UltraKotlina – Bieg z historią w tle

Tym razem to coś więcej niż sama relacja z biegu. Moja przeżycia to zaledwie druga część historii, która rozpoczęła się ponad 20 lat temu. Zwariowany pomysł rzucony w luźnej rozmowie przekształcony w nieprawdopodobną przygodę, niestety bez szczęśliwego zakończenia. To opowieść o pasji, determinacji, przyjaźni i szacunku. Miałem przyjemność poznać tę historię dzięki relacji dwóch byłych ratowników górskich, którzy dwie dekady temu postanowili zrobić coś wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. Namówieni przez swojego starszego kolegę, ubrali się, wzięli plecaki i ruszyli na trasę. To dzięki nim UltraKotlina istnieje i mogłem wziąć w niej udział. Przeczytajcie!

Przygotowania

Kwiecień 2004

Weekend wielkanocny. Karkonosze. Na niewielkim szczycie na Równi pod Śnieżką o wdzięcznej nazwie Kopa stoi oddana w 1959 roku górna stacja kolejki linowej. Czterdziestopięcioletni budynek stoi dumnie na wschodnim krańcu Śląskiego Grzbietu, umożliwiając turystom podbój najwyższego pasma górskiego Sudetów, w tym jego korony, Śnieżki, za sprawą wyciągu z jednoosobowymi krzesełkami prowadzącego z Karpacza. Po reorganizacji GOPRu w 1976 i wydzieleniu Grupy Karkonoskiej, została tutaj utworzona dyżurka dla ratowników, umożliwiająca im szybką reakcję na wypadki w okolicznych rejonach.

Wypadki w górach to jednak nie pizza z Dominosa, nie da się ich zamówić w dogodnym terminie. Zdarzają się zarówno w środku dnia, jak i nad ranem lub wcześnie w nocy. Właśnie dlatego pewna grupa ludzi stoi na posterunku non stop na każde wezwanie naczelnika, 24 godziny dobę, 7 dni w tygodniu, zupełnie jak obsługa w McDrive, a nawet jeszcze bardziej, ponieważ nie mogą się tłumaczyć przerwą techniczną o 4 rano.

Daniel Ważyński i Maciek Koziński, ratownicy Grupy Karkonoskiej GOPR, pełnią właśnie taką służbę w dyżurce na Kopie. Dzień jest zadziwiająco spokojny, przyjemny i ciepły. Chłopaki relaksują się na tarasie przy górnej stacji kolejki linowej korzystając z beztroskiej chwili i podziwiając panoramę Kotliny Jeleniogórskiej, tak dobrze dzisiaj widoczną dzięki czystemu, przejrzystemu niebu, niezakłóconemu chmurami. Jelenia Góra otoczona przez Góry Izerskie, Rudawy Janowickie i Góry Kaczawskie, wszystko jest na wyciągnięcie dłoni. Te kilka pasm górskich otaczających doliny i obniżenia to dla większości ludzi materiał na dobre kilka tygodni aktywnej turystyki.

Daniel spogląda na horyzont przed nimi i uśmiechając się zawadiacko rzuca jakby od niechcenia: „Ciekawe ile zajęłoby przejście tego wszystkiego?”. Większość jego kolegów uśmiechnęłaby się po takim pytaniu, poklepała go serdecznie po plecach i szybko zmieniła temat. Ale nie wszyscy. Pech chciał, że trafia właśnie na podobnie zadziorny charakter. Maciek jest otwarty na tego typu propozycje. Syty głodnego nie zrozumie, ale że obok siebie siedzi dwóch „głodnych” gości, z pozoru puste hasło rzucone na wiatr wiruje im przed oczami, igrając z nimi, jakby zapraszając do tańca. Nie rozpuszcza się w przestrzeni i nie znika w nicości. Zamienia się w namacalną myśl i kotwiczy mocno w dwóch żądnych przygód głowach.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Kotlina Jeleniogórska.

24 Października 2004

Niedzielny poranek zaczyna się paskudnie. Nieprzyjemna dżdżysta pogoda i wysoka wilgotność powietrza sprzyja tworzeniu się mgły spowijającej większość Sudetów. W ten wyjątkowo zniechęcający do jakiejkolwiek aktywności początek dnia Gniewomir Oblicki, młody ratownik Karkonoskiej Grupy GOPR, schodzi na śniadanie wieńczące ich zgrupowanie w Rudawach Janowickich. Pierwsze wolne miejsce to stolik, przy którym już siedzi Maciek z Danielem.

Chłopaki podsumowują ostatnie pół roku przygotowań do przedsięwzięcia, na które zdecydowali się podczas Wielkanocy. Nie było w tym skomplikowanej logistyki, jednak już samo zaplanowanie trasy stanowiło nie lada wyzwanie. Google świętuje aktualnie wzrost wartości swoich akcji o 100%, będąc notowanym na amerykańskiej giełdzie NASDAQ zaledwie od dwóch miesięcy i dopiero w powijakach ma pomysł stworzenia aplikacji z mapami, która z resztą do turystyki górskiej nawet za 20 lat będzie się nadawać mniej więcej tak jak Jacek Sasin do funkcji ministra aktywów państwowych w czasie Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej IX kadencji. O niebo lepsza będzie mapa-turystyczna.pl, ale zostanie powołana do życia dopiero w 2016 roku, o czym chłopaki nie mają pojęcia, z resztą też nie mogą tak długo czekać na realizację swojego pomysłu.

Trzeba kuć żelazo póki gorące, dlatego właśnie tego niedzielnego poranka Daniel z Maćkiem ustalają, że kolejny weekend będzie idealnym terminem na realizację ich z pozoru zwariowanego planu, głównie ze względu na brytyjski wynalazek wprowadzony po raz pierwszy do użycia przez Niemców w postaci zmiany czasu na zimowy, zapewniający im dodatkową godzinę na ukończenie ich wyprawy. Na oddzielnych mapach dla każdego z pasm górskich mają wytyczoną w miarę trzymającą się kupy trasę, a na specjalistyczny sprzęt i tak nie mogą za bardzo liczyć, ponieważ profesjonalna turystyka górska w Polsce dopiero raczkuje. Mają ustaloną listę najpotrzebniejszych rzeczy, które wypadałoby zabrać na pieszą wycieczkę o długości około 120 km i którymi akurat dysponują, a suplementacja sprowadza się do sprawdzonych patentów górskich w postaci bułki z szynką lub serem, skondensowanego mleczka w tubkach oraz chińskich zupek instant do podgrzania na prostych maszynkach do gotowania.

Gniewko z zaciekawieniem przysłuchuje się tym karkołomnym planom. Ci kolesie naprawdę chcą przejść w dwie doby wokół całej Kotliny Jeleniogórskiej. Sami. Bez żadnego wsparcia. Będą się posiłkować tylko tym, co będą mieli ze sobą lub zakupią w mijanych po drodze schroniskach. Nikt normalny czegoś takiego przecież nie robi. Owszem, jest organizowany już od 15 lat Ekstremalny Rajd na Orientację Harpagan na Pomorzu i młodsze imprezy takie jak Ełcka Zmarzlina na Mazurach, ale żeby z własnej nieprzymuszonej woli organizować sobie dwudniową wyrypę w górach? Ależ to brzmi jak fantastyczne wyzwanie!

Schronisko Hala Szrenicka.

30 Października 2004

Szklarska Poręba powoli budzi się do życia, leniwie otwierając swoje zaspane oczy niczym student po mocno rozpoczętym weekendzie. Mrok spowijający to urocze górskiej miasteczko wkrótce będzie musiał ustąpić pierwszym promieniom światła rozpoczynającym kolejny chłodny jesienny dzień. Zanim to jednak nastąpi, trójka kumpli stoi zwarta i gotowa pod stacją ratunkową GOPR Marysieńka i czeka na umowny sygnał do ruszenia w trasę. Tutaj nie będzie wystrzału startera. Nikt nie komentuje przygotowań przez mikrofon. Chłopaki nie chwalili się swoim pomysłem, a o ich wyzwaniu wie zaledwie garstka najbliższych znajomych. Równo o 6 rano, bez fajerwerków, bez wodotrysków, bez imprezowej fety, bez kamer, telewizji i wywiadów, rozpoczynają pierwsze przejście dokoła Kotliny Jeleniogórskiej.

Przejście Karkonoszy nie stanowi dla nich większego wyzwania. Każdy z nich jest na własnym terytorium. Każdy jest obyty z tym terenem. Większość szlaków odwiedzili w przeszłości wzdłuż i wszerz, więc w zasadzie nie potrzebują nawigacji. Niestety bardzo szybko okazuje się, że wysokie buty górskie, które każdy z nich założył na tą wyprawę, nie do końca sprawdzają się przy długodystansowych rajdach pieszych. Dopóki jest sucho, nie odczuwają większych problemów, ale po zejściu do Rudaw Janowickich ich wędrówka przestaje być beztroską wycieczką.

Późnym popołudniem pogoda wyciąga w kierunku chłopaków obie ręce, ale nie po to, żeby ich otulić w matczynym uścisku. Wręcz przeciwnie, przekręca nadgarstki do wewnątrz, po czym wystawia z jednego i drugiego środkowe palce, złowieszczo potrząsając nimi przed oczami Daniela, Maćka i Gniewka. Powiedzieć, że zaczyna padać to nic nie powiedzieć. Niemiłosiernie pompuje z nieba, co w połączeniu z panującym chłodem i wiatrem nie daje GOPRowcom ani chwili wytchnienia. Nie mają gdzie uciec. Strugi deszczu zalewają ich doszczętnie, nie zostawiając na nich suchej nitki. Górskie trepy bardzo szybko nabierają wody i wszyscy wiedzą, że od tego momentu jest już bardzo bliska droga do licznych otarć i pęcherzy na stopach.

Daniel jako jedyny z tej trójki ma jakiekolwiek doświadczenie w rajdach przygodowych, dlatego wydaje się być najmniej dotknięty trudnymi warunkami. Najbardziej cierpi Gniewko. Już teraz czuje, że jego stopy desperacko żądają ulgi. Niestety w zaistniałych warunkach on nie jest w stanie im zaoferować choćby odrobiny otuchy. Pocieszają się faktem, że przynajmniej kondycyjnie są w stanie przeć przed siebie. Bóle stawów, mięśni czy zakwasy im nie doskwierają, przynajmniej jeszcze nie na tym etapie, jednak zmęczone i obtarte stopy potęgują napięcie całego ciała i zmęczenie po wielu godzinach marszu. Pierwszy kryzys zbiera swoje żniwo, w głowie Gniewka zaczynają pojawiać się myśli o odpuszczeniu.

Kilka godzin później, już po zmroku docierają do podnóża Skalnika. Nie planowali tego, ale muszą się przegrupować i odpocząć. W takim stanie jak teraz nie dadzą rady ukończyć wyprawy. Postanawiają wykorzystać wiatę u stóp najwyższego szczytu Rudaw Janowickich. Zrzucają z siebie przemoczone ubrania i próbują umościć się w śpiworach. O ile Maciek jest w stanie zmrużyć oko, to Daniel z Gniewkiem za bardzo nie odpoczywają. Puchowy śpiwór tego pierwszego kompletnie przesiąkł wodą, co przy wszechobecnym chłodzie przypomina próbę drzemki w przeręblu, natomiast ten drugi zabrał ze sobą śpiwór na wczesnojesienne lub późnowiosenne wypady, nie zapewniający wystarczającej warstwy cieplnej spoconemu, przemoczonemu i zmęczonemu ciału. Gniewko widząc smacznie śpiącego Maćka, próbuje pójść w jego ślady zwijając się do pozycji embrionalnej i starając się tracić jak najmniej ciepła, jednak jedyne co z tego wychodzi to szczękanie zębami.

Najmłodszy z ratowników walczy z chłodem i delirką mając nadzieję, że uda mu się choć odrobinę zregenerować, ale po kilkudziesięciu minutach bezsensownego wiercenia się w śpiworze z boku na bok staje się jasne, że najbliższy odpoczynek, na jaki może liczyć, będzie dopiero w Szklarskiej Porębie następnego dnia bardzo późno w nocy i to tylko przy pomyślnych wiatrach albo ewentualnie trochę wcześniej, pod warunkiem, że zejdzie z trasy.

W takich warunkach chłopaki musieli spędzić noc.

31 Października 2004

Bardzo wczesnym niedzielnym porankiem, nadal spowitym ciemną jak smoła nocą, telepiący się Gniewko zarządza koniec przerwy. Każe chłopakom zwijać manatki i ruszać w dalszą trasę. Bez dyskusji. Wydaje się to jedyną szansą na rozgrzanie organizmu. Chłopaki nie oponują, ciężkie warunki każdemu dają się we znaki, więc posłusznie zwijają obozowisko i ruszają w dalszą drogę.

Po ciężkiej i męczącej nocy ich ciała zdecydowanie bardziej sprzeciwiają się kontynuowaniu wyprawy. Obolałe plecy, które nie odpoczęły po całym dniu niesienia wyładowanych po brzegi plecaków dołączają się do manifestacji przeciwko dalszemu forsowaniu przejścia. Całkowicie mokre i zimne w środku buty okrutnie dociskają liczne przecherze i obtarcia, obiecując swoim właścicielom jeszcze większe tortury na stopach przez kolejne godziny marszu. Dalsza wędrówka już teraz nie ma za bardzo sensu, głosy rozsądku coraz bardziej przebijają się przez desperackie próby Daniela do podtrzymania morale na przyzwoitym poziomie.

W okolicach ruin Zamku Bolczów cała trójka już wie, że Gniewko odpuszcza drugą połowę trasy. Nie ma najmniejszego sensu brnąć dalej w tą morderczą misję. W takich warunkach drugie tyle to czyste samobójstwo. Szkoda nóg. Szkoda zdrowia. Żadne argumenty już nie działają i tutaj trzyosobowa kompania zostaje uszczuplona. Rozdzielają się w Janowicach. Gniewko wraca do domu, a Daniel z Maćkiem we dwójkę podążają pierwotnie założoną trasą, choć tym dwóm również co raz bardziej brakuje determinacji do ukończenia wyzwania.

30 km dalej, na Górze Szybowcowej scenariusz się powtarza. Tym razem to chłopaki są pewni, że na dziś już wystarczy. Odnawiające się kontuzje od ciężkich plecaków, urazy w stopach i wychłodzenie nie pozostawiają im innego wyboru. Schodzą z góry do Jeżowa Sudeckiego i  wsiadają do podmiejskiego autobusu. Wąsko uchylone drzwi uniemożliwiają im równoczesne i sprawne przedostanie się do przytulnego i ciepłego wnętrza pojazdu mechanicznego. Muszą wchodzić po kolei, więc na pokładzie znajdują się w zaledwie kilkusekundowych odstępach. Ta subtelna różnica wystarcza, żeby pierwszemu z nich pojawił się na ustach odrobinę większy uśmiech. Ulga. W końcu może skryć się przed bezlitosnymi warunkami. Ten drugi zmókł odrobinę bardziej, ale nie ma to żadnej różnicy. Obaj są kompletnie przemoczeni, a ich zmęczenie potęguje przebycie ponad 90 km na własnych nogach w tych kompletnie niesprzyjających wędrówce górskiej warunkach.

Pokonani przez naturę ciężko siadają na surowych autobusowych miejscach siedzących. Żaden luksus, ale po tym co oni przeszli przez ostatnią dobę z kawałkiem, jest to najwygodniejsze siedzisko jakie człowiek może sobie wyobrazić. Mimo potwornego wycieńczenia dobre nastroje ich nie opuszczają. Wyzwanie, które sobie postawili było tytanicznym przedsięwzięciem, którego nikt przed nimi wcześniej się nie podjął. Chcieli okrążyć całą Kotlinę Jelieniogórską. Karkonosze, Rudawy Janowickie, Góry Kaczawskie i kawałek Gór Izerskich. Nie udało się. Jednak przecież nic co łatwe nie cieszy tak bardzo. Dzięki tej wyprawie zrozumieli czego można się spodziewać na takiej wyrypie. Dlatego nie wylewają zbędnych łez nad iluzoryczną porażką. To była świetna lekcja, której wyciągną wnioski. Dzięki nim w przyszłym roku podejmą wyzwanie ponownie, ale tym razem dadzą radę.

Fot: Anita Suchocka.

7 Lutego 2005

Zima trwa w Karkonoszach trwa w najlepsze. Intensywne południowo zachodnie wiatry gromadzą mnóstwo bardzo luźnego śniegu, który osadza się nad Żlebem Slalomowym w Kotle Małego Stawu. Nie jest to nic nadzwyczajnego. Ukształtowanie topograficzne tego rejonu sprzyja tworzeniu się istnych poduszek powietrznych, na których nawiany, lekki i niezwiązany z podłożem śnieg odkłada się w stromych miejscach na poprzednio zmrożonym, twardym podłożu.

8 Lutego 2005

Daniel razem ze swoim kolegą ze służby, Mateuszem Hryncewiczem zmierza w rejon Małego Stawu. Z samego rana wysyła smsa do Maćka. „Idziemy dzisiaj na nartki, jak chcesz to o 9 spod Bacówki”, jednak ten drugi pracuje. Nie jest w stanie się wyrwać, więc odmawia. W odpowiedzi dostaje jeszcze jedną wiadomość. „Widzisz pogodę? Żałuj”.

Około 11 Daniel i Mateusz wjeżdżają do Żlebu Slalomowego i pędzą w dół. Są dobrze za połową, kiedy lawina rusza za nimi…

Według późniejszych ustaleń wywołali mały obsuw, który zainicjował docelową lawinę. Masy śniegu były przeogromne. Dodatkowo, ukształtowanie terenu spowodowało, że zgromadzony na dużym polu śnieżnym materiał przejechał przez zwężenie w połowie źlebu, gdzie stał Daniel z Mateuszem. Linia obrywu miała ponad 150 metrów, a grubość warstwy oderwanej dochodziła do 70 cm. Długość lawiniska przekraczała 500 metrów. To ogromne masy śniegu. Setki ton.

Pomoc wezwali turyści ze schroniska Pod Samotnią, którzy byli świadkami zdarzenia. Pogoda była stabilna, a widoczność bardzo dobra. Jako pierwsi na miejsce dotarli Ratownicy Grupy Karkonoskiej GOPR stacjonujący na górnej stacji wyciągu na Kopę. W ciągu kilku minut uruchomione zostały wszelkie środki. Ruszyły kolejne ekipy z dołu, dowożone ratrakami należącymi do kolei linowych w Karpaczu. Od południa, śmigłowcami transportowani byli ratownicy z Horskiej Služby. Z Jeleniej Góry dojechali także strażacy. Dzięki wysokim kompetencjom służb ratowniczych, zaledwie 30 minut po zejściu lawiny, na lawinisku pracowało 50 osób.

Daniel został wydobyty spod śniegu około 30 minut od zdarzenia. Od razu podjęto akcję reanimacyjną, a śmigłowcem przetransportowano go do Szpitala Wojewódzkiego w Jeleniej Górze. Mateusz był głębiej pod śniegiem. Minęło ponad 40 minut zanim udało się go oswobodzić. Zabrało go Czeskie pogotowie do Vrchlabi.

Fot: Górskie Mapy. Topografia Kotła Małego Stawu.

Zgon Daniela stwierdzono około godziny 15.00. Mateusza o 18.00.

30 Października 2005

Nie mogło ich tu nie być. Po wypadku sprzed 8 miesięcy uznali, że muszą wyjść na trasę. Przejście musi trwać. Daniel chciałby, żeby się udało. Z resztą nie tylko on. Maciek i Gniewko chcieli w ten sposób uczcić pamięć zmarłych kolegów. Zejście lawiny stało się pretekstem do stworzenia memoriału Daniela Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza. Właśnie dlatego poprzedniego dnia chłopaki wyszli drugi raz na szlak otaczający Kotlinę Jeleniogórską, tym razem w towarzystwie 3 innych GOPRowców, Bartka Podkańskiego, Przemka Ćwieka i Mateusza Dejnarowicza. Koncepcja i trasa pozostały bez zmian. Jedyna różnica to plecak i buty. Przynajmniej w przypadku Maćka, który zdecydowaną większość wędrówki pokonał w sandałach, chociaż był w tej kwestii odosobniony, a pozostali GOPRowcy nadal korzystali z wysokich i ciężkich butów górskich.

Przed upływem drugiej dobry Maciek z Mateuszem jako jedyni uczestnicy drugiego przejścia, meldują się ponownie pod Marysieńką, dumnie prezentując narzędzia zbrodni, którymi pokonali Kotlinę Jeleniogórską. Dzieło Daniela zostaje ukończone. Gdyby tu był, w końcu chłopaki mogliby odpowiedzieć mu na pytanie ile czasu zajęłoby przejście tego wszystkiego.

Mateusz i Maciek ze swoimi „trepami”.

Emocje opadają, kurz osiada, chłopaki wracają do swoich domów, a Przejście się kończy. Jednak ta niesamowita inicjatywa nie może zostać zapomniana, tak jak nie mogą zostać zapomnieni Daniel i Mateusz. Dlatego ich koledzy postanawiają kontynuować tą tradycję i co roku o tej samej porze wyruszać na trasę zainicjowaną przez pierwszego z nich.

13 Czerwca 2013

Na przestrzeni ostatnich lat liczba chętnych na przejście dookoła Kotliny Jeleniogórskiej rosła lawinowo. W samym poprzednim roku Memoriał Daniela i Mateusza ukończyło 195 osób spośród 412 startujących. W tej grupie znalazło się sporo osób decydujących się na jak najszybsze przebiegnięcie trasy, co kłóciło się z ideą propagowaną od pierwszych edycji Przejścia. Tu nie chodzi o rywalizację. Nie liczy się miejsce na mecie. Celem jest upamiętnienie pierwszej takiej próby przez tragicznie zmarłego Daniela.

Jednak chęć rywalizacji i bycia najlepszym w przypadku gatunku ludzkiego nie zna granic, co z resztą wielokrotnie zostało udowodnione w Księdze Rekordów Guinessa między innymi miażdżeniem arbuzów udami na czas, największą liczbą desek klozetowych rozbitych na głowie na czas, czy też najszybszym maratonem z deską do prasowania i żelazkiem. Zupełnie nie powinno więc dziwić, że znaleźli się chętni chcący w najszybszym czasie ukończyć rajd pieszy dookoła Kotliny Jeleniogórskiej.

Nie wszystkich da się przekonać, że zamiast biec, należy iść, a potrzeba sama w sobie jest przecież matką wynalazku. Właśnie z tego powodu ktoś kiedyś wymyślił krawat z wbudowaną piersiówką, gąbkę do kąpieli w kształcie mikrofonu i podgrzewane kapcie na USB. Skoro więc ludzie chcą biegać dookoła Kotliny Jeleniogórskiej, dlaczego nie wyjść im naprzeciw? Z takiego samego założenia wychodzi Fundacja Przejście Kotliny organizując dziesiąty Memoriał Daniela i Mateusza i powołuje do życia oddzielną imprezę, realizując marzenia wielu ultrasów. Bieg Dookoła Kotliny przez swoje pierwsze 3 edycje będzie imprezą towarzyszącą, rozgrywaną równolegle z Przejściem, a od 2016 roku zupełnie oddzielnym wydarzeniem rozgrywanym w innym terminie, za to z nową nazwą – UltraKotlina.

Szkic trasy dookoła Kotliny Jeleniogórskiej z profilem wysokościowym.

21 Kwietnia 2024

Wszystkie biegi ultra kończą się tak samo. Ktoś przebiegł. Ktoś nie dał rady. Ktoś nie zdążył. Ktoś kibicował. Ktoś supportował. Ktoś się spełnił jako wolontariusz. Ktoś uznał, że to całe ultra jest jednak nie dla niego. Niezależnie od roli, każda z tych osób umęczyła się niemiłosiernie i zasługuje na należyty odpoczynek. Niestety nie wszystkim będzie dane zregenerować się od razu. Rodzina z dziećmi, robota i inne przyziemne obowiązki tylko czekają, żeby czas wolny ukrócić do minimum uniemożliwiającego odbudowę tak bardzo cierpiących tkanek i mięśni, których struktura przypomina aktualnie poligon wojskowy po intensywnych próbach batalistycznych. W konsekwencji o odespaniu ultramaratonu można zapomnieć. Przecież trzeba jeszcze relację na fejsa, na insta i chyba nawet na LinkedIn’a wrzucić. Odnowa biologiczna może poczekać, ale życia wirtualnego nie wypada zaniedbywać. Wszak do kolejnego weekendu już całkiem blisko. Może wtedy się uda.

Ja już się przyzwyczaiłem. Należę do tej grupy ultrasów, której nie będzie dane się zregenerować. Mam tego pełną świadomość i to jest powód przez który siedzę teraz z Ewą oraz Danielem przy stole w wynajętym apartamencie w Sobótce. Jest 8 rano, a my przeżywamy minione 3 doby. 3 dni i 3 noce spędzone na Biegu Kreta, podczas których każdy z nas ledwo zmrużył oczy, nie pozwalają utrzymać powiek w pełni podniesionym zakresie, a zachrypnięte głosy i nasze blade twarze sprawiają wrażenie jakbyśmy dopiero co wrócili z wojny z zapasami alkoholi wysokoprocentowych pobliskiego monopolowego i jeszcze wyszli z tej potyczki zwycięsko. W dodatku bez zapitki. I bez zagryzki.

Tak to już jest z tym ultra, że nawet gdy organizator posprząta cały bałagan, który zostawiają po sobie ultrasi, kiedy kurz już zupełnie opadnie, a meta zmieni się nie do poznania w miejsce codziennych obowiązków lub przyjemności, w głowach wszystkich związanych z ultra nadal wszystko wiruje bardziej niż poseł Czarnecki wokół Ziemii nabijając kolejne kilometrówki do rozliczenia. Adrenalina nie odpuszcza, a emocje do tej pory mocno skrywane głęboko pod grubą warstwą ultra główek szukają ujścia na zewnątrz. Teraz jest ten moment, kiedy można przeżyć wszystko jeszcze raz. Przeanalizować sukcesy i błędy. Zastanowić się co można było zrobić lepiej, a co zrobiło się źle. Podzielić się swoimi przemyśleniami i zwyczajnie cieszyć się jeszcze choć przez chwilę całą otoczką towarzyszącą biegom ultra.

Dzięki temu zapominamy o zmęczeniu. Znowu jesteśmy w tym magicznym świecie, który tworzony przez ludzi z równie wypaczonym spojrzeniem na rzeczywistość, pozwala na obcowanie w górach w towarzystwie innych totalnie pokręconych zboków i czerpanie z niego garściami. Możemy się razem pośmiać, powspominać przeżyte przygody, których normalni ludzie mają już dawno powyżej uszu, pocieszać się z porażek, pogratulować sukcesów, podziękować za pomoc, docenić wsparcie i zaplanować kolejne imprezy biegowe.

Powinieneś przyjechać kiedyś na UltraKotlinę dodaje Ewa pomiędzy kęsami idealnie wysmażonej jajecznicy przygotowanej przez Daniela. Podnoszę pytająco brew, żeby nie musieć otwierać buzi i ryzykować oplucie przeżuwanym przeze mnie śniadaniem swojej rozmówczyni, przy okazji uświadamiając samemu siebie, że muszę się opanować. Aromat spieczonych warzyw i delikatnie ściętych jaj z dodatkiem podgrillowanego pieczywa, w połączeniu z moim wygłodzonym przez ostanie 380 kilometrów żołądkiem pozwolił mi zapomnieć o dobrych obyczajach, przez co rzuciłem się na posiłek zupełnie jakby była to ostatnia jajecznica na tej planecie. Tymczasem w rzeczywistości Daniel zadbał o to, żeby jedzenia wystarczyło dla każdego, nawet po trzech dobach biegania po górach, więc nie ma potrzeby zachowywać jak troglodyta i połykać całej zawartości talerza naraz razem z zastawą i sztućcami. Wprawdzie ciężko mi się powstrzymać, ale wymowna mina Ewy pomaga mi opanować swoje niezdrowe zapędy konsumpcyjne.

Przez kolejne kilka minut skupiam się na tym, żeby bardziej jeść niż żreć, a pomiędzy uszami przelatują mi słowa Ewy. UltraKotlina to, UltraKotlina tamto, UltraKotlina siamto. Dziewczyna sprzedaje lepiej niż świadkowie Jehowy swoją dobrą nowinę. Zupełnie jakby siedziała w pokręconych strukturach kolejnej piramidy finansowej opartej na multi level marketingu, z tą tylko różnicą, że raczej organizatorzy nie odpalają jej prowizji od zwerbowanego uczestnika biegu, a najwyraźniej powinni. Niemniej ziarenko zostało zasiane i chyba szybko zakiełkuje. Muszę trochę poczytać o tej całej UltraKotlinie.

Profil trasy 180km. Niecałe 7 000 m różnicy poziomów.

10 Października 2024

Jaka jest najważniejsza zasada przed każdym biegiem? No dobra, ta druga w hierarchii ważności. Pierwsza od zarania dziejów rzeczywiście jest niezmienna i powinna być dopisana do 10 przykazań ofiarowanych Mojżeszowi na górze Synaj, jednak tym razem nie chodzi o opróżnienie jelit przed biegiem. Równie istotną rzeczą w świecie ultra jest odpowiednie wypoczęcie przed startem. Właśnie dlatego już dziś powinienem być w trasie do Szklarskiej, żeby całą noc z czwartku na piątek przespać w spokoju w mięciutkim i cieplutkim łóżeczku i mieć jeszcze cały następny dzień na zbieranie sił, które będą mogły być odpowiednio spożytkowane w trakcie biegu.

Powinienem, jednak to nie pierwszy na świecie plan, który poległ przy pierwszej próbie implementacji. Obowiązki domowe, robota i wyjątkowo mały wymiar urlopu wypoczynkowego, jaki został mi do dyspozycji zmuszają mnie do zaplanowania podróży dopiero na jutro i to na koniec dnia. Pomysł tak genialny, że nawet osoba niezwiązana ze światem ultra puknęłaby się mocno w czoło i zastanowiła czy naprawdę ma to sens, mimo że już na pierwszy rzut oka widać, że wcale go nie ma.

Niestety moja pewność siebie po pokonaniu Biegu Kreta uniemożliwia mi trzeźwe spojrzenie na fakty. 180 km to nie przelewki, a sama UltraKotlina do najlżejszych biegów nie należy, o czym świadczą wyniki z lat ubiegłych. Rok w rok co trzeci zawodnik nie jest w stanie ukończyć tych zawodów. To powinno zapalić jakąkolwiek lamkę ostrzegawczą w każdej innej w miarę ogarniętej głowie, ale nie w mojej. Ja uparcie wmawiam sobie, że UltraKotlina, czyli niecałe pół Biegu Kreta nie sprawi mi większych problemów. Mało tego, w moich chorych ultra-fantazjach rysuje się plan ukończenia tych zawodów w 24 godziny, co jest wynikiem bliskim rekordu trasy.

Wprawdzie ta prognoza stoi stabilnie na moim magicznym szablonie w MS Excel, do którego mam kompletnie zaufanie, a całość jest poparta sensownymi założeniami i rzeczywistymi liczbami, jednak historia wielokrotnie pokazała, że dane wejściowe również mogą być początkiem katastrofy. Moim ulubionym przykładem jest lot Air Canada z 1983 roku z Montrealu do Edmonton, któremu w połowie drogi skończyło się paliwo.

Chłopaki z obsługi naziemnej doskonale wiedzieli, że przed lotem potrzebują zatankować 22 500 kilogramów paliwa, jednak wachę zawsze wlewało się do zbiornika w litrach, co z resztą do dziś bardzo się nie zmieniło, a koledzy z działu technicznego podali im gramaturę, więc pojawił się problem. Jeden z nich się wychylił i uznał, że przeliczy kilogramy na objętość używając współczynnika gęstości, a reszta mu przyklasnęła chwaląc inicjatywę i dodając mu otuchy.

Wszystko byłoby spoko, gdyby nie problemy z systemem metrycznym. Niby Kanada przyjęła oficjalnie układ SI 12 lat wcześniej, ale wiadomo jak to jest z tymi zmianami. Człowiek ich zwyczajnie nie lubi i wypiera do upadłego. Ja też z resztą do dziś używam klasycznego widoku tabeli przestawnej we wspomnianym MS Excel, zamiast tej nowej, niby lepszej i praktyczniejszej. I to właśnie z tego samego powodu chłopaki z Air Canada później przyznali, że przeliczyli kilogramy używając współczynnika gęstości w funtach na litr, zamiast w kilogramach na litr, w konsekwencji tankując samolot poniżej połowy potrzebnego poziomu paliwa, zmuszając pilota do awaryjnego lądowania gdzieś na kanadyjskim pustkowiu i robiąc z niego narodowego bohatera ratującego życia wszystkich pasażerów na pokładzie przed potencjalną katastrofą.

Na szczęście ja w swoim szablonie mam wystarczającą ilość walidacji, żeby wyłapać tego typu kalafiory, niemniej określenie poziomu mojej predyspozycji przychodzi mi niekiedy z trudnością. Uważam też, że poprzeczkę trzeba sobie stawiać wysoko, dlatego zawsze chętniej zawyżam swoje parametry, niż przyznaję przed sobą spadek formy. Tymczasem ani UltraKotlina, ani żaden inny bieg ultra jeńców nie bierze i nie zna litości.

Tą lekcję pokory, z której nie zdaję sobie w tym momencie sprawy, odbiorę za kilkadziesiąt godzin i to w bardzo okrutny sposób. Na szczęście póki co mogę sobie żyć w błogiej nieświadomości i z radością wieczorem spakować zdecydowaną większość tobołów na bieg, dzięki czemu następnego dnia zostanie mi tylko wsiąść do samochodu i dojechać na miejsce.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Takie coś na mnie czeka.

11 Października 2024

Ruszamy do Szklarskiej Poręby w okolicach 14:00. Daniel, który za żadne skarby nie odpuści dobrej wycieczki w góry, prowadzi, a ja staram się dokończyć robotę z laptopem na kolanach, ale czuję się mniej więcej tak jak ratownik na basenie podczas igrzysk olimpijskich. Niby jestem, niby na Teams’ach świecę się na zielono, ale pożytku ze mnie niewiele. Łeb mi lata na boki na zmianę z ekranem monitora, ciężko trafić w te małe guziczki na klawiaturze, a brak myszki i konieczność obsługi wyjątkowo topornego touchpada doprowadza mnie do szaleństwa, dlatego po ponad półtoragodzinnej nierównej walce ze swoimi obowiązkami służbowymi składam broń i ze zwieszoną głową przyznaję się przed samym sobą do porażki. W poniedziałek się ogarnie, a świat się raczej nie zawali. Nadal powinien być mniej więcej w tym samym miejscu z tymi samymi problemami, czekającymi na ich rozwiązanie. I’ll be back!

Zamykam komputer, podnoszę wzrok na dziesiątki czerwonych świateł przed nami, otwieram usta, żeby dopytać o co chodzi, ale Daniel już śpieszy z wyjaśnieniami odnośnie jakiegoś wypadku, który wydłuży nam podróż mniej więcej o 45 minut. Nie jest dobrze. Biuro zawodów działa tylko do 20:00, a zakładając brak dodatkowych nieprzewidzianych problemów będziemy na miejscu dosłownie na ostatnią chwilę.

Na szczęście jestem jak rząd Stanów Zjednoczonych za czasów zimnej wojny i mam swoich ludzi w samym sercu imprezy, czyli w biurze zawodów. Co więcej, UltraKotlina to nie ruscy, cokolwiek łatwiej dojść z nimi do porozumienia, więc szybki telefon do Ewy powoduje obniżenie u mnie ciśnienia do poziomu powszechnie określanego jako norma. Okazuje się, że nawet jeśli nie zdążymy na czas, to pakiet będzie można nadal odebrać przed samym startem biegu w mobilnym biurze zawodów. Taki pop-up store, tylko że z numerami startowymi zamiast kosmetyków czy elementów wyposażenia wnętrz. Ciekawa koncepcja, podoba mi się, chociaż mimo wszystko wolałbym móc załatwić formalności wcześniej i mieć komfort spokojnego spakowania swoich łachów na przepaki. W każdym razie plan B już jest, płakać nie trzeba.

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu wszystko co jeszcze w trasie mogłoby pójść źle, wcale nie idzie źle. Wręcz przeciwnie, od Strykowa ruch zdecydowanie maleje, jedzie się płynnie i udaje nam się odrobinę nadrobić stracony czas na staniu w korku, dzięki czemu 20 minut przed zamknięciem biura zawodów meldujemy się w Szkole Podstawowej numer 1 i lecimy po pakiet z nadzieją, że kolejki będą mniejsze niż za komuny po mięso.

Biuro zawodów różni się od tych stawianych na bardziej szumnych imprezach i zaskakuje mnie swoją organizacja. Oddzielne stoisko po pakiety, oddzielne po trackery, oddzielne na zdanie depozytów, oddzielne na zdanie przepaków. Wąska specjalizacja przypomina fabrykę z taśmą produkcyjną gdzie interesant przechodzi przez poszczególne stanowiska i wszędzie jest obsługiwany ekspresowo oraz kompleksowo. Za bardzo nie ma się na czym pomylić, nie przychodzą mi też do głowy żadne dodatkowe pytania, bo w każdym umownym okienku dostaje taki bezduszny słowotok do złudzenia sugerujący mi jakobym w rzeczywistości był na liturgii Wigilii Paschalnej, a ci ludzie z obsługi wcale nie wydają pakietów startowych tylko klepią bezmyślnie Litanię do Wszystkich Świętych.

Nawet bym uwierzył, że to spotkanie dziękczynne jednej z sekt pseudokatolickich, gdyby nie Ewa, mój cichy bohater z Biegu Kreta, czule opiekujący się wówczas moimi zmasakrowanymi kończynami i wspierający mnie z całych sił, żebym mógł ukończyć tamto mordercze wyzwanie, teraz przełamuje schemat i wita się ze mną serdecznie. Dzięki temu mam pewność że nie pomyliliśmy drogi i przez pomyłkę nie zakotwiczyliśmy w Licheniu w ostatniej chwili dołączając do nabożeństwa różańcowego. Udaje nam się zamienić kilka miłych słów, ale taśma w fabryce jest bezlitosna. Trzeba poruszać się dalej, bo kolejni chętni do tego konkretnego stanowiska już zaczynają wywierać na mnie presję. W końcu nie tylko ja dotarłem na miejsce w ostatnim momencie.

Pakiet jest, można biec!

Przed 21 układam się wygodnie w mięciutkim łóżeczku w naszej kwaterze i próbuję odzyskać odrobinę świeżości przed spuszczeniem sobie totalnego łomotu. Niestety utrata świadomości nie następuje poprzez pstryknięcie wyłącznika. Drucik ewidentnie nie styka, bo Czesio jest zajęty dogłębnymi rozmyślaniami nad biegiem i jego całą otoczką. Zaczynam liczyć owce, ale zamiast nich drewnianą bramkę przeskakują poszczególne elementy mojej garderoby biegowej, żebym mógł sprawdzić czy wszystko spakowałem.

To jest silniejsze ode mnie. Nie przewalczę tego, zostaje mi ulec. Dobra skaczcie tylko szybko! 3 pary butów, 4 pary skarpetek, 3 pary gaci, 4 pary spodni, 4 koszulki, 4 bluzy, 3 pary rękawiczek, rękawki, kurtka, bufki, plecak, kołczan, kije, czołówka, powebank, ogrzewacze do rąk, kable, Garmin, folia NRC, bandaż, gotówka, chusteczki nawilżane, chusteczki do nosa, worki na brudy, lód w sprayu, Jägermeister, żele, cukierki, termos… termos… termos na ciepłe jedzenie! Gdzie jesteś? Haaaalo!?

Drewniana bramka stoi jak stała, po jednej jej stronie znajduje się cały mój bajtel i z niecierpliwością spogląda w drugą stronę wyczekując, aż termos łaskawie znajdzie się również na tej kupie sprzętu, ale w okolicy słychać jedynie puste trzaski, szmery i stukanie pomieszczane z szuraniem. Piękny odgłos gęstego lasu, ale nie na tym mi w tym momencie zależy. Nie wziąłem termosu? Przecież miałem sobie do niego spakować ciepły posiłek na przepak. Ciepły… posiłek…? Zaraz, zaraz… Ciepły posiłek stał obok termosu. Skoro jego nie wziąłem to…

No nie dam rady zasnąć w takiej sytuacji. Teraz to już oczy otwierają mi się same. Jajo prędzej zniosę, jeśli nie sprawdzę tego teraz. Przekopuję wszystkie swoje toboły dwa razy i nie znajduję ani termosu, ani ciepłego żarcia. Lubię jeść, ale głowę dam po topór, że tego jeszcze nie wessałem. Musiało zostać w domu. Pozostaje mi obejść się smakiem i dać wyraz mojego zrezygnowania poprzez głośne westchnięcie i zwieszenie ramion wzdłuż ciała, a następnie wzruszenie nimi.

Straszna lipa. Tutaj są tylko 3 punkty odżywcze, na których ma być ciepły posiłek. Przez 180 km i jakieś 24 godziny będzie mi dane zjeść zaledwie 3 razy coś treściwego. Słabo. Doskonale wiem, że żele i inne słodkie przekąski będą mi wchodzić przez pierwsze 60-70 km. Potem żołądek zacznie się buntować. Co więcej, do wygodnego człowiek się szybko przyzwyczaja, a na moim poprzednim biegu z suportem miałem lepiej niż na wakacjach w Bułgarii w opcji All Inclusive. Co 15 km dostawałem gorącą michę, świeże ciuszki, suche buty i manicure stóp w gratisie. A teraz będę leciał jak moja kocica, Zelda – całe życie na chrupkach.

Może to po prostu Karma? Może na własnej skórze muszę zrozumieć jaki los zgotowałem własnemu futrzakowi i jak bardzo biedaczka się męczy dzień w dzień, ale to przecież nie ze skąpstwa czy czystej złośliwości. Lekarz kazał. Czy tam weterynarz. Niemniej na koniec dnia dla niej to lepiej, mimo że niekoniecznie bydlę jest w stanie to zrozumieć. Co więcej ona dostaje specjalną karmę, przygotowaną pod jej dolegliwości. Jakoś nie sądzę, żeby UltraKotlina miała w menu jakieś opcje dedykowane dla ultrasów pod biegi bardzo długie. Raczej napotkam na punktach standardowe przegryzki, czyli banany, żelki, kabanosy, ciasteczka. Jeśli ktoś ma żołądek jak San Francisco, być może przejedzie na tym cały dystans. Mój niestety przypomina bardziej salon Ludwika XVI, wykończony atłasem, z miękkimi puchowymi podusiami, żeby nic nie uwierało w pupkę, czy jakąkolwiek inną część ciała.

Wracam do łóżka i ubolewam nad swoim losem. Będzie to trudna przeprawa, ale w końcu jak to powiedział pewien koleś mocno związany z Beskidami, nic co łatwe nie cieszy tak bardzo. Z drugiej strony nie jestem zwolennikiem utrudniania sobie życia na siłę. Lubię swoją strefę komfortu, zwłaszcza jeśli chodzi o wyżywienie. Nie mam potrzeby udowadniać nic nikomu w tej kwestii, więc chciałbym jednak mieć możliwość skorzystania z ciepłego posiłku w razie potrzeby.

Kolejne kilka minut spędzam z łóżku rozmyślając jak sobie z tym fantem poradzić, ale perspektywa niewystarczającej ilości gorących misek na trasie jest dla mnie jak strzał prosto w ryj. Najpierw otumaniony leżę w bezruchu, a już po chwili oddaję się objęcia Morfeusza.

Taki rarytas zostawiłem w domu.

12 Października 2024

Nie mam pojęcia ile śpię. Z pewnością zbyt krótko, bo ciężko jest mi podnieść choćby jedno oko. A może by tak odpuścić i poleżeć pod kołderką? Coooo?!?! W lustro bym sobie nie mógł spojrzeć! Wstajemy! Teraz już zostaje tylko rutyna, więc można to pociągnąć na automacie. Szesnasty raz podchodzę do ultramaratonu, więc mogę się ogarniać nawet z zamkniętymi oczami. Trzeba je będzie tylko na chwilę otworzyć, żeby założyć soczewki. Zatem jedziemy!

Najpierw jedzenie. Do startu jest jeszcze 2 godziny, więc wszystko się zdąży jeszcze przetrawić. Następnie pakowanie. Rozdzielam ciuchy na 4 kupki. Oddzielnie to co niedługo założę na siebie, oddzielnie 2 przepaki i oddzielnie depozyt na metę. Dodatkowych przykrych niespodzianek brak, udało mi się nie zapomnieć pozostałych składowych mojego sprzętu. Zostaje tylko spełnić najważniejszą zasadę każdego biegu, dlatego kolejne kilka minut spędzam w świątyni dumania. Niestety nie potrafię wypocić odważnika na zawołanie w środku nocy. Gdybym był na studiach, po mocnym przepiciu najtańszą Tequilą z Lidla, zagryzioną kebsem z ostrym sosem na Dworcu Centralnym, to może by się udało. Jednak obecnie za bardzo szanuję zdecydowaną większość elementów mojego ciała ultrasa i staram się nie fundować im dodatkowych traumatycznych wrażeń. W końcu wystarczy, że co jakiś czas zmuszam je do przebiegnięcia kilkuset kilometrów i zarwania nocki albo dwóch. A czasami nawet trzech. Innymi słowy o narzędzie pracy staram się dbać.

Nic na siłę. Na ten moment Kraken zostaje na dnie swojej cieśniny. Zapewne nie dojedzie ze mną do końca tego wyścigu, trzeba będzie go uwolnić gdzieś w trasie, ale na koniec to żadne ekstremum. Już przez to niejednokrotnie przechodziliśmy. Wolałbym w bardziej cywilizowanych warunkach, miło czasami posadzić tyłek na sedesie, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.

O 1:20 opuszczamy przyjemną i nagrzaną kwaterę, stając twarzą w twarz z okrutnym i bezlitosnym chłodem momentalnie orzeźwiającym moją nadal zaspaną twarz. O panie! Jest rześko! Najbardziej zakłamana aplikacja na świecie, czyli pogodynka ajfonowska twierdzi, że jest zaledwie 2 stopnie. Mam wrażenie, że wyjątkowo tym razem nie rżnie głupa, więc ze szczękającymi zębami wsiadam do auta i czekam aż ogrzewanie zacznie działać, co na szczęście nie trwa długo.

15 minut przed startem meldujemy się w Piechowicach na parkingu Huty Szkła Julia, zdaję depozyt z oboma przepakiami i zostaje mi wyczekiwanie na start przeplatane karkołomną rozgrzewką, skupiającą się głównie wokół mięśni żuchwy kurczowo zaciskanych wskutek delikatnego przymrozku. Przy takiej aurze widok kilku kolesi ubranych na krótko powoduje u mnie ciarki biegające po plecach. Poprawiam sobie zgryz zaciskając paszczę do granic możliwości i ścierając dolny rząd zębów górnymi, żeby nie musieć się skupiać na drgawkach przechodzących przez moje ciało z powodu wszechobecnej zimnicy, tymczasem twardziele ubrani w koszulki z krótkimi rękawkami i krótkie spodenki wyglądają jakby wyszli na peta na balkon w środku lata. Przechadzają się od lewej do prawej, z nudów kopiąc leżące na parkingu kamyczki i cierpliwie czekają na rozwój wydarzeń.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Fot: Daniel Koszela

Jeszcze żeby byli postury Israela Kamakawiwoʻolego, to bym zrozumiał. Zwiększona warstwa izolująca mająca na celu zapewnienie odpowiedniego komfortu termicznego, redukcję strat energii i zwiększenie efektywności energetycznej nie wymaga nadmiernego nagrzewania od środka. Zupełnie jak w budynkach, tylko zamiast klejów, uszczelniaczy, wełny mineralnej i styropianu występuje tak bardzo niepożądany przez Krzysia Ibisza w kryzysie wieku średniego tłuszczyk. Tyle że oni posturą przypominają takich suchoklatesów jakim jestem ja sam. Jak oni to robią? Wszczepili sobie jakiś przenośny reaktor jądrowy, nażarli się rudy uranu i teraz przeprowadzają mikro-reakcję rozszczepienia atomów? Na swojej ultra-drodze spotkałem już ludzi, którzy potrafią załadować kilometry setkami, jadąc tylko na żelach energetycznych, wyniki udanych eksperymentów krzyżowania ludzi z dromaderami, którzy prawie w ogóle nie piją na trasie, więc ci mający w sobie geny yeti odpowiadające za ponadprogramową odporność na zimno być może również nie powinni mnie dziwić.

Co więcej nie ma ich wcale dużo, zatem być może to zwyczajnie jakieś supermoce, a nie efekt zwariowanych doświadczeń naukowych. Z pośród 85 osób zgromadzonych na stracie na palcach jednej ręki mogę policzyć tych ubranych na krótko, więc ja w swoich dresikach, bluzie i dwóch bufkach nie muszę się czuć jak idiota. Zdecydowana większość zawodników podziela moje odczucia termiczne. Szukając takich samych zmarzluchów jak ja sam i błądząc wzrokiem po innych zawodnikach zauważam masę znajomych twarzy. Niesamowite jak dużo ludzi ma ochotę sponiewierać się przez najbliższe dwadzieścia-kilka godzin. Chyba jeszcze nigdy nie widziałem tylu znajomych w jednym miejscu, no może z wyjątkiem własnego wesela, więc nawet nie z każdym udaje mi się zamienić słowo.

Z samego Biegu Kreta zjechała się połowa stawki i to tak naprawdę cieszy mnie najbardziej. Jest Stanisław, który gonił mnie wtedy przez ostatnie 45 km, nakręcając mnie do ucieczki i z sukcesem podnosząc mój poziom adrenaliny, kiedy tak bardzo potrzebowałem jakiegokolwiek zastrzyku energii. Jest też Jiří, z którym przebiegłem ponad 180 km wymieniając się pozycjami częściej niż posłowie PiSu stanowiskami dla swoich ziomków i motywując do dalszej walki wtedy, kiedy żaden z nas nie miał już sił na dalsze przebieranie nogami. To dobrze wróży. Nic tak nie pcha do przodu jak czysta rywalizacja. Mam nadzieję, że będę czuć presję chłopaków również tutaj, być może w jakikolwiek sposób zastąpi mi to brak ciepłych posiłków na trasie.

Wymiana uprzejmości pozwala odwrócić uwagę od przeszywającego zimna i skrócić oczekiwanie na sygnał startera. Nawet nie zwracam uwagi na fakt, że nie ma tu żadnego wodzireja zagrzewającego nas do walki. Dopiero na pół minuty przed drugą nad ranem ktoś rzuca przez mikrofon, że ruszamy za 30 sekund, co wywołuje ogólne poruszenie i przesunięcie całej masy ultrasów bliżej samej linii startu.

Fot: Daniel Koszela

To jest ten moment, kiedy UltraKotlina postanawia zabawić się mną na rozgrzewkę. Przypominam sobie, że nie włączyłem swojego Garmina, któremu zlokalizowanie satlitek zajmuje czasami nawet ponad minutę. Gdybym był statystycznym zbokiem, z pewnością bym się przejął utratą kilku pierwszych metrów tracka do późniejszej analizy, ale nie rusza mnie to kompletnie i spokojnie przechodzę do odpalenia trasy w zegarku. Samo jej uruchomienie zajęłoby dosłownie 15 sekund, gdyby była ona wgrana do kursów w Garminie. Gdzie jest moja trasa? Przecież wczoraj w drodze porównywałem swój track z tym wgranym na zegarek Daniela, żeby się upewnić, że nie potrzebuję aktualizacji. Czy naprawdę jestem aż tak zdolny, że „niechcący” usunąłem sobie ślad GPX?

7… 6… – Dociera do mnie odliczanie do startu. Przez kolejną sekundę mój mózg generuje nieprawdopodobną ilość bluzgów, tak naprawdę marnując czas zamiast próbować naprawić sytuację…

5… – Ściągam rękawiczkę, równocześnie wyciągając drugą ręką telefon z kieszeni…

4… – Trzęsącą się ręką wchodzę w aplikację Garmina, jednocześnie błagając zrządzenie losu, żeby nie upokarzało mnie już na samym początku i zostawiło mi chociaż ślad GPX w telefonie…

3… – Odpalam kursy w aplikacji Garmina. Szybko, szybko, dlaczego to tak długo trwa?

2… – Jest! Świat to jednak wspaniałe miejsce. Nie wszystko jest przeciwko mnie, teraz trzeba się tylko zsynchronizować z zegarkiem…

1… Start!

UltraKotlina 180

PIECHOWICE -> ROZDROŻE IZERSKIE: 14 km (14 km)

85 ultrasów rusza na wycieczkę wokół Kotliny Jeleniogórskiej. Każdy jest podekscytowany, co drugi coś wykrzykuje dodając całej reszcie odrobinę motywacji, koleś odliczający sekundy do startu jeszcze nadal coś komentuje, ale do mnie nie dociera ani jedno słowo. Ruszam za całą masą na autopilocie niczym gimbus wracający ze szkoły. Łeb wlepiony w telefon i pewnie gdyby ktoś stał obok pomyślałby sobie, że jakiś gamoń kończy właśnie oglądać kolejnego Shorts’a na YouTube’ie i nie może się oderwać od kolejnych robiących z jego mózgu jeszcze większą papkę, tymczasem ja walczę o przetrwanie próbując załadować tą cholerną mapę do zegarka.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że będzie to głównie samotny bieg, a drugiej nocy czeka mnie przynajmniej 7 godzin po ciemku, na kompletnym zmęczeniu. Nie będzie trudno o pomyłkę trasy, dlatego zależy mi na tym, żebym mógł liczyć na bardziej ogarniętego pilota niż moja własna intuicja. Wiadomo, Maciej Wisławski to nie będzie, w końcu to zwykły Garmin, ale z pewnością pomoże mi odnaleźć się z karkonoskiej dziczy.
Jednak kółeczko określające postęp synchronizacji aplikacji z zegarkiem kręci się w nieskończoność wystawiając moją cierpliwość na bardzo trudną próbę. Całe szczęście trójka moich dzieci zadbała o odpowiednie przygotowanie pod tym kątem. Jeszcze kilka lat temu wpadałbym właśnie w furię, rzucając czym popadnie na lewo i prawo, w tym bluzgami i identyfikowałbym się z Michaelem Douglasem w filmie Upadek, tymczasem nadal jestem wyciszonym kwiatem lotosu na spokojnej tafli Małego Stawu w Karkonoszach, pod nosem mamroczącym sobie kilka delikatnych wulgaryzmów i to na tyle niewyraźnie, żeby nie uprzykrzać życia pozostałbym ultrasom. Trening czyni mistrza.

Wszyscy skupieni, a Pluta scrolluje.

Niestety ja nadal trenuję. Do poziomu wspomnianego mistrza jeszcze trochę mi zostało, przez co procesujące kółeczko do złudzenia przypominające upośledzony pasek postępu z MS Windows skutecznie wyczerpuje wszystkie moje pokłady cierpliwości. Nie wytrzymuję i rzucam w eter najpopularniejsze dwa słowa w Polsce, dzięki czemu dowiaduję się, że nie tylko jest to hasło do uruchomienia windy w Seksmisji Juliusza Machulskiego, ale równocześnie komenda do zakończenia synchronizacji w aplikacji Garmin Connect. A mówią, że smartfony nas nie podsłuchują, tymczasem mój słucha bardzo dokładnie i najwyraźniej jest reaktywny przede wszystkim na proste żołnierskie komendy.

Zostaje mi tylko z uśmiechem na ustach odpalić kurs w zegarku i poczekać na zlokalizowanie satelitek, co wyjątkowo tym razem nie trwa długo, zupełnie jakbym wyczerpał limit niefortunnych wydarzeń na tym biegu. Nic bardziej mylnego! UltraKotlina ma jeszcze kilka asów w rękawie, żeby uprzykrzyć mi życie. Zadowolony z przebiegu wydarzeń włączam nawigację do mety, podnoszę głowę i widząc, że stawka się już całkiem przyzwoicie rozciągnęła, wciskam włącznik na mojej czołówce.

Brak jakiekolwiek reakcji każe mi się zastanowić, czy rzeczywiście go wcisnąłem, być może w rękawiczce mam gorsze czucie i nie jestem w stanie dobrze oszacować dociśnięcia przycisku, choć jestem przekonany, że słyszałem to subtelne kliknięcie, ale mogę się mylić. Naciskam guzik jeszcze raz. No nie działa. Sfrustrowany już na pierwszym kilometrze biegu zaczynam nerwowo dociskać ten cholerny przycisk, tak jakby to była jego wina, że czołówka nie chce świecić, a gdyby mógł on cokolwiek powiedzieć, z pewnością byłoby to coś w stylu: Ej stary nie tak mocno, to boli.

Sam nie wiem dlaczego przez chwilę wydaje mi się, że próba wciśnięcia guziczka bardziej niż pozwala na to konstrukcja czołówki, w jakiś nadprzyrodzony sposób rozwiąże mój problem. Gdy jednak to nie przynosi pożądanego rezultatu, w akcie desperacji próbuję osiągnąć to samo wcześniejszym hasłem do windy, jednak wygląda na to że było ono jednorazowe. Niestety ze strony mojej lampki nadal brak jest jakiekolwiek reakcji.

Rekonstruuję w myślach zdarzenia, próbując przypomnieć sobie czy włączałem czołówkę przed startem, żeby sprawdzić czy działa. Chyba nie. Jednak z pewnością ją ładowałem i widziałem zieloną diodę oznaczającą pełny poziom baterii. To co jest nie tak? Dla otuchy rzucam jeszcze kilka bluzgów pod nosem i zaczepiam Karola, znajomego obok którego wystartowałem na trasę, żeby poświecił na mnie swoją latarką, dzięki czemu mogę dokładnie obejrzeć swoje urządzenie szukając zerwanego kabla lub innej widocznej awarii. Po wnikliwej analizie moje inżynierskie oko stwierdza pełną gotowość czołówki do boju, więc sprawdzam ostatnią rzecz, jaka może uratować mnie przed podążaniem tą trasą po ciemku, choć sam nie chcę wierzyć że mogłem popełnić aż tak głupi błąd. Wyciągam akumulatorek, obracam go do góry nogami i wkładam z powrotem na swoje miejsce.

Czując przyśpieszone bicie serca delikatnie wciskam guziczek, równocześnie z trudem przełykając ślinę i zaciskając bardziej zęby. W chwili gdy do moich uszu dociera po raz kolejny delikatne kliknięcie ciemność przede mną rozpierzcha się i ustępuje 250 lumenom padającym radośnie z prosto z mojego Ledlensera. Cudownie! Jeszcze przed chwilą UltraKotlina była bezładem i pustkowiem, ciemność była nad powierzchnią bezmiaru kilometrów, a bluzg plutowy unosił się nad nimi. Wtedy Pluta rzekł: niech stanie się światłość! I stała się światłość. A Pluta wiedząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności. Działa! Matko i córko jak cudownie! Jestem w grze. Możemy cisnąć!

I stała się światłość!

Dopiero teraz mam chwilę na skupienie się na tym gdzie w ogóle jestem i co dzieje się wokół. Truchtamy gęsiego jeden za drugim bardzo wąską ścieżką pod górę. Gęsta trawa po bokach skutecznie zniechęca do wyprzedzania, ponieważ wszechobecna wilgoć szybko przeniesie się z długich liści na cholewkę buta i zapewni nie do końca komfortowe odczucia przez kolejne 180 km biegu. Choć tak naprawdę to nieduża ulga, bo i tak część trasy prowadzi polami, przez co ja już mam delikatnie mokre obuwie.

Na szczęście zaledwie kilkaset metrów dalej szlak przechodzi w znacznie szersze i ubite klepisko, a stawka rozciąga się na tyle wystarczająco, że można swobodnie przebierać nogami bez obawy wpadnięcia na osobę z przodu. Ci, którzy przywdziali na starcie kurtki teraz zatrzymują się na poboczu i zrzucają dodatkową warstwę ogrzewającą. Pierwsze 2 km pod górę zadziałały zdecydowanie lepiej niż ogrzewanie postojowe i pozwalają nam zapomnieć o dokuczającym zimnie, z którym trzeba było się zmierzyć przed rozpoczęciem zawodów.

Spoglądam w górę. Przepiękne czarne niebo upstrzone gwiazdami nadaje nieprawdopodobnego nastroju. Głęboki i nieprzenikniony granatowy firmament rozciąga się nad horyzontem. Brak chmur nad nami pozwala mieć nadzieję na przyjemną bezwietrzną noc. Być może UltraKotlina będzie się obchodzić ze mną odrobinę bardziej po przyjacielsku od tego momentu. Uśmiecham się sam do siebie. Może nie będzie tak źle.

Kilka kilometrów dalej dociera do mnie, że dobrze również nie będzie. Nie leży mi ta UltraKotlina. Zaledwie dychę przebiegłem, głównie po relatywnie płaskim terenie, a już odczuwam niemałe zmęczenie w mięśniach dwugłowych ud. Być może za bardzo poszalałem na pierwszych kilometrach biegu, bo Garmin pokazuje mi prognozowany czas przybycia na metę za 18 godzin, co jest absurdem, niemniej doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że dalszej części trasy czeka mnie znacznie więcej przewyższeń i siłą rzeczy spowolnienia tempa.

Jednak dwójki w nogach to nie jedyne moje zmartwienie. Głowę ciągle zaprzątają mi drobne pomyłki, które skumulowane nie pozwoliły mi odpocząć psychicznie przed biegiem. Ledwo zdążyliśmy do biura zawodów, nie wziąłem ciepłego jedzenia, a na starcie miałem problemy z mapą i czołówką. Dodatkowo przed zawodami dosyć długo męczyło mnie przeziębienie. Teraz, gdy już przyszło mi zmierzyć się z UltraKotliną, w głowie mam tylko niedawne niepowodzenia, a wodę w bidonach lodowatą.

Nie jest dobrze. To zaledwie preludium do sensownego biegania, a głowa mi już siada. Słabo to wygląda. Ale spokojnie. Nie ma co panikować. Będę mieć na to jeszcze ponad 170 km, a przecież do lamentowania też potrzeba sporo sił. Przecież chciałem tu być. Przecież wiedziałem, że będzie ciężko. Przecież nie pierwszy raz muszę się zmierzyć z chwilami słabości. Tylko spokój może nas uratować. Zdecydowanie zwalniam. Trzeba dać mięśniom chwilę odetchnąć. Głęboki wdech. Jeszcze jeden. Będzie dobrze. Już za chwilę zatankuję gorącą herbatkę, a potem do mety to już z górki. No powiedzmy.

Doganiają mnie jacyś zawodnicy, widzę kątem oka ich czołówki w oddali, a przed sobą pierwszy punkt odżywczy na Rozdrożu Izerskim. Nareszcie! Herbata, herbata, herbata… Tak bardzo potrzebuję się zagrzać od środka. Ta perspektywa dodaje mi skrzydeł i ponownie bezmyślnie przyśpieszam na ostatnich metrach. Już po chwili słyszę oklaski dochodzące z paśnika. Gaszę czołówkę, żeby nie razić wolontariuszy po oczach i wbijam na punkt powtarzając jak mantrę swoją kwestię

– Herbata! Herbata! Herbata, proszę, dajcie herbatę!
– Nie mamy herbaty! – Odpowiadają bez wzruszenia chłopaki z obsługi. – Mamy tylko wodę i izo.
– Jak to nie macie herbaty?! – Pytam z niedowierzaniem. – Przecież zimno jest!
– No nie mamy. – Ucinają zbędną dyskusję oraz moje bojowe nastawienie wobec pozostałej części trasy.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Jak to nie ma herbaty?!

I znowu demotywacja. Psia kostka! Przecież to nie wakacje w ciepłych krajach, żebym całą drogę walił zimne drinki. Ja potrzebuję czymś ciepłym przełyk zalać, bo w przeciwnym razie zamarznę tu na kość! No dobra, może choć na kolejnym punkcie będzie coś gorącego. To co tu w takim razie mamy? Patrzę na wyłożone rarytasy. Banany? Nie mam ochoty. Czekolada? Mam swoją. Wafelki? Nie przekonują mnie. Ciasteczka owsiane? Ogólnie skromnie, ale może to właśnie im należałoby dać szansę?Sprobujmy! Zamawiam kubek coli, która mimo niskiej temperatury wchodzi mi cudownie, po czym wpycham do ust dwa ciastka równocześnie i próbuję je przełknąć, pytając chłopaków z obsługi jak dawno był tu pierwszy zawodnik.

Kiedy ja mam nadzieję, że uda mi się ich nie opluć okruszkami niesfornie wypadającymi mi z ust, ci patrzą na siebie ze zdziwieniem, po czym uśmiechają się do mnie i równocześnie ripostują: Ty jesteś pierwszy! Początkowo nie dociera do mnie kompletnie to co mi powiedzieli. Po chwili mija mnie dwóch zawodników, którzy nawet nie fatygują się zatrzymaniem przy paśniku i sprawdzeniem co jest do jedzenia. Być może oni już wiedzą, że nie ma ciepłej herbatki. Tymczasem ja potrząsam głową z niedowierzaniem i dukam coś w stylu „ale jak to?”.

W odpowiedzi dowiaduję się, że tak to. I żebym lepiej już się zbierał, bo już nie jestem pierwszy, więc powinienem ruszać w pogoń. Powolnym ruchem podaję im bidony z prośbą zatankowania do pełna, do jednego wody, a do drugiego coli, której kubek przyjął mi się doskonale, po czym z kilkoma ciasteczkami w rękach ruszam na drugi odcinek trasy.

ROZDROŻE IZERSKIE -> ŚWIERADÓW: 14 km (28 km)

Nie jestem przekonany czy to dobrze. Jeszcze nigdy nie byłem pierwszy i jedyne co mi przychodzi w tym momencie do głowy to „Prrrrrrrrr szalony!”. To nie jest twoje tempo. Ty zawsze zamykasz czołową stawkę, a nie otwierasz. Przejedziesz się na tym. Zostało jeszcze niecałe 170 km. Nie wytrzymasz tego. Niech zawodowcy robią co mają robić, a ty rób swoje. Coś w tym jest, ponieważ doskonale pamiętam rozpisane międzyczasy. Powinienem zameldować się na Rozdrożu Izerskim dopiero za 7 minut. Rozsądnemu ultrasowi powinno to dać do myślenia. Szkoda, że takim nie jestem.

Mnie napędza rywalizacja. Chcę spróbować walki z najlepszymi. Jest duże ryzyko, że będę tego żałować, jednak szczypta współzawodnictwa działa na mnie zabójczo. Kompletnie wyłącza myślenie. Jest tylko tu i teraz. Ja i mój konkurent, a nawet dwóch, którym za wszelką cenę chcę dać radę, nawet jeśli od samego początku wiadomo, że fizycznie jest to niewykonalne. Nie ma w tym nawet odrobiny racjonalności, przecież mógłbym się ścigać z piątym czy szóstym zawodnikiem i nadal miałbym swoją rywalizację. Ale nie. Ja muszę bezmyślnie porwać się na najbardziej ambitne zadania, zupełnie jak ruscy ze swoją misją na Księżyc za czasów zimnej wojny.

Sowieci dawno temu wymyślili sobie podbój kosmosu i już w 1960 postanowili wpuścić dwie bezzałogowe sondy, które miały jako pierwsze przelecieć w pobliżu innej planety. W tym konkretnym przypadku chodziło o Mars, ale w sumie to i tak bez różnicy. Pomysł chwalebny, godny wysoko zawieszonej ruskiej poprzeczki, tym bardziej że Wielki Brat czujnie przyglądał się każdemu krokowi Iwana. Niestety wykonie typowe dla radzieckiej myśli technologicznej. Ma być chwalebnie, szumnie, prestiżowo, a przede wszystkim tanio. W imię tych zasad, a w właściwie to głównie w imię tej ostatniej, obie sondy nie przetrwały nawet 5 minut lotu przez awarie rakiet Molniya mających wynieść pojazdy kosmiczne na orbitę.

Moja próba walki z liderami i tak już przynosi lepsze efekty niż ruska misja na Marsa, w końcu nie złamałem się na pierwszej prostej, niemniej może się zakończyć równie spektakularnym fiaskiem. Szkoda tylko, że w tym momencie kompletnie nie zdaję sobie z tego sprawy. Bez większego zastanowienia rzucam się w pogoń za chłopakami na pierwszej i drugiej pozycji, cały czas mając nadzieję, że będzie mi dane powalczyć o podium.

Niestety nadzieja i chęci to jedno, a warunki niesprzyjające, które tak bardzo upatrzyły sobie mnie jako cel na tym biegu to druga rzecz. Ledwo wybiegam z Rozdroża Izerskiego, a już muszę zwolnić, bo mój genialny plan zatankowania jednego z bidonów czarnym złotem ultrasów, czyli colą, nie uwzględnił czynnika saturacji. W zasadzie nie powinno to tak bardzo dziwić, wszak powszechnie wiadomo, że ultras najbardziej lubi ciepłą colę bez bąbelków, dlatego liczyłem, że wolontariusze pozbawią ją dwutlenku węgla manualnie. Albo jeszcze nie zdążyli tego ogarnąć albo zwyczajnie przeliczyłem się mocno, ponieważ już po kilku krokach ciśnienie w bidonie zdecydowanie przekracza dopuszczalny poziom, co skutkuje wybiciem ustnika i rzyganiem czarnym złotem na lewo i prawo.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Tu mi coli nalej.

Słowo daję, zupełnie jakby mi Mentosy powrzucali dla heheszków na tym punkcie odżywczym. Fontanna radości zdaje się miotać wodotryskami zupełnie jakby to był wąż strażacki w starciu z ognistym żywiołem. Fuuuuuuuu! Cola jest wszędzie! Siura dosłownie na wszystko. Na ścieżkę przede mną, na krzaki obok mnie, wysoko w niebo… Fffffffffuuuuuu…. Absolutnie wszędzie, łącznie ze mną. Plecak, rękawiczki, bluza, nawet twarz, wszystko mam obklejone w tej cholernej coli, zanim zdążam wyciągnąć bidon z kieszonki i odkręcić go.

Dzięki. Serio? Coś jeszcze? Gdyby UltraKotlina mogła do mnie przemówić, powiedziałaby coś w stylu: „Ależ oczywiście”. Ale nie może. Więc nie mówi. Po prostu działa. Gdy zakręcam z powrotem bidon z nadzieją, że pozbyłem się niebezpieczeństwa, bardzo szybko okazuje się, że colowy wulkan nie wygazował w pełni swojego wnętrza i tylko czeka na odpowiednią okazję, żeby zaatakować ponownie. Tym razem erupcja nie jest aż tak spektakularna jak poprzednio, jednak w zupełności wystarcza, żeby zmusić mnie do sformułowania całkiem wyrafinowanej wiązanki dobitnie odzwierciedlającej moje odczucia związane z tym biegiem. Bez kitu, nie daje mi żyć ta UltraKotlina.

Dobra. Tego już trochę za dużo. Wojna! Nie odpuszczę! Zaciskam zęby i ruszam przed siebie. Z mokrymi rękawami, obklejoną gębą i przemarzniętymi dłońmi od wilgotnych rękawiczek rzucam się w pogoń za chłopakami. Nie ma, że nie dam rady. Nie ma, że powinienem wolniej. Nie będzie mnie tu jakaś UltraKotlina mieszać z błotem!

Narzucając sobie zdecydowanie zbyt ambitne tempo doganiam Tomka, drugiego zawodnika ze stawki już po kilometrze. W upośledzonym świecie patoinfluencerów powinniśmy w tym momencie skoczyć sobie do gardeł, wyzywając się od najgorszych, rzucać sobie kłody pod nogi i robić wszystko, żeby ten drugi nie był w stanie dotrzeć do mety, a na koniec stanąć twarzą w twarz na oktagonie w clout MMA i napieprzać się na gołe klaty. Na szczęście świat ultra jest zgoła inny.

Koleś, który jest moim rywalem nie podejmie walki. Zrównujemy krok i pokonujemy wspólnie cały pozostały odcinek aż do Świeradowa trajkocząc o wszystkim i o niczym. Pół życia możnaby podczas takiego biegu ultra omówić i zawsze znajdzie się jeszcze jeden temat do przegadania. Rozmowy o biegach, rodzinie i pracy skutecznie odciągają uwagę od zmęczenia, niewyspania i wszystkich pozostałych niepowodzeń, które do tej pory uprzykrzały mi życie. Nawet nie zauważam kiedy mija kolejna godzina z kawałkiem, po której zbliżamy się do drugiego punktu odżywczego. Jak tak dalej pójdzie, to ani się obejrzę i zameldujemy się na mecie. Na dobrą sprawę to dopiero wizyta w Świeradowie przypomina mi jak bardzo potrzebuję napić się czegoś ciepłego. Jestem zdesperowany i zrobię wszystko dla ciepłej herbaty.

W drugiej części przygód o Harrym Potterze, tytułowy małoletni czarodziej razem ze swoim najlepszym przyjacielem Ronem śmigają do Hogwartu latającym samochodem ojca tego drugiego, ponieważ do złudzenia przypominający Putina skrzat domowy imieniem Zgredek uniemożliwił chłopakom dostanie się do pociągu relacji Londyn-Hogwart. Niestety wysłużony wieloletni Ford Anglia nie był w stanie przetrwać tak długiej podróży i odmówił posłuszeństwa przed samym celem lotu, na błoniach magicznego zamku.

Lądowanie awaryjne obyło się bez ofiar śmiertelnych, a chłopcy ostatecznie dotarli na rozpoczęcie roku szkolnego, jednak nie dane było im dołączyć do ceremonii Przydziału w Wielkiej Sali, podczas której postrzępiona, brudna i połatana Tiara Przydziału dzieliła nowych uczniów na cztery domy Hogwartu. Severus Snape przechwycił małych czarodziejów w drodze do zamku i zabrał ich do swojego gabinetu, gdzie pastwił się nad nimi wyrzucając im kolejne wykroczenia, których się dopuścili. Gdyby to od niego zależał los tych dwóch, zapewne zostaliby wyrzuceni z Hogwartu i saga książek o Harrym Potterze zakończyłaby się na dobre, zanim drugi tom zdążyłby się rozkręcić.

Na szczęście jurysdykcja Snape’a nie sięgała tak daleko i musiał skonsultować się z profesor McGonagall, opiekunką Harrego i Rona. Wiekowa czarownica była zdecydowanie bardziej sprawiedliwa od Severusa, jednak była też dużo bardziej surowa. Na szczęście biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności zaistniałego wydarzenia, skończyło się na klasycznym „przypale” i informacji do rodzin chłopców. Listem poleconym, wysłanym przez sowę rzecz jasna, Librusa w Hogwarcie całe szczęście nie wdrożono.

Ponieważ było już zbyt późno, żeby dołączyć do uczty rozpoczynającej rok szkolny, Minerwa McGonagall podniosła różdżkę, wycelowała w biurko Snape’a i wyczarowała na nim wielki talerz z kanapkami, dwa srebrne puchary oraz dzban soku z dyni, w dodatku jedzenie samo się uzupełniało, niezależnie od tego ile chłopcy zjedli. I to jest to, czego mi teraz potrzeba. Tak bardzo chciałbym móc stworzyć sobie choćby samouzupełniający się kubek gorącej herbaty. Nawet nie musi być z cukrem i cytryną. Byleby była ciepła.

Ozdoby na trasie.

Niestety chcieć i móc nie zawsze idzie w parze. W sumie to zazwyczaj rozjeżdża się na samym początku. Po pierwsze nie mam swojej różdżki, co już na dzień dobry uniemożliwia mi przeprocesowanie własnego życzenia. Co więcej, zaklęcie jest o nieznanej inkantacji. Najwyraźniej J.K. Rowling celowo nie podaje jego treści, żeby nie dopuścić do upowszechnienia tak potężnej magii jak niekończąca się strawa i napoje.

Dlatego dobiegając do punktu odżywczego powtarzam w nieskończoność jedno słowo i nie jest to zaklęcie uzupełniającego się rosołu, ani nawet uzupełniającej się herbaty. Nie znając odpowiedniej formuły zostaje mi klepanie w nieskończoność „herbata… herbata… herbata…” delikatnie machając dłonią, zupełnie jakby tkwiła w niej wyimaginowana różdżka, jednak UltraKotlina utwierdza mnie w przekonaniu, że egzaminy wstępne do Hogwartu raczej bym oblał, odpowiadając głosem jednego z wolontariuszy informującego mnie, że nie mają herbaty, jest tylko cola, woda i izo. Zasmuconym głosem bliskim płaczu podsumowuję, że to mega lipa jest przy takim chłodzie. Z resztą chyba nie muszę im tego mówić, bo chłopaki stoją ubrani w puchowe kurtki, czapki i rękawiczki, przeskakując z nogi na nogę celem ogrzania się mechanicznie.

Po krótkiej niezręcznej ciszy jeden z nich spogląda na moją bliską płaczu twarz z politowaniem i rzuca: „Dobra, chodź tutaj”. Zaprasza mnie ręką za stolik ze zmarzniętymi przekąskami, gdzie leży jego plecak. Wyciąga z niego litrowy termos, podaje mi go z namaszczeniem i dodaje, żebym się napił tyle ile potrzebuję. Oczy mi się świecą, na wpół z wdzięczności, na wpół ze wzruszenia. Koleś będzie tu stał jeszcze dobre kilka godzin i z pewnością taki komentarz jak mój usłyszy od co drugiego biegacza, a mimo to widząc moje zawahanie delikatnie pochyla głowę potwierdzając, że chce się podzielić ze mną swoimi zapasami.

Złoto człowiek. Przytuliłbym, ale jestem spocony i ulepiony w coli, więc kłaniam się tylko w pas i trzęsącymi się rękami delikatnie odkręcam wieczko termosu, zupełnie jakby było surowym jajkiem, a ja bałbym się je zgnieść. Już po chwili delikatny obłok pary wodnej unosi się z szyjki naczynia rozprzestrzeniając cudowny aromat zaparzonych ziół z cytryną. Matko i córko, chciałbym to wypić całe duszkiem, ale wolontariusz ostrzega mnie, że herbata jest bardzo gorąca i muszę uważać. Delikatnie nalewam sobie pół kubeczka nie mając odwagi sępić jeszcze bardziej i szybko zakręcam termos, żeby reszta naparu straciła jak najmniej temperatury.

Uwielbiam to uczucie, kiedy gorący płyn rozgrzewa mi gardło. Czuję jak ciepło przepływa przez cały układ pokarmowy, delikatnie łaskocząc kolejne jego elementy. Zatrzymuje się w żołądku, a po chwili rozchodzi się po ciele rozluźniając mięśnie. Coś wspaniałego. Gdyby nie mrok, mógłbym nawet podziwiać jego bursztynowo złotą barwę. Zamykam na chwilę oczy, biorę głęboki wdech, żeby zaspokoić receptory węchowe cudownym aromatem ziół i cytrusów. Jeszcze jeden łyk pobudza ponownie kubki smakowe niedużą ilością cukru rozpuszczonego we wrzątku. Z błogiej chwili wyrywa mnie okrzyk Tomka: „Lecimy?”.

Otwieram oczy. To jednak nie raj. Znowu jestem na jakimś pustkowiu w środku mroźnej nocy. Przypominam sobie o zmęczeniu, o wilgotnym ubraniu, o wychłodzonym organizmie oraz o głodzie. Daj mi chwilę, tylko jeszcze coś przekąszę, ale on nie chce tracić czasu i rzuca tylko, że już leci. Może to i lepiej? Znowu wyprzedzam swój grafik o 6 minut. Nie jestem pewien czy wytrzymam tempo Tomka, tym bardziej że muszę też zatankować. Zapycham się lodowatymi bananami i ruszam w pogoń na nowopoznanym towarzyszem, jeszcze raz składając ogromne dzięki wolontariuszowi, który poratował mnie herbatą. W odpowiedzi słyszę tylko „Spoko, spoko, nie ma problemu, leć bo zmarzniesz.”.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Fot: Daniel Koszela.

ŚWIERADÓW -> HUTA: 14 km (42 km)

Jeszcze przez pewien czas mam nadzieję, że uda mi się dogonić mojego towarzysza, którego czołówka świeci gdzieś w oddali przede mną, ale UltraKotlina po raz kolejny robi mi psikusa pod postacią biologii i w ten sposób pokazuje mi środkowy palec jednej ze swoich rąk. Parcie na pęcherz robi się niemiłosiernie silne i nie pozostawia mi żadnego wyboru poza przymusowym przystankiem, pozwoleniem na przykurczenie się mięśnia wypieracza i wypływ moczu na zewnątrz, przykładając się do tej cudownej ulgi, gdy nie muszę już tak mocno zaciskać pośladów.

Tomek tymczasem znika w ciemnościach przede mną, a ja zostaję sam w mrocznym lesie. Czasami mam wrażenie, że jestem jedynym zawodnikiem, który w trakcie biegu je, pije i wydala niestrawione resztki jedzenia. O ile na punktach odżywczych od czasu do czasu ktokolwiek poza mną czasami staje, to jeszcze nie widziałem nikogo wychodzącego z toitoia, albo choćby z krzaczorów podciągającego gacie. Czy ich żołądki naprawdę są w stanie przeprocesować absolutnie wszystko? Takie trochę czarne dziury zamiast przewodu pokarmowego. Wrzuca się tam co popadnie, a one z zadowoleniem łykają każdą jedną rzecz jak młody pelikan w locie, zyskując masę i energię oraz z niecierpliwością czekając na więcej. Czemu ja tak nie mam?

Ciężko mi wchodzi ta UltraKotlina. Poprzedni odcinek, który leciałem z Tomkiem minął mi bardzo szybko, bo zajęty byłem rozmową. Teraz jestem sam, nie ma do kogo gęby otworzyć, więc dostrzegam jedynie problemy wmawiając sobie, że jestem jedyną osobą na świecie z takimi dolegliwościami. Tylko ja muszę stanąć na siku, inni nie. Tylko ja muszę się napić czegoś ciepłego, inni nie. Tylko mnie bolą nogi, innych nie. Tylko mi jest zimno, innym nie. Mogę tak wymieniać bez końca i ubolewać nad swoim losem, co strasznie ciężko działa mi na psychikę. Jak tak dalej pójdzie to zwariuję i zejdę z trasy. A jestem zaledwie w 1/6 całego dystansu.

Nie da się tak na dłuższą metę. Potrzebuję towarzystwa. Zagryzam zęby i podkręcam tempo z nadzieją, że uda mi się dorwać Tomka. Od wyjścia ze Świeradowa cały czas podążam szutrową, lekko nachyloną do góry drogą. Nie jest bardzo stromo, da się truchtać, więc liczę na to, że chłopaki z przodu wrzucili trochę na luz i spokojnie podchodzą pod górę co umożliwi mi zrównanie się z nimi.

Nic bardziej mylnego. Po sześciokilometrowym podejściu, jakichś 600 spalonych kaloriach i wyżłopaniu całego bidonu zimnej wody, ze zwieszonym językiem docieram do końca Drogi Dolnokwisowej i wchodzę na żółty szlak prowadzący z powrotem do Rozdroża Izerskiego, a dzików przede mną jak nie było tak nie ma. Nic z tego nie rozumiem. Odpoczywać też nie odpoczywają? Bo ja to po takim podejściu potrzebuję chwilę odsapnąć, mimo że teraz przez chwilę z górki będzie.

Przechodzę do marszu, żeby uspokoić oddech, dzięki czemu mam chwilę na dostrzeżenie co dzieje się wokół mnie. Temperatura spadła już dobrze poniżej zera, co wyraźnie widać po oszronionych szybach samochodów, na szczęście poczucie chłodu zostawiłem daleko za sobą przyśpieszając mocno na podejściu. Aktualnie jest mi wręcz ciepło i czuję jak wąskie strużki potu próbują odnaleźć drogę pomiędzy moimi plecami a ściśle przylegającym do nich plecakiem, żeby ostatecznie przedostać się przez ostatnią linię obrony w postaci gumki od gaci i spłynąć pomiędzy pośladkami. Zero litości. Przyjemności też niewiele. Choć akurat do tego to na dłuższą metę można się przyzwyczaić.

Warunki na trasie.

Po krótkim marszu na tym mrozie całe ciepło wygenerowane od intensywnego wspinania się wyparowuje ze mnie momentalnie, zmuszając mnie do ponownego truchtania. Gdzieś za Rozdrożem pod Zawaliskiem rozpoczyna się dłuższy zbieg aż do kolejnego punktu odżywczego w Hucie w Szklarskiej Porębie. Na miejscu okazuje się, że zyskuję jeszcze więcej czasu, bo zgodnie z grafikiem powinienem tu być dopiero za 8 minut, a mimo to po chłopakach nie ma już najmniejszego śladu. Najwyraźniej oni również przeżywają drugą młodość i cisną do upadłego. Niemniej stratę mam do nich mniejszą niż na poprzednim punkcie odżywczym, więc nadal jest nadzieja na dobrą walkę. Tymczasem do koryta! Ciepły posiłek! Nareszcie! Rosołek! Bez zastanowienia się szybko pochłaniam dwie porcje i w końcu tankuję do bidonów gorącą herbatę. Jaka wspaniała odmiana po 42 km nawadniania się lodem. Spędzam na punkcie zaledwie 3 minuty i w nareszcie usatysfakcjonowany z oferty cateringowej ruszam w pogoń za chłopakami z pełnym brzuszkiem.

HUTA -> PRZEŁĘCZ KARKONOSKA: 19 km (61 km)

Czerwony szlak w kierunku wodospadu Kamieńczyk charakteryzuje się długim, mniej więcej kilometrowym odcinkiem bez najmniejszego zakrzywienia. Za dnia jeszcze kilkaset metrów przed Rozdrożem pod Kamieńczykiem widziałbym strome podejście prowadzące do jednego z najwyższych wodospadów w Polsce. Niestety jest ciemno, więc widzę zaledwie tyle, na ile pozwala światło mojej czołówki. A daleko przede mną jeszcze coś. Co to jest? Lampka? Dwie? Zaraz, zaraz! Tomek! I Przemek, lider wyścigu! Dogoniłem ich? Naprawdę? Łoesssu, to by było coś! Tak się podjarałem, że nie jestem pewien czy wilgoć którą czuję przy pośladkach to kisiel, czy zwyczajnie się spociłem. Naprawdę mocno cisnąłem na poprzednim odcinku, więc obie wersje są możliwe. Zatem do roboty! Czas przejąć żółtą koszulkę lidera i pokazać na co mnie stać.

Podejście pod wodospad od rozdroża to całkiem przyzwoity wycisk. 600 metrów wzdłuż i 75 do góry. Nie daję rady biec. Maszeruję przebierając mocno kijami, widząc wyraźnie że z każdym krokiem zbliżam się do chłopaków. Najwyraźniej oni też przeszarżowali na pierwszych etapach i teraz muszą swoją odpokutować. Wprawdzie mi również nogi już wchodzą dosyć głęboko w dupkę, jednak perspektywa wyższego schodka na podium rozbudza we mnie dodatkowe, schowane gdzieś głęboko do tej pory pokłady energii. Trochę jak z podtlenkiem azotu stosowanym w tuningu samochodowym. Natychmiastowy efekt wzrostu mocy, niestety krótkotrwały ze względu na moją wytrzymałość. Wszak nie da się w nieskończoność ładować na najwyższych obrotach.

Gdy zbliżam się do Schroniska Kamieńczyk, do liderów brakuje mi naprawdę niewiele. W zasadzie to zaczyna mnie dziwić, że aż tak się wloką. Czy naprawdę kompletnie opadli z sił? Możliwe, w końcu to sport. Powodów na odpuszczenie są dziesiątki. Przykładowo w 2017 roku w finale sztafety 4×100 metrów podczas Mistrzostw Świata w Lekkoatletyce w Londynie Usain Bolt położył jamajską sztafetę i samego siebie na bieżni z powodu kontuzji ścięgna udowego. Bieg, który miał być ostatnim startem, wieńczącym fenomenalną karierę ośmiokrotnego mistrza olimpijskiego, okazał się być dla niego katastrofą i to już w połowie dystansu. Piętnastoletnia międzynarodowa kariera jamajskiego sprintera zakończyła się w sposób kompletnie innych od wyobrażeń Bolta i zapewne mniej więcej połowy świata.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Fot: Daniel Koszela.

Człowiek, który przesunął sportowe granice w sposób niemożliwy do naśladowania, nie był w stanie przekroczyć linii mety o własnych siłach. Mimo to odmówił przysługującego mu benefitu w postaci wózka inwalidzkiego i podwózki do domu, który przysługuje lekkoatletom w ramach pakietu pozapłacowego, w przeciwieństwie do klasycznych pracowników korporacji mogących wybierać spośród tradycyjnych owocowych czwartków i karty Multisport. Usain Bolt postanowił samodzielnie przekroczyć linię mety po raz ostatni w swojej karierze dzięki asyście pozostałych członków jamajskiej Sztafety.

Może z chłopakami jest tak samo. Może chcą po prostu godnie ukończyć bieg, mimo że już nie są w stanie. Może nie chcą poddawać się i rezygnować zejściem z trasy. Choć biorąc pod uwagę, że przed nami jeszcze 140 km, mogę im tylko pogratulować determinacji i samozaparcia. Tym tempem mogą nie zdążyć na metę przed poniedziałkiem.

Mija zaledwie chwila i w końcu doganiam uciekające mi światełka. Bardzo szybko okazuje się, że liderzy są nadal daleko przede mną. Nie opadli z sił. Nie przytrafiła im się kontuzja. Mają się dobrze i robią swoje. A w zasadzie to w porównaniu ze mną mają się kapitalnie, bo ja z kolei czuję się fatalnie, dogoniwszy grupkę zagorzałych turystów, którzy zwyczajnie postanowili wyjść na szlak jeszcze przed świtem i których ja wziąłem za moją konkurencję. Gratulacje! Dogoniłeś dwie kobietki w podeszłym wieku z ogromnymi plecakami, radośnie paradujące sobie gdzieś w kierunku grzbietu Karkonoszy.

Skrzydła podcięte, bluzgi rzucone, jęzor na wierzch wywalony ze zmęczenia oraz przemęczenie ud w skutek pościgu pod górę – Taki mamy status na tą chwilę. Nie jest źle. Jest bardzo źle. Wszystkie moje nadzieje na zyskanie przewagi właśnie zostały pogrzebane. Wyżyłowałem się do granic możliwości chcąc uzyskać przewagę, a mój cały wysiłek poszedł na marne. Przede mną jeszcze od groma kilometrów, na których można się wykazać, a ja postanowiłem spożytkować mnóstwo energii na jednym z odcinków, na którym powinienem dać swoim mięśniom choć odrobinę wytchnienia. Przecież gdyby to rzeczywiście byli chłopacy z czołówki wlekący się tempem dżdżownicy, spokojnie dogoniłbym ich za jakiś czas. A ja uparłem się, że to musi być jak najszybciej, zupełnie jakby od tego zależało moje życie.

Ze spuszczoną głową, ciągnąc za sobą kije, wspinam się dalej w górę na resztkach energii jakie mi jeszcze zostały i ubolewam nad swoim losem. Co mi do łba strzeliło, że uznałem chłopaków na przodzie za totalnych mięczaków wysiadających już zaledwie po 40 km? Może jeden z nich mógłby chwilowo oklapnąć, ale dwóch zawodowych ultrasów naraz, którzy niejedną setkę w górach przetrwali? I nie, nie chodzi o połówki małpek. Prawdopodobieństwo mniejsze niż szóstka w totka, a ja przecież nigdy w życiu nawet trójki nie trafiłem.

Nawet wystarczająco głębokiego wdechu nie jestem w stanie wziąć. Uszła ze mnie każda część motywacji tak bardzo potrzebna do kontunuowania tego wyzwania i nie mam pojęcia gdzie jej teraz szukać. W zasadzie to nawet nie mam na to ani ochoty ani sił. Uda palą mnie niemiłosiernie, a stąd na Halę Szrenicką jest jeszcze dobrze ponad 2 km pod górę. Próbuję sobie pomóc kijkami, ale nawet one są przeciwko mnie i składają się przy mocniejszym uderzeniu w podłoże.

Tego jeszcze nie było. Ze zdziwieniem przyglądam się przyciskom blokady, które nie wytrzymują presji i odpuszczają naciąg Kevlarowej linki w środku. Mój wzrok zdaje się pytać dlaczego mi to robią, ale nie spodziewam się żadnej odpowiedzi z ich strony. W końcu złośliwość rzeczy martwych nie szuka logicznych związków ani sensownego uzasadnienia. Nie da się z nią negocjować, zastraszyć jej, ani przekonać. Złośliwość rzeczy martwych jest jak Joker walczący z Batmanem. Ona po prostu chce patrzeć, jak świat płonie.

Może to przez podłoże. Wszędzie jest ta cholerna kostka. Kto to wymyślił? Wózkiem i tak nie idzie tędy przejechać, a kijków nie ma gdzie wbić. Ok, przyznaję, można próbować w ten wąski paseczek pomiędzy poszczególnymi kostkami, ale musiałbym trenować łucznictwo przynajmniej z taką samą intensywnością jak bieganie, a i tak mam wątpliwości czy trafiłbym w tą wąską szparkę. Bez sensu to wszystko! Chyba mam dosyć!

Schronisko Hala Szrenicka.

Pół godziny później udaje mi się wczołgać na Halę Szrenicką. Z trudem okrążam gigantyczny budynek schroniska i z spoglądam przed siebie. Byłem tu w lutym podczas Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego i doskonale pamiętam, że to tylko przystanek w dalszej wspinaczce. Przede mną kolejne 5 km prawie cały czas pod górę aż do Śnieżnych Kotłów.

Rzuciłbym jakiś stek przekleństw dla poprawy samopoczucia, ale temperatura o poranku spadła już na tyle nisko, że cała gęba mi zmarzła. Z trudem udaje mi się wymamrotać niezrozumiały bełkot, który w najmniejszym stopniu nie podnosi mnie na duchu, bo ani odrobinę nie przypomina wulgaryzmów, a bardziej brzmi jak żądne ludzkiego mięsa zombie. Dawno nie było mi tak ciężko. A przecież to zaledwie ¼ trasy. Boję się, że nie dam rady cisnąć dalej przed siebie. Do tego wszystkiego ciężko przychodzi mi zaciskanie dłoni na rękojeściach kijów, bo palce mam kompletnie skostniałe od wilgoci. Cola, która dawno temu wylała mi się na rękawiczki dopiero teraz zbiera swoje żniwo.

Próbuję splunąć w manifeście pogardy tymi wszystkimi torturami, ale gęsta plwocina nie chce się odczepić od moich warg. Złośliwie rozciąga cieniutką strużkę, na końcu której zawieszona jest wyprodukowana na prędko ślina, przez co ta początkowo pokonuje paraboliczny tor lot w oczekiwanym kierunku, po czym wzorem Spider-mana zawraca w moją stronę na sprężynującej wodnistej nitce wyprodukowanej przez moje własne gruczoły ślinowe. Z tą tylko różnicą, że Spider-man wyciągnąłby drugą rękę i wystrzelił nową wiązkę pajęczyny, na której mógłby kontynuować lot w odpowiednią stronę. Niestety moja mela tego nie potrafi, dlatego dyndając radośnie, cały czas podczepiona do moich warg wraca wprost na mnie i z donośnym plaskiem ląduje mi na klatce piersiowej. Brak mi słów. Nawet teraz UltraKotlina spuszcza mi łomot. Jedyna gorsza rzecz, jaka może mnie teraz spotkać to nadepnięcie na klocek Lego. Taki mały 1×1, z wystającym chwytakiem. Gołą stopą. Po tym zostanie mi tylko sczeznąć.

Gdy byłem małym beztroskim chłopcem, mnóstwo czasu spędzałem na łupaniu w gry komputerowe. Miałem trochę bardziej swobodny dostęp do wirtualnych rozrywek niż moje dzieci dzisiaj, bo ani social media, ani kontrola rodzicielska wtedy jeszcze nie istniały. Po części dlatego jedną z moich ulubionych pozycji był Mortal Kombat. Mordobicie pełną gębą, które polegało na wciśnięciu odpowiedniej sekwencji przycisków na klawiaturze, w efekcie czego mój bohater wykonywał odpowiednie ciosy robiąc miazgę ze swojego przeciwnika. Całości towarzyszyły charakterystyczne jęki i stęki brutalnie okładanego rywala, z którego krew tryskała hektolitrami. Wytrzymałość każdego z graczy była określona punktami życia, których ilość zmniejszała się z każdym otrzymanym uderzeniem. Gdy ich liczba była bliska zeru, postać nie była w stanie nic zrobić, ponieważ chwiała się na nogach ze zmęczenia, mając cały świat głęboko w poważaniu i czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Tymczasem gdzieś z wirtualnych niebios dochodził do graczy głos Shang Tsunga, mrocznego czarnoksiężnika, bossa Pozaświatów i głównego antagonisty do pokonania na końcu gry, wydający najsłynniejszy rozkaz, znany doskonale każdemu fanowi Mortal Kombat: Finish him!

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Warunki na trasie.

Słowo daję, tak się właśnie czuję. Kończą mi się punkty życia. Jadę na rezerwie. Albo znajdę coś co podniesie mnie a duchu, albo UltraKotlina będzie mogła zrobić swoje Fatality i trzeba będzie mnie tu pochować, jeśli w ogóle zostaną po mnie jakieś resztki. Powinno obowiązywać jakiekolwiek minimum litości. Przecież nie kopie się leżącego. Jak mam się z tego wykaraskać? Jak mam przebiec jeszcze prawie 140 km?

Przerwa! Czas stop! Zatrzymuję się na środku czerwonego szlaku, jeszcze przed Łabskim Szczytem. Odwracam się za siebie spodziewając się grupy pościgowej. Być może niekoniecznie jeszcze kogoś z mojego dystansu, ale przecież pół godziny temu ruszyli zawodnicy z dystansu 140 km. Dziki z czołówki powinny już gdzieś tu być, a mimo to nie widzę żadnych oznak życia w okolicy. Przecieram oczy starając się dostrzec w oddali jakikolwiek ruszający się punkt, jednak bez rezultatów. Przede mną rozpościera się rozległy teren, na którym jestem jedynym człowiekiem. Towarzyszy mi absolutna cisza przerywana jedynie moim własnym sapaniem i szmerem wiatru generującym delikatne drgania powietrza. Przekręcam głowę delikatnie w prawo i wtedy to dostrzegam.

Jest wpół do ósmej rano. Większość Karkonoszy jeszcze nie została dotknięta promieniami nowego dnia. Poranne światło powoli zaczyna oświetlać góry i wydobywać z nich pojedyncze szczegóły. Nieznacznie mgliste doliny czekają na kontakt ze światłem słonecznym, ale jeden punkt już zmienił kompletnie kolory z tych mrocznych na jaskrawe i pełne życia. Schronisko górskie Szrenica. Murowany gigant zbudowany ponad 100 lat temu na górze wyniesionej o ponad 60 metrów powyżej grzbietu Karkonoszy, każdego poranka jako pierwszy w tej okolicy ma zaszczyt doświadczyć promieni słonecznych nowego dnia. Na szczycie Szrenicy karkonoski dzień budzi się do życia i powoli przelewa swoje światło na otaczające go zbocza gór.

Idzie dobre. Po mroźnej i ciemnej nocy przychodzi czas na słoneczny i ciepły dzień. Melatonina, Serotonina, witamina D3, te wszystkie naturalne dopalacze w końcu zostaną uwolnione. Wyobrażam sobie siebie jako Gala Asterixa, który po wypiciu magicznego wywaru Panoramixa dostaje nadludzkiej siły. Jest nadzieja. Wiem, że efekt nie będzie tak natychmiastowy jak w przypadku wspomnianego bohatera francuskiego komiksu, niemniej stanowi jakiekolwiek światełko w tunelu wszystkich niepowodzeń jakich doświadczyłem przez ostatnie kilka godzin i w końcu jestem przekonany że nie jest to nadjeżdżający z naprzeciwka pociąg relacji UltraKotlina – moja głowa.

Schronisko Szrenica.

Uśmiecham się do siebie. Chyba po raz pierwszy na tym biegu. Nowy dzień. Nowa nadzieja. Widocznych efektów w poprawie samopoczucia jeszcze brak, więc ruszam powolnym krokiem dalej w górę, w kierunku Śnieżnych Kotłów i czekam na cuda, jednak te prędko nie nadchodzą, dlatego nadal muszę walczyć sam ze sobą podchodząc coraz wyżej czerwonym szlakiem.

Przed 8 rano docieram do stacji przekaźnikowej przy Śnieżnych Kotłach. Niecałe 1500 m n.p.m. Stąd już tyko z górki. No w pewnym sensie. Trzeba się będzie wdrapać jeszcze niejednokrotnie do góry, ale wyżej już nie będzie. UltraKotlina odpuści mi również tak niemiłosierne podejścia. W zasadzie przez ostatnie 9 km musiałem się bez przerwy wspinać. Niby to tylko 800 metrów do góry całkiem przyzwoicie przygotowaną drogą, gdzie bez problemu da się obejść bez poręczówek i butli z tlenem, a mimo to naprawdę dało mi to mocno w kość. Teraz już wiem jak czuł się John Rambo w drugiej części przygód o byłym żołnierzu jednostki specjalnej armii amerykańskiej, gdy został schwytany przez wietnamską bojówkę, a następnie poddany bolesnym torturom przez sadystycznego sowieckiego podpułkownika Podovsky’ego. W podobny sposób UltraKotlina obeszła się ze mną. Plus taki, że na ten moment jeszcze się nie złamałem. Jeszcze. Jednak do zwycięstwa została nadal długa droga.

A teraz nareszcie jest płasko! W końcu da się biec! Zostawiam za sobą potężny Ośrodek Nadawczy Śnieżne Kotły, razem ze zmęczeniem i znużeniem nagromadzonym przez ostatnie kilka godzin. Odrobina słońca, perspektywy na odcinek biegowy i cudowny widok stacji przekaźnikowej z Kotliną Jeleniogórską działa na mnie jak strzał elektrodami z AED. Nagle zapominam, że nogi bolą, że spać mi się chce, że w ogóle przed chwilą miałem głęboko w poważaniu cały ten bieg i jego otoczkę. Radośnie podążam w kierunku Domu Śląskiego kamiennym chodnikiem ułożonym na trasie czerwonego szlaku uśmiechając się do samego siebie wobec widoków jakie się przede mną rozpościerają.

To jest również ten moment, w którym doceniam swoje asfaltówki. Z kim nie rozmawiałem przed biegiem, każdy dziwił się, że chcę biec w butach ulicznych. Chłopie, pogięło cię? Przecież to bez sensu. Ja biegnę w Altrach. A ja w Hokach. Nie ma przecież nic innego na biegi ultra. Tyle tylko, że według mnie właśnie jest. Przez poprzednie 50 km czułem się jak na klasycznym maratonie miejskim. Trasa prowadziła albo szutrową nawierzchnią, albo chodnikiem z kostki, albo płytami betonowymi albo wielkimi kamieniami. Dzięki temu moje stopy siedzą sobie w relatywnie komfortowych warunkach i prawie w ogóle nie odczuwają porozrzucanych wokoło drobnych kamyczków, które z pewnością wchodziłby mi w pięty, a być może i w trochę wyżej położone części ciała, gdybym zdecydował się na inne buty.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Karkonosze!

Druga sprawa, że po przerobieniu 3 modeli Altry i 2 modeli Hoka, które zwyczajnie mi nie leżały, wróciłem do Mizuno, które nie mają w swojej ofercie buta terenowego długodystansowego. Mizuno Mujin i Mizuno Daichi, które wielokrotnie przerabiałem, są naprawdę przyjemne, ale mniej więcej do osiemdziesiątego kilometra. Nawet w przypadku ważących niecałe 70 kg suchoklatesów, takich jak ja, ich amortyzacja, zwłaszcza na asfaltowych przelotówkach przypomina jazdę BMW X1 wokół mojego domu w Piastowie. Ten kto nie był, nie ma czego żałować, wiele nie stracił, dla sprostowania wystarczy stwierdzenie, że to właśnie tutaj NASA mogłaby przeprowadzać testy łazików księżycowych, które następnie wysłane na jedynego satelitę planety Ziemia, bez problemu sprostałyby gęsto usianej kraterami powierzchni srebrnego globu.

Tymczasem asfaltóweczki Mizuno, niezależnie czy mowa o klasycznych Wave Riderach, czy moim ostatnim odkryciu, Wave Skyrise, znakomicie sprawdzają się w terenach nieobfitujących w lawiny błotne, ulewne deszcze (choć to akurat nie problem o ile nadal jest płasko), duże opady śniegu (z tym też da się żyć, bo zawsze można się wspomóc raczkami) czy pustynny piasek (w sumie to nawet nie, bo w swoich asfaltowych Mizuno po plaży też latałem i narzekać za bardzo nie mogę). Przetestowałem to na Biegu Kreta, wiem co mówię. A moje stopy będą mi wdzięczne za tą decyzję na mecie. Niemniej nie ukrywam, że ekipa z Mizuno mogłaby dostrzec segment w rynku, na którym są jeszcze nieobecni. Naprawdę przydałby się terenowy but z prawdziwego zdarzenia, który mógłby pokazać tym wszystkich wielbicielom Altry i Hoki, co to znaczy komfort. Zatem chłopaki i dziewczyny z Mizuno, jeśli to czytacie, to wiecie gdzie uderzać. Chętnie potestuję. Zapraszam! Drugiego takiego ambasadora ze świecą szukać. Polecam się.

Skoro już straciłem mnóstwo czasu przy wspinaniu się na Grzbiet Karkonoszy, na wszelki wypadek odwracam się, żeby sprawdzić czy nikt mnie nie dogadania i szybko zakrywam oczy rękami, żeby przypadkiem gałki nie wyszły mi z orbit. Nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie barwnie określić widok, który się przede mną rozpościera, dlatego do głowy przychodzi mi tylko to jedno lapidarne i zarazem najpopularniejsze w naszym polskim języku.

RTON Śnieżne Kotły nadal stoi tam gdzie stał, tyle tylko, że z mojej obecnej perspektywy widzę wyraźniej jak wieża RTV sprawia wrażenie wychylającej się, próbującej zajrzeć w głąb Wielkiego Śnieżnego Kotła, nad którym została zbudowana. Ostra i stroma skarpa biegnąca 200 metrów w dół zdaje się rozchylać swoje kamienne ramiona i czeka aby objąć nimi cokolwiek zmierzającego w jej stronę, a nad nią unoszą się delikatne obłoki rozmytej już w promieniach słonecznych porannej mgły nadające całej scenie odrobiny upiorności, stopniowo wypieranej przez co raz bardziej zdobywający Grzbiet Karkonoszy wschód słońca. Nieprawdopodobny widok. Słowo daję, właśnie po to tutaj warto być. Właśnie dlatego warto zarwać tą nockę, mieć ból w pośladach, w piętach, w łydach, w udach i w jeszcze paru innych miejscach. Uwielbiam to. Staję, wlepiam wzrok w tą fenomenalną panoramę i ładuję akumulatory.

RTON Śnieżne Kotły

Z hibernacji wyrywa mnie grupka turystów zbliżających się w moją stronę, sugerująca mi, żebym lepiej już biegł dalej, bo jeszcze kawał drogi przede mną. Słuszna uwaga. Później sobie jeszcze pooglądam na zdjęciach. Trzeba się ruszyć, bo hulający wiatr już zdążył mnie nieco wychłodzić, herbata w bidonach przypomina Ice Tea, a do punktu odżywczego mam jeszcze dobre 10 km. Na szczęście powinna to być w miarę przyjemna dyszka, bez konieczności wdrapywania się pod górę.

UltraKotlina śmieje się za moimi plecami. Przyjemna dyszka powiadasz? To potrzymaj mi piwo i patrz. Poranne słoneczko właśnie podnosi temperaturę delikatnie powyżej zera, kompensując zimną noc. Cieniutka warstwa lodu powstała przez ostatnie kilka godzin na kamiennej ścieżce zaczyna się topić wytwarzając śliski i niebezpieczny szron. Może nie martwiłoby mnie to tak bardzo, gdyby nie fakt, że czerwony szlak prowadzi teraz delikatnie w dół, po mojej lewej stronie jest zawalisko kamieni umożliwiające mi stoczenie się aż na sam dół Wielkiego Śnieżnego Kotła przy pierwszym fałszywym kroku, zaś po mojej prawicy jest zbocze Wielkiego Szyszaka również usiane ostrymi głazami zdecydowanie nie zachęcającymi do bliskiego spotkania trzeciego stopnia.

To jest ten moment, w którym kompletnie nienawidzę swoich asfaltówek. Czuję się jak na lodowisku. Łyżwy by się przydały. Co mi do łba strzeliło, żeby nie wziąć butów z lepszą przyczepnością? Bardzo zależy mi na dobiegnięciu do mety z taką samą ilością zębów z jaką wystartowałem. Miło byłoby również mieć kości w nienaruszonym stanie. Upadek w tych warunkach raczej nie skończy się na zwykłych otarciach.

Biegałem już w różnych miejscach pokonując większe czy mniejsze przełęcze, zdarzyły się nawet łańcuchy w Tatrach, jednak pierwszy raz autentycznie czuję w trzewiach, że wyższe obroty to niebezpieczny pomysł. Oto nagroda za mój genialny pomysł z asfaltówkami. Na koniec dnia, nadal uważam, że na pierwszych 50 km to było dobre posunięcie. Zapewne okaże się tak samo trafione, gdy już zbiegnę z Karkonoszy za jakieś 10 km. Jednak najpierw muszę pokonać ten nieszczęsny odcinek. Nie mam pojęcia jaka byłaby różnica w przyczepności w butach terenowych, jednak płaska podeszwa tych ulicznych z pewnością daje mi kilkadziesiąt punktów karnych do ogólnej predyspozycji.

Nie biegnę. Za bardzo się boję. Delikatnie truchtam uważając na każdy krok. Niektóre z tych wielkich głazów delikatnie się ruszają przyprawiając mnie o palpitację serca, kiedy mylnie biorę ich obluzowanie się za utratę przyczepności i perspektywę wylądowania na nich gębą w dół.

Zaciskam poślady z całych sił pilnując dokładnie gdzie i jak stawiam stopy. Po kilkuset metrach permanentnego napięcia czuję jak pali mnie całe ciało, łącznie z karkiem od pochylania się do dołu. Co więcej, słońce jest już na tyle wysoko, że zaczyna mnie ogrzewać po mroźnej nocy. Po raz pierwszy czuję, jak kropelki potu spływają mi po twarzy, zjeżdżając wokół oczodołów na sam czubek nosa i skapują z niego jedna po drugiej wprost po moje nogi. Jednak boję się obetrzeć gębę rękami, bo jestem zmuszony używać ich do balansowania ciałem na śliskiej nawierzchni.

Chodnik w górach.

UltraKotlina nie ma dla mnie litości. Znęca się nade mną dosłownie na każdym kroku. Kiedy już myślałem, że najgorsze mam za sobą i teraz będzie już z górki, a przynajmniej łatwiej, ona wyciąga kolejne ciężkie działa dając mi do zrozumienia, że jeńców nie potrzebuje. Ponownie przystaję na chwilę i rozglądam się wokół siebie. Chcę się wydrzeć. Muszę to z siebie wyrzucić. Wykrzyczeć swoje męki w eter. Testowałem to wiele razy w ciemnym lesie. Piłowanie japy na najwyższych obrotach przynosi mi nie do końca zrozumiałą chorą satysfakcję. Takie trochę egzorcyzmy. Wypędzanie demona, który utrudnia mi kontynuowanie biegu. Niestety nic z tego. Trochę dalej przede mną idą ludzie. Za mną z resztą też. Jak teraz zacznę drzeć gębę w niebogłosy, żeby sobie ulżyć, pomyślą że ktoś potrzebuje pomocy i jeszcze wezwą GOPR na ratunek. Trochę byłaby wieś. Nawet tutaj UltraKotlina robi mi pod górę. Co za sucz.

Wycieram łzy, których nie mogę powstrzymać. Dlaczego się tak na mnie uwzięła? Przecież i tak się nie poddam. Ukończę ten bieg choćbym miał się czołgać po tych kamulcach. Teraz to już będziemy walczyć do końca. Mojego albo UltraKotliny. Zaciskam zęby, przez które rzucam pod nosem kolejny stek wyzwisk w jej kierunku. Łez nawet nie próbuję powstrzymać. Zaraz mi przejdzie. Pociągając nosem ruszam powoli przed siebie. UltraKotlino, zobaczysz, jeszcze nakopię ci do dupy!

90 minut, setki bluzgów, hektolitry potu i jeden żel energetyczny zajmuje mi pokonanie bez wywrotki tego dziesięciokilometrowego odcinka i dotarcie do Przełęczy Karkonoskiej. Kolejny punkt pod chmurką nie zachęca do spędzenia tutaj większej ilości czasu. Pochłaniam na szybko 3 kawałki zimnego banana, tankuję gorącą herbatę do bidonów i dowiaduję się, że chłopaki byli tu odpowiednio 20 i 10 minut temu.

Nie jest to zła wiadomość. Spodziewałem się, że stracę do nich dobre pół godziny przez moje użalanie się nad sobą i żółwie tempo. Może jednak UltraKotlina nie uwzięła się tylko na mnie? Warunki równe dla wszystkich, więc niewykluczone, że Tomek z Przemkiem również musieli trochę powalczyć na Grzbiecie Karokoszy. Pyk! Włącza się tryb tej popularnej sąsiedzkiej życzliwości: oni mają równie przesrane jak ja! Ich też bolą nogi! Też walczą na podejściach. Też są niewypani. Może nawet również głodni i spragnieni. Co za cudowna wiadmość!

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Gdzieś na czerwonym szlaku.

PRZEŁĘCZ KARKONOSKA -> KARPACZ: 12 km (73 km)

Nakręcony dobrymi wieściami chciałbym rzucić się w pogoń i odrobić cokolwiek straty do liderów. Niestety na samych chęciach się kończy, ponieważ od razu po wyjściu ze Špindlerovej Boudy na Karkonoskiej Przełęczy czerwony szlak pnie się ponownie do góry. Przez chwilę staram się zutylizować wygenerowaną przez potężną dawkę motywacji energię na podejście w kierunku Domu Śląskiego, ale jest to jedna z najkrótszych chwil w moim życiu, zaraz po której następuje ciągnące się w nieskończoność mozolne wleczenie nogi za nogą.

Tylko spokojnie, nie zepsuj tego. Już ustaliliśmy, że to nie tylko mój problem. Wyobrażam sobie Tomka i Przemka, którzy podobnie jak ja pełzną ostatkiem sił wolniej od wspinających się tutaj ślimaków i bluzgają na czym świat stoi, bo już mają serdecznie dosyć ultramaratonów. Niewykluczone, że ta wizja jest daleka od rzeczywistości, ale przynajmniej łatwo jest mi ją sobie sprzedać i podtrzymać chwilowy dobry nastrój.

Szukając dalej plusów skupiam się na szlaku. Co by nie było, jest zdecydowanie lepiej niż zaraz za Śnieżnymi Kotłami. Podłoże nie jest tutaj wyłożone kamieniami. Trasa podąża ubitym klepiskiem i gdyby nie porozrzucane na całej jego szerokości większe i mniejsze głazy, dałoby się tędy całkiem elegancko cisnąć. Niestety przez ich ogromne zagęszczenie, nadal muszę skupiać się na każdym kroku i pilnować gdzie stawiam swoje stopy w obawie przed ich skręceniem. Przynajmniej cały szron w pełni już się roztopił dzięki świecącemu od dłuższego czasu słońcu, więc nie jest ślisko i znowu mogę błogosławić swoje asfaltóweczki.

Dwa plusy pod rząd. UltraKotlina poszła spać czy co? Nie rzuca mi pod nogi żadnych kłód, wiatr w gębę nie wieje, a gumka od czołówki w czaszkę za bardzo nie uciska. Podejrzane to wszystko. Cisza przed burzą czy jak? Głośno przełykam ślinę w obawie przed frontalnym atakiem mogącym mnie zmieść z planszy, tymczasem nic takiego nie następuje. Wręcz przeciwnie. Za Rozdrożem pod Małym Szyszakiem kamieni na szlaku robi się jakby trochę mniej. Są też jakoś sensownie poukładane. Zupełnie jakby ktoś przyszedł z miotłą i zagarnął je bardziej na boki. Nachylenie do góry jest bardzo delikatne, więc nawet da się cokolwiek biec. Po tym co do tej pory przeszedłem to wszystko brzmi jak wakacje.

Pół godziny i 3,5 km później melduję się przy gigantycznej formacji skalnej znanej szerzej jako Słonecznik. Tempo bez szału, ponieważ nie byłem w stanie przebiec całego tego odcinka. Spory kawałek zmuszony bylem iść. Nogi strasznie mi w dupę wchodzą i muszę się wykazać naprawdę dużym samozaparciem, żeby ponownie nie wpaść w wir użalania się nad samym sobą. Chwila przerwy dobrze mi zrobi, tym bardziej, że jest czym nacieszyć oczy. Gdzieś tam w dole leży Karpacz przykryty warstwą Stratusów i Stratocumulusów. Wspaniały widok morza chmur powstającego wskutek inwersji temperatury utwierdza mnie w przekonaniu, że na dole może być zimniej niż na Grzbiecie Karkonoszy. Lucky me!

Wygląda na to, że nawet UltraKotlina musi odespać zarwaną nockę. Już od dłuższego czasu nie dostałem niczym w ryj. Pogoda sprzyja świecąc pełnym słoneczkiem, dalsza część czerwonego szlaku nie wymaga ode mnie mocnych podejść do góry, a podłoże ponownie jest jednym długim kamiennym chodnikiem, z tą tylko różnicą, że brak szronu pozwala mi na radosne kopytkowanie przed siebie.

Nie pokonuję nawet kilometra i znowu muszę się zatrzymać, jednak tym razem nie ze zmęczenia. Powód jest ten sam, co za Śnieżnymi Kotłami. Gdy docieram do Krawędzi Kotła Wielkiego Stawu Karkonoskiego, nie mogę przeć dalej przed siebie obojętnie. Te widoki są zbyt spektakularne, żeby nie poświęcić im chwili. Położony prawie 200 metrów niżej Wielki Staw, z górującymi nad nim majestatycznymi Pielgrzymami, za nim z ogromnymi połaciami lasów karkonoskich, a w tle z morzem chmur chowających Karpacz tworzą niepowtarzalną panoramę, która z powodzeniem nadaje się na wygaszacz ekranu w najnowszym Windows’ie. Oczywiście gdybym dysponował jakimś sensownym sprzętem mogącym oddać piękno rozpościerające się przed moimi oczami. Choć taki krajobraz nawet na byle iPhonie wygląda niesamowicie.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Spójrz Simba, cała ta ziemia opromieniona słońcem to nasze królestwo.

Widoczność na kilka kilometrów do przodu potęguje wspaniałość otaczającej mnie scenerii. Chciałbym tu usiąść i samemu sobie pokazywać kolejne części Kotliny Jeleniogórskiej. Są takie widoki na świecie, które zwyczajnie się nie nudzą. Ludzie uparcie zalewają nimi fejsbuki i instagramy, mimo że ich kolejne zdjęcie nie wniesie już nic więcej ani też nie przebije tych zrobionych zawodowym aparatem. Te miejsca zwyczajnie się nie nudzą. Można na nie patrzeć w nieskończoność, a przed ruszeniem w dalszą drogę i tak człowiek rzuci sam do siebie: ale czad! Tak właśnie jest na Grzebiecie Karkonoszy.

Po kilkuminutowym przystanku ruszam w dalszą drogę, mając nadzieję, że panowie na przedzie również lubią kontemplować nad spektakularnymi widokami. Liczę też, że ich fascynacja otaczającą nas scenerią jest również jest bliska przekształceniu się w obsesję jak moja, ponieważ po niecałym kolejnym kilometrze ponownie robię przystanek tym razem zachłystując się Małym Stawem.

Znowu jezioro polodowcowe, znowu 200 metrów niżej, znowu lasy i doliny, a na brzegu zbiornika wodnego jedno z najstarszych i najpiękniej położonych schronisk górskich. Schronisko górskie Samotnia. Otoczone szpalerem stolików, tak ostro krytykowane ostatnimi czasy po zmianie właścicieli, rzekomo straciło swój klimat w środku, jednak z zewnątrz nadal wycina z butów. Zgadzam się, nie ocenia się książki po okładce, też wolę zjeść smaczną pomidorówkę w środku, niż mieć ładne zdjęcie na fejsa z czternastoma lajkami, jednak dawno mnie tam nie było, więc nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć czy rzeczywiście wnętrze wieje teraz kiczem, tandetą i wszechobecną komerchą.

Nie jestem w stanie oderwać wzroku od tego malowniczego podnóża Śnieżki, dopóki mojej uwagi nie przyciąga nagła zmiana warunków na wschodzie. Jeszcze przed chwilą pięknie świecące na bezchmurnym niebie słoneczko schowało się za potężnymi i co raz bardziej gęstymi obłokami, uniemożliwiając mi dalsze delektowanie się krajobrazem. Może to i lepiej. I tak czas już ruszać w dalszą drogę. Tomek z Przemkiem zapewne już są w drodze do Karpacza.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Wszystko co opromienia słońce? A to takie ciemne miejsce?

Zaraz za Spaloną Strażnicą czerwony szlak przekształca się w wyłożony kocimi łbami chodniczek, który w niczym nie ustępuje przeciętnym miejskim pieszym ciągom komunikacyjnym. Słowo daję, tu jest jak na Starym Mieście w Warszawie. Całe szczęście, że bryczek i handlarzy wszechobecnym plastikowym bublem nie wpuszczają, a ludzie słupy nie wykrzykują nic o przepysznych pierogach w pobliskiej restauracji, tylko 7 km w tamtą stronę, tu jest menu, proszę sobie poczytać, serdecznie zapraszamy.

Skupiam się na bieganiu uparcie wypatrując jeszcze jednego żelaznego punktu w programie każdej wycieczki w Karkonosze. Gdyby widoczność sprzed kilkudziesięciu minut była na takim samym poziome, z pewnością bym ją już widział. Tymczasem mgła ogranicza mój zasięg do niecałych 70 metrów. Mimo to wiem, że ona gdzieś tam jest. Królowa. Ta jedyna. Niepozorna, bo wybijająca się zaledwie odrobinę ponad 1600 metrów ponad poziom morza, jednak nadal jest to prawie 200 metrów więcej niż Grzbiet Karkonoszy i prawie kilometr więcej niż leżący u jej stóp Karpacz.

Pomimo marnej widoczności nie brakuje chętnych na podbicie najwyższego szczytu Karkonoszy. Ludzie zmierzają tłumnie Drogą Jubileuszową znikając we mgle, zupełnie jak mieszkańcy Bridgton w słynnej powieści Stephena Kinga. Chętnie bym sprawdził, czy na na karkonoskich turystów nie czyhają tam całe masy krwiożerczych potworów, jak to miało miejsce w książce mistrza horrorów, ale tym razem ominie mnie wycieczka na Śnieżkę. Trasa UltraKotliny skręca tuż za Domem Śląskim czerwonym szlakiem w dół do Karpacza. W końcu to bieg wokół Kotliny Jeleniogórskiej, a nie po najwyższych szczytach Sudetów.

Gdzieś tam jest Śnieżka!

Teraz dopiero zaczyna się zabawa. Zejście do Doliny Łomniczki to 400 metrów deniwelacji na odcinku 2 km. Zaczyna się niewinnie pojedynczymi schodkami wyciosanymi w ścieżce, ale już po kilkudziesięciu metrach robi się naprawdę stromo. Stopnie projektowane chyba specjalnie dla Hagrida, olbrzyma z Harrego Pottera, wymagają nie lada sprężystości kroku. Szczerze współczuję ludziom podchodzącym pod górę, który muszą zadzierać nogi ponad swoje głowy, żeby wdrapać się na górę.

Wpadam w trans i przebieram nogami zbiegając w dół ze śmiercią w oczach. Mam wrażenie, że odrobinę przesadzam, ale ciężko mi zwolnić w tych warunkach. Co więcej, spore zagęszczenie turystów również mi przeszkadza, ponieważ trudno się ich omija na wąskiej ścieżce, która z jednej strony ma przepaść. Na szczęście moje głośne sapanie na przemian z bełkotliwym „przepraszam” wystarcza w większości przypadków, żeby ludzie pozwolili mi swobodnie siebie minąć.

Gdy jestem znacznie poniżej Domu Śląskiego i pędzę na złamanie karku w kierunku Karpacza, kobieta kilkadziesiąt metrów przede mną krzyczy „uwaga, ślisko!”. Zanim zdążam przeprocesować ten komunikat, zrównuje się z nią i dopiero w tym samym momencie gdy moja stopa ląduje na króciutkim, zaledwie metrowym mostku nad drobnym strumyczkiem, dociera do mnie co ta życzliwa pani próbowała mi przekazać.

Szlak, którym podążam prowadzi nachylonym w kierunku północnym zboczem Karkonoszy, które jeszcze nie zostało objęte ciepłymi porannymi promieniami słonecznymi. Wszystko jest tutaj zacienione, a tym samym temperatura przy powierzchni ziemi zdecydowanie niższa niż na górze. Zapewne bliską zeru, ponieważ w wielu miejscach, chociażby na drewnianych deskach, nadal leży przyzwoita warstwa szronu, z czego zdaję sobie sprawę dopiero przy bezpośrednim kontakcie z nim.

Jedna nogą ląduje na drewnianym mostku, druga już zbiera się do zatoczenia łuku wysunięcia się do przodu, jednak fizyka jest dla mnie bezlitosna i nie pozwala mi na osiągnięcie zamierzonego celu. Prędkość nabrana podczas zbiegu przekłada się na pęd nadający mi poślizg na jednej nodze. Gdyby nie moja ograniczona elastyczność, mógłbym teraz podnieść drugą nogę wysoko do góry, a z rąk zrobić okrąg nad głową i niczym Jekatierina Kurakowa zebrać za ten spontaniczny przejazd na wyimaginowanej łyżwie najwyższe noty od turystów schodzących mi aktualnie z drogi w obawie o swoje życia. Na szczęście czasu na reakcje jest niewystarczająco i nawet nie zdążam o tym pomyśleć. Zamiast tego sunę na drugi koniec mostka, z przerażeniem przeciągając „u” w jedynym pasującym do tej sytuacji krótkim słowie, na szczęście nieco zagłuszonym przez wystraszone ochy, achy i ojejki zgromadzonych wokół mnie osób. I nie chodzi o słowo „uwaga!”

Forma ślizgawki w Karkonoszach.

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, na jednej nodze dojeżdżam do końca drewnianego mostka, gdzie podeszwa buta momentalnie łapie pełną przyczepność na twardej i ubitej ziemi, a ja staję pewnie na obu kończynach z gębą otwartą na wpół ze zdziwienia, na wpół z jeszcze niedokończonego słowa bardzo wulgarnie określającego mój nastrój. Zdezorientowany oglądam się za siebie próbując zrozumieć co właściwie się stało, ale chyba nie dam rady tego zrekonstruować. Pomruki turystów gratulujące mi wyjścia z tego zdarzenia bez najmniejszego szwanku utwierdzają mnie w przekonaniu, że gdyby udało się ten numer powtórzyć, najlepiej dodatkowo żonglując płonącymi pochodniami, miejsce w półfinale Mam Talent miałbym gwarantowane, jednak obawiam się, że choćbym nie wiem jak próbował, to każda próba odtworzenia tych zwinnych ruchów jakbym od dzieciństwa tańczył flamenco, skończyłaby się wypadkiem albo śmiercią. Moją i wszystkich turystów w okolicy.

Wystarczy. Zbyt wiele razy oglądałem Oszukać przeznaczenie, kiedy jeszcze byłem niczego nieświadomym nastolatkiem, żeby nie zrozumieć tego przekazu. Drugiej szansy nie będzie. Albo zwolnię, albo na Symbolicznym Cmentarzu Ofiar Gór w Karkonoszach będzie musiała pojawić się jeszcze jedna tabliczka, bynajmniej nie za wkład w rozwój turystyki w tym rejonie. Kupuję. Chcę móc tu kiedyś wrócić. Jest jeszcze zdecydowanie zbyt dużo szlaków górskich, które chciałbym odwiedzić. Włączam niższy bieg i dużo bardziej spokojnym krokiem zmierzam do Karpacza.

Kilka minut przed 11 docieram do piątego punktu odżywczego w Karpaczu. Zmęczony, ale w jednym kawałku podbiegam do paśnika i szukam czegoś na ciepło. Niestety równie dobrze mogę szukać dań przyrządzonych na życzenie przez szefa kuchni z pobliskiej restauracji. Nawet herbaty nie mają. Puszczają mi nerwy. Wylewam na wolontariuszy swoje gorzkie żale. Nie rozumiem jak to jest możliwe, że w takich warunkach nie ma nawet wrzątku. Tam górze ludzie walczą o życie, przepalają więcej kalorii niż Apollo 11 paliwa rakietowego podczas lotu na Księżyc, marzną na Grzbiecie Karkonoszy i nawet nie mogą napić się herbaty?

Obsługa trasy spogląda na mnie z politowaniem, nie mogąc nic zrobić. Oni odpowiadają tylko za wydawkę. Nawet gdyby chcieli, to niewiele są w stanie zmienić. A szefa kuchni nie ma. Zrezygnowany zwieszam głowę zastanawiając się co w takim razie może mnie zadowolić, ale wprowadziłem się w stan absolutnej negacji. Nic mi nie odpowiada. I właśnie wtedy słyszę za plecami czuły damski głos, który niczym dłoń najbliższej osoby gładząca mnie delikatnie po spoconej resztce włosów rozładowuje do reszty całe nieprzyjemne napięcie jednym miłym zdaniem. Daniel, trzymaj, napij się mojej herbaty.

Zdziwiony odwracam głowę, a usta momentalnie formują mi się w duże U. Marta suportująca Staszka, z którym poznałem się na Biegu Kreta, i która podczas tych samych zawodów uratowała mi życie użyczając czołówki w ciemnym lesie, kiedy moja odmówiła współpracy, po raz kolejny przychodzi mi z odsieczą. Mimo, że nie dosiada potężnego rumaka, nie jest ubrana cała na biało, a za nią nie stoi murem oddział wiernych popleczników, ma coś za co jestem gotów oddać nerkę. Termos, a w nim gorącą herbatę z imbirem. Dziewczyno, już drugi raz wyciągasz mnie z dołka, dziękuję! Marta lekceważąco macha ręką, dając mi do zrozumienia, że nie jest to nawet najmniejszy problem. Uwielbiam takich ludzi. Po prostu pomagają. Kompletnie bezinteresownie, dla własnej satysfakcji i samospełnienia.

Kocioł Łomniczki.

Zaledwie kilka łyczków tego cudownego naparu pozwala mi odczuć przyjemne ciepło we wnętrzu własnego ciała. Myślę, że Marta nie zdaje sobie sprawy jak wiele to dla mnie znaczy i jak bardzo tego potrzebowałem. Nastrój poprawia mi się momentalnie, więc postanawiam kuć żelazo, póki gorące i jeszcze odrobinę wykorzystać prywatne wsparcie Staszka. Proszę Martę o wyciągnięcie z mojego plecaka kabelka do ładowania zegarka, dzięki czemu nie będę musiał się rozbierać. Dziewczyna zgadza się bez wahania, więc odwracam się do niej plecami i widzę przed sobą kolesia z fioletowym numerem startowym. Mój dystans. Nogi robią mi się miękkie. Co do… Jak to? Przecież jestem tu zaledwie chwilę, a ostatnie 5 km uczciwie przebierałem nogami, żeby odrobić straty do chłopaków z przodu. Powiem więcej. Naprawdę zasuwałem, jakby mi się paliło koło tyłka. Nie chce mi się wierzyć, że ktoś mnie dogonił. Nie mówię, że to niemożliwe, ale litości, nie po takim odcinku!

– A ty który jesteś? – Pytam gościa ze zdziwieniem.
 – No drugi! – Odpowiada jeszcze bardziej zdezorientowany. – Przed chwilą byłem drugi, ale chyba zaraz będę trzeci!

Przemek? W sumie mijał mnie gdy było kompletnie ciemno, nie przyjrzałem się. Dogoniłem ich? Nie mam pojęcia co powiedzieć. Mrugam jedynie oczami zastanawiając się co dalej. W takim razie Tomek przeskoczył na pierwszą pozycję, a moja sytuacja jest zdecydowanie lepsza niż mi się wydawało. Spoglądam w górę wypatrując niebiańskich fanfar na moją cześć, albo chociaż chóru półnagich Cherubinków, których piskliwe głosiki łączą się razem w głęboką harmonię płynnej melodii tylko po to, żeby zza ich pleców wychylił się potężny Serafin, głębokim rezonującym basem przebił się przez wszystkie pozostałe dźwięki i wyartykułował uroczyste „PLUUUUUUU-TAAAaaaa”. Chwila ciszy utwierdza mnie w przekonaniu, że żadne nadprzyrodzone moce nie popchnęły mnie do miejsca, w którym aktualnie się znajduję. Mogę dziękować samemu sobie. No i Marcie! Wprawdzie pomoc dostałem dopiero na punkcie, ale jej udział w moim ogólnym obecnym samopoczuciu jest dosyć kluczowy.

W tym samym momencie wolontariusze pytają mnie czy chcę swój przepak. No tak! Zapomniałem, że tutaj będzie można przebrać się w świeże łaszki. Przemek właśnie kończy przywdziewać suche ciuchy, a ja na szybko kalkuluję. Ciepłego posiłku w swoich rzeczach i tak nie mam. Przekąsek na drogę posiadam wystarczająco. Buty spisują się znakomicie i nie są mokre, więc nie ma sensu ich zmieniać, tym bardziej, że najbliższe odcinki są poprowadzone zdecydowanie niżej niż Grzbiet Karkonoszy, zatem spodziewam się biegowych kawałków na przyjemnym podłożu. Konfekcja, którą mam na sobie, już trochę śmierdzi, ale na twarzy Marty nie było widać oznak obrzydzenia, kiedy się do mnie zbliżyła, więc najwyraźniej nie jest aż tak tragicznie. W takim razie szkoda czasu. Zostaję w tym samym zestawie. Rozglądam się jedynie za jakąkolwiek toaletą, bo czuję, że już zaczyna mi jeździć w żołądku i warto byłby pozbyć się nadbagażu, jednak najwyraźniej mam zbyt duże wymagania. Przemek już rusza, więc macham sam do siebie wyimaginowaną ręką, tłumaczą sobie, że sytuacja nie jest jeszcze podbramkowa i ruszam zaraz za nim do Przełęczy Kowarskiej.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Poniżej Karkonoszy.

KARPACZ -> PRZEŁĘCZ KOWARSKA: 11 km (84 km)

Nieprawdopodobnie towarzyska jest ta UltraKotlina. Tak samo, jak spędziłem z Tomkiem kilkadziesiąt kilometrów na trasie, tak teraz z Przemkiem również ruszamy ramię w ramię, zupełnie jak starzy znajomi, zaczynając gadkę o samopoczuciu i warunkach na trasie. Po ponad 70 km biegu żaden z nas nie próbuje gwiazdorzyć, obaj wiemy, że miło jest raz na jakiś czas gębę do kogoś otworzyć i urozmaicić sobie podróż.

Beztroska radość trwa zaledwie kilkaset metrów, do momentu, gdy orientuję się, że zegarek mi się nie ładuje, mimo że Marta podłączyła mi kabelki na punkcie odżywczym. Marszczę brwi starając się siłą woli zadziałać na swobodny przepływ prądu pomiędzy powerbankiem a Garminem, ale niewystarczająca ilość midichlorianów, odpowiedzialnych za zdolność posługiwania się mocami Jedi nie przynosi poprawy sytuacji. Hasło do windy również nie pomaga. Przemek, mógłbyś sprawdzić czy kabelki mam dobrze podpięte w Powerbanku?

Przemek bez żadnego problemu zatrzymuje się razem ze mną tracąc swoje cenne sekundy i grzebie w moim Grivelu szukając odpowiednich przewodów. Mimo, że wszystko wygląda w porządku, z jakiegoś powodu zegarek się nie ładuje. Nie pomaga nawet tajna wiedza poznana dawno temu, która sprowadza się do grzmotnięcia wadliwym sprzętem o coś twardego. W tym wypadku do dyspozycji mam jedynie swój kijek, ale mój Garmin nadal rżnie Sobonia, będąc kompletnie obojętnym na wszelkie bodźce zewnętrzne jak rzeczony polityk PiSu podczas zeznań przed komisją śledczą do spraw wyborów kopertowych.

Nawet nie chce mi się bardziej bluzgać. Jestem przekonany, że to również nic nie zmieni. Nie zatrzymuję Przemka. Tutaj kończy się nasza wspólna wycieczka. To chwilę potrwa, więc leć jak chcesz. Nie muszę mu dwa razy powtarzać. Rusza w dalszą drogę, a ja zdejmuję plecak i przepinam wszystkie końcówki moich kabelków czekając na jakąkolwiek reakcję. Po kilku chwilach i tych samych wielokrotnych manewrach przewodami zauważam na zegarku symbol błyskawicy, a ikonka baterii przyjmuje żółty kolor. Zwycięstwo! Nie rozumiem dlaczego dopiero za piętnastym razem, ale najważniejsze, że problem jest już rozwiązany. Spoglądam w górę Tabaczanej Ścieżki, którą prowadzi trasa UltraKotliny, ale po Przemku nie pozostał nawet obłok kurzu. Raz już go dogoniłem. Może drugi raz również się uda.

Kolejne 6,5 km to przyjemny zielony szlak poprowadzony szerokim klepiskiem, które utwierdza mnie w przekonaniu, że zmiana butów nie była konieczna. Ku mojemu zdziwieniu odnajduje nawet w sobie wystarczające pokłady energii, żeby biec, mimo że przez większość czasu trasa pnie się delikatnie do góry. Nawijam do siebie bez opamiętania prawiąc komplementy pod własnym adresem. Po herbatce od Marty, po dogonieniu Przemka, po tym jak się okazało, że odcinek w Karkonoszach poszedł mi naprawdę przyzwoicie, zaczynam chwalić dzień przed zachodem słońca. Już niejednokrotnie się na tym przejechałem, z resztą nie tylko ja.

W pogoni za Przemkiem.

Internety są pełne zabawnych filmików, na których sportowcy z przeróżnych dyscyplin nie do końca rozumieją, że zawody nie są skończone, dopóki nie są skończone. Ileż razy widziałem jak lider w geście zwycięstwa podnosi do góry zaciśniętą pięść, zwalnia przed metą, uśmiecha się, i… przegrywa. A tak było pięknie, głowę mu już zaprzątały kolejne zapytania od potencjalnych sponsorów po wygranej, tymczasem zawodnik z drugiej linii nie odpuszcza i przekracza linię mety jako pierwszy na wymijając lidera na ostatnich metrach. Tak właśnie wygląda pogoń za marzeniami, celami i aspiracjami, które rozbijają się w drobny mak, a ścigającej je osobie nie pozostaje nic innego jak wykrzyczeć w najlepszym wypadku „Nieeee!” w niebogłosy, bo nic więcej nie da się zrobić, a bluzgać nie wypada. Z resztą wcale nie muszę szukać takich przykładów daleko. Moja utrata trzeciego miejsca dwa lata wcześniej podczas Ultra Trail Małopolska na dwa kilometry przed metą nadal czasami śni mi się po nocach, znęcając się nade mną i przypominając o tym, że wcale nie trudno jest znaleźć lepszych mocarzy.

Tymczasem ja nawet nie jestem z przodu. Ja jestem tym pościgowym, który wyobraża sobie jak dogania liderów i odbiera im palmę pierwszeństwa. Dzielenie skóry na niedźwiedziu level hard. Z drugiej strony jeśli coś działa, to nie ma powodu, żeby tego nie stosować. Jakoś muszę sobie dodać otuchy. A jeśli nie dogonię Przemka, też nie będę płakać. Sprzedaję sobie dalej, że skoro odrobiłem straty, to teoretycznie jeszcze bardziej zabezpieczyłem swoją trzecią pozycję. Najniższy schodek podium to nadal podium, którego zdobycie udało mi się tylko raz w biegach ultra. Miło byłoby to powtórzyć.

Zaraz za Przełęczką Okraj sytuacja z nachyleniem trasy się odmienia. Od tego miejsca, aż do kolejnego punktu odżywczego będzie już tylko z górki. Zaczyna się pożywką dla moich asfaltówek pod postacią żółtego szlaku poprowadzonego wzdłuż drogi krajowej 368. Powoli rozpędzam moje zmęczone kończyny, szybko zbliżając się do moich maksymalnych możliwości, i wychwalam sam siebie za zawrotną prędkość, znacznie wyższą niż spodziewałem się osiągnąć. Tymczasem za moimi plecami dochodzi mnie charakterystyczne dla sportowych butów klepanie podeszwy o asfalt, połączone z regularnym posapywaniem. Ktoś mnie dogania. Mam ogromną nadzieję, że to zawodnik z krótszego dystansu. Z pewnością już za chwilę się o tym przekonam.

Nie stawiam oporu. Nie ma sensu. Mając do mety jeszcze 100 km nie jestem w stanie tak długo bronić swojej pozycji. Jeśli gość biegnie 140, i tak mnie łyknie bez problemu. Jeśli leci 180 tak jak ja i złapał mnie teraz, to również mnie pociśnie bez mydła i trzeba będzie uznać jego wyższość. Czekam z niecierpliwością, aż czający się za mną pościgowy przeprowadzi atak frontalny, ale nic takiego nie następuje. Pastwi się nade mną. Czuję presję. Słyszę wyraźnie jego oddech dosłownie krok za mną i z przerażenia zaciskam mocniej pośladki. Dlaczego on nie atakuje? Na co czeka?

Pełno tego na trasie.

W 2016 roku firma Nike ogłosiła projekt Breaking2, mający na celu złamać magiczną barierę dwóch godzin w maratonie, co przy rekordzie świata wynoszącym wtedy 2:02:57 było niczym atak na prędkość dźwięku 70 lat wcześniej. Wówczas pojawiło się zadziwiająco dużo ekspertów od aeronautyki, wśród których panowało powszechnie przekonanie, że pokonanie bariery dźwięku stanowi nieprzekraczalną granicę dla człowieka i technologii. To zupełnie jak dzisiaj w Polsce: kiedy nasza reprezentacja gra w piłkę nożną, wszyscy są specjalistami od futbolu, gdy w Warszawie buduje się Muzeum Sztuki Nowoczesnej, każdy twierdzi, że posiada czarny pas z urbanistyki, planowania przestrzennego i architektury krajobrazu, a gdy światu zagraża śmiertelna choroba zakaźna, nasi rodacy nagle są w stanie pochwalić się kompetencjami epidemiologicznymi, pulmonologicznymi i kardiologicznymi na miarę pracy doktorskiej w Uniwersytecie Oxfordzkim. Mimo to mądre głowy z Bell Aircraft Corporation nie przejmowały się za bardzo opinią publiczną i rozpoczęły prace nad samolotami eksperymentalnymi XS-1, a już rok później Chuck Yeager poleciał szybciej niż 1 mach na pokładzie testowego statku powietrznego Bell X-1.

W analogiczny sposób Nike długo głowiło się jaka formacja pacemaker’ów będzie idealna dla biegacza i pomoże mu wykręcić jeszcze bardziej zawrotne wyniki. Konsultacje z największymi ekspertami aerodynamiki ciągnęły się w nieskończoność i ostatecznie ustalono najbardziej optymalny oddział zająców w formie trójkąta, których z kolei poprzedzał ogromny wyświetlacz czasu biegu oraz laserowe linie nadające optymalny tor trasy. Temu plenerowemu laboratorium czegoś niestety zabrakło i ostatecznie Eliud Kipchoge dobiegł na metę zaledwie 26 sekund po zakładanym czasie 1:59:59, co i tak zostało odtrąbione jako sukces i wcale nie była to żenująca propaganda do jakiej przyzwyczaili nas ruscy, przykładowo wycofując się z Afganistanu po 10 latach z ogromnymi stratami i zmarnowanymi miliardami rubli, ale nazywając swoje działania zakończeniem misji pomocy dla bratniego narodu afgańskiego. Z resztą z Breaking2 zostały wyciągnięte odpowiednie wnioski, a praca domowa odrobiona, przez co znakomity Kenijczyk już 2 lata później dopiął swego wykręcając 1:59:40 na królewskim dystansie podczas podobnego projektu o tytule Ineos 1:59 Challenge.

Czy w takim razie kolesiowi za mną chodzi o zwykły drafting? O zakazie tego typu aktywności w regulaminie UltraKotliny nie ma słowa, więc czepiać się nie mogę. Ale mogę mu jedynie współczuć, ponieważ już od poprzedniego punktu czuję, że mój żołądek domaga się czegoś normalnego do jedzenia. Po owsianych ciasteczkach, żelach, cukierkach, bananach, coli, izotonikach i zaledwie dwóch miskach rosołu niebezpiecznie zbliża się moment, gdy ta wybuchowa mieszanka zwyczajnie zaczyna mi się przelewać. Strawić tego za bardzo już nie da rady, więc organizm walczy jak może, a że na ten moment jest w stanie ratować się jedynie sublimacją, to puszczam co chwilę tak sakramencko śmierdzące bąki, że koleś za mną musi cierpieć na anosmię, albo ma takie same problemy jak ja i nie potrafi rozróżnić swoich pierdów od moich. Choć to chyba nie powinno aż tak bardzo dziwić, podejrzewam, że ja również miałbym z tym problem.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Kraniec Karkonoszy.

Biegniemy sobie dalej formacją pociągową, ja nadal robię za lokomotywę, z tym że nie jest to wypasiony elektryczny EuroSprinter Siemensa, ale stary radziecki spalinowy ŁTZ wyrzucający co chwila za siebie toksyczne efekty spalania paliwa. Pasażerowi z tyłu zupełnie to nie przeszkadza. Siedzi sobie wygodnie podczepiony pod mój zadek i w pewnym momencie zagaduje dla zabicia czasu.

– A czy to pan Daniel Pluta?
 – Tiaaaa… – Odpowiadam zachodząc w głowę, która to część mojego tyłu jest na tyle charakterystyczna, że pozwala mnie rozpoznać.
 – Ułaaaa… Jakie tu osobistości na tym biegu można spotkać. – Peroruje dalej smarując mi, że czyta w miarę regularnie mojego bloga, choć relacji z Biegu Kreta jeszcze nie zmęczył, co akurat wcale mnie nie dziwi ze względu na jej objętość. Niemniej niesamowicie jest mi miło, że obcym ludziom chce się poświęcić naprawdę dużo czasu na przejście przez moje wspomnieniuszki i jeszcze do tego pozytywnie się o nich wypowiadać. Całe szczęście, że Kamil, bo tak przedstawia się mój rozmówca, biegnie nadal za mną i nie widzi jak palę cegłę ze wstydu.

I znowu mam towarzysza do współcierpienia. Ponownie kilometry zaczynają szybciej płynąć, a uwaga zostaje odciągnięta od zmęczenia i znużenia na rzecz rozmów o Maryni i jej czterech literach. Beztroska podróż trwa jeszcze kilkaset metrów do momentu, gdy zbiegamy z drogi krajowej 368 zgodnie z żółtym szlakiem turystycznym prowadzącym przez pokaźnych rozmiarów wąwóz, na środku którego swobodne przejście uniemożliwia ogromna kałuża błotna.

Nie ma jak tego ominąć, więc staję bezradnie na ostatnim suchym skrawku ziemi i zaczynam rzucać mięsem. Kamil za mną nawet się nie zatrzymuje, tłumacząc mi, że to i tak w niczym nie pomoże. Nie ma się co przejmować, trzeba po prostu zagryźć zęby i lecieć dalej przed siebie. Ja w międzyczasie przypominam sobie te wszystkie momenty na poprzednich ultramaratonach, kiedy próbowałem bezskutecznie ominąć tego typu przeszkody i zawsze kończyło się to fiaskiem oraz mokrymi butami, więc tym razem postanawiam nie tracić czasu. Zgodnie z zaleceniami mojego kolegi zagryzam zęby i zrównuję się z nim, przy okazji odnosząc połowiczny sukces, bo tylko jedna noga wpada mi po kostkę w błoto. Druga w jakiś nadprzyrodzony sposób pozostaje sucha.

Niecałe pół godziny po południu docieramy razem do Przełęczy Kowarskiej. Rozglądam się za toaletą, z nadzieją, że będę mógł zrzucić zbędny balast, ale stacja pod chmurką nie oferuje takich udogodnień. Nawet przenośnego toitoi’a brak. Z resztą jeszcze nie jestem zdesperowany, więc chyba i tak nie dałbym rady się zmusić do wejścia do tego typu urządzenia sanitarnego. A co do samego paśnika, to przynajmniej mają gorącą herbatę, przez co tutejszy asortyment przewyższa odrobinę pozostałe punkty odżywcze, więc chyba nie mam prawa marudzić. Kamil zgrzany na rekord trasy już przebiera nóżkami w boksach startowych i pyta czy lecimy razem dalej, ale ja znowu potrzebuję jeszcze chwili. Muszę jeszcze coś wrzucić na ruszt, bo powoli zaczynam odczuwać głód. Jeszcze tego nie doświadczyłem na żadnym ultra. Z reguły zawsze było się czym zapchać w paśnikach. Tutaj natomiast banany i ciasteczka owsiane wychodzą mi już uszami, a z pozostałych rzeczy nic za bardzo mnie nie przekonuje. Wciskam w siebie trochę suchych przekąsek i pokonując odruch wymiotny powolnym krokiem ruszam w dalszą część trasy.

Rudawy Janowickie.

PRZEŁĘCZ KOWARSKA -> JANOWICE WIELKIE: 18 km (102 km)

Ledwo wychodzę z punktu i od razu czuję jak ciśnienie prawie rozsadza mi tyłek. Oj nie jest dobrze. Wróciłbym na punkt, gdyby było po co, ale nic mi tam nie pomoże. Dużo rzeczy mogę znieść, ale już dawno się nauczyłem, że z dupą się nie dyskutuje. Można, ale to stracona pozycja, więc patrząc realistycznie, szkoda czasu, nerwów i energii.

Krew mi buzuje jak zawartość garnka z mondongo z powodu zaopatrzenia na punktach odżywczych. Płacę 500 zł, a na większości stacji nie ma nawet herbaty i toalety. Znowu będę musiał walić po krzakach. No niby nic strasznego, jestem przygotowany, ale ja naprawdę lubię komfort. Miło byłoby posadzić tyłek na desce sedesowej, zamiast oglądać dokładnie teren zanim ściągnę gacie w obawie przed żmiją zygzakowatą. Wprawdzie to bardzo pożyteczne stworzenie z powodzeniem tępiące ogromną liczbę szkodników, niemniej nie chciałbym, żeby jedna z nich pomyliła moje dyndające genitalia z kretem i dwiema ryjówkami.

Po ponad 11 godzinach i uporczywej walce z własnymi zwieraczami na ostatnich kilometrach docieram do Skalnika, najwyższego szczytu Rudaw Janowickich i jednocześnie wyznacznika połowy mojej trasy. Teoretycznie mój cel poniżej doby nadal jest w zasięgu nogi. Pod warunkiem, że będę w stanie biec. Niestety tutaj trochę trudniej znaleźć motywację. W Karkonoszach przepiękne widoki napędzały mnie do dalszej drogi. Samo patrzenie na Kotlinę Jeleniogórską ładowało moje akumulatory i pozwalało na kontynuowanie wycieczki. Teraz, w niższych partiach gór jestem w zasadzie cały czas w lesie. Nadal jest przyjemnie, nadal jestem otoczony przez naturę, jednak brakuje mi fantastycznych widoków i grani, z których można zawiesić oko na czymś wizualnie atrakcyjnym.

Właśnie tutaj Daniel, Maciek i Gniewko zarządzili nocleg przy kamiennej ławce poniżej Skalnika. Sam chętnie bym skorzystał, mimo że w moim przypadku jest środek dnia. Zmęczenie daje mi o sobie znać. Źle to wszystko zrobiłem. Przyjazd tutaj na wariata, bez odpoczynku, zbiera teraz swoje żniwo. Nawet biegnąc z górki muszę co jakiś czas przechodzić do marszu, żeby odsapnąć. Znużenie przypomina mi o nieprzespanej nocy do tego stopnia, że nawet mruganie mnie męczy. Oczy mam suche jak dowcipy pana Karola w Familiadzie. Jednak soczewki zamiast okularów nie były najlepszym pomysłem. Do tego wszystkiego ciśnienie w moim tyłku już teraz osiąga nieznane mi do tej pory poziomy. Z całych sił staram się zatrzymać w sobie tego demona wyrywającego się na powierzchnię, licząc że w Janowicach Wielkich będzie mi dane skorzystać z cywilizowanej toalety. W przeciwnym razie dalej z tym balastem raczej nie dojadę i będę musiał się ratować krzaczorami. W sensie wizytą w nich, a nie jako substytutem papieru toaletowego. Do tego posłużą mi chusteczki nawilżane.

W pół do trzeciej po południu docieram w końcu do pozostającego od prawie 400 lat w ruinie Zamku Bolczów. W tej okolicy Gniewko podjął decyzje o zejściu z trasy. Szczerze powiedziawszy to zupełnie mu się nie dziwię. Ja też mam już tego wszystkiego serdecznie dosyć i to przy znacznie ułatwionym zadaniu. Posiadam wygodne buty, wystarczająco prowiantu i punkty odżywcze po drodze, na które wprawdzie psioczę, ale mimo wszystko nadal z nich korzystam. On z kolei miał do dyspozycji tylko ciężkie trepy do wędrówek wysokogórskich i kompletnie poobcierane przez nie stopy. Chyba mimo wszystko moje położenie jest lepsze.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Ruiny Zamku Bolczów.

Zaraz za ruinami zamku zielony szlak prowadzi ostro w dół. Zakasam rękawy i zdejmuję rękawiczki, bo słońce dosyć mocno podkręca temperaturę, po czym zaczynam dynamiczny zbieg. Niestety kompletnie zmęczone nogi mają wyraźne problemy z koordynacją ruchową, co nie idzie w parze z co raz większą prędkością osiąganą w skutek mocnego nachylenia stoku. Widząc przed sobą dwa wielkie nic nie znaczące kamienie, których nie trzeba przeskakiwać, a wystarczy zwyczajnie obejść, postanawiam skrócić sobie drogę i kocim ruchem zmieścić się pomiędzy nimi.

Plan całkiem dobry, pozwalający mi zaoszczędzić dobre pół metra z łącznego dystansu trasy, unikając obejścia kamieni dookoła sypie się jak domek z kart, gdy zrównuję się z przeszkodą. Jedną nogą zahaczam o brzeg jednego z głazów, przez co już w tym samym momencie wiem, że skończy się to twardym lądowaniem. Lecąc w dół zdążam jedynie zacisnąć mocno zęby i wyciągnąć przed siebie dłonie, żeby chronić twarz. Uderzam głucho całym ciałem o ziemię, próbując choć odrobinę zamortyzować ten upadek rękami. Z moich ust wydobywa się puste jęknięcie, po którym próbuję się natychmiastowo podnieść, ale uderzenie wywołuje reakcję łańcuchową napięcia mięśniowego, przechodzącą przez całe moje ciało od klatki piersiowej aż do kończyn dolnych, gdzie nie mając dalszej drogi ucieczki wywołuje skurcz obu łydek.

Przeszywający moje nogi ból jest bezlitosny i uniemożliwia mi powrót do pionu, nie pozostawiając mi żadnych możliwości poza rozdarciem gęby. Mój krzyk nie trwa długo, bo po chwili jest przerwany żołnierską komendą rozlegającą się kilka metrów przede mną: Ej! Kurwa! Stoooooop! Pan się wyjebał! Podnoszę głowę i widzę dwóch mężczyzn w towarzystwie dwóch kobiet, halsujących pod górę dla zniwelowania stromego nachylenia i powoli zbliżających się do mnie. Najwyraźniej nie tylko mi przewyższenia dają się we znaki, bo zanim ci turyści pokonują dzielący nas dystans kilkudziesięciu metrów, udaje mi się przewalczyć skurcze, podnieść się o własnych siłach i przeprowadzić przegląd strat. Nie jest źle. Nogi całe, spodnie nie podarte, telefon działa, jedynie na prawej dłoni przetarłem skórę, mam rankę wielkości dwuzłotówki, z której tryska krew. W międzyczasie czwórka turystów dochodzi na moją wysokość.

 – Ośś wyeb’łś kurwa… – Zaczyna największy i najbardziej wesoły koleś. Gdy jest w pół zdania, dociera do mnie odór na wpół przetrawionego alkoholu, zagryzionego swojską kiełbasą. Wydaje mi się, że Podwawelska. Wędzona.
 – Potrzebujesz pomocy? – Pytają zdecydowanie trzeźwiejsze dziewczyny.
 – A macie może Octonisept? – Zagaduję z nadzieją patrząc na krew nadal sączącą się z mojej rany. – Albo coś innego do dezynfekcji?
 – Niestety nie mamy takich rzeczy… – Zaczyna jedna z nich, ale śmieszek przerywa jej w pół zdania.
 – Cz’aj kurwa! M’my alkohol! Przemyjemy ć ranę i będzie dopsz!
 – A co to za alkohol? – Wolę się upewnić, że gość nie chce mi tego posmarować denaturatem, albo innym śmiercionośnym wynalazkiem. – Spirytus czy gorzała?
 – Nie nooooo… czysta wódeczka! – Wykrzykuje facet wręcz dumny z siebie.
 – Hmmm… – Jeszcze przez chwilę się zastanawiam, ale lepsze to niż nic. Z pewnością nie zaszkodzi. – Ok, jeśli możecie trochę użyczyć, będę wam dozgonnie wdzięczny.

Mężczyzna wyciąga z plecaka Żołądkową Czystą de Lux. W litrowej butelce został zaledwie naparstek na samym dnie, ale widać, że na sknerusa nie trafiłem. Wciela się w Strażaka Sama i leje tą gorzałę na tyle obficie, jakby gasił pożar, a samą ranę przeciera mi chusteczką bardziej czule niż mamusia dbająca o pupcię niemowlęcia, zupełnie jakby bał się, że zbyt duży nacisk na ranę spowoduje dodatkowy niepotrzebny ból. Nagle z przerażeniem potrząsa głową na lewo i prawo, jak gdyby wybudzał się z chwilowego omdlenia i wykrzykuje na cały głos:

 – Łooo kurwa! T-ty masz pirść’nek! – Przygląda się mojej obrączce z taką samą zachłannością, z jaką Gollum wpatrywał się w Jedyny Pierścień. Czekam aż zacznie syczeć do mnie „Mój ssssskarb…”, ale facet szybko rozwiewa moje wątpliwości. – A ja cię trzymam za rękę jak jakiś pedał!
 – Nie no spoko. – Do poglądów Konfederacji raczej mi daleko, ale staram się rozładować napięcie. – Nie czuję się urażony, w końcu to ręka, a nie moje jajka.

Jeszcze przez chwilę badamy się wzrokiem, a po chwili cała czwórka wybucha gromkim śmiechem. Przypisałbym sobie tutaj jakieś zasługi, ale biorąc pod uwagę ile oni wcześniej wypili, raczej nawet wspomniany wcześniej pan Karol spowodowałby u nich poprawę nastrojów i głośne heheszki. Kiedy moi rozmówcy kończą zrywać boki, dziękuję im serdecznie, w końcu pomogli bezinteresownie człowiekowi w potrzebie. Tymczasem oni na koniec naklejają mi na ranę plaster i dają dwa dodatkowe na drogę, gdybym potrzebował zmienić sobie opatrunek. Udaje mi się pożegnać z nimi bez zbędnych przytulasów, życzą mi powodzenia w dalszej drodze i każą uważać na siebie, bo nie wiadomo czy przy kolejnym wypadku będzie tak łatwo uzyskać pomoc. Jeszcze raz kłaniam im się w pas, po czym ruszam dalej zbiegiem do Janowic Wielkich, gdzie melduję się już 10 minut później.

Paśnik w Janowicach Wielkich.

Wolontariusze radośnie machają do mnie z oddali, zapraszając do paśnika. Dobiegam do jednego z nich, pytającego mnie czy mam ochotę na zupę. Odpowiadam, że tak, ale najpierw muszę koniecznie skorzystać z kibelka. Chodź tędy! Matko i córko! Mają tutaj toaletę! Moje cierpienia w końcu się skończą! Przeskakując z nogi na nogę, staram się wstrzymać nieuniknione jeszcze przez chwilę i podążam za ręką wolontariusza na róg budynku stojącego przy paśniku. To nie toitoi! Toaleta z prawdziwego zdarzenia! Woda bieżąca! Jednak nic w przyrodzie nie ginie! Status quo musi być zachowany. Brak stref zrzutu na poprzednich punktach jest tutaj rekompensowana z nawiązką. Kompletnie nie spodziewałem się takiego luksusu.

Kilka chwil i stęków później koryguję swoją opinie na temat poziomu udogodnień w tutejszym terminalu odpływów własnych. Papieru toaletowego brak. Na szczęście nauczony doświadczeniem, mam przy sobie chusteczki higieniczne oraz nawilżane. Niestety mydła również nie uraczam. Na to również jestem przygotowany, mam swój płyn do dezynfekcji rąk, aczkolwiek miło byłoby skorzystać z bieżącej wody i kationowego akceleratora higieny.

Mimo wszystko szczęśliwy i lżejszy o kilkaset gram wracam do punktu odżywczego uzupełnić braki wartości odżywczych, skoro już udało mi się zwolnić trochę miejsca w brzuszku. Dostaję w ręce miskę ciepłej zupy i powolnym krokiem zmierzam w kierunku stolików oddalonych od paśnika o dobre 10 metrów. Siadam, próbuję wywaru i witki mi opadają do samej ziemi. Co za porażka. Na siłę wpycham w siebie rozgotowane farfocle warzywne z papką ryżową tylko po to, żeby zapełnić żołądek czymś innym niż słodkie przekąski, którymi się raczyłem do tej pory. Jestem tak zdesperowany, że mimo kompletnego braku smaku w tej bezpłciowej brei zamierzam wziąć dokładkę, bo na pustym baku daleko nie zajadę.

Z nadzieją spoglądam w kierunku wolontariuszy obsługujących paśnik, ale żaden z nich nie patrzy w moją stronę. Wzdycham głęboko na myśl, że będę musiał pofatygować się taki kawał samodzielnie, a później jeszcze wrócić tą samą drogą z miską zupy w rękach. Teraz już rozumiem, dlaczego mówili że UltraKotlina to naprawdę trudny bieg. Tutaj łomot zbiera się na każdym etapie. Już biorę głęboki wdech i zapieram się rękami o brzeg stołu, gdy dostrzegam ponownie Martę, choć tak naprawdę to ona najpierw zauważa mnie, bo uśmiecha się do mnie serdecznie i z daleka pyta czy może mi jakoś pomóc. Miód na moje uszy. Gdybym się modlił kilka sekund temu, pomyślałbym, że niebiosa w jakiś nadprzyrodzony sposób usłyszały moje błagalne wołania o pomoc i ulitowały się nade mną. Jednak nie da się tego udowodnić empirycznie, więc w zaistniałej sytuacji tłumaczę to najzwyklejszym zbiegiem okoliczności.

Marta przynosi mi dokładkę zupy, po czym skacze wokół mnie jak Daniel z Ewą podczas moich zmagań na Biegu Kreta. Uzupełnia bidony, przynosi colę, częstuje ponownie swoją herbatą z imbirem, a nawet proponuje domowe ciasto, którego z bólem serca muszę odmówić, bo sama myśl o czymś słodkim powoduje u mnie odruch wymiotny. Złoto kobieta. To się nazywa serwis na punkcie. Aż zazdroszczę Staszkowi, że może liczyć na tak profesjonalne wsparcie pełną gębą.

Pełny serwis tutaj zajmuje mi 15 minut. Kupa czasu. Obawiam się, że może to przesądzić o utracie podium, ale nie miałem wyjścia. Z dwojga rzeczy wolałem załatwić się tutaj na punkcie niż biegać po krzakach i martwić się czy odszedłem wystarczająco daleko od trasy biegu, żeby nie narażać innych na ewentualne szkody moralne spowodowane traumatycznymi widokami i ewentualnie zapachami. Może ci przede mną też będą zmuszeni zrobić przerwę pod wpływem zwiększonego parcia na stolec. Zatem nie tracąc więcej czasu składam ponowne podziękowania na ręce Marty i opuszczam Janowice Wielkie.

JANOWICE WIELKIE -> KOMARNO: 15 km (117 km)

Ruszam jak w transie. Liczyłem, że dłuższa przerwa dobrze mi zrobi, ale nie widzę jakiejkolwiek poprawy. Przede mną kompletnie płaski odcinek, a ja nie jestem w stanie biec. Co kilka kroków musze przystawać. Zupełnie opadłem z sił. Powłóczę nogę za nogą, co chwila starając się przejść do truchtu, ale nie jestem w stanie trwać w biegu.

Męczę się w ten sposób dobre kilka kilometrów, ale nie dam rady w czołgać się tak aż do Komarna. Nie chciałem tego robić, ale czas na ostatnią deskę ratunku. Wyciągam małpkę z Jägermeisterem i bez większego zastanowienia wlewam sobie do gęby całą zawartość. W kubki smakowe momentalnie uderza ziołowy smak przynoszący chwilowe pobudzenie. Przeciągam tą chwilę płucząc sobie usta korzennym słodko-gorzkim likierem do momentu, w którym zaczyna on nieprzyjemnie palić mnie w język i podniebienie. Nie mam pojęcia czy to pomoże. Chwilowo czuję orzeźwienie spowodowane pieczącym posmakiem w ustach, jednak nie mam pojęcia jak długo się ono utrzyma. Co by nie było, gorzej już być nie może.

Tajna broń.

Zmęczenie udało mi się przewalczyć. Z wielkim trudem jednak daję radę powolutku truchtać przed siebie. Niestety dwie nieduże porcje ohydnej zupy nie zaspokoiły mojego głodu. Tasiemiec na powrót podgryza mi ścianki jelita uparcie domagając się większej ilości pokarmu. Przeglądam swój asortyment, ale nic mnie nie przekonuje. Żele powodują odruch wymiotny. Na shortbread’y nie mogę patrzeć. Kulki z suszonych owoców powodują u mnie drgawki. Cukierki prędzej staną mi w gardle niż uda mi się je przełknąć.

Głód to okrutna tortura. Momentami mam wrażenie, że pogoda zmienia się nie do poznania i nadciąga burza, kiedy to zaledwie dudnienie w moim brzuchu. To właśnie tam za chwilę rozpęta się prawdziwy sztorm. Każda kolejna chwila jest nie do zniesienia. Suchość w ustach potęguje potrzebę jedzenia i staje się niemal namacalna. Okropne uczucie. Jest to dla mnie zupełna nowość na biegu. Nie sądziłem, że jestem w stanie doprowadzić się do takiego stanu. Nawet nie mam siły płakać.

Gdy tak użalam się nad sobą co raz bardziej oddalając się od Rudawskiego Parku Krajobrazowego, dostaję powiadomienie od Daniela. Przyjedzie mi pomóc i pyta się czego potrzebuję. Zupę! Przywieź zupę! Jestem uratowany! No prawie. Do Komarna mam jeszcze niecałe 10 km i muszę dostać się tam żywy, co wcale nie będzie takim prostym zadaniem. Na szczęście wizja ciepłej zupy, która zdecydowanie będzie lepsza niż ta mamałyga z Janowic Wielkich zapewnia mi wystarczająco duży zastrzyk energii. Jadę już na rezerwie, ale tryb zasilania awaryjnego powinien mi wystarczyć na dotarcie do celu.

Podwyższona motywacja wystarcza mi mniej więcej na 2 km, do momentu w którym odczytuję wiadomość od mojego przyjaciela. Daniel, ja jestem w Szklarskiej, nie zdążę dojechać bo to jest godzina drogi, widzimy się na Górze Szybowca. Z wrażenia staję w miejscu. Mi dotarcie do punktu powinno zająć mniej więcej tyle samo, ale jeśli będę wcześniej? Przecież bez sensu sterczeć tam i czekać na zupę. Z drugiej strony co ja mam teraz zrobić? Przecież zaraz umrę, jeśli nie zaaplikuję sobie jakichkolwiek kalorii, a nie mam pojęcia jak to zrobić bez puszczenia pawia. Pękam i zalewam się łzami. Dlaczego tu jest tak ciężko? Dlaczego UltraKotlina tak się nade mną znęca?

Próbuję oszukać żołądek tanim life-hackiem i zapełnić go wodą. Jeśli jest nieogarnięty, pomyśli że jest pełny i nie będzie mi dokuczać, ale nawet to mi się nie udaje. Osiągnąłem absurdalny moment, kiedy nawet woda mi nie wchodzi. Nie jestem w stanie wlać jej w siebie więcej, ale co gorsza nie wiem czym w takim razie gasić pragnienie. To już robi się niebezpieczne. Wprawdzie jeszcze przed chwilą stawałem na kolejne siku i widziałem wyraźnie, że mocz ma ładną jasnożółtą barwę. Z pewnością na ten moment się nie odwadniam, ale jeśli nie będę pić, bardzo szybko do tego doprowadzę.

Jakie mam opcje? Jestem zdany tylko i wyłącznie na siebie. Z nadzieją wypatruję jakiegoś rolnika, który będzie zmierzał furmanką w kierunku Komarna i ulituje się nade mną pozwalając mi usiąść na dyszlu i przejechać kawałek. Jaka okolica, taki Uber. Niestety na płonnych marzeniach kończy się moje fantazjowanie o skróceniu sobie cierpień. UltraKotlina śmieje mi się w twarz ponownie udowadniając kto tu rządzi. Nie mam wyboru. Muszę przeć przed siebie. Obiecałem żonie, że wrócę do domu w jednym kawałku. Nie mogę się tutaj rozłożyć i czekać na zbawienie. Z resztą kto niby miałby mnie tutaj uratować? Nie wiem nawet czy GOPR zapuszcza się w takie rejony jak Góry Kaczawskie. Muszę się dostać do punktu. Najwyżej zejdę z trasy. Nie mam siły na więcej. Kolejne 65 km na pustym baku jest dla mnie fizyczną niemożliwością.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Kotlina Jeleniogórska.

Ponad dwie godziny po wyjściu z Janowic Wielkich docieram do kolejnego punktu odżywczego w Komarnie. Oczywiście pod chmurką, oczywiście bez herbaty, ale w tym momencie nie ma do dla mnie żadnego znaczenia. I tak nawet woda mi nie wchodzi. Przygotowuję sobie własny izotonik ze sproszkowanego preparatu, który mam przy sobie i z zaciekawieniem przyglądam się dziewczynie, która zjawiła się tutaj dosłownie kilka chwil przede mną. Widziałem uciekającą mi Magdę z daleka, kiedy czołgałem się do Komarna i w końcu udało mi się ją dopaść. Koleżanka również leci 180 km i najwyraźniej pocisnęła mnie, kiedy straszyłem ślimaka w Janowicach. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że spadłem jedno oczko w klasyfikacji generalnej. Co więcej, mam wrażenie, że za chwilę sczeznę, a dziewczyna wygląda jakby dopiero co ruszyła. Pełny uśmiech od ucha do ucha, nawet odrobinę nie sapie, prowadzi ożywioną dyskusję z wolontariuszami, którzy smarują jej, że wygląda świetnie, a ja czekam tylko aż dodadzą „w przeciwieństwie do tego kolesia obok” i będą pokazywać na mnie palcami.

Z zazdrością na nią patrzę. Kobieto co ty jadłaś? Ja też to chcę! Ale kończy się tylko na niewinnym uśmiechu. Najwyraźniej ona tak po prostu ma. Nie rusza ją kompletnie, że właśnie przegrzmociliśmy prawie 120 km po górach, zarwaliśmy jedną noc i jesteśmy na dobrej drodze do nieprzespania drugiej. Świetnie się bawi i chyba nie rozumie na czym polega mój problem. Warunki równe dla wszystkich, więc skoro ona ma się dobrze, to znaczy tak się da. A ci co nie mają się dobrze to zwyczajnie mięczaki.

Mięczaki? Ja? Mięczak? Wypraszam sobie! Dopiero teraz do mnie dociera. To jest to czego potrzebuję. Od 50 km jest to dla mnie samotny bieg. Owszem, spotkałem sporo osób z dystansu 140 km oraz sztafety, z wieloma z nich zamieniłem więcej niż jedno słowo, ale w żaden sposób nie wpłynęło to na moją pozycję. Równie dobrze mógłbym spotkać lokalsów wybierających się na indywidualny trening, z którymi można pogadać o pogodzie. Dopiero teraz ponownie czuję przyjemne łaskotanie w trzewiach. Jestem zagrożony i pomimo ogromnego zmęczenia udało mi się odrobić utraconą lokatę. To znaczy, że jeszcze nie jestem na kompletnie straconej pozycji.

Moja rywalka dopytuje wolontariuszy co mają do jedzenia, bo musi coś wrzucić na ruszt, tymczasem ja doskonale wiem, że nic z tego paśnika mi się nie przyjmie. Zabieram swój izotonik i ruszam na kolejny odcinek, kompletnie zapominając, że jeszcze przed chwilą rozpatrywałem zejście z trasy.

KOMARNO -> GÓRA SZYBOWCOWA: 12 km (129 km)

Zmiana ról mi pomaga. Zamiast być wyjątkowo nieudolną jednostką pościgową, tracącą do Przemka co raz więcej minut z każdym kolejnym punktem odżywczym, o Tomku który jest już hen daleko nie wspominając, przekształcam się w zwierzynę łowną walczącą o swoje życie. Wprawdzie jestem przekonany, że Magda nie zamierza mnie wypatroszyć, jeśli uda się jej mnie dogonić, jednak świadomość, że ktoś czyha na mnie gdzieś z tyłu i próbuje mi odebrać miejsce w klasyfikacji generalnej działa jak artykuł 136 konstytucji RP na obywateli naszego pięknego kraju nad Wisłą. Pełna mobilizacja.

Góry Kaczawskie.

Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo tego potrzebowałem. Bardziej niż tej cholernej zupy od Daniela. Kompletnie zapominam o głodzie. Wprawdzie zmęczenie i znużenie nadal daje mi się we znaki, ale walka pozwala mi odciągnąć od nich uwagę. Wciskam sobie jakiekolwiek słowa otuchy, żeby zagrzać się do dalszej rywalizacji. Dobrze ci idzie. Odstawiłeś ją. Teraz tylko rób swoje. Trzymaj tempo. Ona też jest zmęczona. Choć tego akurat nie do końca jestem pewien, pamiętając jak zrelaksowana wydawała się Magda w Komarnie. Jednak nie ma co się czepiać szczegółów, każda motywacja jest dobra.

Czuję się jak na Wings for Life. Wprawdzie tutaj nie wygrywa ten, który dobiegnie ostatni, w przeciwnym razie bardzo chętnie posadziłbym tyłek obok trasy i poczekał aż wszyscy mnie miną. Chodzi o nerwowe odwracanie się za siebie co kilkadziesiąt metrów. Na „łingsach” jest tak samo, ponieważ świadomość, że Adam Małysz goni cię samochodem pościgowym nie pozwala skupić się w pełni na podążaniu przed siebie. Tam jest też o tyle gorzej, że przed ruchomą metą nie da się uciec, ponieważ co pół godziny skoczek z Wisły przyśpiesza auto, które prędzej czy później skreśli wszystkich zawodników.

Ja nie mam pojęcia jakim tempem porusza się Magda. Ponieważ udało mi się ją dogonić, wmawiam sobie, że jestem szybszy. Niestety niewątpliwie jestem też bardziej zmęczony. Mimo to nadal nie mam jej w zasięgu wzroku, a po przejściu Drogi Krajowej 365 w Dziwiszowie, gdy wspinam się na Łysą Górę długim, prostym i pozbawionym drzew odcinkiem pozwalającym na dojrzenie sporego kawałka trasy za mną i nie widzę najmniejszego ruchu na szlaku, utwierdzam się w przekonaniu, że adrenalina zrobiła swoje. Szybka kalkulacja daje mi jakieś 5 minut przewagi. Wprawdzie nie jest to spektakularny sukces, biorąc pod uwagę pozostałe 60 km do mety, niemniej daje zalążki nadziei na utrzymanie podium.

Ostatnią prostą do punktu na Górze Szybowcowej pokonuję chwilę przed zmrokiem. Nadal nerwowo zerkam za ramię, ale bezpośredniego zagrożenia brak. Dobrze mi wszedł ten odcinek, jednak nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca. To jeszcze nie meta. Przed nami ponad 50 ciężkich kilometrów. Na ostatnich dwunastu dałem z siebie wszystko. Nie jestem pewien czy będę w stanie utrzymać taki poziom wydajności aż do mety.

Gdzieś w tej okolicy Daniel i Maciek zrezygnowali podczas pierwszej próby przejścia wokół Kotliny Jeleniogórskiej. Rozglądam się w prawo i w lewo szukając charakterystycznej tabliczki sprzed 20 lat mówiącej coś w stulu „tu doszliśmy”, ale wokół mnie jest tylko las. Wyobrażam sobie chłopaków w ciężkich trepach. Każdemu ich krokowi towarzyszy ból, a przed nimi jeszcze dobre 30 km. Sam mam serdecznie dosyć. Ale przynajmniej buty mnie nie obcierają. A na górze czeka na mnie Daniel z zupą z grzankami i fotelem w nagrzanym samochodzie. Nie ma co się robić z siebie ofiary losu. Jeszcze kawałeczek powinienem dać radę.

Na szczycie góry moje trudy zostają wynagrodzone. Nareszcie. Ciepła kremowa grochówka przyjmuje się doskonale. Bez opamiętania pochłaniam cały kubek i postanawiam zmienić ciuchy. Robi się coraz chłodniej, co z pewnością będzie dało się odczuć na moich mokrych od potu łachach. Jednak dół zostawiam bez zmian. Buty asfaltowe nadal spisują się doskonale, a spodni i gaci zwyczajnie nie chce mi się ściągać. Zajmie to zbyt dużo czasu.

Ciasno, ale ciepło.

Próbuję właśnie wcisnąć na siebie świeżą bluzę, co wcale nie jest takie proste przy moim poziomie zmęczenia, gdy jest się na przednim fotelu Astry, nawet przy odsunięciu go maksymalnie do tyłu. Zmęczone od intensywnego podpierania się kijkami mięśnie rąk mają problemy koordynacyjne, więc całość procesu przedłuża mi się niemiłosiernie i zaczyna frustrować. Właśnie w tym momencie słyszę gromkie brawa i okrzyki entuzjazmu dochodzące od strony paśnika. To wolontariusze tak szaleją dodając otuchy Magdzie na ostatnich metrach przed punktem odżywczym. Drą się jakby to był finisz walki o złoto olimpijskie. Plus 100 do motywacji.

Dziewczyna zatrzymuje się przy nich z wielkim uśmiechem, zaledwie odrobinę zasapana, ale nadal emanująca radością, uśmiechnięta od ucha do ucha, gotowa do dalszej drogi. Zobacz Daniel, jak ja mam z nią walczyć? Naprawdę ona też pokonała 130 km po górach? Obawiam się, że jest za mocna na mnie. Wygląda jakby wpadła właśnie na imprezę studencką, na której zabrakło alkoholu, więc jest chętna, żeby polecieć do pobliskiego monopolowego po dostawę. Tymczasem ja jestem jak ten student, który wyżłopał im cały zaopatrzenie i właśnie zalicza zgon pod stołem.

Daniel wciska mi jakieś motywacyjne gadki o tym, że póki piłka w grze i tak dalej, a w międzyczasie Magda rusza w dalszą drogę przy entuzjastycznych okrzykach wolontariuszy. Ja natomiast nadal walczę z przywdzianiem kompletu ciuchów, który już po chwili znajduje się na moim grzbiecie i ulegam naciskom mojego przyjaciela, żeby się nie poddawać na tym etapie. Do boju! Bierz ją!

GÓRA SZYBOWCOWA -> GODUSZYN: 13 km (142 km)

Zaledwie po kilometrze doganiam Madgę i wspólnie pokonujemy spory odcinek. Tym razem to ja sadzę komplement za komplementem, podziwiając jej zacięcie, wytrwałość i pogodę ducha. Dziewczyna przyznaje, że mimo wszystko też już leci na ostatnich siłach, choć wygląda zdecydowanie lepiej niż ja. Wymieniamy doświadczenia na trasie, a gdy dochodzę do moich problemów żołądkowych, Magda proponuje mi Stoperan. Nie jestem zwolennikiem testowania nowych preparatów w trakcie zawodów, a już zwłaszcza takich, o których niewiele wiem, więc zdecydowanie odmawiam, ale wtedy moja nowa koleżanka zamienia się przedstawiciela handlowego USP Zdrowie i zaczyna wymieniać dobre strony wspomnianego leku.

Wszystko spoko, ale nadal nie mam ochoty wypróbowywania tego specyfiku, tym bardziej, że moim problemem jest odruch wymiotny na jedzenie, a nie ciśnienie w tyłku wymuszające na mnie atak na rekord świata na krótkich dystansach celem zdążenia do toalety. Jednak Magda pozostaje nieugięta wmawiając mi, że ona stosuje Stoperan w przypadku jakichkolwiek problemów żołądkowych, ponieważ działa on również na baterie w jelitach równie skutecznie co Domestos na te w muszli klozetowej. Patrzę na nią z niedowierzaniem, nie mogąc wejść jej w słowo i myślę sobie, że przecież gorzej już być nie może. Co mi szkodzi spróbować. No dobra, dawaj.

Połykam malutką pigułkę, popijam obficie wodą i czekam na efekt wow. Wprawdzie 5 minut później nadal mdli mnie na myśl o słodyczach, które mam przy sobie, ale być może jestem odrobinę zbyt nadgorliwy. Spędzam jeszcze chwilę na pogawędkach z Magdą, po czym odpalam wrotki i zostawiam ją w tyle. Czuję, że jestem w stanie odrobinę przyśpieszyć. Życzymy sobie powodzenia, ale nie wiedzieć dlaczego, mam nieodparte wrażenie, że nasze drogi jeszcze się tu gdzieś przetną.

Jest już kompletnie ciemno, gdy przekraczam granice Parku Krajobrazowego Doliny Bobru. W ciemności znacznie łatwiej dostrzec, czy ktoś się do mnie zbliża, na szczęście na ten moment widzę jedynie mrok. Odstawiłem Magdę na bezpieczną odległość, jednak świętowanie tym razem wyjątkowo odkładam na później.

Radość kończy się zaraz przed kładką przy słynnym gościńcu Perła Zachodu. Ścieżka przede mną sprawia wrażenie ofiary obsuwiska skalnego. Zwyczajnie urywa się, a mi zostaje skoczenie w otchłań lub wdrapanie się po kamieniach odrobinę wyżej. Chyba się zamotałem i zgubiłem trasę. Spoglądam na mapę, ale nie. Ewidentnie jestem w dobrym miejscu. Naprawdę mam iść tam na górę? Nie jest to szlak turystyczny, więc na próżno szukać oznaczeń, dlatego na wszelki wypadek cofam się kilka kroków, sprawdzając czy nie ma tu jakiegoś obejścia dla matek z dziećmi lub rencistów. Chętnie dołączyłbym do tej grupy, ale nie tym razem. Znowu pudło.

W oddali za mną pojawia się białe pojedyncze światło zmierzające w moją stronę. Magda. W takim razie nie ma co kombinować. Wspinam się kilka kroków po kamiennych półeczkach i odnajduję właściwy szlak prowadzący na kładkę. Zły na siebie, że bezsensownie straciłem kilka minut przechodzę na drugą stronę Jeziora Modrego i nareszcie dostaję to, czego tak bardzo szukałem od zejścia z Karkonoszy.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Prawie jak Gwiezdne Wojny.

Wąski na 1 metr mostek wisi kilkadziesiąt metrów nad lustrem wody. Światło mojej czołówki ustawione na średnią moc nie dociera do końca kładki, a nawet jeśli jest w stanie sięgnąć tafli jeziora, to ginie w jego głębi. W konsekwencji mam wrażenie jakbym podążał wąską ścieżką w nicość, otoczony ciemną otchłanią. Jedyny dowód utwierdzający mnie w przekonaniu, że cywilizacja jest blisko to światła Perły Zachodu na skarpie naprzeciwko mnie. Niesamowite uczucie powodujące to przyjemne mrowienie gdzieś w trzewiach będące cienką granicą pomiędzy ekscytacją, a obawą, że coś jednak jest nie w porządku. Pierwszy raz od jakichś 80 km mam ochotę się zatrzymać na chwilę i po prostu być tu. Podziwiać akurat za bardzo nie ma co, chyba że ktoś lubi kompletną ciemność, ale do tego wystarczy zacisnąć mocno powieki w dowolnym miejscu. Natomiast sam nocny bieg kładką z pozoru prowadzącą wgłąb czarnej dziury spokojnie można wpisać na listę rzeczy do odhaczenia z kategorii „must do”.

Będąc po drugiej stronie jeziora dociera do mnie, dlaczego światła Perły Zachodu wydawały się być nienaturalnie wysoko. Otóż z kładki trzeba pokonać jeszcze dobre 20 metrów do góry po stromych schodach, żeby dotrzeć do szlaku pieszo-rowerowego, którym prowadzi dalsza trasa. Niby żadne ekstremalne wyzwanie, ale mając 140 km w nogach, wchodzi to mocno pomiędzy poślady i daje się odczuć gdzieś w okolicach krtani. Gdy po kilku minutach udaje mi się wkroczyć na płaski teren, widzę Magdę przebiegającą po kładce. Jeszcze raz ganię sam siebie w myślach za głupią stratę czasu i próbuję odrobić cokolwiek w drodze do Goduszyna.

Przed 21 melduję się na kolejnym punkcie odżywczym, mając 142 km w nogach. Mógłbym w tej chwili otwierać szampana, gdybym zdecydował się na krótszy dystans. Naprawdę wiele bym dał, żeby móc już zjeżdżać do bazy. Perspektywa dodatkowego maratonu do pokonania nie napawa mnie optymizmem, nawet pomimo przewagi nad Madgą.

Siadam przy stoliku, żeby zmaksymalizować czas odpoczynku dla nóg, a Daniel zaczyna waflować. Nic nie muszę robić, mój przyjaciel dba o wszystko. Zupka? Proszę bardzo. Dolewka? Nie mam problemu. Przekąskę jakąś przynieść? Już się robi. Coś z plecaka potrzebujesz? Nie ściągaj, ogarnę. To jest jednak gigantyczna różnica biec z suportem a bez. O nic się nie muszę martwić. Tak wiele razy to przerabialiśmy, że Daniel nie potrzebuje nawet checklisty. Z dumą wyciąga kosmetyczkę prezentując co jeszcze mi przyniósł. Ma okulary, żeby mógł w końcu zdjąć soczewki, które wyschły mi już do tego stopnia, że sprawiają wrażenie ziarenek piasku w oczach. W normalnych warunkach powinienem zadbać o kwestie higieny zanim wsadzę sobie palce w oczy i zdejmę szkła kontaktowe, zwłaszcza że Daniel pomyślał o wszystkim i przywiózł nawet mydło, ale kompletnie o to nie dbam. Chcę jak najszybciej dać odpocząć gałkom ocznym, więc pewnym ruchem wyjmuje je, tłumacząc sobie, że oczu tak naprawdę nawet nie dotykam. Co więcej, miły koleś pod Zamkiem Bolczów zdezynfekował mi dłonie gorzałą jakiś czas temu.

Serwis pełną gębą.

Mamy też lód w sprayu, o którym kompletnie zapomniałem, a który to dawał mi ogromne ukojenie na Biegu Kreta, dlatego nie przejmując się tłumem na punkcie, ściągam spodnie do kolan zostając w samych gaciach i pozwalam Danielowi przeprowadzić ekspresową krioterapię na udach. Na koniec dostaję lufę Plaxa. Płyn do płukania jamy ustnej również zadziwiająco dobrze na mnie działa, zapewniając dosyć długotrwałe uczucie świeżości w paszczy na kolejne kilka kilometrów i niwelując ewentualne niedogodności węchowe dla osób postronnych. Wprawdzie mój suport nigdy nie narzekał na smoczy oddech, ale jestem przekonany, że po 19 godzinach na ogół zamkniętej gęby przyda jej się delikatny miętowy aromat niwelujący posmak znoszonego trampka i ograniczający toksyczne wyziewy.

Podczas tych wszystkich operacji do Goduszyna dociera również Magda, nadal uśmiechnięta i nadal zadowolona, potwierdzająca jedynie, że moja przewaga jest dosłownie marginalna. Najlepsza motywacja zachęcająca mnie do szybszego opuszczenia paśnika.

GODUSZYN -> GÓRZYNIEC: 14 km (156 km)

Zaledwie kilkaset metrów po wyjściu z Goduszyna słyszę za sobą kroki. Gdy światło czołówki odbija się już w moich okularach, a do uszu dociera charakterystyczne dla ultrasa pojękiwanie przy podchodzeniu pod górę, zaczynam smarować Magdzie kolejne gratulacje i odebranie mi ponownie trzeciej pozycji. Jakże wielkie jest moje zdziwienie, gdy okazuje się, że to nie moja nowa koleżanka. Na planszy zrobiło się jeszcze ciaśniej, bo do gry o podium wkroczył Wojtek. Nerwy mi puszczają i zaczynam rzucać mięsem, bo wygląda na to, że konkurencja ma się zdecydowanie lepiej niż ja. Mój nowy towarzysz strofuje mnie w tych frywolnych wypowiedziach, mając z resztą rację. Niepotrzebnie pozwalam, żeby emocje wzięły górę nad rozsądkiem, jednak zdecydowanie łatwiej jest to powiedzieć a znacznie trudniej zrobić.

Z bólem serca oddaję moją lokatę bez walki. Nie mam na nią siły. Ja z trudem podchodzę pod górę, a Wojtek jest w stanie delikatnie sobie truchtać. Ma zdecydowanie więcej siły, niż ja, więc nie ma sensu łudzić się, że jestem w stanie się obronić. Spadam na czwarte miejsce i ze smutkiem wpatruję się w szybko oddalające się światełko gościa przede mną. Jednak gdy docieramy do szczytu Komorzycy i rozpoczyna się zbieg, a ja nadal widzę w oddali przed sobą Wojtka, skupiam się tylko i wyłącznie na przebieraniu nogami.

Mimo, że sam w to nie wierzyłem, udaje mi się zmniejszyć dystans do trzeciego zawodnika. Bez problemu łyknął mnie na podejściu, ale na zbiegach nadal jestem w stanie wykrzesać z siebie trochę więcej sił. Kilkaset metrów dalej udaje mi się odrobić stratę i znowu jestem na podium. Co więcej, tym razem Wojtek nie podejmuje rękawicy. Biegnie swoim tempem, zupełnie nie przejmując się, że stracił jedno oczko w klasyfikacji generalnej. Choć gdyby to mnie minął taki ciężko oddychający cherlak jak ja, któremu każda próba nabrania powietrza w płuca sprawia trudność, mięśnie drżą jak napięte struny gotowe puścić w każdej chwili pod wpływem zmęczenia, a ołowiane nogi klapią przy każdym kroku ciężko o ziemię jakby w butach zalegał mu piach, to również bym pomyślał, że ten to za chwilę sam się wykończy i będzie można zwyczajnie minąć trupa.

Daniel ogrzew mi piwo na kolejnym punkcie odżywczym.

Ja swoje granice wytrzymałości przekroczyłem już dawno. Gdyby nie mrok, na mojej twarzy dałoby się wyczytać wyczerpanie, ale nie tylko. Jest jeszcze upór maniaka. Dotarłem już wcześniej na sam koniec swoich sił i stoję nad przepaścią załamania, ale jest gotów zrobić jeszcze jeden krok do przodu, żeby walczyć o swoje.

Po kilkuset kolejnych metrach widzę czołówkę Wojtka spory kawałek za sobą. Niestety wiem, że zaraz za Wojcieszycami czeka mnie długie, prawie sześciokilometrowe podejście pod Babią Przełęcz. Męczę się z nią okropnie, nie mając siły podbiegać. Głównie podchodzę i już teraz wiem, że jest to tylko kwestia czasu, żeby Wojtek ponownie odebrał mi najniższy schodek podium. Nie dam mu rady, jeśli nadal będzie w stanie biec pod górę. I rzeczywiście dogania mnie już po chwili, z każdym krokiem zostawiając mnie coraz dalej w tyle, a mi zostaje jedynie obejrzeć się za siebie i sprawdzić czy Magda również zmierza mnie upokorzyć. Na szczęście chociaż w tej kwestii UltraKotlina jest dla mnie bardziej łaskawa.

Zbieg z Babiej Przełęczy do Górzyńca Drogą Wiosenną to jeszcze jeden środkowy palec wystawiony prosto w moją twarz przez organizatorów biegu. Wiosna zawsze była dla mnie festiwalem odradzającego się po zimie życia. Dosłownie wszystko powinno tętnić energią rozprzestrzenianą przez przyjemny delikatny wiatr. Tymczasem ta trasa to jakaś rzeźnia. Wszędzie jest mnóstwo błota, w które wielokrotnie wpadam mocząc sobie kompletnie oba buty. Do tego jest tu masa kamieni, zupełnie jakbym wszedł z powrotem w rejon Karkonoszy, a temu wszystkiemu towarzyszą wystające gałęzie i grube patyki, o które moje zmaltretowane nogi potykają się prawie przy każdym kroku.

Obijam sobie palce u nóg i kaleczę łydki pomimo długich nogawek, co uświadamia mi, że jeśli chcę dotrzeć do Gorzyńca w jednym kawałku, z pewnością nie osiągnę tego biegnąc. Przechodzę do marszu i urozmaicam sobie czas wymyślaniem wyrafinowanych bluzgów. Niestety przy obecnym stanie zmęczenia nie jestem w stanie się wykazać i mogę wykrzesać z siebie jedynie najbardziej rynsztokowe podstawowe epitety tak naprawdę niewiele podnoszące mnie na duchu, ale przynajmniej skutecznie zwalczające powolny upływ czasu.

O 11 w nocy docieram do przedostatniego punktu odżywczego, na którym stacjonuje Ewa w towarzystwie Daniela. Znowu czuję się jak na Biegu Kreta. Nie muszę nic robić. Ta dwójka to dla mnie więcej niż Albert Pennyworth dla Bruce’a Wayne’a, Driss z filmu Nietykalni dla Phillipe’a oraz Pani Doubtfire dla rodziny Hillardów w jednym. Gdyby regulamin dopuszczał, przenieśliby mnie przez ostatni odcinek na rękach, bylebym dotarł bezpiecznie do mety. Niestety dla mnie, nie ma takiej opcji. Biec muszę sam, a oni skupiają się na wtłoczeniu we mnie jeszcze odrobiny motywacji, żeby starczyło mi jej do Szklarskiej.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Tu mnie swędzi.

Ewa dodatkowo tłumaczy mi ostatnie najbardziej newralgiczne fragmenty trasy, ostrzegając mnie przed dawnym torem saneczkowym, na którym rzekomo czeka mnie łomot nie z tej ziemi. To, z czym walczyłem przed chwilą zbiegając z Babiej Przełęczy to zaledwie preludium do prawdziwego cierpienia z jakim przyjdzie mi się zmierzyć. Błota wymieszanego z kamieniami i połamanymi gałęziami jest tam tak dużo, że wdepnięcie w tą wybuchową mieszankę prawdopodobnie uwięzi mnie tam na zawsze.

Nie mam pojęcia czego się spodziewać. Nigdy nie słyszałem o żadnym starym torze saneczkowym. Moja bujna wyobraźnia generuje obraz zniszczałego, obrośniętego roślinnością i pordzewiałego sankodromu, wzdłuż którego prowadzi trasa UltraKotliny. Nie wiem też co to znaczy „stary” w tym przypadku. W oczach mojej córki jestem stary, natomiast dla mnie mój jedenastoletni samochód jest stary. Rozumiem, że wkrótce się przekonam jak to wygląda, jednak ostrzeżenia Ewy już teraz budzą we mnie respekt.

Mając serdecznie dosyć szukam alternatywy. Ewa, to Twoje rejony, nie da się tego jakoś obejść? Nawet kosztem nadłożenia drogi, nie da się tego jakoś na skuśkę pocisnąć? Nastaje dłuższe milczenie, w trakcie którego Ewa analizuje topografię okolic Szklarskiej Poręby, a po chwili patrzy na mnie z politowaniem i podsumowuje: Nie, nie ominiesz tego, nie ma jak tego ominąć… nie ma jak…

Echo z przyzwyczajenia powtarza w tle „mać… ać… ać…”, mimo że tym razem z rezygnacji nawet nie poruszyłem ustami. 26 km do mety. Tylko tyle i aż tyle. Nie mam już siły. Chcę do domu. Na szczęście Ewa z Danielem nie pozwolą mi teraz zejść z trasy. Zbyt daleko dotarłem, żeby teraz odpuścić, co mój suport powtarza mi do znudzenia, aż w końcu sam uznaję, że nie mam innego wyboru poza ruszeniem w kierunku mety.

GÓRZYNIEC -> KOPALNIA: 11 km (167 km)

Zaczyna się z grubej rury. Ponad siedmiokilometrowe podejście, na którym muszę się wdrapać ponad 600 metrów w górę rozjeżdża mnie walcem wyciskając ze mnie ostatnie resztki energii. Nie jestem w stanie biec pod górę. Cały odcinek pokonuję wolnym krokiem. Momentami mam wrażenie, że się czołgam, ale nie znajduję w sobie nic, co mogłoby pomóc mi przyśpieszyć choć odrobinę. W konsekwencji walczę z tym nieszczęsnym podejściem prawie dwie godziny. W tym czasie powinienem zrobić tą trasę tam i z powrotem, jednak 22 godziny na nogach nie znają litości i nie pozwalają mi na rozwinięcie skrzydeł. W zasadzie to mi je podcinają.

Liczę, że za Wysokim Kamieniem będę mógł ruszyć choć kawałek biegiem, w końcu nareszcie nie będzie pod górę, ale nic z tego. Nogi się pode mną uginają. Nie daję rady. Rzygać mi się chce. W uszach dzwoni mi Marsz Imperialny i nie jest to wcale moja bogata wyobraźnia. Własne kiszki wygrywają tą melodie w rytm niepożądanych ruchów jeszcze nie przetrawionych treści żołądkowych dobitnie domagających się wydostania na zewnątrz. Najwyraźniej Stoperan jednak na mnie nie działa. Albo już przestał działać. Ale jeśli nadal będę się wlec żółwim tempem, Magda za kilka chwil ponownie mnie dogoni, będę mógł wydębić od niej jeszcze jedną tabletkę i przekonać się czy lek ma na mnie jakikolwiek wpływ.

Będzie mi się śnił po nocach.

Kolejne 3,5 km zajmuje mi 40 minut, mimo że nawet cześć tego odcinka jest z górki. Jednak kiedy już mam ostatni punkt odżywczy w zasięgu wzroku, wmawiam sobie, że nic złego więcej mnie tu nie spotka. To tylko dla tego, że zapomniałem w jakim biegu biorę udział. UltraKotlina kłania mi się nisko, szczerząc szeroko zęby i zaskakując mnie po raz kolejny. Zaczyna padać. Nie ma tragedii, na ten moment to zaledwie przelotny kapuśniaczek, jednak przy zacinającym wietrze zadziwiająco dużo kropli rozbija się o szkła moich okularów rozmazując mi widoczność i uprzykrzając życie. Poliestrowe ciuchy uniemożliwiają mi wytarcie soczewek bez pozostawienia ograniczających pole widzenia smug, więc udaję, że nie rusza mnie kolejna przeszkoda na mojej drodze.

40 minut przed upływem doby na trasie odbijam się w Kopalni, gdzie dwóch wolontariuszy pochłoniętych jest dyskusją odcinającą ich od wszystkich bodźców docierających ze świata zewnętrznego. W zasadzie to chyba nawet nie zauważają, że ktoś przybył do punktu, ale poproszeni o uzupełnienie bidonów przerywają na moment swoje dywagacje i pomagają strudzonemu ultrasowi w potrzebie.

Patrzę jeszcze na słodkie przekąski, bo nadal w burczy mi w brzuchu, ale myśl o włożeniu sobie do ust czekolady lub pomarańczy ponownie powoduje, że żółć podbiega mi niebezpiecznie blisko jamy ustnej, dlatego muszę natychmiastowo odwrócić głowę w drugą stronę, w przeciwnym razie puszczę pawia wprost na stojący przede mną paśnik. No nie da rady. Nie wejdzie mi. Muszę wytrzymać te ostatnie 14 km z pustym żołądkiem. Na mecie coś zjem.

Kątem oka widzę wychodzącego z namiotu zawodnika. Nie mam pojęcia skąd się tu wziął, z pewnością nikt mnie nie dogonił, bo zauważyłbym za sobą światła czołówki. Zatem to musi być Radek z krótszego dystansu, jeden z organizatorów Biegu Kreta. Gdy byłem w Górzyńcu, Ewa wspominała że Radziu wyszedł z punktu 5 minut przede mną. Nie do końca chce mi się wierzyć, że wlokąc się w nieskończoność udało mi się kogokolwiek dogonić, chyba że on przeżywa jeszcze większy kryzys niż ja. Nie wiem czy to jest w ogóle możliwe, aczkolwiek rekordy są właśnie po to, żeby je łamać. I tak nic tu po mnie, więc ruszam w pogoń za Radkiem, licząc że uda mi się go dorwać, dzięki czemu współcierpiąc razem doholujemy się do mety.

KOPALNIA -> SZKLARSKA PORĘBA: 14 km (181 km)

Deszcz zaczyna co raz bardziej mi doskwierać. Staram się nie zwracać na to uwagi i skupiam się na dogonieniu kolegi. Jest dobre 500 metrów przede mną. Na szczęście dalsza część trasy wzdłuż Starej Drogi Celnej jest delikatnie nachylona w dół i pozwala mi przejść do biegu, pomimo potwornie zmęczonych mięśni. Oczywiście nie jest kolorowo, relatywnie szybko zbliżam się do Radzia, ale co kilkaset metrów muszę na chwilę przejść do marszu, żeby dać odpocząć moim zmasakrowanym kopytom. Dopadam go dopiero za odbiciem na Drogę bez Łaski. Co za ironia, że właśnie tędy prowadzi trasa UltraKotliny. Już się dawno zorientowałem, że tytułowej łaski z jej strony nie mogę się spodziewać, jednak na wszelki wypadek, żeby nie było wątpliwości, szlak sam w sobie przypomina mi reguły gry.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
A teraz w tamtą stronę. Po UltraŁomot!

Radosnym „Siemanko” witam się z Radziem, nie spodziewając się, że tak wiele błędów może znajdować się w jednym zdaniu. Po pierwsze jestem najdalej jak tylko można sobie to wyborazić od bycia radosnym. Po drugie moje pytanie jest bezzasadne. Przyglądając się wątłemu krokowi Radka, goniąc go przez ostatnie kilka kilometrów doskonale zdaję sobie sprawę jak on się ma i z pewnością nie jest to nic pozytywnego. Jestem przekonany, że jego nastrój jest gdzieś w okolicach rozpaczy, którą ja odczuwam od kilku godzin. Być może jeszcze go nie osiągnął, ale z pewnością jest tego bliski. Po trzecie, to nie jest Radzio.

Okazuje się, że dogoniłem Kamila, który spędził na punkcie w Kopalni dobre pół godziny, ponieważ UltraKotlina obeszła się z nim w tak samo podły sposób jak ze mną, znęcając się nad nim przy każdej możliwej okazji, dlatego postanowił sobie trochę odsapnąć, żeby wrócić do gry z przytupem. Z resztą widać, że przerwa dobrze mu zrobiła, ponieważ samopoczucie ma zdecydowanie lepsze niż ja.

Podczepiam się pod Kamila i liczę, że w towarzystwie uda mi się lżej pokonać ostatnie 11 km, jednak mam ogromne trudności z dotrzymaniem mu kroku. Nadal muszę przechodzić do marszu co kilkaset metrów, ale mój kolega nie narzeka. Zwalnia razem ze mną i cierpliwie czeka aż wrócą mi jakiekolwiek namiastki sił witalnych, żeby móc mnie podholować jeszcze kawałeczek, trajkocząc przy okazji o przeróżnych tematach, dzięki czemu wydaje mi się, że licznik kilometrów przeskakuje odrobinę szybciej kolejne oczka.

Truchtamy tak razem do ostatniego podejścia pod Owcze Skały. Mniej więcej w połowie tego czterokilometrowego odcinka zauważamy w oddali przed nami światełko. Najprawdopodobniej to właśnie jest Radek. Kamil, będący aktualnie na 6. pozycji dystansu 140 km, mający jeszcze trochę zapasów energii chce podjąć walkę o piątą lokatę. Szczerze to do dzisiaj nie rozumiem jak to jest możliwe, że znowu udało nam się kogoś dogonić i jedyne logiczne uzasadnienie jakie znajduję to jeszcze większe oklapnięcie gościa przed nami, niż moje własne. Choć obiektywnie patrząc nie jestem pewien czy to w ogóle jest możliwe.

W każdym razie ja nie mam mocy przerobowych, żeby przyśpieszyć. Moje obrotomierze już od dłuższego pracują w czerwonym polu. Mam wrażenie, że wszystkie elementy układu mięśniowo szkieletowego już mi się zużyły, serce jest przegrzane do granic możliwości, układ chłodzenia nie wyrabia z odprowadzaniem ciepła, a brnąc uparcie w kierunku mety ryzykuję jedynie katastrofalną awarią całej jednostki napędowej. Leć Kamil. Ja odpuszczam.

Dopiero teraz widzę, jak bardzo go wstrzymywałem. Rusza do góry niczym odpowiednio zmodyfikowany pod kątem mocy, zawieszenia i przyczepności Jeep Wrangler, biorący udział w finałach zawodów Formula Off Road. Z zazdrością spoglądam na jego światełko, które już po kilku chwilach znika mi z oczu za wniesieniem daleko przede mną. Zostaję sam z ośmioma długimi i ciężkimi kilometrami do pokonania. Przed chwilą stuknęła mi pełna doba na trasie. Przede mną jeszcze ponad kilometr pod górę, a potem już cały czas w dół do Karpacza. Chciałbym to zrobić w godzinę.

Nie słyszę szyderczego śmiechu, jakim wybucha UltraKotlina, przyglądając się moim rozterkom na trasie. Ona wie, że zapomniałem o wisience na trocie biegu wokół Kotliny Jeleniogórskiej. O Grande Finale dzisiejszych zmagań ultrasów. O gwoździu programu tych zawodów. O perełce wieczoru, która wyryje się w pamięci wszystkich zawodników na bardzo długo. Stary Tor Saneczkowy. Odcinek przed którym przestrzegała mnie Ewa.

Zbiegając z Owczych Skał, nawet nie zdaję sobie sprawy, że wkraczam w rynnę zbudowanego już prawie 100 lat temu największego wówczas w Europie toru bobslejowego, nazywanego tutaj starym torem saneczkowym. Dawny cud techniki o długości ponad 2 km, z siedmioma celowo podniesionymi zakrętami dla osiągania większych prędkości, z pierwszym w Europie technicznym podwójnym zakrętem w kształcie litery „S”, podłączony do sieci wodociągowej z oddzielnego ujęcia wody dla zapewnienia odpowiedniego oblodzenia, będący gospodarzem Mistrzostw Świata w bobslejowych dwójkach w 1932 roku, dziś kompletnie zapomniany i zarośnięty przez naturę, nie ma nic wspólnego ze swoimi latami świetności. Przez ostatnie dekady konstrukcja nieużywanego toru ustąpiła zielonym najeźdźcom. Pomiędzy torami, po których kiedyś mknęły sanie z zawodnikami, wyrosły gęste dywany traw sięgające kolan. Kamienne bloki stanowiące wzmocnienie ścian na zakrętach poodpadały i stały się integralną częścią grząskiego dzisiaj podłoża porośniętego miękkim mchem.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Budowa toru w latach 1924. Takich konstrukcji szukałem na trasie.

Wbiegając w to miejsce mam wrażenie, że podążam kolejnym wąwozem prowadzącym zboczem góry. Zaczyna się niewinnie, jak każda górska podróż. Jednak z każdym krokiem jestem zmuszony zwolnić coraz bardziej. Błoto nagromadzone tutaj przy ostatnich opadach nie ma jak spłynąć w dół, a ziemia nie ma możliwości odparowania wilgoci, ponieważ trasa położona jest w niecce pomiędzy wiekowymi drzewami. Wiatr hulający u podnóży Karkonoszy z powodzeniem wyłamał osłabione gałęzie porastające nad torem saneczkowym, których resztki pospadały na dawną konstrukcję tworząc idealną mieszankę na naturalne zasieki doskonale spowalniającą kroki każdego śmiałka próbującego się tędy przedostać.

Nie da się tu biec. Każdy krok to obawa o utratę równowagi lub przynajmniej buta, jeśli wdepnie się w zbyt grząską kałużę błotną. Twarde gałęzie powbijane w to naturalne pole minowe jeszcze bardziej utrudniają poruszanie się, co krok zahaczając o moje buty i próbując mnie sprowadzić do parteru. Byłem przekonany, że na zbiegu będę mógł odrobić wolne tempo przy podchodzeniu, tymczasem mam wrażenie, że poruszam się jeszcze wolniej niż podchodząc pod Owcze Skały. Co jakiś czas odwracam się, żeby się upewnić czy to tylko mój problem i wkrótce kolejny zawodnik przegoni mnie w klasyfikacji generalnej, na szczęście tor saneczkowy za mną spowija tylko mrok.

Gdybym zdawał sobie sprawę z tego gdzie jestem, z pewnością łatwiej byłoby mi pogodzić się z moją beznadzieją sytuacją. Tymczasem powolnym krokiem zsuwam się w dół stoku i zastanawiam się kiedy w końcu będzie ta rzeźnia, o której mówiła Ewa. A skoro teraz jest tak ciężko to jak będą wyglądać resztki tego starego toru saneczkowego, z którym mam się zmierzyć?

Po 3 nad ranem wychodzę na ścieżkę przy Wodospadzie Kamieńczyka. Stąd jest zaledwie 4 km do mety. Po zejściu do Rozdroża pod Kamieńczykiem skręcam w zielony szlak na granicy Karkonoskiego Parku Narodowego w szeroką szutrową drogę i ponownie pytam sam siebie gdzie jest ten cholerny sankodrom.

Ostatkiem sił stoję na nogach. Ciężko jest mi nawet iść przed siebie, nie mówiąc o biegnięciu, dlatego każdy krok płaską i szeroką ścieżko pociesza mnie, bo pozostawia mniejszy odcinek na najtrudniejszy etap na całej trasie. Gdy jestem zaledwie kilometr od mety, zaczynam się zastanawiać o co chodzi z tym starym torem saneczkowym. Czy to możliwe, że go ominąłem? Wypatrywałem na szlaku murowanych pozostałości po wzmocnieniach zakrętów, ale nigdzie nic takiego nie widziałem. Wprawdzie w ciemnościach świat wygląda zupełnie inaczej niż za dnia, ale chyba mimo wszystko pocisnąłem gdzieś na skuśkę. Tylko jak to jest możliwe? Garmin nie alarmował mnie o zejściu z trasy, a Ewa twierdziła, że nie da się ominąć tego fragmentu. Kompletnie nic z tego nie rozumiem i zbiegam do mety w błogiej nieświadomości, że najgorsze mam już za sobą. Dopiero wbiegając w teren zabudowany i będąc 250 metrów od mety dociera do mnie, że nic złego dzisiaj mnie już nie czeka. To już jest koniec. Nie ma już nic.

Kiedy przez myśl przechodzi mi hasło „Wygrałem” i wydaje mi się, że UltraKotlina może mi skoczyć, ona podejmuje ostatnią karkołomną próbę złamania mnie. Skręt z Kasprowicza w ulicę Leśną to podejście 6 metrów do góry. Brzmi żenująco. Moje dwuletnie dziecko poradziłoby sobie z tym bez problemu, gdybym kazał małej wbiegać na górę, a na szczycie krzyknęłaby „Tata, jesce laz!”. Tymczasem dla mnie to wyzwanie z kategorii Biegu Kreta. Słowo daję, kompletnie nie mam już sił. Muszę podchodzić zygzakiem, żeby złagodzić sobie nachylenie, a w obawie przed moim ślimaczym tempem sprawdzam jeszcze raz, czy przypadkiem na ostatniej prostej ktoś nie czai się na czwarte miejsce w kategorii open, które bez problemu zdążyłby mi jeszcze odebrać. Na szczęście nadal towarzyszy mi tylko mrok.

W połowie ulicy Leśnej czeka na mnie Daniel, który towarzyszy mi na ostatnich metrach biegu. Przy orliku, dosłownie kilkadziesiąt metrów od mety widzę Kamila zmierzającego na zasłużony odpoczynek. Zazdroszczę mu z całego serca, że on ma już wszystko za sobą. Mi zostało jeszcze tylko kilka metrów. Gdy mijam bramę od orlika, do moich uszu docierają entuzjastyczne okrzyki kibiców. Ktoś tu jest poza Danielem o 4 rano? Dziesięć metrów dalej okazuje się, że poza obsługą trasy to jednak nie za bardzo. Tylko czwórka wolontariuszy przyjmujących finiszerów na mecie podnosi wrzawę, której nie powstydziła by się żyleta na stadionie Legii. Obok nich stoi ekipa Biegu Kreta, która najwyraźniej przywitała już Radka i powoli zbierają się do opuszczenia lokalu, mimo to przyłączają się do wsparcia mnie na ostatnich metrach. W akompaniamencie braw, łomotu kołowrotków i okrzyków wolontariuszy mijam linię mety po 26 godzinach bez niecałych trzech minut.

META

Tę twarz to kojarzę i to jest 180! Wykrzykuje jedna z dziewczyn witających mnie na mecie. Ja też ją poznaję, to ona wydawała mi pakiet razem z Ewą zaledwie 32 godziny temu. Wiesza mi coś na szyi dorzucając kolejne gratulacje a ja zwalam się z nóg wprost na zieleniutką murawę orlika przystrzyżoną idealnie jak na stadionie Wembley. Leżę z trudem łapiąc oddech, nie mając siły ponieść nawet głowy i ciesząc się w duchu, że ten łomot nareszcie się skończył. Daniel podpytuje czy przynieść mi podusię i szczerze powiedziawszy to nie widzę powodu, żeby się nie zgodzić, gdyby nie obawa, że najprawdopodobniej zasnę tutaj momentalnie i mój przyjaciel będzie musiał mnie nieść nieprzytomnego na kwaterę dobry kilometr dalej.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Na Radzia zawsze można liczyć.

Chwilę później widzę pochylającego się nade mną Radka bardziej stwierdzającego niż pytającego, że umierałem tam na górze podobno, a przynajmniej taką mu zdali relację. Nie mam siły odpowiedzieć, że to wcale nie było rzekomo. Dostałem przepotężny łomot, którego zupełnie się nie spodziewałem. Wiem, że powinienem również pogratulować jemu wywalczenia piątego miejsca, ale jestem zbyt pochłonięty przedłużaniem swojej dramy i zwyczajnie nie przychodzi mi to do głowy. Jedyne na co mnie stać to przybicie piątki na autopilocie i dalsze leżenie okrakiem na murawie boiska.

Wolontariusze po kilku minutach wracają do swoich obowiązków, a ekipa Biegu Kreta zawinęła się już z mety. Został tylko Daniel, który pomaga mi podnieść się do pionu i znęca się nade mną jeszcze przez chwilę każąc mi pozować do zdjęć na mecie. Nie mam siły. Naprawdę. Ale argument, że będzie co pokazać wnukom za kilkadziesiąt lat w jakiś magiczny sposób do mnie przemawia. Dawaj, tylko szybko.

Sesja zakończona sukcesem, wprawdzie na rozkładówkę w żadnym czasopiśmie raczej nie mam co liczyć, ale do rodzinnego albumu będzie jak znalazł. Daniel holuje mnie do pustego biura zawodów i przynosi posiłek finiszera, bo ja nadal narzekam na głód i mam nieodpartą potrzebę zapchania się czymkolwiek. Niestety żołądek wciąż pracuje na najwyższych obrotach i z trudem udaje mi się wcisnąć w siebie zaledwie odrobinę makaronu z sosem. Reszta jutro.

DZIEŃ PO

Rano powinien obudzić mnie przepełniony pęcherz, ale UltraKotlina wymęczyła mnie do tego stopnia, że nawet ciśnienie w cewce moczowej mnie nie rusza. Dopiero około 11 donośnie pukanie w drzwi naszej kwatery przywraca mi świadomość. To właścicielka mieszkania, które wynajęliśmy przychodzi się z nami rozliczyć, na szczęście widząc ofiary walki z UltraKotliną pozwala nam zostać tak długo, jak będziemy tego potrzebować. Złoto kobieta. Gdybym musiał się wymeldować teraz, zaledwie po 6 godzinach snu, Daniel musiałby spakować do mojej walizki wszystkie moje rzeczy razem ze mną, wrzucić mnie do bagażnika i zawieźć na wpół przytomnego do domu.

Dobre serce pani gospodyni pozwala mi regenerować się mniej więcej do trzeciej popołudniu. Niewiele to wobec dwóch zarwanych nocek, jednak narzekać też nie mogę. Resztę odeśpię w tygodniu. Tymczasem pocieszam się, że ta niczego sobie dziesięciogodzinna drzemka z krótkimi przerwami na siku pozwoliła mi wrócić do żywych. Jestem w stanie stanąć samodzielnie na nogach, nie potrzebuję kaczki ani intensywnej pomocy Daniela przy podstawowych czynnościach domowych, więc generalnie jest naprawdę przyzwoicie.

Pomimo czwartego miejsca w klasyfikacji generalnej i pierwszego w kategorii M-30, zmuszony jestem odpuścić koronację zwycięzców, która przewidziana jest dopiero na 20 wieczorem. Czeka nas jeszcze prawie 6 godzin jazdy samochodem do domu, a ja naprawdę nie mam ochoty zarywać trzeciej nocki z rzędu. Na nic zdają się moje błagania do organizatorów, żeby przełożyć tą uroczystość na wcześniejszą godzinę. Niektórzy, w tym zawodnicy kategorii M-50 i M-60 jeszcze w tej chwili walczą z UltraKotliną i jej limitem czasowym na trasie, więc siłą rzeczy trzeba poczekać na nich z dekoracjami. Wprawdzie mam duże wątpliwości czy po dotarciu do mety, spędziwszy ponad 40 godzin biegając wokół Kotliny Jeleniogórskiej rzeczywiście będą oni woleli wziąć udział w rozdawaniu nagród zamiast iść odespać ten niemiłosierny łomot, niemniej argumentacja do mnie przemawia.

To już druga koronacja, którą jestem zmuszony odpuścić, jednak nie każdy jest w stanie wziąć urlop zarówno przed jak i po imprezie biegowej, tak samo jak nie każdy ma zaledwie kilka minut jazdy samochodem na miejsce. Ja jestem w tej mniej uprzywilejowanej grupie, dlatego z bólem serca wyjeżdżamy ze Szklarskiej Poręby kilka minut po 16.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Jestem zwycięzcą. Przynajmniej wśród 30-latków.

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

  • 9 misek zupy – Po 2 rosoły odpowiednio na Przełeczy Karkonoskiej, w Goduszynie i w Górzyńcu, 2 breje w Janowicach, 1 grochówka z grzankami na Górze Szybowcowej;
  • 2 Shortbready (po 20 gram każdy)
  • Tureckie bonbony – 1 sztuka, 70 gram;
  • Cukierki – 2 sztuki;
  • Kabanosy – Zaledwie kilka w Karpaczu;
  • Banany – 3 sztuki;
  • Ciasteczka owsiane – 10 sztuk;
  • Żele energetyczne – 1 sztuka, bo nie wchodziły;
  • Cola – 2 litry. Pół kubka na każdym punkcie;
  • Piwo – Pół butelki Lecha bezalkoholowego. Średnio wchodził, ale Miłosława nie było;
  • Woda / herbata / izo – Jakieś 14 litrów.

SPRZĘT

  • Plecak Grivel 5l – Jak zawsze bez zarzutów. Już trochę wysłużony, zaczyna się pruć tu i tam, ale nadal wiernie służy;
  • Kołczan Salomon Custom Quiver – Nowość na wyposażeniu, która sprawdziła się doskonale jako pojemnik na kije;
  • Buty – Mizuno Wave Skyrise. Buty asfaltowe. Świetne rozwiązanie, które zawiodło mnie jedynie na grzbiecie Karkonoszy, kiedy nad ranem było ślisko. Poza tym dały moim stopom wystarczająco amortyzacji, żeby te nie zbuntowały się przeciwko mnie w połowie biegu. Dodatkowo, jak to Mizuno, nie obtarły mnie, nie porobiły odcisków, nie zmasakrowały paznokci;
  • Ciuchy – Długie gatki i długi rękaw oraz chustka na głowę i pod szyję. Dodatkowo rękawki pod bluzę;
  • Garmin Fenix 5 – Niby ok, ale co raz bardziej przeszkadza mi konieczność ładowania go co kilkadziesiąt godzin;
  • Kije Black Diamond – Bardzo pomocne na podejściach, ale również zawiodły mnie wielokrotnym składaniem się wbrew mojej woli przy mocniejszych uderzeniach o podłoże. Poprzedni model, który połamałem miał solidniejsze blokady, które nigdy nie puściły, choćbym nie wiem jak przyłożył kijem w podłoże;
  • Czołówka Ledlenser Neo 10r – Jak zawsze bez zarzutów, jak już udało mi się obrócić akumulatorek w dobrą stronę. Bateria przetrwała każdą noc.

KPI

  • 8:26 min/km to moje średnie tempo na trasie, natomiast wyłączając postoje, średnie tempo wyszło na poziomie 7:53 min/km;
  • Daje to 7,1 km/h średnio na całej trasie i 7,6 km/h w ruchu;
  • Spaliłem ponad 11 000 kcal;
  • Wypiłem około 16 litrów płynów pod postacią wody, herbaty, izotoników i coli, aczkolwiek to tylko szacunek, więc mogę się mylić o litr albo dwa;
  • W ruchu spędziłem 24 godziny i 10 minut, co oznacza, że w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków wyniósł niecałe 2 godziny, czyli jakieś 7,5% czasu spędzonego na trasie, co jest dla mnie przyzwoitym wynikiem. Przykładowo podczas UTM 2 lata temu, na porównywalnym dystansie przerwy zajęły mi 10% czasu;
  • Średnie tętno wyszło mi na poziomie 140 ud./min, co jest dosyć wysokim poziomem biorąc pod uwagę, że w trakcie ładowania zegarka czyta on tętno na poziomie 0;
  • Najwyższe tętno to 190 ud./min, na zbiegu do Huty w Szklarskiej Porębie.
Pomarańczowa krecha to ja, zielona to średnia

WYNIK

  • Ze 119 zgłoszonych zawodników wystartowało 85 ultrasów;
  • 20 osób (24%) nie odpadło na trasie lub nie zmieściło się w dosyć wymagających limitach czasowych;
  • Zwyciężył Tomek z czasem 23 godziny i 10 minut;
  • Ostatni zawodnik dotarł na metę chwilę przed upływem 41,5 godziny;
  • Ukończenie biegu zajęło mi 26 godziny bez 3 minut;
  • Straciłem do zwycięzcy 12% jego czasu, co przełożyło się na niecałe 3 godziny;
  • Zająłem 4. miejsce w kategorii OPEN i 1. w kategorii M-30;
  • Magda dotarła na metę na pozycji piątej, pół godziny po mnie;
  • W biegu wystartowało 9 kobiet, z czego 6 ukończyło bieg;
  • Przeciętny czas ukończenia tego biegu to 33h i 50m.

CZY MOGŁEM TO ZROBIĆ LEPIEJ?

Zdecydowanie tak! Popełniłem tutaj zbyt dużo klasycznych błędów, które nie powinny mieć miejsca. Przede wszystkim trzeba było przyjechać wcześniej, żeby móc pozwolić sobie na odrobinę odpoczynku przed startem. Tymczasem po przebiegnięciu Kreta uznałem, że taki dystans jak 180 km to ja teraz będę wciągać na śniadanie nosem. Nic bardziej mylnego. Niewiele brakowało, żeby to właśnie UltraKotlina pożarła mnie, następnie przeżuła, wydaliła i jeszcze raz zjadła. Szarża w pierwszym etapie biegu mocno odbiła mi się czkawką na końcówce. Robiłem co mogłem, żeby utrzymać trzecią pozycję, ale niestety są na świecie mocniejsi zawodnicy, co w sumie nie powinno dziwić. W przeciwieństwie do Jarosława, mam świadomość, że nie jestem elitą narodu. Mogę być z siebie dumny, że nie poddałem się bez walki. Robiłem co mogłem, a ostateczny rezultat i tak jest dla mnie znakomitą nagrodą i samospełnieniem zwieńczającym moje codzienne treningi.

Być może mógłbym narzucić sobie jeszcze większe tempo, jednak podejrzewam, że mocniejsze zmęczenie przełożyłoby się na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z ziemią gęsto wyłożoną luźnymi i ostrymi kamieniami, skutkujące połamaniem wszystkich kończyn w najlepszym wypadku, a rozbiciem głowy i śmiercią na miejscu w najgorszym. Godzę się z faktem, że nie dla psa kiełbasa, znam swoje miejsce w szeregu i mimo wszystko cieszę się, że ukończyłem UltraKotlinę godnie i co najważniejsze w jednym kawałku.

Naprawdę zostawiłem kawał serducha na tym szlaku. Będę mógł kiedyś przyjechać tutaj z dzieciakami, wdrapać się z nimi na Kopę, otoczyć kolistym ruchem ręki całą Kotlinę Jeleniogórską i powiedzieć im: „Zobaczcie, wiecie, że wasz stary kiedyś przebiegł to wszystko dookoła?”. A oni wtedy z trudem pozbierają swoje szczęki z ziemi i jedno przed drugie wybełkotają coś w stylu „Łał!”.

Albo uznają, że ich stary ma totalnie nierówno pod sufitem i jakieś bzdury gada. Aczkolwiek nadal wmawiam sobie, że wybiorą bramkę numer jeden.

Łabski Szczyt.

KOSZT

  • Wpisowe – 470 zł;
  • Kwatera – 200 zł;
  • Dojazd i paliwo na miejscu – 200zł;
  • Zakupy przed – 50 zł;
  • Koszty na miejscu – 50 zł;
  • Razem – 970 zł.

PLUSY

  • Oznaczenie trasy – Bardzo dobre, nie mam uwag. Dużo wiszących wstążek z elementami odblaskowymi, widocznych już z daleka w połączeniu z żarówiastym czerwonym sprayem na ziemii w newralgicznych miejscach pozwalało na swobodną nawigację do celu;
  • Trasa – Karkonosze to bajka. Przepiękne miejsce pozwalające nacieszyć oczy aż do bólu. Cieżko to przebić, więc siłą rzeczy pozostała część trasy nie jest już tak bardzo malownicza, niemniej zdecydowana większość prowadzi naturalnymi traktami. Owszem jest sporo asfaltowych przelotówek, jednak przy takim dystansie nie da się tego uniknąć. Jak dla mnie stosunek czarnych dróg do trailu jest tutaj na przyzwoitym poziomie;
  • Miejscówka – Szklarska Poręba to znakomite miejsce, zapewniające zarówno szeroką bazę noclegową jak i infrastrukturę gastronomiczną. Bez problemu można było znaleźć kwaterę pomimo zapisanych w sumie ponad 1250 osób na wszystkie dystanse;
  • Wolontariusze – Złoto nie ludzie. Zawsze, przy każdej okazji pomogą, od ust sobie odejmą, żeby tylko ultasowi było lżej. Chylę czoło do samiutkiej ziemi;
  • Meta – W samym środku Szklarskiej, na boisku, gdzie jest ogromna powierzchnia dla wszystkich, to miejsce z pewnością tętniło życiem za dnia. Ja kończyłem swoje zmagania o 4 nad ranem, więc niestety poza kilkoma wolontariuszami, Danielem i gościem wydającym posiłek finiszerom nikgo więcej tam nie było. Mimo wszystko miejsce z potencjałem. Muszę chyba przyjechać tu jeszcze raz i skończyć o cywilizowanej godzinie, żeby przekonać się czy mam rację;
  • Expo – Z jednej strony bardzo skromne, bo zaledwie jeden sklepik, ale z drugiej strony można było w nim kupić wszystko co potrzebne na ostatnią chwilę na ultra, więc w zasadzie nie mam się do czego przyczepić;
  • Eko – Jest dobrze, brak niepotrzebnych reklam i ulotek w pakiecie startowym;

MINUSY

  • Punkty odżywcze – Być może Bieg Kreta mnie za bardzo rozpuścił, bo tam na każdym punkcie miałem wszystko co chciałem, niemniej uważam, że w taką pogodę ciepła herbata na każdym punkcie to obowiązek, którego zabrakło. Co więcej punkty składały się głównie ze słodkich przekąsek, brakowało mi słonych zagryzek do przełamania smaku. Podobnie z czymś ciepłym. Być może za bardzo ze mnie delikates, jednak uważam że zaledwie 3 punkty z ciepłymi posiłkami na łączne 12 stacji odżywczych to za mało;
  • Koszt – Nie było zaporowo drogo, ale za 500zł spodziewałem się bardziej obfitych punktów odżywczych;
  • Oprawa biegu – Skromnie. Na starcie ktoś rzucił dosłownie 3 zdania na krzyż i od razu ruszyliśmy na trasę. Metę mogę zrozumieć, o 4 rano pewnie nawet konferansjer woli spać niż nawijać o biegach górskich;
  • Koronacja zwycięzców – Godzina 20:00 w niedzielę dla dystansu 180 to nienajlepszy pomysł. Masa osób jest przyjezdna, ja miałem do domu ponad 5 godzin drogi. Zarwałem dwie nocki i bardzo chciałem przespać trzecią z kolei jak cywilizowany człowiek, tym bardziej, że przede mną była perspektywa pobudki o 7 rano celem ogarnięcia dzieciaków do placówek edukacyjnych a siebie do roboty. Rozumiem, że trzeba było poczekać na wszystkich zawodników, bo kategorie M50 i M60 kończyły zmagania z trasą dosłownie przed samą ceremonią wręczenia nagród, niemniej w konsekwencji mało kto na tą uroczystość się zjawił, tym bardziej że wszystkie pozostałe dystanse były dekorowane o 15:00.
Karkonosze.

PODSUMOWANIE

Lubię biegi, które poza wszechobecną komercją mają w sobie kawałek historii. Lubię inicjatywy, które wywodzą się z większych pomysłów lub wydarzeń, które nie powinny być zapomniane. Tak było na Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim, tak było na Łemkowynie i tak było również na UltraKotlinie. Hasło rzucone przez Daniela na Kopie przekształciło się w 20 lat zmagań tysięcy zawodników, chcących uczcić pamięć tragicznie zmarłych GOPRowców i zmierzyć się z wyzwaniem zaproponowanym przez jednego z nich. W samej UltraKotlinie w tym rok wzięło udział ponad tysiąc osób. Jedni przebiegli Kotlinę Jeleniogórską do okoła, inni trochę więcej, tak jak ja, a pozostali tylko jej fragmenty. I ja tam z ultrasami byłem, colę i izo piłem. A com widział i słyszał w blogu umieściłem.

Sama UltraKotlina jako bieg jest według mnie wymagająca. Najbardziej doskwierał mi ubogi wybór na punktach odżywczych. Być może jestem zbyt delikatny na solidne jesienne wyrypy, ponieważ nadal uważam, że przy temperaturze bliskiej zera herbata powinna być obowiązkowo w każdym paśniku. Nie brakowało również asfaltowych lub szutrowych przelotówek czyniących z UltraKotliny wyzwanie mocno biegowe. Jest się gdzie rozpędzić, nie ma dużo kolosalnych podejść z różnicą poziomów po kilkaset metrów.

Brakowało mi też ukłonu w stronę biegaczy dojeżdzających z daleka. Dla mnie godzina 20 w niedzielę to moment, w którym powinienem wchodzić do domu, a nie brać udział w dekoracji zwycięzców. Rozumiem, że trzeba było poczekać na ukończenie biegu przez wszystkich zawodników oraz dostosować się do wytycznych Karkonoskiego Parku Narodowego w temacie przepuszczenia bandy ultrasów przez obszar ochrony przyrody, jednak warto poszukać rozwiązania pozwalającego na zamkniecie imprezy i powrót do domów tego samego dnia dla wszystkich.

Czy uległem Magii Kotliny? Tak. Było w tym biegu trochę magii. Najbardziej pozytywnie zaskoczyło mnie towarzystwo. Na żadnym innym biegu nie spotkałem takiej ilości serdecznych osób. Autentycznie każdy był dla pozostałych osób najlepszym przyjacielem. Zarówno inni zawodnicy jak i wolontariusze. Aż miło było kogoś spotkać na trasie. Widoków w Karkonoszach reklamować raczej nie trzeba. Cieżko je opisać czy też uwiecznić aparatem z telefonu, trzeba tu zwyczajnie przyjechać i je zobaczyć. Robią wrażenie, a że pogoda w sobotę wyjątkowo nam dopisała, można było podziwiać przepiękną panoramę całej Kotliny. Cięzko dorównać takim widokom, więc siłą rzeczy pozostałe tereny nie były w stanie aż tak nacieszyć oczu, jednak również z powodzeniem dorzuciły coś od siebie. Ruiny Zamku Bolczów, Góra Szybowcowa, Perła Zachodu. Wszędzie można znaleźć coś pozytywnego.

Czy w takim razie jeszcze raz? Z samej zasady, że za dużo jest biegów w samej Polsce, które chciałbym przebiec i boję się, że życia albo zdrowia nie starczy, muszę powiedzieć nie. Aczkolwiek w tym roku byłem w Karkonoszach na Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim, na Biegu Kreta oraz teraz na UltraKotlinie i jeszcze mi się nie znudziło. Jeśli będe potrzebował upchać coś w swój kalendarz biegowy w kolejnym roku i nie będzie za bardzo innej opcji, chętnie rozważę ponowny udział w UltraKotlinie. Wtedy z pewnością przyjadę lepiej przygotowany.

TeamPlutt UltraKotlina Daniel Pluta Karpacz Magia Kotliny
Słonecznik.

Related Post

One Reply to “UltraKotlina – Bieg z historią w tle”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *