów kontrolnych. – Odpowiada spokojnym głosem facet siedzący na wprost mnie.
– To tak można?!?
– Oczywiście, że można.

Mrugam z niedowierzaniem i czekam aż mózg przeprocesuje tą informację. Jestem pierwszy. Wygrałem. Wygrałem! Od 7 lat biegam ultra i z wielkim wysiłkiem próbuję wygrać choć jeden bieg, niestety zawsze trafia się zgraja zdecydowanie mocniejszych kocurów ode mnie. Tylko raz udało mi się zdobyć pudło. Był to drugi schodek, ale w jednym z najwięszych wyzwań przed jakimi miałem przyjemność stanąć – w Biegu Kreta, przez co marzenia na zwycięstwo miałem jeszcze większe, jednak nigdy nie udało mi ich spełnić. Musiałem pojechać nad morze, zamiast w góry i w wziąć udział w rajdzie na orientację, a nie typowym wyścigu, żeby urzeczywistnić swoje wygórowane ultra pragnienia. W końcu się udało. Cudownie!
Ale w takim razie gdzie pompa? Nadal nikt nie podchodzi, nikt nie gratuluje, nie ma schłodzonego szampana, ani nawet wspomnianego Miłosława IPA. Nikt nie wyczytał mojego imienia, nikt nie poklepał po plecach, nawet fotki pamiątkowej nie będę miał. To wszystko mógłby mi zapewnić Daniel, jednak tym razem on również wziął udział w wyścigu i będzie na trasie jeszcze dobre kilka godzin. Tymczasem pan z obsługi spogląda na mnie wymownym spojrzeniem, zupełnie jakby chciał powiedzieć „Następny!”.
Ok, rozumiem, poświętuję poźniej z moim przyjacielem. Wzdycham ostentacyjnie i podnoszę się z krzesła, a następnie kieruję do depozytu, skąd odbieram wszystkie moje fanty i kluczyki do auta. Następnie czym prędzej wracam na kwaterę oddaloną 40 km od startu, żeby odespać cokolwiek zarwaną noc, a za kilka godzin móc przyjechać tutaj z powrotem zgarnąć Daniela, gdy uczończy swoje zmagania z Harpaganem.
Z moim kompanem na Harpaganie jest prawie jak z dziećmi na codzień. Nie da pospać. Równo o 17 budzi mnie dzwonkiem w telefonie, informując że powoli zbliża się do mety. Noc zarwana czy nie, trzeba po niego jechać, wszak on by mnie tak nie zostawił samego. Nie ma miękkiej gry. Ruszam ponownie do Kostkowa, skąd zbieram Daniela i czym prędzej wracamy ponownie do Jastrzębiej Góry tylko po to, żeby opędzlować małe co nie co na ciepło, a następnie ruszyć jeszcze raz do biura zawodów na koronację zwycięzców. Jednak trzeba było klepnąć kwaterę trochę bliżej startu, ponieważ zrobiliśmy w sumie 3 pełne kursy tam i z powrotem, a dystans w jedną stronę to 40 km. Co więcej czwarty mamy zaliczony w połowie i jeszcze trzeba będzie wrócić na kwaterę.
Samo oficjalne zamknięcie imprezy z pewnością mogłoby się skończyć wcześniej gdyby nie wylewność Ojca Dyrektora tego całego zamieszania. Koleś lubi gadać mniej więcej w takim stopniu jak ja lubię pisać, więc zanim kończy wszystkie swoje wywody, jest prawie 11 w nocy. Nie widzę przedstawicieli Guiness World Record Limited wśród zgromadzonych tutaj osób, więc to raczej nie jest kolejna próba pobicia rekordu świata w najdłuższym monologu słownym. Całe szczęście z resztą, bo obecny wynik należący do pewnego Nepalczyka, o zadziwiająco brzmiącym imieniu, Anata Ram Kc, wynosi ponad 90 godzin, a ja w poniedziałek muszę do roboty.

Nieprawdopodobnie miło jest zająć pierwsze miejsce w zawodach. Duma mnie rozpiera i chciałbym się cieszyć tą chwilą w nieskończoność, jednak nie mam tyle sił w sobie, żeby szczerzyć się bez końca. Zarwana noc zaczyna zbierać swoje żniwa. Oczy robią mi się dziwnie kleiste, powieki ciężkie i bardzo bym chciał już się położyć luli, dlatego ukradkiem zerkam na Daniela, który najwyraźniej podziela moje zdanie. Tym bardziej, że po zakończeniu ceremonii musimy po raz kolejny wrócić na naszą kwaterę dodatkowe 40 km. Gloria i chwała po zakończeniu zawodów to jedno, ale regeneracja to również ważna rzecz. Z radością wyczuwam, że ceremonia wchodzi w etap rozesłania, a Ojciec Dyrektor sprawnie rozpoczyna błogosławieństwo końcowe. Czekam jeszcze tylko na postludium wygrywane na organach i chóralne „Boooogu niech będą dzięęęęki”, wyśpiewane przez wiernych, ale jeszcze zanim to się stanie, rzucam do Daniela zwięzłe „spadamy!”.
Wyćwiczeni na warszawskich warunkach biegniemy do samochodu, żeby uniknąć korków w wąskim gardle na wyjeździe z parkingu. Trening czyni mistrza i pomimo, że daleko nam do pole position, udaje nam się jako jednym z pierwszych opuścić teren szkoły w Kostkowie. Niestety nadal musimy poczekać jeszcze trochę na ciepłą kołderkę, ponieważ przed nami jeszcze dobrze ponad pół godziny jazdy autem.
DZIEŃ PO
Samopoczucie mam zadziwiająco dobre i nawet jeśli byłaby taka potrzeba, mógłbym na spokojnie samodzielnie zejść po schodach, aczkolwiek opatrzność nade mną czuwa i tym razem dostaliśmy kwaterę na parterze. Niemniej ta miła pozostałość po dniu konia bardzo pozytywnie wpływa na mój nastrój.
Jastrzębia żegna nas pięknym ciepłym słoneczkiem którego choć odrobinę chwytamy podczas porannego śniadanka z deserem. Taka mała rekompensata za fakt, że nie udało nam się załapać na przyjemny chillout bezpośrednio nad morzem. Czas nas goni jak zwykle, chcemy dojechać do domów w miarę w normalnych godzinach, dlatego odpuszczamy plażowanie, wybierając powrót do stolicy, ale gremialnie przyznajemy, że w zaistniałych okolicznościach trzeba było wziąć sobie poniedziałek wolny i nawdychać się jodu na zapas. Może następnym razem.

TYDZIEŃ PO
Zakwasy już dawno minęły, przejrzałem wszystkie zdjęcia z imprezy i mimo, że znalazłem siebie tylko na jednym nadal jestem z niej bardzo zadowolony, przegadalismy z Danielem chyba każdy aspekt naszych osiągnięć i wiemy co trzeba poprawić, żeby następnym razem poszło nam lepiej, do kolejnego startu zostało mi 1,5 miesiąca, więc wypadałoby już wrócić do codziennych treningów, jednak nadal daję sobie chwilę wytchnienia, ponieważ za bardzo szanuję swoje mięśnie, ścięgna i stawy. Wkrótce oberwie im się dużo bardziej, niech się zatem cieszą chwilą wakacji. W pełni na to zasłużyły.
Piękny rozdział pod tytułem „Harpagan” możnaby już zatem zamknąć i odłozyć na półkę, gdyby nie pewien charakterystyczny i dobrze mi znany aspekt relacji interpersonalnych w postaci czystej ludzkiej życzliwości. Otóż jeden z moich niedoszłych kolegów, poznany zaledwie tydzień temu podczas imprezy postanowił złożyć prostest do sędziego głównego zawodów, zarzucając mi złamanie regulaminu Harpagana w rażący sposób i domagając się mojej dyskwalifikacji.
W zasadzie nie powinno mnie to ruszać, wszak taka już jest natura ludzka, że z reguły postrzegamy siebie jako wzór do naśladowania, lubimy być kryształowym Strażakiem Samem, nie mając sobie nic do zarzucenia, a doszukujemy się nieuczciwości w działaniach innych lub przynajmniej deprecjonujemy osiągnięcia osób trzecich. Trochę tak jak z tą jazdą samochodem, kiedy każdy kto jedzie szybciej niż my to skończony idiota, a każdy kto jedzie wolniej to cholerna łajza. I jakimś dziwnym trafem, takich co jadą dokładnie tak samo jak my – brak.
Dlatego nie powinno mnie dziwić, że koleś, który startuje w biegach na orientację od wielu lat doszukuje się oszustwa w kimś, kto pojawił się na Harpaganie po raz pierwszy i zdecydowanie wygrał całą rywalizację. Ta sama osoba zarzuca mi wspieranie się nawigacją satelitarną. I gdyby chodziło tylko o to, wziałbym sobie słowa Daniela do serca: „nie mają dowodów, to niech spierdalają”, i nie marnował czasu na zawody w sikaniu na odległość. Ale niestety nie chodzi tylko o ten jeden zarzut. Kolega wnosząc protest zaczął od słów „Nie mam na to bezpośrednich dowodów tylko poszlaki”. Winszuję. Taką błyskotliwą argumentacją plaskoziemcy starają się udowodnić, że Ziemia nie jest kulą, więc w zasadzie wystarczyłoby to przemilczeć. Niestety potem kolega wysypał lawinę zarzutów w moim kierunku sprowadzając mnie do byle chłopka roztropka, co to wstał od kompa, przyjechał na Harpagana i zrobił wszystkich w bambuko. Skoro więc zostałem poproszony o ustosunkowanie się do zarzutów w formie pisemnej, a do tego jestem osobą mocno wylewną i literacko niewyżytą, w to mi graj. Chętnie odpowiem, tym bardziej, że kolega najwyraźniej zagląda na mojego bloga. Choć niewykluczone, że była to jego jednorazowa wizyta. Jeśli nie, to serdecznie pozdrawiam. A teraz do rzeczy.

Składam protest do wyników imprezy Harpagan 67 na trasie TP100 (start w dniu 11.04.2025). Uważam, że zawodnik Daniel Pluta złamał w sposób rażący regulamin tj. korzystał na trasie z nawigacji GPS, jestem przekonany, że korzystał z map wgranych do aplikacji na telefonie lub/oraz z map w zegarku Garmin…
Nie miałem dostępu do mapy przed zawodami, a przed imprezą otrzymałem tylko mapę analogową, której nie sposób było wgrać do zegarka ani do aplikacji. W zasdzie to jest zarzut do oranizatorów, jakoby ktoś z wewnątrz przekazał mi te materiały przed biegiem. Już w tym momencie, na miejscu sędziego głównego Harpagana, obraziłbym się za takie spekulacje. Przecież to tylko bieg na orientację, a nie transakcje giełdowe z wykorzystaniem insider tradingu.
…Nie mam na to bezpośrednich dowodów tylko poszlaki w postaci:
[Braku] Doświadczenia zawodnika, który twierdzi, że jest to jego pierwszy start na „orientację” (wypowiedzi na zawodach oraz na Facebooku)….
Wspominałem koledze podczas zakończenia imprezy, że jest to mój drugi start, a nie pierwszy. Obniżanie mojego doświadczenia o połowę to już spora dyskredytacja.
…Track z zawodów GPX – pokazujący brak błędów na przelotach między punktami i brak charakterystycznych błędów podczas ataku na punkt (proste azymuty)…
Mój track jest dostępny na Stravie, można go sobie analizować do woli, nie zgadzam się ze stwierdzeniem o braku błędów, co z resztą dosyć dokładnie opisałem powyżej. Ostatecznie zrobiłem 114km, znacznie więcej niż szacowany dystans.
…Blog zawodnika teamplutt.pl – uważam, że…
Ja uważam, że niektórzy ludzie nie powinni miec prawa głosu. I to nie tylko w kwestiach wyborów prezydenckich czy też parlamentarnych. Niestety okrutny świat jest już tak skonstruowany, że liczą się fakty, a nie czyjeś uważania.
…sposób nawigacji na rajdzie Harpagan wygladał tak jak opisana na blogu relacja z biegu ultra https://teamplutt.pl/index.php/2024/01/26/bieg-kreta-sleza-sniezka-i-snieznik/ – czyli korzystanie z nawigacji w telefonie oraz wyświetlanie pozycji na zegarku Garmin….
To trochę zabawne, że mój niedoszły kolega powołuje się właśnie na ten wpis. Jest zasadnicza różnica pomiedzy trackiem w zegarku, a mapą w zegarku. Bieg Kreta to jeden z niewielu biegów, na którym owszem miałem track, ale nie miałem wgranej warsty map, o czym na mecie dyskutowałem z organizatorami, ponieważ to właśnie ten aspekt spowodował, że zgubiłem się jakieś 10 km przed metą. Taka konfiguracja zegarka powoduje, że na jego tarczy pojawia się linia, którą należy podążać, ale nie jest ona odzwieciedlona na żadnym elemencie topograficznym. Nie widać wzniesień, dróg, siatki kartograficznej, ani pokrycia terenu. Całe tło jest czarne. A moja dezorientacja wynikała bardziej z faktu, że byłem na nogach od 71 godzin z zaledwie 3-godzinną przerwą na sen. W takiej sytuacji synapsy w mózgu niestety nie procesują zgodnie z oczekiwaniami, a umysł potrafi płatać niezłe figle.

…W rajdach na orientację nie ma cudów…
Właśnie na tym polega piękno sportu, że rzekome cuda się zdarzają i to właśnie one powodują, że absolutnie każda dyscyplina staje się ciekawa. Gdyby ich nie było, nikt nie interesował by się sportem, a życie byłoby nudne. Bez wspomnianych cudów FK Bodø/Glimt nigdy nie dotarłoby do półfinału Ligii Europy eliminując z niej Lazio, Jenson Button nie zdobyłby swojego pierwszego zwycięstwa w F1 startując na Hungaroring w 2006 roku z 14. pozycji w Hondzie, która jako konstruktor poprzednie zwycięstwo odnotowała 39 lat wcześniej, a Alcaraz nie wygrałby finału Rolanda Garrosa przegrywając z Sinnerem 2:1 w setach i broniąc trzeciej piłki meczowej w czwartym secie, przy stanie 5:4 w gemach dla Włocha.
W sporcie zawsze ktoś przegrywa, a sposób w jaki to robi świadczy o jego prawdziwym poziomie i trzeba umieć się z tym pogodzić. Prawdę mówiąc to strasznie smutne, że zawodnik z dużym doświadczeniem nie potrafi tego zrozumieć.
…zwłaszcza w nawigowaniu na mapach z małą ilością szczegółów i to w nocy, moim zdaniem są trzy możliwości:
- Zawodnik ma olbrzymi talent nawigacyjny dotąd nieodkryty. Było wielu biegaczy ultra z polskiej czołówki jednak przez niższy poziom nawigacji nie byli w stanie walczyć o najwyższe miejsca w zawodach [na orientację]…
Było też wielu ludzi, którzy próbowali złamać 2 godziny w maratonie, a tylko jednemu się to udało. Nie porównuję tutaj siebie do Kichoge ani innego wymiatacza, a jedynie podkreślam, że na każdego Harpagana znajdzie się lepszy Harpagan. Natomiast jak wspomniałem wcześniej, liczą się fakty, a te jednoznacznie mówią, że ja nie jestem pierwszym lepszym cwaniakiem z łapanki oderwanym na siłę od pługa, żeby wziąć udział w Harpaganie. Ja jestem doświadczonym ultrasem, regularnie zajmującym miejsca w czołówce biegów ultra od wielu lat. I o ile mogę sobie wypisywać na swoim blogu co mi się żywnie podoba, to potwierdzenie można znaleźć na stronie ITRA oraz w wynikach poszczególnych biegów, w których brałem udział.
… 2. Zawodnik nie wiedział, że w imprezie kategorycznie zabronione jest korzystanie z GPSa do ustalania swojej pozycji oraz korzystania z map innych niż dostarczone przez organizatora. Zawodnik do tej pory startował tylko w biegach ultra gdzie takie wspomaganie jest nie tylko dozwolone ale i zalecane (wg informacji na blogu zawodnika)…
Gdyby szanowny kolega przeczytał z uwagą całego mojego bloga, zauważyłby że zazwyczaj biegam bez mapy i tracka, nawigując się jedynie zgodnie z oznaczeniami szlaków, a moim marzeniem jest wystąpienie kiedyś na Barkley Marathon, co wielokrotnie podkreślam w różnych wpisach. Co więcej, ukończyłem masę biegów na dystansie mocno powyżej 100km (w Bieg Kreta – 380km, czy DFBG – 240km), co przełożyło się na moją wytrzymałość i to właśnie ten aspekt pozwolił mi znacznie szybciej się przemieszczać. Moje średnie tempo ruchu na Harpaganie to 6:49 min/km.
… 3. Zawodnik świadomie złamał regulamin oszukując innych zawodników by wygrać zawody…
To dosyć odważne stwierdzenie, biorąc pod uwagę że już na wstępie kolega podkreślił, że nie ma to żadnych dowodów. Podobny zarzut mógłby wysunąć w zasadzie każdy zawodnik wobec swoich konkurentów.

…Z doświadczenia wiem, jak trudna jest umiejętność nawigacji:
- W nocy …
Wiekszość biegów ultra odbywa się przez noc, z tym akurat jestem mocno zaznajomiony. Ukończyłem Bieg Kreta, trwający 3 doby, w tym 3 noce, śpiąc zaledwie 3h.
… 2. Podczas biegu…
Biegnąć potrafię jeść, pić, nawigować, a nawet sikać (no dobra, przyznaję, zazwyczaj staję, ale umiem też przejść do marszu sikając), mając zajętą jedną rękę.
… 3. Szacowanie odległości gdzie skręcić…
Z pewnością dla nowicjusza – tak, natomiast odsyłam do punktów powyżej, ponieważ nie chce mi się pisać ponownie tego samego. To nie jest tak, że człowiek, który przebiegł wiele ultramaratonów skazany jest z góry na porażkę w innej dyscyplinie opierającej się na bieganiu. Zbyt dużo czasu spędziłem w terenie, żeby być totalnym nieogarem.
… 4. Czytanie rzeźby terenu na mapach…
Być może to zabrzmi nieprawdopodobnie, ale naprawdę nie trzeba startować z biegach na orientację, żeby umieć czytać rzeźbę terenu z mapy.
… 5. Nawigowanie po sieci ścieżek w mocno zgeneralizowanej mapie VMap L2 1:50000 (dostępnej na zawodach)…
Patrz odpowiedź na punkt wyżej.
…Jestem przekonany, że zawodnik nie posiada żadnej z powyżej wymienionych umiejętności…
Jest mi strasznie przykro z tego powodu.
Postaram się przyjechać jeszcze raz na Harpagana, żebyś mógł osobiście sprawdzić jak wygląda moja nawigacja. Nie mam też nic przeciwko, żebyś przykleił się do mnie i na bieżąco weryfikował sobie czy jestem w stanie odnaleźć się w terenie, możemy nawet pokonać całą trasę w tandemie. Oczywiście, o ile za mną nadążysz.

Garść statystyk
WYŻYWIENIE
- Kiełbasa z grilla z dwiema kromkami chleba;
- Kanapki z pastą jajeczną – 4 sztuki;
- Banany – 4 sztuki;
- Batoniki – 1 sztuka;
- Żele energetyczne – 4 sztuki;
- Cukierki – 4 sztuki;
- Woda – około 4 litrów
- Saltsticki – 9 sztuk.
SPRZĘT
- Plecak Grivel 5l – Na taki bieg wziąłbym 3l, gdybym taki miał. Chyba czas zaopatrzyć się w kamizelkę, która ma tylko kieszonki na jedzenie;
- Buty – Mizuno Skyrise. Moje ulubione na długie dystanse. W takich krążąwnikach nawet moje królewskie stópki nie narzekają po przebienięciu setki;
- Ciuchy – Klasycznie, gdy jest zimno: długie gatki i długi rękaw oraz chustka na głowę i pod szyję;
- Suuno Vertical – Nowa zabawka, która spisała się doskonale. Głównie pod kątem baterii. W końcu nie muszę się martwić, że mi zegarek padnie w trasie, bo ten gigant wytrzymuje kilka dni aktywności;
- Czołówka Ledlenser Neo 10r – Jak zwykle niezawodna, z baterią wytrzymującą bez problemu 9-godzinne noce, nawet przy niskiej temperaturze.
KPI
- 7:48 min/km to moje średnie tempo na trasie, natomiast wyłączając postoje, średnie tempo wyszło na poziomie 6:49 min/km;
- Daje to 7,7 km/h średnio na całej trasie i 8,8 km/h w ruchu;
- Spaliłem prawie 7 000 kcal;
- Wypiłem relatywnie mało jak na mnie, głównie w skutek niskiej temperatury. Wyszło mi około 4 litrów. Dla porównania, na Niepokornym Mnichu wydudniłem 10 litrów, ale to było upalne lato w górach na niewiele krótszym dystansie;
- W ruchu spędziłem 13 godzin, co oznacza, że w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków wyniósł aż 2 godziny. 13%. To jest też coś, czego nie widać na tracku GPX. Ja wolałem sie zatrzymać i zastanowić czy podążam w dobrą stronę;
- Średnie tętno wyszło mi na poziomie 136 ud./min, co uwzględnia niesamowite skoki pod koniec dystansu.
WYNIK
- W biegu wzięło udział 86 osób;
- 32 osoby zdobyły wszystkie punkty kontrolne;
- Zwyciężyłem z czasem 14 godzin 50 minut;
- Moja przewaga nad drugim zawodnikiem to 15 minut;
- Ostatni zawodnik dotarł na metę minutę 12 minut przed upływem pełnej doby;
- W biegu wystartowało zaledwie 5 kobiet, żadna z nich nie zdobyła kompletu punktów;
- Czy mogłem to zrobić lepiej? Ciężko powiedzieć. Z pewnością trening czyni mistrza, jednak to był ewidentny dzień konia. Fizjologicznie, żywieniowo, pogodowo i przygotowawczo zagrało mi wszystko idealnie. Chciałbym umieć startować w takiej predyspozycji za każdym razem.
KOSZT
- Wpisowe – 169 zł;
- Kwatera – 600 zł (za naszą dwójkę);
- Dojazd i paliwo na miejscu – 500 zł (na dwie osoby);
- Zakupy przed – 50 zł;
- Koszty na miejscu – 50 zł;
- Razem – 1 369 zł (819 zł moich kosztów).

PLUSY I MINUSY
Cieżko ocenić mi ten bieg tak jak to robię w przypadku innych ultra. Ze względu na specyfikę rajdu na orientację, nie mogę się wypowiadać na temat oznakowania trasy, samej trasy, czy też expo. Ogólnie rzecz biorąc cieżko mi przyczepić się do kwestii organizacyjnych. Informacje przed biegiem były jasno podane, biuro zawodów dobrze zorganizowane, a punkty odżywcze, mimo że tylko 2, naprawdę zacnie zaopatrzone. Chętnie zostałbym na nich dłużej i podelektował się pozostałymi rarytasami, niestety zegar tykał bezlitośnie. Ze strony przeprowadzenia imprezy poprawiłbym jedynie strefę mety, bo ten aspekt w zasadzie w ogóle nie istniał i zrobiłbym trochę większy wybór jedzenia na półmetku, aczkolwiek tutaj jestem chyba rozpuszczony punktami odżywczymi rodem z klasycznych górskich ultra, więc biorę na klatę, jeśli ktoś uzna, że przesadzam.
Najbardziej przeszkadzała mi atomosfera. Z jednej strony świetnie się bawiłem i bardzo chciałbym to powtórzyć, z drugiej strony czułem się jak na zjeździe absolwentów szkoły, do której nie uczęszczałem. Zupełnie jakby byli zamkniętą grupą niechętnie wpuszczającą jakiekolwiek osoby z zewnątrz. Na ultra w górach takie obrazki to wyjątki. To właśnie dlatego tak polubiłem biegnie po górach. Przez ostatnie 7 lat poznałem fantastycznych ludzi, którzy nie stronią od towarzystwa, zawsze są otwarci i absolutnie za każdym razem dadzą się pokroić, żeby móc wesprzeć innego zawodnika, niezależnie od tego czy jest to stary wymiatacz czy świeżynka w świecie ultra.
Ja też kiedyś zaczynałem i pamiętam jak dziś, gdy podczas Supermaratonu Gór Stołowych prawie połowę dystansu przebiegłem z Arturem, wyjadaczem pokonującym wówczas tamtą trasę po raz siódmy. Koleś mógł mnie z powodzeniem zostawić w tyle, a mimo to postanowił zasypać mnie lawiną cennych wskazówek i porad dla początkującego ultrasa.
Pamiętam jak na 2 km przed metą 170-kilometrowego Ultra Trail Małopolska Adrian pocisnął mnie bez litości, ale zatrzymał się na kilka sekund przybić piątkę oraz pofatygował się na mecie, żeby podejśc i pogratulować mi walki.
Pamiętam jak na DFGB support Michała pożyczył mi kabel do naładowania telefonu, kiedy mój się posypał. Dali mi ten przewód zupełnie mnie nie znając i mimo to nie przejmując się kim ja w ogóle jestem i nie zastanawiając się czy im go oddam.
Mam mnóstwo taki wspomnień i zawdzięczam je ludziom, którzy biegają ultra. Uwielbiam rywalizację i uważam, że można ją uprawiać zdrowo. Oczywiście nie jest tak, że na ultra wszyscy są wspaniali i koleżeńscy, wyjątki są wszędzie. Niemniej to ta zdecydowana większość ludzi tworzy atmosferę biegu. I to właśnie dzięki nim ultra w górach zawsze przeżywa oblężenie. Na Harapaganie tego nie było i w moim odczuciu jest to duży minus.

PODSUMOWANIE
Chciałem spróbować czegoś nowego, jak zwykle wyszła z tego niesamowita historia, więc czuję się spełniony. Taimuraz, jeden z moich byłych przełożonych, których usilnie próbowałem namówić do biegania, uparcie nie chciał mnie słuchać, wiecznie tylko powtarzając, że bieganie jest nudne. Nic bardziej mylnego! Bieganie jest fantastyczne i zawsze coś się dzieje wokoło! A na takim Harpaganie dzieje się nie tylko w trakcie biegu, ale również dzień i tydzień po.
Choć z tym „tydzień po” to akurat takiego obrotu spraw kompletnie się nie spodziewałem. Niesmak pozostał, aczkolwiek nie jest to mój problem. Nie da się wszystkich uszczęśliwić, wiem że znajomych tam sobie nie narobiłem. Na szczęście są jeszcze góry. A nawet cała masa gór, w których można zdrowo rywalizować i cieszyć się z życia.
Sam Harpagan jako impreza jest na tyle ciekawy, że mimo wszystko poleciłbym takie wydarzenie dalej. Zwłaszcza trasę rowerową, najwyraźniej tam ciśnienie jest odrobinę mniejsze. Co więcej na krótkich dystansach startowali ludzie z dziećmi, a dla juniorów może to być naprawdę znakomita przygoda. Aż mam ochotę zabrać na taką dyszkę swoje demony.
Na koniec dnia protest dotyczący mojej osoby został odrzucony przez sędziego głównego zawodów, a ja żałuję jedynie, że nie mogłem zobaczyć miny kolegi wnoszącego zażalenie, gdy dowiedział się o tej decyzji. Pozostaje mi tylko przesłać pozdrowienia.
A rękawiczkę zgubioną przy drugim punkcie odżywczym jakaś dobra duszyczka odniosła do biura zawodów i mogłem ją odzyskać.
Zatem co dalej? Jak to co? Dalej będę biegać ultra! Jednak na razie wrócę w góry. Mam tam już jedno wyzwanie na oku, poza tym tęskno mi do prawdziwej atmosfery ultra.
Jeszcze raz? Jak już wspomniałem, nie wiem. Chciałbym. Rajdy na orientację to naprawdę fantastyczna zabawa. Jednak jak już wielokrotnie podkreśliłem, nie wchodzę dwa razy do tej samej rzeki. Za dużo jest biegów na świecie, żeby klepać to samo. Z trzeciej strony Harpagan jest rozgrywany za każdym razem w innym miejscu, więc kto wie… Co więcej, być może powinienem się tam zjawić i pokazać pewnemu zawodnikowi jak się powinno nawigować w terenie, bo chyba przydałoby mu się kilka wskazówek.




Fantastyczna relacja! A najwspanialsze jest to, że bieg zakończył się sukcesem. Gratulacje!!!