W latach 80-tych poprzedniego wieku, w kółku przewodników sudeckich zrodziła się wzniosła idea turystyki idiotycznej. Tamtejsza ekipa wymyślała absurdalne trasy dla wycieczek pieszych z zamiłowania do totalnych wyryp i permanentnego kieratu. Jeden z tych „idiotów” zaproponował zaliczenie Ślęży, Śnieżki i Śnieżnika w jednym rzucie i tak oto powstała trasa o długości 380 km. Pomysł był na tyle poroniony, że nie udało się go zrealizować jeszcze przez bardzo długi czas. Trójkąt Sudecki musiał czekać na swoje podbicie jakieś 40 lat, do momentu, gdy pewien koleś z Sobótki postanowił go reanimować. Jak pomyślał, tak zrobił, a skoro nawet Bobby Henderson zwerbował całe rzesze ludzi chętnych do wyznawania pastafarianizmu, to tym bardziej Klub Biegacza Sobótka nie ma problemu ze znalezieniem „idiotów”, którzy z wielką ochotą przyklaskują temu wyzwaniu, a nawet są gotowi się z nim zmierzyć.
Przygotowania
12 Października 2023
Bieg Kreta właśnie udostępnił regulamin na rok 2024. A gdyby tak…?
Po ukończeniu DFBG nadal szukam jakiegoś abstrakcyjnego marzenia, które pozwoli mi realizować moje nie do końca społecznie poprawne ambicje sportowe. Bieg Kreta z pewnością umożliwiłby mi ponownie odczuć granice mojej wytrzymałości. Pozwoliłby mi zmierzyć się z samym sobą. Wprawdzie mam wątpliwości czy chcę swój organizm doprowadzić do skraju wytrzymałości? Czy naprawdę chcę sobie spuścić aż taki łomot? Czy chcę znowu patrzeć na moich znajomych pukających się w głowy, kiedy będę im mówić, że zamierzam przebiec prawie 400 km? Czy chcę wyć ze zmęczenia gdzieś w lesie, w górach? Czy chcę doprowadzić się do stanu kiedy jestem tak zmęczony, że nie mam siły zasnąć? Jakkolwiek nieprawdopodobnie i bezsensownie to brzmi, to chcę! Nie chcę… Ale chcę… Chciałbym… Nie ma to nic wspólnego z rozsądkiem. Nie ma to nic wspólnego ze zdrowym trybem życia. W zasadzie jest to największe zaprzeczenie zdrowego rozsądku, jakie potrafię sobie wyobrazić. Mimo to chcę.
W 1995 roku na świat wyszedł nowy singiel pod tytułem Clown, autorstwa amerykańskiego zespołu alternatywnego metalu o nazwie Korn. Podczas intro do tego utworu wokalista grupy Johnatan Davis rzuca zwięzłe „Lets fucking do it dammit!” i to motto będzie mi towarzyszyć aż do momentu ogłoszenia wyników aplikacji na Bieg Kreta Hardcore.
17 Listopada 2023
Trudność w wypełnieniu formularza na Bieg Kreta Hardcore jest odwrotnie proporcjonalna do tej, która towarzyszy wnioskowaniu o Kartę Dużej Rodziny i zajmuje mi dosłownie kilka chwil. Dla porównania na ogarnięcie KDR potrzebowałem kilku dni, a znam ludzi którzy nie dźwignęli tematu, poddali się, mają traumę na całe życie i na pocieszenie zostaje im satysfakcja, że nie skończyli w Tworkach. Słowo daję, parafrazując Adasia Maiuczyńskiego w formularzu brakuje tylko pytania o rozmiar buta i jeszcze pewnej części ciała, która wulgarnie wypowiedziana idealnie określa osobę odpowiedzialną za stworzenie druczku o przyznanie Karty Dużej Rodziny.
Z kolei formularz na Bieg Kreta to zaledwie kilka kliknięć. Da się? Da się! Choć jest mały haczyk. Trzeba jeszcze przygotować uzasadnienie, bo na to wydarzenie nie można się po prostu zapisać. To nie koncert życzeń, nie obowiązuje podejście „płacę, więc żądam”. Należy uzasadnić dlaczego chce się podjąć tak absurdalnego wyzwania, które z pewnością wielokrotnie udowodni każdemu zawodnikowi, że to nie był najlepszy pomysł i trzeba było nie opuszczać swojej strefy komfortu, która została hen daleko w ciepłym i przytulnym domku, w którym w nocy można się położyć do miłego łóżeczka, a nie snuć po okolicach Trójkąta Sudeckiego.
Później już wszystko w rękach organizatorów. Mi pozostaje trzymanie kciuków mocno zaciśniętych. Poprosiłbym o to samo znajomych, bo przecież w kupie siła, ale może jeszcze nie. To jeszcze nie ten moment, żeby się chwalić tym co chciałbym zrobić. Poczekam na oficjalne wyniki i dopiero wtedy będę przekazywać radosne nowiny. Z resztą na dobrą sprawę nie wiadomo czy będzie co przekazywać, ponieważ kryterium wyboru zawodników na Bieg Kreta nie jest do końca jasne. Głównym czynnikiem branym pod uwagę jest poziom sportowy determinowanym przez specyficzny ranking RTM, który akurat nie jest moją najmocniejszą stroną, ponieważ posiadam w nim aktualnie poziom zaledwie zaawansowany, czyli mieszczę się w top 10 000 mężczyzn biegających ultra w Polsce.
Biorąc pod uwagę, że rzekomo ultrasów w kraju nad Wisłą jest około 50 000, nie jest to jakieś szczególne osiągnięcie i równie dobrze mógłbym pochwalić się występami w szkolnym teatrzyku za młodu w roli trębacza w przedstawieniu „Nowe szaty cesarza”, którego to kwestia, o ile to w ogóle można nazwać kwestią, ograniczała się do dmuchania w ustnik, żeby wytrąbić fanfary na wejście władcy na scenę. Drugi mój sukces na podobną skalę to ilość osób obserwujących mój profil Teamplutt na Insta w zawrotnej liczbie 66, a w tym jest już moja żona, która za każdym razem wiernie nabija mi lajki i podkręca zasięgi. Podsumowując, niby jest spoko, ale może czegoś zabraknąć.
Tym bardziej, że patrząc na zeszłoroczną listę startową, przyjmują tutaj raczej przekocurów, którzy jeszcze w boksach startowych rozszarpują trasę przed nimi na drobne kawałeczki i pożerają ją ze smakiem w ramach rozgrzewki, mlaszcząc w przy tym tylko po to, żeby uwydatnić swoje zadowolenie z porachowania się z Biegiem Kreta zanim ten jeszcze na dobre się rozpocznie. Wyobrażam sobie siebie obok tych harpaganów, malutkiego, z podkulonym ogonkiem, nie mającego pojęcia o tym jak to będzie spędzić przynajmniej trzy doby na trasie, a może nawet cztery, czego szczerze chciałbym uniknąć, muszącego zmierzyć się z samotnym błąkaniem się po Sudetach z własnej nieprzymuszonej woli tylko po to, żeby udowodnić samemu sobie, że Bieg Kreta nie jest w stanie mnie złamać. Choć z pewnością nieźle mnie nagnie do tego stopnia, że obrażenie fizyczne i psychiczne będą mnie prześladować do końca życia.
Zatem gdyby decydował tylko i wyłącznie ranking RMT, mógłbym oszczędzić sobie trochę czasu na bezsensowną aplikację i zająć się czymś pożytecznym. Niestety mój ultra-pokręcony umysł nie pozwala mi przejść obojętnie obok takiej imprezy, tym bardziej że są jeszcze punkty premiowe za umotywowanie swojej chęci startu w tym kosmicznym wyzwaniu. Forma jest dowolna. Może być wideo, jednak do Christophera Nolana tudzież Quentina Tarantino jest mi bardzo daleko. Wręcz obawiam się, że moja ewentualna produkcja ustąpi nawet takim hitom polskiego kina jak Kac Wawa czy Ostatni klaps wyprodukowanych przez nie do końca cudowne dziecko naszej ojczystej kinematografii Mariusza Pujszo.
Może być nagranie głosowe, jednak tutaj również mam duże wątpliwości. Z tym co powiedzieć, to jeszcze sobie poradzę, ale nagranie tego i skazywanie biednych członków Klubu Biegacza Sobótka na odsłuchiwanie mojego nie zawsze wyraźnego, mało romantycznego i bełkotliwego głosu spowodowałoby u mnie wyrzuty sumienia tak bardzo obciążające mój wysoki poziom empatii, że dla samej rekompensaty trwałego uszczerbku na zdrowiu organizatorów Biegu Kreta musiałbym zrezygnować z dalszego udziału w ich imprezie. Odpada.
Na szczęście może być też forma pisemna. Zbawienie. Dwója z matury z polskiego tak mi weszła na ambicję, że nie mogłem tego zostawić bez sprostowania. Do dziś mam nadzieję, że uda mi się namierzyć moją nauczycielkę języka polskiego z liceum, pokazać jej mój blog i wykrzyczeć prosto w twarz: i co? łyso ci teraz? Ale w sumie ja nie o tym chciałem. Narcystycznie jestem w stanie przyznać sam sobie główną nagrodę w kartoflanym konkursie na najlepszy blog w rodzinie Plutów, całkiem nieźle się w tym odnajduję, ilość znaków w liście motywacyjnym nie jest określona, więc ogranicza mnie tylko i wyłącznie moja wyobraźnia. Let’s fucking do it dammit!
24 Stycznia 2024
Ogłoszenie zawodników zakwalifikowanych do Biegu Kreta to nie byle mail, czy lista opublikowana na stronie Klubu Biegacza Sobótka. Ci kolesie są zdecydowanie bardziej oderwani od rzeczywistości i żyją tym wydarzeniem tworząc pełnometrażowe produkcje przedstawiające zmagania organizatorów w znalezieniu odpowiednich kandydatów. Co więcej, to nie są filmiki nakręcone bez należytej ambicji z naruszeniem lub wręcz pominięciem odpowiednich standardów. Ktoś naprawdę się postarał, żeby wyszło z tego sensowne dzieło z gatunku ultra z bardzo specyficznym poczuciem humoru, który mi osobiście przypada do gustu.
Nigdy nie byłem w Sobótce, być może kiedyś będzie mi to dane, jednak mam wrażenie, że gdzieś na północno-wschodnich zboczach Ślęży położonej na obrzeżach tego dolnośląskiego miasteczka ustawiony jest wielki napis SOBÓTKAWOODLAND, ułożony z ogromnych białych liter w czcionce Hollywood Hills, na wzór słynnego napisu na górze Lee w Los Angeles, a polski przemysł kinematograficzny już teraz planuje przeniesienie ojczystej stolicy filmowej z Łodzi do Sobótki.
Spędzam środowy wieczór wpatrując się w ekran telefonu. Oglądam ogłoszenie wyników na Bieg Kreta licząc się z tym, że najprawdopodobniej zostaną wybrani lepsi ode mnie. Jest taki bardzo popularny GIF z kobietą, często błędnie myloną z Jennifer Lawrence, w turkusowej koszulce plującą do białego kubka ze śmiechu. Tak naprawdę jest to Elissa Slater, amerykańska specjalistka od żywienia, która w ten sposób zareagowała na oskarżenie o zmowę przez inną gwiazdę jankeskiej telewizji podczas jednej z kolejnych edycji Big Brothera, popularnego reality show, gwałcącego mózg jeszcze bardziej niż działalność Czarnka system edukacji w Polsce. W ten sam sposób reaguję ja, w sensie pluje herbatką a nie gwałcę cokolwiek, aczkolwiek bardziej ze zdziwienia, niż ze śmiechu, gdy szóstym zawodnikiem dopuszczonym na Bieg Kreta okazuje się być Daniel Pluta.
Słowo daję, nie spodziewałem się. Gdzieś głęboko w Czesiu miałem nadzieję, że moja kandydatura przejdzie, jednak bardziej obawiałem się okrutnej i bezlitosnej rzeczywistości, która jeśli już cokolwiek daje, to rzadko kiedy jest to jakikolwiek kredyt zaufania, a zdecydowanie częściej po prostu w mordę. Wydawało mi się, że moje dotychczasowe doświadczenie biegowe to trochę zbyt mało na taką wyrypę, a jednak!
Tylko co teraz? Jak poradzić sobie z biegiem, który ma prawie 400 km i trwa 4 dni? Jak przetrwać tego potwora? Swoją drogą nigdy by mi do głowy nie przyszło, żeby obawiać się kreta. Jako wierny fan fantastyki, wychowany na Władcy Pierścieni, Wiedźminie i Hirołsach, mogę bez końca wymieniać stworzenia samym wyglądem przyprawiające o ciarki. Ziejące ogniem smoki, plujące kwasem wiwerny, krwiożerczo przerażające mantikory czy nieumarłe, wysysające z człowieka całe życie upiory klękają w tym momencie składając hołd królowi nad króle, władcy potworów i demonów oraz rzeczywistemu ucieleśnieniu Godzilli w jednym czyli ryjówkokształtnemu, prawie kompletnie ślepemu ssakowi. Nie, nie chodzi o Jarosława Kaczyńskiego, a o stworzenie cokolwiek pożyteczne. Na żelaznym tronie panteonu przerażających monstrów siedzi sobie krecik, zupełnie niezainteresowany bezgraniczną władzą i szeregiem podrzędnych krecików błogosławiących jego imię, w przeciwieństwie do tego pierwszego, za to w pełni zadowalający się larwami owadów i dżdżownicami. Chociaż płazami i małymi ssakami również nie gardzi.
No dobra ale jak okiełznać tego demona? Przecież to nie może być aż takie trudne. Co roku relatywnie normalni ludzie podejmują się tego wyzwania i większość z nich dociera szczęśliwie do mety, a potem żyją długo i szczęśliwie czy jakoś tak. Co więcej, ludzie na świecie podejmują znacznie bardziej wymagające wyzwania. Marek Kamiński w 1995 roku zdobył samotnie Biegun Południowy pokonując 1400 km w 53 dni, ciągnąc za sobą sanie ze sprzętem ważącym 150 kg. W 1928 roku Niemiec Franz Romer przepłynął w przybliżeniu 5000 km przez Atlantyk w jednoosobowym kajaku, co zajęło mu 58 dni. W 1931 roku Kazimierz Nowak wyruszył z Poznania rowerem do Przylądka Igielnego w Południowej Afryce, gdzie dotarł po 2,5 roku, a następnie wrócił stamtąd do Polski. Przy takich wyprawach Bieg Kreta wydaje się zaledwie spacerkiem do osiedlowego spożywczaka po zimne piwko i to z przystankiem na papieroska, więc może nawet taki amator jak Daniel Pluta dałby radę pokonać marne 400 km w 4 dni?
Mimo wszystko nadal postrzegam siebie jako nowicjusza i miękką frytkę, w konsekwencji trochę się obawiam takiego wyzwania w pojedynkę. Odzywam się do jedynej osoby, której nie jest mi niezręcznie poprosić o pomoc, tym bardziej że nie mówimy tu o zwiezieniu zmęczonego zawodnika z mety na kwaterę. Na tapecie jest waflowanie i pełny serwis przez kilka dni z rzędu z mocno ograniczonym czasem wolnym oraz brakiem odpoczynku. Bardziej obóz pracy niż wakacje, ale spróbujmy. Daniel, słuchaj dostałem się na Bieg Kreta…
Nawet nie zdążam zapytać, gdy mój przyjaciel bez zastanowienia rzuca „Wchodzę w to!”. Próbuje go jeszcze nieumiejętnie zniechęcić, w głębi serca mając nadzieję, że nadal będzie się pisał na tą zwariowaną przygodę, ale Daniela wcale nie trzeba namawiać. Wizja nieprawdopodobnej wyrypy, którą będzie mógł potem opowiadać wnukom jest dla niego wystarczającym argumentem do bezinteresownego przyłączenia się do tego szalonego przedsięwzięcia.
25 Stycznia 2024
Ultrasi są jak dzieci. Zawsze uśmiechnięci, pozytywnie nastawieni, no może z wyjątkiem mnie, a do tego zupełnie nieobliczalni i niezrozumiali dla większości społeczeństwa. To właśnie dlatego nie możemy się z Danielem nadziwić, gdy do naszego zespołu marzeń chce dołączyć Ewa. Oferuje indywidulany support na całej trasie oraz doświadczenie wyniesione z zeszłego roku, kiedy Bieg Kreta próbował pokonać Marek Szramowiat, a ona wspierała go swoimi siłami. Jej wrodzona dusza wolontariusza nie chce pozwolić, by ta wiedza się marnowała i nie może spać bez podzielenia się nią z kolejnymi śmiałkami podejmującymi się ataku na Bieg Kreta.
Ewę również próbuję zniechęcić perspektywą spędzenia czterech dni i czterech nocy z dwoma zupełnie obcymi facetami w jednym busie, w którym wysokie stężenie amoniaku od przepoconych ciuchów będzie podrażniać oczy i błony śluzowe oraz zachęcać do zostawienia tego supportu w cholerę i wrócenia do domu pod cieplutką kołderkę. Nie mówiąc już o zakiśniętych butach biegowych i wydobywającym się z nich szczypiącym w podrażniony już od wspomnianego wcześniej związku azotu i wodoru narząd wzroku. Nikt nie będzie miał czasu ani ochoty na poprawną dworską etykietę, a nasz Kretobus będzie prawdopodobnie przypominał bardziej obóz Spartakusa w okolicach Wezuwiusza, niż profesjonalny i luksusowy kamper ze wszystkimi udogodnieniami. Mimo to Ewa traktuje Bieg Kreta jako okazję do spełnienia się wewnętrznie, wie doskonale na co się pisze, bo przecież w przeciwieństwie do nas te same klocki układała rok wcześniej i nie zamierza odpuszczać.
Jednoosobowy support w postaci Daniela to dla mnie bardzo dużo. Znamy się długo i wiemy czego się po sobie spodziewać, jednak czterodniowe wyzwanie dla czterech rąk i czterech nóg to nadal bardzo dużo. Mając na pokładzie jeszcze Ewę oczami wyobraźni widzę jak niebo nad wyimaginowanym obrazem Biegu Kreta przeciera się, a zza ciężkich, czarnych chmur zaczynają przebijać się promienie słoneczne delikatnie smagające moją twarz przyjemnym dotykiem, podnosząc mnie na duchu i już teraz dając mi duże nadzieje, że uda nam się ukończyć to wyzwanie. Harry, Ron i Hermiona we trójkę dali radę pokonać Voldemorta, a to zadanie tej samej klasy trudności, ponieważ wprawdzie Bieg Kreta nie dysponuje grupą popleczników zwanych śmierciożercami, gotowymi oddać życie, żeby tylko nas zgładzić, jednak my z kolei nie mamy na wyposażeniu magicznych różdżek i latającego Forda Anglia. Naprawdę wierzę, że pojedynek Bieg Kreta vs. TeamPlutt będzie dla nas zwycięski, mimo że gramy na wyjeździe.
Zatem zaledwie jeden dzień po ogłoszeniu kwalifikacji na Bieg Kreta, pośród licznych wiadomości z gratulacjami tudzież współczuciem, a gdzieniegdzie pukaniem się w głowę i zastanawianiem czy poza mną w domu wszyscy pozostali mają się dobrze, znalazły się dwie osoby, które dowiedziawszy się co zamierzam zrobić, zaproponowały mi z własnej i nieprzymuszonej woli pomoc w nadchodzącym przedsięwzięciu i nie dały się od tego pomysłu odwieść pomimo moich szczerych chęci.
Przed nami jakieś 380 km oraz około 12 000 metrów w górę i tyle samo w dół. Ja mam najprostsze zadanie, muszę tylko przebierać nogami i wrócić do Sobótki przed upływem 4 dób. Ewa i Daniel mają trochę więcej do zrobienia. Każde z nich będzie pełnić rolę sekundanta, pilota, kucharza, kelnera, praczki, pielęgniarki, mówcy motywacyjnego, kierowcy, masażysty, inżyniera technicznego, planera logistycznego, barmana, zaopatrzeniowca, psychologa i cholera wie kogo jeszcze, a w tym wszystkim muszą być tą przysłowiową oazą spokoju, wyciszonym kwiatem lotosu i wagonem tybetańskich mnichów w jednym, cierpliwie znosząc moje marudzenie, stękanie, bluzganie, psioczenie i wrodzoną czepliwość, która intensyfikuje się w miarę zmęczenia i z pewnością będzie narastać z każdym pokonanym kilometrem.
To nie będzie wycieczka krajoznawcza. Nie jedziemy na wakacje. Przed nami ogromny test charakterów, prawdziwa próba samozaparcia i determinacji, w sukces której z pewnością każde z nas niejednokrotnie zwątpi. Równocześnie powodzenie tego zadania będzie zależeć tylko i wyłącznie od nas i naszej współpracy. Team building pełną gębą. Lets fucking do it dammit!
12 Kwietnia 2024
Jeszcze nigdy nie przygotowałem się tak dobrze do biegu. Nie chodzi mi o formę, tu w zasadzie nie zmieniałem nic jeśli chodzi o tygodniowy kilometraż, wręcz mam wrażenie że w porównaniu z konkurencją zrobiłem podejrzanie mało jednostek treningowych, jednak przy trójce dzieci i robocie na etacie ciężko wykręcić więcej. Całe szczęście, że kot jest w miarę bezobsługowy i z grubsza ogarnia się sam, no może poza podaniem żarcia, w przeciwnym razie musiałbym zupełnie odpuścić bieganie na rzecz domowych obowiązków. Zatem zwyczajnie musi wystarczyć to co natruchtałem, z resztą ta strategia sprawdziła się przed Biegiem 7 Szczytów wokół Kotliny Kłodzkiej, a jak coś działa to nie ma sensu tego zmieniać.
Chociaż z tym też różnie bywa. Przykładowo taka marynarka wojenna Szwecji, która uczestniczyła w konfliktach morskich i działaniach wojennych na przestrzeni setek lat, stosowała znakomicie sprawdzającą się taktykę förstflotta, co w zależności od tłumaczenia oznacza pierwszą flotę lub pierwszy las. Otóż potomkowie Wikingów już dawno zrozumieli, kluczowym elementem panowania na morzach jest zapewnienie sobie surowca na budowę przyszłych okrętów, dlatego sadzili drzewa na strategicznie położonych wyspach zapewniając sobie materiał na naprawę i konstrukcje nowych statków.
Założenia sprawdzały się doskonale w rzeczywistości i pozwoliły Szwecji być jednym z kluczowych graczy na wodach Bałtyku, szczególnie w okresie jej potęgi przypadającej na XVII i XVIII wiek. Niestety nic nie trwa wiecznie, a już na pewno nie urlop w robocie, święta, ani potęga militarna. XIX wiek rozpoczęty pod sztandarem Wojen Napoleońskich przyniósł Europie śmierć ponad 6 milionów żołnierzy i cywilów oraz przetrzebił siły zbrojne każdej ze stron konfliktu. Braki we flocie oraz konieczność zmontowania nowych okrętów dały do myślenia Koronie Szwedzkiej, która postanowiła zapewnić sobie surowiec na nowe statki na wypadek podobnych strat w przyszłości.
Wysłano zwiadowców, których zadaniem było znalezienie idealnych miejsc na posadzenie lasów, które w przyszłości miały być budulcem dla szwedzkich okrętów. Kilku z nich dotarło na Visingö, wąską wysepkę na jednym z największych szwedzkich jezior Vättern, gdzie znaleźli wspaniałe dorodne dęby. Nie byli zbyt lotni w tematach dendrologii, więc niewiele myśląc ścięli jedno drzewo i zabrali ze sobą do Sztokholmu celem dogłębniejszego zbadania go przez bardziej tęgie umysły. Jajogłowi potomkowie Wikingów na widok tak okazałego giganta szybko utwierdzili się w przekonaniu, że na Visingö panują idealne warunki dla szkółki dębowej i czym prędzej nakazali posadzenie 300 000 drzew, zapewniając sobie materiał na statki gdzieś w okolicach XX wieku, biorąc pod uwagę statystyczne 150 lat potrzebne każdemu z dębów do osiągnięcia stanu pozwalającego na wykorzystanie go jako budulec okrętowy.
Niestety rewolucja przemysłowa zrobiła Koronie Szwedzkiej psikusa, postępując znacznie szybciej niż dojrzewanie dębów. Zanim las z Visingö zaczął nadawać się do przetworzenia w lokalnym tartaku, statki już dawno składały się w większej mierze ze stali niż drzewa, więc koncepcja z XIX wieku, mimo że jeszcze wtedy miała sens, 150 lat później nadawała się jedynie do kronik historycznych, ciekawych opowieści z morałem oraz mojego bloga.
W przypadku biegów ultra technologia na szczęście nie poszła aż tak bardzo do przodu w przeciągu ostatniego roku, a nawet jeśli jakieś rozwiązania rodem z NASA są w stanie wspomóc biegaczy gdzieś w górach, to nadal głównym założeniem jest przebieranie nogami. Bez tego nawet buty z aerożelu nie pozwolą na pokonanie najmniejszego dystansu, o wyzwaniach takich jak Bieg Kreta nie wspominając. Zatem podtrzymuję wersję, że fizycznie zrobiłem naprawdę dużo, żebym nie pękł gdzieś w połowie trasy i musiał zapłakany dzwonić po support z prośbą zwiezienia mnie do bazy. Pytanie czy tyle wystarczy, żebym nie złamał się pod koniec tego morderczego wyzwania, ale jak to mówią, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
Natomiast logistyka tym razem to złoto. Do tej pory zawsze byłem samowystarczalny, a wszystkie potrzebne akcesoria niosłem na plecach w swoim pięciolitrowym plecaczku. Tym razem będę miał ze sobą znacznie mniej, a Daniel z Ewą będą jeździć za mną naszym mocno pełnoletnim Kretobusem marki Renault, model Master, rocznik 2002, za którego codziennie odmawiamy zdrowaśki, a Daniel przed samą imprezą planuje pielgrzymkę na kolanach do Częstochowy, co by nam się staruszek nie rozkraczył w połowie drogi i wytrzymał jeszcze chociaż tą jedną misję pozwalając mojemu supportowi zapewnić mi co jakieś 15 kilometrów profesjonalny pit-stop będący hybrydą padoku Formuły 1 oraz możliwie najbogatszej opcji stołu wiejskiego rodem z wesela w stylu DDL – Dużo, Drogo, Luksusowo.
Odmalowany, polakierowany i prowizorycznie umeblowany Kretobus przypomina pokój akademicki na wydziale Samochodów i Maszyn Roboczych Politechniki Warszawskiej i to w bardzo uproszczonej wersji. Biznesu na booking.com nie idzie z tego zrobić, jednak na potrzeby Biegu Kreta będzie sprawdzać się idealnie. W zasadzie jestem pełen podziwu dla Daniela, że udało mu się doprowadzić tego rzęcha do stanu używalności i jeszcze wprowadzić na tyle funkcjonalne udogodnienia turystyczne, że sam Alvin Nathaniel Joiner, szerzej znany pod swoim pseudonimem artystycznym jako Xzibit razem z całą ekipą West Coast Customs popularni za sprawą programu telewizyjnego MTV sprzed 20 lat o nazwie „Odpicuj mi brykę” mogliby się schować ze swoimi amatorskimi ulepszeniami amerykańskich aut lub przynajmniej udać się do Daniela po korepetycje z odpicowywania fur.
Mój przyjaciel, który z powodzeniem mógłby zastąpić Richarda Deana Andersona w ewentualnej kontynuacji przygód MacGyvera, samodzielnie dostosował busa tak, żeby niczego nam w nim nie brakowało. Jest łóżko rodem z chorwackiej willi, wprawdzie jedno na trzy osoby to wersja mocno minimalistyczna, ale jakoś się podzielimy. W ostateczności możemy ciągnąć losy, choć zamek w busie się nie zamyka, więc i tak musimy wystawiać warty, żeby nam go nie ukradli albo , nie daj Boże, nas razem z naszym wehikułem. W końcu w kraju nad Wisłą zaiwaniono już bramę wjazdową w moich rodzinnych Puławach, betonową latarnię w Łodzi czy też koziołka Tadzika z ZOO w Poznaniu, więc kretobus wypchany zapoconymi ciuchami i trzema ultrasami na pokładzie z pewnością zapewniłby potencjalnemu złodziejowi miejsce gdzieś wysoko w Panteonie najbardziej kuriozalnych kradzieży a nas naraził na ryzyko DNF. Zbyt wysoka stawka. Nie możemy sobie na to pozwolić, a dzięki temu kolejka do wyra skraca się o 1/3.
Poza miejscem do spania do dyspozycji mamy piecyk, który pozwoli nam przetrwać temperatury rodem z Wierchojańska, agregat prądotwórczy do podładowania wszelkich sprzętów na prąd, prowizoryczny prysznic do podchlapania się i oszczędzenia samych siebie przed kilkudniową stęchlizną. O podstawach typu przenośny aneks kuchenny, kuchenka do zmajstrowania jajecznicy i suszarka wielofunkcyjna z podwójną dyszą, która wysuszy równocześnie oba mokre buty lub jednego oraz czyjeś włosy, nawet nie wspominam. Powiem więcej, jestem przekonany, że gdyby Daniel miał więcej czasu, zbudowałby z zapałek elektrownię jądrową a scyzorykiem wystrugał z drewna umeblowanie na miarę apartamentu prezydenckiego. To co mamy do dyspozycji to naprawdę złoto.
15 Kwietnia 2024
Dawno temu, będzie jakieś 30 lat, miał swoją premierę jeden z najlepszych filmów, jakie miały szansę ujrzeć światło dzienne, Leon zawodowiec, w reżyserii Luca Bessona. Zakładam, że każdy widział ten hit, więc bez wchodzenia w szczegóły jest tam taka scena, w której oddział NYPD łapie Matyldę i wykorzystując ją jest w stanie zrobić wjazd na kwadrat płatnego zabójcy. Czterech gangusów szybko zostaje wyeliminowanych przez Leona, co ich dowódca natychmiast melduje Normanowi, głównemu agentowi Agencji do Walki z Nakotykami. Ten nie wydaje się zdziwiony i spokojnym głosem zwraca się do jednego ze swoich przydupasów:
– Benny, ściągnij mi wszystkich.
– Jak to wszystkich? – Pyta zdziwiony Benny.
– WSZYSTKICH!! – Gary Oldman grający Normana wydziera się w niebogłosy ukazując swoją frustrację i determinację do pozbycia się problemu w postaci Leona. Niezrównoważony psychicznie agent tą jedną sceną wpisuje się na stałe na szczyt listy największych złoczyńców kina, stając się równocześnie inspiracją dla kolejnych antagonistów.
Jego wykrzywiona w grymasie twarz daje jasno do zrozumienia, że nie obchodzą go koszty. Jedynym i nadrzędnym celem jest zlikwidowanie Leona, z czym Benny już w ogóle nie dyskutuje. Pokornie odchodzi, a już po chwili pod apartament płatnego zabójcy zjeżdżają zastępy wozów policyjnych łącznie z ciężką artylerią w postaci ogromnych opancerzonych ciężarówek. Ja również się nie patyczkuję podczas pakowania na Bieg Kreta. Wyciągam z szafy absolutnie WSZYSTKIE swoje ciuchy. Każda rzecz się może przydać. Muszę to jedynie posortować.
24 koszulki, bo więcej nie mam. 28 buffek + 5 czapek na chłodniejsze chwile. 8 bluz i 2 kurtki. 9 par długich spodni. Krótkie się raczej nie przydadzą, ale co tam, również pakuję. 10 par skarpet i 10 par gaci. Tego może być trochę mało, ale najwyżej się przewróci na drugą stronę. 6 par rękawiczek, 2 ręczniki polyestrowe, 2 pary rękawków, 10 par butów biegowych, w tym 5 w teren i 5 na asfalt oraz klapki pod prysznic.
Potem zostaje tylko sprzęt. Śpiwór, plecak, kije, bidony, 2 czołówki, 2 powerbanki, kable do ładowania sprzętu, 4 folie NRC, bandaż, gaziki, plastry na odciski, Jägermeister na kryzys, scyzoryk, raczki na Śnieżkę, termos, Saltsticki, folia do pakowania przekąsek na drogę, stuptuty, chusteczki nawilżane, pas startowy, sudocrem, octonisept, płyn do dezynfekcji rąk, soczewki, szczotka i pasta do zębów, Colgate Plax, soczewki kontaktowe, okulary i twardy futerał na nie.
Na koniec żarcie. Powinniśmy wlać we mnie jakieś 500 kcal każdej godziny. Mało wykonalne, jednak będziemy walczyć, dlatego stawiamy na tłuste i kaloryczne potrawy. 3 chleby tostowe, 2 kostki masła, pasta z tuńczyka pływająca w majonezie, materiał na jajecznicę, pesto z dużą ilością oliwy i makaronem, zupa rybna gęsta jak bagna pod Śnieżnikiem, pełna ziemniaków i warzyw, grochówka, krupnik, zupa meksykańska, pasta z makreli, klopsiki z kaszą, wiadro coli, Miłosławy bezalkoholowe, 10 batonów, 20 żeli energetycznych GU, 3 kilo suszonych owoców, pół kilo chipsów, ciastka maślane, izotonik, domowy dżem z dużą ilością cukru, masło orzechowe, banany, awokado, sok pomidorowy, owsianka z orzechami, rodzynki, herbata, pomidory suszone w oleju i gumy do żucia.
Mój synek patrzy z niedowierzaniem na stertę gratów zgromadzoną w naszym domu.
– Tato, na ile dni ty tam jedziesz?
– No… na dobrą sprawę to na cztery. – Odpowiadam uśmiechając się pod nosem.
– Cztery?! – Wykrzykuje junior. – A ja myślałem, że na milion jak to wszystko zobaczyłem!
Rzeczywiście patrząc na to wszystko można pomyśleć, że bierzemy rozwód z małżonką i zabieram swoją połowę dobytku a może nawet część jej, żeby po kryzysie wieku średniego zacząć życie od nowa gdzieś indziej. A ja przecież tylko jadę pobiegać. Poza tym bardziej spostrzegawczy obserwator zauważyłby, że brakuje tutaj mojej części kota, co zdecydowanie potwierdza, że to nie jest rozstanie. Całe szczęście jedziemy autobusem. W osobówce raczej ciężko byłoby to wszystko upchnąć, nawet jeśli miałby to być Passat kombi, choć chłopaki z dawnego Stadionu Dziesięciolecia nie takie rzeczy upychali do Polonezów, Dacii czy innych Trabantów. Niemniej uważam, że to trening czyni mistrza, a my pierwszy raz na Bieg Kreta się porywamy. Autobusem będzie bezpiecznej, z pewnością wszystko się zmieści.
16 Kwietnia 2024
Późnym popołudnie ruszamy w drogę do Sobótki. Nawigacja pokazuje niecałe 4 godziny do celu, ale to tylko dlatego, że nie ma opcji wyboru środka transportu w postaci Kretobusa. Google domyślnie zakłada, że każdy podróżuje autem będącym w stanie zbliżyć się do ograniczenia prędkości na drodze. Niestety nie wszyscy mogą z takiego komfortu skorzystać. Nasz wysłużony Renault Master pruje ile fabryka dała, ale że dała mu zaledwie stówkę, dojeżdżamy na miejsce dopiero przed 21, co i tak niezmiernie nas raduje, bo Kretobus dał radę i nie zawiódł w drodze. Robimy sobie w związku z tym duże nadzieje na wsparcie się autem w biegu. Być może nie posypie się już na pierwszym punkcie i pozwoli zrealizować nasz cel. Daniel będąc pod wrażeniem jego nieprawdopodobnej wytrzymałości klepie go serdecznie po masce, wysiadając z niego u naszej destynacji. Może ja też powinienem, żeby go zmotywować do dalszej pracy? Dobry Kretobusik. Znakomicie sobie poradziłeś. Zuch jesteś. Tak trzymaj chłopie. Twardym trzeba być, a nie miękkim. Pokaż wszystkim na co cię stać!
Odwracam się od Kretobusa i spoglądam w noc. Gdzieś tam stoi ona. Ślęża. Relatywnie niewysoka góra stanowiąca jeden z kątów Trójkąta Sudeckiego, z którym przyjdzie nam się zmierzyć następnego dnia, a zarazem miejsce owiane niezliczoną ilością legend. Przyciąga jak magnez, zapewne po części za sprawą swojego wyglądu. Stoi majestatycznie na Przedgórzu Sudeckim pnąc się do góry niczym piramida Cheopsa w Gizie, samym swoim jestestwem zapraszając osoby znajdujące się w jej pobliżu do pieszej wędrówki na jej szczyt.
Charakterystyczna góra stała się przed laty miejscem okazywania czci pogańskim bogom. Historia pokazała już wystarczającą ilość razy, że miejsca kultu wzbudzają skraje emocje zarówno wśród wyznawców jak i ich przeciwników i zapewne dlatego na początku XIX wieku wydano zakaz odbywania na Ślęży jakichkolwiek zgromadzeń. Niestety nikt nie pomyślał, że tego typu decyzje będą miały zupełnie odwrotny skutek. Jeśli nie wierzysz, spróbuj nie myśleć teraz o niebieskim słoniu. Właśnie dlatego ludzie nadal walili na Ślężę tłumnie, zupełnie nie przejmując się jakimikolwiek obostrzeniami. W konsekwencji dzisiaj stanowi ona bardziej pokręconą mieszankę kulturowych wpływów niż pies Shih-poo, będący krzyżówką Shih Tzu i Pudla, który za sprawą samego swojego wyglądu powinien być podstawą do wysłania autora tej krzyżówki do kamieniołomów na bardzo długi czas. Albo przynajmniej nakazania przebiegnięcia mu tego kosmicznego wyzwania jakim jest Bieg Kreta. Bez supportu.
A wracając do Ślęży, obecnie można znaleźć na niej ślady przedchrześcijańskich obrzędów, wpływy Celtów, Łużyczan, rzekomo widziano tu zlatujące się czarownice, była oblegana przez Husytów, niemieckich neopogan oraz hippisów. Zainteresowali się nią również bioenergoterapeuci ze względu na drzemiącą w niej potęgę. Nikt nie odnotował jeszcze obecności Radia Maryja, kultystów LEGO Ninjago ani istotnie większej ilości członków Towarzystwa Płaskiej Ziemi, ale zapewne to tylko kwestia czasu. Do tego wszystkiego już za kilka godzin szczyt Ślęży zdobędę ja, razem z dziesięcioma innymi śmiałkami, którym nie straszne jest metafizyczne podłoże tej góry. Przed magnetyzmem niektórych gór nie ma ratunku, dlatego ja już przebieram nóżkami w miejscu na myśl o nadchodzącej przygodzie. Niestety muszę się jeszcze odrobinę uzbroić w cierpliwość. Najpierw odpoczynek, dopiero potem praca. Na dobrą sprawę takie podejście naprawdę ma sens.
Nocleg mamy zarezerwowany w miejscu startu, w winiarni Celtica. Dostajemy schludny i czysto urządzony pokoik z własną łazienką i dostępem do kuchni. Nic więcej nam nie potrzeba. Warunki godne polecenia, tym bardziej, że na start można by się udać nawet w kapciach, gdyby to był bieg po plaży. Nie da się bliżej. Zadowoleni montujemy na szybko kolację, wysuszamy po piwku i grzecznie, zupełnie jak moje dzieci, kładziemy się spać zaraz po 11 w nocy.
17 Kwietnia 2024
Budzę się po 8. Dobry wynik. Dawno tyle nie spałem. Przygotowuję Danielowi śniadanie w ramach drobnej rekompensaty za to co będzie musiał dla mnie robić przez najbliższe kilka dni, a następnie przechodzimy do analizowania planu gry. Zamykamy się w Kretobusie i weryfikujemy po kolei wszystkie aspekty serwisowania mnie.
Sortujemy ciuchy, żeby było wiadomo co skąd brać. To samo z jedzeniem poukładanym kategoriami. Sprawdzamy trasę i potwierdzamy punkty, na których mamy się spotkać. Weryfikujemy listę czynności, o które Daniel z Ewą będą musieli zadbać przed moim dotarciem na pit-stop, w jego trakcie oraz po tym jak ruszę dalej w trasę.
Przypomina to trochę budżetowe obrady generałów Armii USA w Białym Domu przed rozpoczęciem ofensywy wojskowej, tylko zamiast Białego Domu jest Renault Master, zamiast ofensywy jest Bieg Kreta, a zamiast generałów jest dwóch fanatyków biegów górskich. Najważniejsze, że nadal nam się podoba.
Punkt w południe zostawiam mojego przyjaciela, a ja udaję się na drzemkę i walkę ze stresem przedstartowym. Różnie się on objawia, ale zawsze mi towarzyszy. Czy wszystko spakowałem? Czy odpowiednio się przygotowałem? Czy wiem którędy biec? Czy wystarczająco odpocząłem? Pytań mogę mnożyć bez końca, ale zaledwie te kilka jest już w zupełności wystarczającą podstawą do spędzenia mi snu z powiek. Obawiam się, że skończy się wierceniem z jednego boku na drugi, a w najgorszym wypadku dodatkową wizytą w toalecie wymuszoną poprzez półpłynny lub nawet płynny stan stresu nagromadzonego wewnątrz samego mnie, głównie gdzieś w okolicach odbytnicy.
Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Kładę się do łóżka i za sprawą wyimaginowanego przycisku gdzieś pod pod kopułą wyłączam myślenie. Ostatnia rzecz jaką pamiętam to przekonanie, że Daniel i Ewa o mnie zadbają. Jeszcze nigdy nie miałem takiego komfortu psychicznego przed startem. Wiem, że jestem w dobrych rękach. Wiem, że oni staną na głowie, żeby zapewnić mi jak najlepsze warunki do ukończenia biegu. Po to tu przyjechaliśmy. Ja mam tylko biec. Całą resztą zajmie się mój support, żebym ja mógł mieć czystą głowę. Jeśli tak to ma wyglądać, to ja chyba zacznę biegać z supportem na każdym dystansie. Chociaż może najpierw sprawdźmy czy oni ze mną wytrzymają najbliższe kilka dni.
Trzy godziny przed startem zwlekam się z wyra. Daniel przygotowuje ostatnią wieczerzę, ja wskakuję w zestaw ciuchów startowych i jesteśmy gotowi wziąć udział w odprawie. Wszyscy już są na miejscu, a każdy jest w pełni skupiony. To ostatnie chwile na wprowadzenie zmian do ogólnego planu, jednak nic nie przychodzi mi do głowy. Wczytuję się w mapę starając się zakodować szlak mojej wędrówki, choć po chwili zaczynam się zastanawiać jaki ma to sens. Na kartce papieru wszystko wygląda idealnie przejrzyście, natomiast wyjście w teren często przypomina czołowe zderzenie z pociągiem towarowym. Trzeba było zrobić rekonesans trasy. Jeżdżenie teraz palcem po mapie nic nie zmieni.
10 minut przed startem następuje prezentacja zawodników, na której jestem określony jako świeżynka w świecie ultra. Daje mi to do myślenia. Mija właśnie szósty rok odkąd wszedłem i całkowicie wsiąkłem w świat biegów górskich. Może za wcześnie jeszcze na takie wyzwanie jak Bieg Kreta? Ile trzeba mieć lat doświadczenia, żeby nie być postrzeganym jako świeżak? Czy naprawdę jestem rozpatrywany jako nowicjusz? Wydawało mi się, że wiem czego chcę i wiem ile będzie mnie to kosztować, jednak tym jednym, krótkim zdaniem Radek, ojciec dyrektor tego całego zamieszania, podcina mi odrobinę skrzydła. Czy ja na pewno jestem w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie?
Ja nie przyjechałem tutaj tylko po to, żeby ukończyć ten bieg. Chcę to zrobić dobrze. Zazwyczaj klasyfikuję się w gdzieś w okolicach 10% stawki, co tutaj oznaczałoby zwycięstwo. Aż tak pazerny nie jestem, jednak marzy mi się podium. Z ogromnym zainteresowaniem śledziłem poczynania Darka Rewersa rok wcześniej na tej samej trasie. Jego kapitalne zwycięstwo w czasie 66 godzin daje tempo swobodnego spaceru na poziomie 10,5 minuty na każdy kilometr. To strasznie wolno! Owszem jest jeszcze pod górę i w dół, a po drodze trzeba się przebierać, jeść i spać, niemniej niecałe 6 km/h nadal wydaje mi się prędkością w moim zasięgu.
Nie wiem czy będę aż tak pewny swojego mając 300 km w nogach, jednak jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Nie chcę wyjść na zadufanego w sobie pajaca z przerośniętym ego, dlatego z moim supportem dzielę się planem ukończenia wyzwania przed upływem soboty. Bieg Kreta ma paść przed upływem 80-tej godziny, co do tej pory udało się zaledwie 7 zawodnikom w 9-letniej historii tego wydarzenia. Jedynie swojej żonie zdradzam mój misterny plan. Wierzę, że jestem w stanie wykręcić wynik poniżej trzech dób. Gdzieś bardzo głęboko w Czesiu liczę na jeszcze lepszy wynik, ale może nie bądźmy aż tak chciwi. Zostawiam to dla siebie. Już samo ukończenie tych zawodów to niesamowity sukces. Zejście poniżej 80 godzin pozwoli mi suszyć głowę mojej żony przez najbliższe miesiące, a zamknięcie się w trzeba dobach będzie dla mnie niczym złoto olimpijskie.
Tak to wygląda na papierze, czy może raczej w moim magicznym modelu xls do prognozowania wyników na mecie. Zazwyczaj się sprawdza, więc nie dyskutuję, tylko biorę co dają. Mam ochotę powiedzieć szefowi „Nu Radziu! Pagadi!”, ale jakoś nie mam odwagi. Bo może to ja się mylę? Może zwyczajnie nie wiem na co się porywam i za jakieś dwa dni będę kwiczał z bólu gdzieś na szlaku górskim mając dosyć wszystkiego?
Czuję jak nogi zaczynają się pode mną uginać. Trzeba było nie słuchać. Choć na dobrą sprawę to przecież teraz i tak nic nie zmienia. Nie mogę się przecież wycofać. Nie mogę w siebie zwątpić. Daniel z Ewą mi na to nie pozwolą. Co więcej, historia zna już takie przypadki, kiedy słabszy konkurent wyszedł zwycięsko w rywalizacji. Weźmy chociażby Bustera Douglasa, który w 1990 roku przed walką z Mikiem Tysonem był typowany na przegranego, a bukmacherzy przyjmowali na niego zakłady z kursem 1:42. Mimo to koleś znokautował ówczesnego mistrza świata zgarniając mu tytuły WBA, WBC, IBF i pewnie jeszcze jakieś o których nigdy w życiu nie słyszałem.
Podobnie było z reprezentacją Francji w piłce nożnej, która przegrała swój mecz otwarcia na mistrzostwach świata w 2002 z Senegalem, krajem o którego dokładnym położeniu mało kto ma pojęcie, nie wspominając już o jego dziedzictwie kulturowym, którym z pewnością nie jest piłka nożna. Chociaż kto jak kto, ale akurat Francuzi powinni ogarniać gdzie to jest, w końcu to oni robili tam regularne wjazdy już od XV wieku, wypierając dobrze urządzonych Portugalczyków i ostatecznie powołując do życia federację francuskich kolonii na tamtym terenie pod szumną nazwą Francuska Afryka Zachodnia. Ubezwłasnowolnienie senegalczyków nigdy nie zostało zapomniane, a okazja do odegrania się nadarzyła się ponad 100 lat później na drugim końcu świata, w Seulu, podczas rozpoczęcia największego święta piłki nożnej. Karma.
Na tym polega piękno sportu. Nie zawsze torreador wygrywa. Skoro już tu przyjechałem pewien swojego, zostaje mi jedynie pokazać na co mnie stać. Biorę głęboki wdech, robię dobrą minę do złej gry i staram się wyprzeć kłujące mnie słowa w niepamięć. Następuje beztroska chwila oczekiwania na godzinę zero. Już za chwilę rusza Bieg Kreta i to właśnie w tym momencie udaje mi się dostrzec unikalność tego wydarzenia. Wszyscy zawodnicy są roześmiani, z każdym można zamienić słowo albo dwa, każdy każdemu życzy powodzenia. Piątek, braw, fotek i uścisków nie ma końca. Gdyby nie fakt, że każdy jest w sportowych ciuchach, postronny obserwator pomyślałby, że kroi się tutaj jakaś biesiada z prawdziwego zdarzenia.
Po raz 15 znajduje się na starcie ultramaratonu, jednak muszę przyznać, że tak szczególnej atmosfery jak tutaj jeszcze nie widziałem. Nikt nie stoi na uboczu, nikt nie wiąże się w mniejsze grupki. Być może dlatego, że my wszyscy jesteśmy jedną mniejszą grupką. Razem przygotowujemy się do tego co nieuniknione. Już za chwileczkę będziemy się łączyć we współcierpieniu trwającym 3 lub nawet 4 doby. Już zaraz każdy z nas zacznie zmagać się ze zmęczeniem, sennością, bólem mięśni, głodem, pragnieniem, skurczami, chłodem, deszczem, śniegiem, mrokiem i motywacją. Zostaje tylko nadzieja, że na naszej drodze nie stanie nam do tego wszystkiego żadna kontuzja. Patrząc na perspektywy, raczej nie ma się z czego cieszyć, a mimo to na twarzach wszystkich zawodników widać zadowolenie.
To jest ta dziwna, niezrozumiała dla osób niebiegających satysfakcja na myśl o tym co nas czeka. Nie ma w tym ani odrobiny logiki. Nie da się tego wytłumaczyć, a lekarstwa jeszcze nie wynaleziono. Idziemy cierpieć i cieszymy się z tego. Już wkrótce każdy z nas będzie stawiał sobie to najpopularniejsze w ultra pytanie: na jaką cholerę mi to było? A jednak każdy z nas nadal chce to zrobić. Każdy da z siebie 100% i pewnie trochę więcej. Każdy zrobi wszystko, żeby ukończyć to mordercze wyzwanie. To już ten czas. Przemek, prezes Klubu Biegacza Sobótka, czyni honory dzierżąc w dłoni pistolet, którego wystrzał rozpocznie Bieg Kreta. Wspólnie odliczamy od dziesięciu do jednego, a ja czuję ciarki biegające mi po plecach. Ekscytacja pełną gębą. Już za moment rozpocznie się moje największe wyzwanie.
Marek, jeden z zawodników, wychodzi przed szereg i zaczyna już teraz kręcić relacje na fejsa. Po mojej prawej w stoickim spokoju czeka Marcin. Zaraz za nim drugi Marcin, a po lewej odpowiednio Ania, która na hasło „jeden” zwycięsko podnosi rękę i zdziera sobie gardło zachęcając nas do startu z przytupem, dalej Staszek, jedyny w krótkich spodniach na widok czego szczelniej dopinam zamek mojej bluzy pod szyją, potem dwie pozostałe dziewczyny, Agnieszka i Beata, następnie Jiří, czeska mniejszość narodowa i jedyny obcokrajowiec w tej grupie, a najbardziej po lewej Maurycy i Tomek. 11 wariatów atakujących Bieg Kreta. Już w tym momencie, z jakiegoś niezrozumiałego powodu zgrani jak zespół piłki nożnej, z tą tylko różnicą, że żadne z nas nie jest przepłaconą primabaleriną gotową przyaktorzyć i turlać się z wyimaginowanego bólu po kontakcie z paprotką, tylko po to żeby wydębić od sędziego iluzoryczną przewagę dla siebie, nie zważając na wieś jaka temu towarzyszy.
Odliczanie trwa dalej, jednak zamiast zera daje się słyszeć wystrzał pistoletu, a równocześnie z nim wszyscy sięgają prawą ręką do lewego nadgarstka. Gdyby w tym momencie nastąpił skok z saltem w wykonaniu każdego zawodnika, równoczesny wyrzut ramion w geście zwycięstwa oraz przewrót w tył z beczką, można by pomyśleć, że to jakiś nie do końca skoordynowany taniec synchroniczny, tymczasem każdy z nas uruchamia aktywność w swoim zegarku sportowym, co dosyć śmiesznie wygląda na zdjęciach ze startu. Zabawa się zaczyna.
Bieg Kreta
SOBÓTKA -> KIEŁCZYN: 16 km (16 km)
Większość ultramaratonów zaczyna się bardzo podobnie. Wszyscy uśmiechnięci ruszają przed siebie i pozdrawiają kibiców. Bieg Kreta akurat nie przyciągnął zatrważającej liczby tych ostatnich, niemniej wcale niemała grupka interesantów zgromadziła się przy winiarni Celtica dodać nam otuchy na kolejne 380 kilometrów. Ambitne zadanie, trochę jakby próbować zachęcić skazańców, żeby tanecznym krokiem wchodzili na szafot. Obawiam się, że na pokonanie Trójkąta Sudeckiego będzie potrzeba czegoś więcej niż kilka oklasków. Choć sam początek tego zmagania zupełnie nie wskazuje, jakbyśmy mieli zamiar zmierzyć się z czymś poważniejszym niż swobodny trening pierwszego lepszego klubu biegowego. Zresztą pierwsze metry przypominają bardziej turystykę biegową niż zawody sportowe.
Prowadzi nas dwóch kolesi z Klubu Biegacza Sobótka, a my gawędzimy ze sobą o wszystkim i o niczym. Mi do partii przypada Maurycy, aczkolwiek nasza dyskusja nie trwa długo. Nie jestem pewien, czy jestem aż takim nudziarzem, że faworyt biegu postanawia zostawić mnie w tyle, czy zwyczajnie jesteśmy już po etapie rozgrzewki i można odpalać wrotki, w każdym razie za sprawą jednego lub drugiego Mauro wrzuca drugi bieg i jeszcze przez chwilę mogę podziwiać jego prężnie podającą łydę, która już po kilku chwilach znika za horyzontem. Mocny kocur. Nawet nie próbuję podjąć pościgu. Nie moja kategoria. Nie na tym etapie i nie pod górę. Jeszcze będzie czas się wykazać. Wmawiam sobie, że zachowanie sił teraz pozwoli mi dojść go w późniejszym etapie wyścigu.
Korzystam z okazji towarzystwa i podczepiam się pod Staśka i Anię, którzy również nie oszczędzają sił na podejściu pod Ślężę. Mamy czas, żeby wymienić uprzejmości, po czym doznaję istnego deja vu. Ania również daje unam do zrozumienia, że czas rozgrzewki się skończył i bierze przykład z Mauratończyka. Zdezorientowany spoglądam na Staszka, obawiając się, że tylko ze mną jest coś nie tak. Na szczęście najwyraźniej nie jest jeszcze tak źle, ponieważ on również nie przyśpiesza. Zostajemy w tyle ex aequo na trzeciej pozycji i staramy się podnieść siebie nawzajem na duchu dywagując, jak złym pomysłem jest szarżowanie teraz, gdy przed nami jeszcze jakieś 375 km.
Polacy to taki ciekawy naród, który bardzo szybko staje się ekspertem w każdej możliwej dziedzinie, zwłaszcza jeśli chodzi o rywalizację sportową, dlatego pozwalamy sobie ze Staśkiem przeanalizować kondycję fizyczną i psychiczną rywali przed nami, oceniamy ich szanse na utrzymanie tak mocnego tempa i zapewne jeśli pokonalibyśmy jeszcze kilka kolejnych kilometrów wspólnie, udałoby nam się przejść przez domniemaną dietę każdego z nich i oszacować jej wpływ na powodzenie w Biegu Kreta, ocenić całą biomechanikę ruchu oraz dodać swoje swoje uwagi do zapisów ich treningów na Stravie, które moglibyśmy teraz dogłębnie przeanalizować. Na szczęście nadal mamy pod górę, a konieczność oszczędzania oddechu nie pozwala nam na mędrkowanie na temat wydolności innych, natomiast nakazuje skupić się na własnym przebieraniu nogami.
Co więcej ilość kamieni na żółtej trasie ulega znacznemu zagęszczeniu. Zupełnie jakby komuś się nudziło, przyjechał sobie do Rezerwatu Góry Ślęża i przenosił kamienie z okolicznego lasu, a następnie układał je na szlaku w formie puzzli. Niby żaden do żadnego nie pasuje, a jednak jakoś udało się je tutaj wszystkie wcisnąć. Żeby tego było mało, wilgoć panująca wokół osadza się na tych małych głazach znacznie zmniejszając parametry przyczepności moich butów. Niejednokrotnie nogi ześlizgują mi się z brzegów kamieni, co wymusza na mnie wzmożoną koncentrację przy każdym kroku. Niestety w biegu już tak jest, że albo lecisz na żywioł i nie do końca patrzysz gdzie stawiasz nogi, albo skupiasz się na każdym kroku, jednak zawrotnej prędkości w ten sposób nie wykręcisz. Zupełnie jak przy projekcie w korpo. Można go zrobić szybko, ale jakość wykonania będzie pozostawiać wiele do życzenia, albo można go zrobić dokładnie, jednak z pewnością nie będzie to szybkie. Z obawy o moje zęby i nadal jeszcze całe kości, wybieram bramkę numer dwa. Zwalniam jeszcze bardziej, pocieszając się tym, że w oddali zza horyzontu wyłania się zarys Kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny w Sobótce.
Szczyt! 720 m n.p.m. Teraz będzie z górki. Tylko najpierw trzeba wiedzieć, w którą stronę iść. Gdybym tu kiedyś był, z pewnością byłoby łatwiej. Gdybym miał mniejszą stratę do Maurycego i Ani, mógłbym zobaczyć ich plecy i podążać za nimi. Tymczasem wpatruję się w najbardziej nieczytelną mapę na świecie, czyli tą wyświetlaną na moim Garminie i zachodzę w głowę, którędy teraz. Jeśli tak ma wyglądać mój Bieg Kreta, to życzę sobie dużo szczęścia i powodzenia na trasie, mając wrażenie, że to bardzo pobożne życzenie. Na trzęsących się ze stresu nogach mijam chrześcijański budynek sakralny po swojej prawej stronie, zaczynam zbieg w kierunku wydającym mi się poprawnym i nerwowo oglądam się przez ramię z nadzieją że to dobry wybór i nie będę musiał wracać pod górę. Oznaczeń szlaku nie widzę, ale słyszę za sobą głos Staszka i jeszcze kilku innych osób. Mam ogromną nadzieję, że będą zmierzać w tym samą stronę co ja i nie będzie to bezmyślny efekt leminga. Już po chwili zza wzniesienia wyłaniają się cztery osoby. Wszyscy nie mogą się mylić. Tym bardziej, że mój Garmin nie komunikuje zejścia z kursu. Musze być na dobrej drodze, zatem w nogi!
Konkurenci w zasięgu wzroku nakręcają mnie do przyspieszenia, co okazuje się być bardzo złym pomysłem, ponieważ pierwsze metry zbiegu są wyłożone kocimi łbami. Dwa kroki w zupełności wystarczają, żebym stracił równowagę i przejechał dobre pół metra na jednej nodze podnosząc drugą wysoko do góry, do złudzenia naśladując Jekatierinę Kurakową podczas Skate America, pierwszych w kolejności zawodów łyżwiarstwa figurowego z cyklu Grand Prix, kiedy to utalentowana łyżwiarka rozpaliła lodowisko w rytm Billie Jean Michaela Jacksona, a tak naprawdę walczę o życie i ten sam komplet zębów przy najbliższej wizycie dentystycznej. Wychodzę cało z tej opresji, jednak wyobraźnia działa na mnie wystarczająco mocno. Wizja sztucznej szczęki jeszcze przed emeryturą oraz obu rąk na temblakach skutecznie przekonuje mnie do ponownego zwolnienia i ostrożniejszego stawiania kolejnych kroków. Poczekam spokojnie, aż nachylenie terenu nieznacznie zmaleje i wtedy będę mógł rozpocząć swoją szarżę.
Godzina biegu za nami, stawka się już rozciągnęła na tyle mocno, że nawet przystanek na pierwsze siku nie pozwala grupie pościgowej znaleźć się w zasięgu mojego wzroku. Wracam na trasę i wyciągam pierwszą przekąskę. Wytwór cudownego kraju znajdującego się na północy Zjednoczonego Królestwa przyjmuje mi się znakomicie. Szkocja to niesamowity kraj z barwną historią, który dał ludziom wiele wspaniałych rzeczy. Melowi Gibsonowi inspirację do Braveheart’a za sprawą Williama Wallace’a, krypto-zoologom fascynującą zagadkę pod postacią potwora z Loch Ness, Panu Jurkowi z Hydrozagadki i wszystkim innym amatorom ponadprogramowych procentów z zacieru zbożowego Ballantines’a, a mi i mojej żonie Shortbready, kruche ciasteczka składające się w cukru, ogromnej ilości masła i mąki. Cudowne dziedzictwo Szkocji z dużą ilością tłuszczu wchodzi mi doskonale i będzie stanowić moją tajną broń w temacie suplementacji, dzięki której Bieg Kreta ma być dla mnie przyjemną wycieczką biegową. 20 gram tego biszkopciku to aż 100 przepysznych kalorii. Żaden szanujący się ultras nie przejdzie obojętnie obok takiego rarytasu.
Rozpływając się nad konsystencją Shortbreadów nie zauważam skrętu w lewo, o czym już po chwili informuje mnie zegarek wyświetlając komunikat o zejściu z kursu. W tym momencie Bieg Kreta staje się dla mnie dłuższy o dobre 50 metrów. Jedną dziesięciotysięczną łącznego dystansu. Różnica tak materialna jak wzrost poziomu Wisły po nasikaniu do niej. Niby niewiele, jednak mając na uwadze 380 kilometrów, wolałbym nie dokładać nawet pojedynczego metra z górki do tego przedsięwzięcia, więc ta cała sytuacja podsuwa mi na myśl kilka niecenzuralnych słów, które pozornie pozwoliłyby mi ulżyć sobie odrobinę.
Z trudem się powstrzymuję i wracam na trasę, jednak radość moja nie trwa długo, ponieważ już po chwili mam dokładnie ten sam problem. Mówią, że człowiek uczy się na błędach, ale ultras to nie człowiek. Ultras to hybryda dzika z kosmitą i stąd taka wtopa. Najpierw rzucam w myślach bardzo soczyste wiązanki, a później zastanawiam się co z tym fantem zrobić. Orientacja w terenie miała być moją mocną stroną, w końcu nie bez powodu większość dotychczasowych zawodów biegałem bez wgranej do zegarka trasy, tymczasem okazuje się, że to całe moje przygotowanie mogę sobie wsadzić głęboko w mojej lekko już zapocone buty. Aż się boję, co będzie trzeciej doby, gdy percepcja nie będzie już tak sprawna jak na początku.
Gdy wracam na kurs, w zasięgu wzroku pojawia się wesoła ekipa pod postacią Staśka, Beaty, Agi oraz Jirkí, który z resztą obejmuje trzecią lokatę w skutek mojego gapiostwa. Rzucam się w pogoń za Czechem, zupełnie zapominając o pierwszym przykazaniu ultramaratończyka: nie będziesz zapieprzać od wycieraczki. Większe tempo momentalnie skutkuje podniesionym tętnem, co przypomina mi o oszczędzaniu się. Jeszcze będzie czas na odegraniu się na Jiřce. Bieg Kreta będzie jeszcze trwać bardzo długo. Przyjdzie jeszcze pora na ściganie się.
Biorę głęboki wdech, rozglądam się wokół siebie i z wrażenia dławię się łykanym powietrzem. Biegniemy przez gigantyczne połacie pól rzepaku. Jak okiem sięgnąć wszędzie rozpościera się jaskrawy żółty kolor, który na tle niebieskiego bezchmurnego nieba tworzy sielski krajobraz polskiej wsi. Ależ pięknie! Zachodzące słońce rzuca ostatnie promienie na otaczający mnie agroekosystem, brakuje tylko zmęczonych i spoconych rolników, którzy po całym dniu pracy, z papierosami w kącikach ust, spodniach typu ogrodniczki i kaloszach za dużych o dwa rozmiary, mozolnie, ale sukcesywnie rozbijają nogami winogrona w ogromnych dębowych beczkach, dzięki czemu już za pół roku będą mogli delektować się cudownym kieliszkiem sfermentowanego moszczu winogronowego.
Chwilowe oderwanie od rzeczywistości pozwala mi zapomnieć o konieczności trzymania tempa. Teren jest równy, nogi dobrze podają i nawet nie zauważam, kiedy odzyskuję drugą pozycję gdzieś w okolicach Jędrzejowic. Udaje mi się utrzymać ten stan aż do Kiełczyna, gdzie niecałe 2 godziny od rozpoczęcia biegu, z wielkim uśmiechem wita mnie Ewa otwierając drzwi do naszego Kretobusa. Siadam na progu, do jednej ręki dostaję kubek ciepłej coli, a do drugiej tosty z Wawrzyńcem o smaku suszonych pomidorów z żurawiną, cheddarem i serem topionym, w które wgryzam się z ogromnym smakiem, a mój support zabiera się do serwisu. Mija niewiele ponad 5 minut, w trakcie których konsumuję swoją kolację i już jestem gotowy do dalszej drogi z podładowanymi sprzętami, zatankowanymi bidonami, uzupełnionym zapasem przekąsek, w świeżej koszulce i suchej Buffce. Na odchodne dostaję jeszcze kubek soku pomidorowego oraz herbatę. Jeśli tak ma wyglądać support, to Bieg Kreta będzie mi się bardzo miło kojarzył przez kolejne 365 km. Przynajmniej co jakieś 15 km, kiedy będziemy się spotykać na przystankach. Przynajmniej taką mam nadzieję.
KIEŁCZYN -> ŚWIDNICA: 15 km (31 km)
Zadowolony i najedzony rozpoczynam atak szczytowy na Szczytną. Niewielkie wzniesienie na północ od Kiełczyna. Niecałe 200 metrów do góry na kilometrowym odcinku pozwala mi się rozgrzać do stopnia, w którym stwierdzam, że jednak jest ciepło. Przed samym wierzchołkiem doganiam Marka z Marcinem i oddaje im zaszczytną ostatnią lokatę w klasyfikacji generalnej, którą udało mi się osiągnąć podczas pięciominutowego postoju. Tylko tyle wystarczyło, żeby spaść z drugiej pozycji na sam koniec stawki. Na tym etapie nasz korowód nie jest jeszcze wystarczająco rozciągnięty. Wszyscy trzymamy się blisko siebie poza Maurycym, który już w tym momencie ma ponad 10 minut przewagi.
Marek, człowiek relacja na fejsie, nie odpuszcza okazji, żeby nie zrobić sobie wspólnej foty. Zastanawiam się jaki wynik wykręciłby ten człowiek, gdyby tyle samo czasu poświęcił na skupienie się na trasie co kręcenie, montowanie i wrzucanie filmików ze swoich zmagań podczas biegu do Internetu. Podziwiam tych gigantów, ponieważ obaj lecą bez supportu. Każdy z nich zdany jest tylko i wyłącznie na siebie. Mogą korzystać z punktów odżywczych zapewnionych przez organizatora, jednak te są oddalone od siebie o jakieś 30 km. Zapraszam ich do naszego Kretobusa, jeśli będą potrzebować wody lub czegoś do jedzenia, ale chłopaki wyglądają na niewzruszonych.
W 2012 roku podczas Grand Prix w Abu Dhabi Kimi Räikkönen odziedziczył prowadzenie na 20. okrążeniu za sprawą problemów z ciśnieniem paliwa w bolidzie Lewisa Hamiltona. Fernando Alonso walczył dzielnie, żeby dogonić nowego lidera, który był na bieżąco informowany przez swojego serwisanta Simona Renniego o wypracowanej przewadze. Po kilku komunikatach i zapasie 5 sekund Kimi nie wytrzymał i odpowiedział: „Zostawcie mnie w spokoju, wiem co robię!”. Renniego uciszyło to na dobre, a Räikkönen wygrał cały wyścig.
Mam wrażenie, że Marek i Marcin właśnie to próbują mi przekazać swoim wymownym milczeniem. Dla mnie to jest inna kategoria. Nadludzie. Wiedzą na co się porwali. Nie przyjechali tutaj prosić o pomoc lub liczyć, że ktoś się nad nimi zlituje i poratuje klopsikiem, miską zupy lub batonem. A już z pewnością nie na tym etapie, kiedy dopiero co wyruszyliśmy z Sobótki. Są doświadczonymi zawodnikami i zmierzają dotrzeć do mety o własnych siłach.
Według mnie powinna istnieć oddzielna klasyfikacja dla ludzi pokonujących Bieg Kreta bez supportu. Indywidualna pomoc na trasie to kosmiczne udogodnienie. Ja nie muszę się niczym przejmować. Wystarczy, że będę poruszać się w kierunku mety, a o całą resztę zadba dla mnie Daniel i Ewa. Dla Marka i Marcina logistyka jest na zupełnie innym poziomie. Ja nie wyobrażam sobie samodzielnego zmagania się z tą trasą. Może kiedyś, ale z pewnością to jeszcze nie jest ten czas. Ci kolesie za samo dotarcie do mety powinni dostać medal. A nie… czekaj… przecież tu każdy dostaje medal za ukończenie biegu. W takim razie oni powinni dostać medal, soczystego całusa od organizatorów i jakieś trofeum upamiętniające ich wyczyn. Coś co podkreśli, że zmagali się oni z całą trasą w znacznie trudniejszych warunkach, niż ci z nas, którzy mieli zapewnianą prywatną opiekę lepszą niż abonament VIP w Enel-medzie.
Zostawiam chłopaków w tyle i podążam dalej żółtym szlakiem w kierunku Przełęczy Książnickiej. Przyjemny spadek terenu pozwala mi dojść Agę i Beatę pomimo kolejnego przystanku na drugie już siku. Zaczyna mnie to zastanawiać. Minęły niewiele ponad 2 godziny, a mnie strasznie ciśnie na pęcherz. To do mnie zupełnie niepodobne, zazwyczaj na tych biegach prawie w ogóle nie sikam, mimo że zawsze piję relatywnie dużo. Tutaj natomiast zupełnie w drugą stronę. Nie rozumiem czym to jest spowodowane, choć przyznaję, bidony już mam opróżnione do połowy. Przynajmniej mam pewność, że nerki pracują zgodnie z planem, mocz jest odpowiedniego koloru, więc póki co nie zamierzam się tym martwić.
Od 23. kilometra wbiegam do Krzczonowa, skąd czeka mnie mozolne płaskie 8 kilometrów chodnikami aż do punktu odżywczego w Świdnicy. Niedaleko przede mną widzę kolejnego zawodnika. Po numerze startowym poznaję, że to Jiří, a kilkadziesiąt metrów przed nim Staszek. Muszę się mocno powstrzymywać, żeby ich szybko nie dogonić. Są dla mnie jak cukierki. Pokusa sięgnięcia po nie jest ogromna i wymaga ode mnie nie lada determinacji, żeby trzymać się na uboczu. Spokojnie mógłbym ich szybko dojść, ale obawiam się, że za ten krótki pościg musiałbym zapłacić wysoką cenę w późniejszym etapie biegu. Dlatego robię co mogę, żeby nie zmęczyć mięśni na tym początkowym etapie. Tym bardziej, że nawet nie jestem w 1/10 trasy. Delektuję się chwilowym odpoczynkiem, kiedy mogę wyłączyć myślenie i nie zważać na oznaczenia szlaku. Chłopaki przede mną zrobią to za mnie, a ja mam ten komfort, że mogę bezmyślnie podążać ich krokami.
Efekt leminga zawsze na propsie. Staszek nie skumał, że żółty szlak odbija w prawo. Jiří lecąc za nim również się nie zorientował. Ja, trzeci gamoń, pędzę za nimi jak w ogień rozmyślając o niebieskich migdałach, a z zadumy wyrywa mnie nagłe zatrzymanie Staszka i jakieś epitety o zejściu z kursu i o zakrętach w języku włoskim. Spoglądam na zegarek, który rzeczywiście informuje mnie o ponownym zboczeniu z trasy. Kolejne 50 metrów dołożone do ogólnego dystansu. Biorę przykład ze Staśka i również błogosławię krzywiznę naszego szlaku w jednym ze śródziemnomorskich dialektów.
Nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Wszyscy zawracamy i już po chwili jesteśmy na dobrej drodze, a ja przez tą drobną pomyłkę wracam z powrotem na trzecią pozycję w klasyfikacji generalnej, aczkolwiek Staszek i Jiří depczą mi po piętach. Przeszkadza mi to strasznie, ponieważ świadomość bycia zwierzyną powoduje, że chętniej przebieram nóżkami. Ponownie co chwila muszę sobie przypominać ile jeszcze kilometrów przede mną. Nie ma nic złego w tym, że ktoś mnie za chwilę łyknie. Będzie się pewnie tasować pozycjami przez najbliższe pół trasy, a wszystko rozegra się na ostatnich 80 kilometrach. Niemniej ciężko jest mi się z tym pogodzić. Podświadomie chcę walczyć już teraz. Oddech konkurencji na karku robi mi miazgę z mózgu. Nie mam ochoty oddawać swojej pozycji, wręcz chcę ją utrzymać i powiększyć swoją przewagę, a równocześnie wiem, że żyłowanie się już teraz odbije się czkawką za dwa dni.
Podczas gdy ja kalkuluję w myślach jakim tempem powinienem biec, żeby mocy wystarczyło na cały Bieg Kreta, Staszek zbliża się coraz bardziej do mnie. Gdy jest już dosłownie na wyciągnięcie ręki, zauważam dwie dziewczyny nadbiegające z naprzeciwka, pytające czy mogą się do nas przyłączyć. Świdnicka Grupa Biegowa. Na odprawie Radek wspominał, że ktoś nas przeprowadzi przez Świdnicę, ponieważ łatwo jest zgubić szlak pomiędzy blokowiskami.
Dziewczyna zrównuje się ze mną i ze Stachem, ale narzuca takie tempo, że zaczynam wątpić, czy dobrym pomysłem jest podążanie za nią. Stan nie odpuszcza, jednak dla mnie to odrobinę za szybko. Zostaję w tyle i zajmuję się przyjemnościami, czyli wyciągam kolejne przekąski z plecaka. Skonsumowanie cezerye zajmuje mi trochę czasu, ale ta galaretowata konsystencja skarmelizowanej marchwi i pomarańczy z dodatkiem pistacji przyjmuje się bardzo dobrze. Posilony utrzymuję się w odpowiedniej odległości za Staśkiem i jego pilotką, tym razem weryfikując czy przypadkiem znowu nikt nie pomyli trasy. Na szczęście dziewczyna najwyraźniej zna lokalne ścieżki jak własną kieszeń i dobrze wie co robi. Kolejny naśladowca Kimiego Räikkönena.
Najwyraźniej cezerye dało mi odrobinę dodatkowej energii, bo udaje mi się zmniejszyć dystans do pary przede mną. Na ulicach Świdnicy panuje już półmrok, ale nadal sporo ludzi kręci się po chodnikach. Niektórzy nie zwracają na nas uwagi, inni nas pozdrawiają, a jeszcze inni patrzą podejrzliwie, nie rozumiejąc do końca dlaczego przebiega tędy chmara ludzi z plecakami i kijkami. W pewnym momencie daje się słyszeć „To tera jaki maraton puszczają tutaj?”. Odwracam się i widzę skonsternowaną grupkę przechodniów. No panie! – Odpowiadam. – I to nie jeden, ale dziewięć, jeden po drugim. Facet wywala gały, najwyraźniej nie wiedząc co powiedzieć, a my w tym czasie docieramy do stacji kolejowej w Świdnicy, gdzie zlokalizowany jest punkt odżywczy.
Muzyka gra w najlepsze, samochody poszczególnych supportów ustawione są obok siebie, więc gdy docieram na miejsce nie bardzo wiem gdzie mam się kierować. Z opresji wyciąga mnie Ewa wskazująca mi zaparkowanego Kretobusa. Najciemniej pod latarnią, zapewne dlatego nie zauważyłem stojącego na wprost mnie niebieskiego Renault Mastera.
Siadam w Kretobusie i ponownie dostaję do ręki kubek ciepłej coli, który wychylam duszkiem. Mówią, że ropa naftowa to czarne złoto, ale oni chyba nigdy coli na ultramaratonie nie próbowali. Lekko rozgazowana, ciepła, przyjemnie przechodzi przez przełyk i wyściela ochronną warstwą ściany żołądka, zanim wpadnie do niego cała reszta składników trudniejszych do strawienia. Nie bez powodu dostępna jest bez limitów na każdym punkcie odżywczym każdego biegu. Czyste paliwo dla ultrasa z dużą ilością cukru. Dostaję też zupę rybną z tostem, sok pomidorowy, zmieniam buty na asfaltowe, żeby stopy nie odczuwały tak bardzo dreptania po chodniku, zakładam suchą koszulkę, a na głowę świeżą chustkę i czołówkę. Cały serwis ponownie zajmuje nam niewiele ponad 5 minut, w czasie których mam możliwość posiedzenia. Liczę, że dzięki temu nogi choć odrobinę odpoczną i będzie mi się przyjemniej biegło kolejny odcinek.
ŚWIDNICA -> WITOSZÓW GÓRNY: 7,5 km (38,5 km)
Ruszam niebieskim szlakiem wzdłuż ulicy Wałbrzyskiej. Przede mną w pełni asfaltowy i płaski odcinek, na początku którego przypomina mi się, że miałem zostawić kije w Kretobusie. To zaledwie 300 gram. Jak się postaram to w Lidlu znajdę cięższą paczkę chipsów, która z resztą dałaby mi więcej przyjemności niż kije trekkingowe i to nawet podczas podchodzenia pod górę. Mimo to wmawiam sobie, że kolejne 8 km pokonane lżej o te niecałe pół kilo zrobi mi dobrze w dalszej części trasy. Można się spierać, że to tyle co nic, jednak wyznaję teorię procentu składanego. Gdyby cały Bieg Kreta podzielić na najdrobniejsze elementy wpływające bezpośrednio na mnie, a następnie udoskonalić każdą z tych rzeczy o jeden procent, to po ponownym połączeniu tych komponentów w jedną całość uzyskam znaczną poprawę.
Zostało to udowodnione przez Dave’a Brailsforda, zatrudnionego w 2003 roku przez British Cycling Federation, organ zarządzającym sportem rowerowym w Wielkiej Brytanii, by przenieść brytyjskie kolarstwo na zwycięskie tory. Nie lada wyzwanie, biorąc pod uwagę, że angielscy rowerzyści mieli za sobą wówczas dobre 100 lat przeciętności, zaledwie jeden złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich i ani jednej wygranej w najbardziej prestiżowych zawodach kolarskich na świecie, czyli Tour de France. Z równym powodzeniem mógłbym zacząć przygotowywać dzisiaj moją żonę do startu w przyszłorocznym Biegu Kreta, a Polski Związek Piłki Nożnej mógłby zatrudnić Fernando Manuela Fernandesa da Costa Santosa na stanowisku selekcjonera reprezentacji Polski, żeby nasza duma narodowa spisała się idealnie w eliminacjach do Mistrzostw Europy 2024. A nie… czekaj…
Brailsford w pierwszej kolejności wprowadził w życie swoją strategię, którą nazwał później kumulacją marginalnych korzyści, sprowadzającą się do udoskonalania absolutnie wszystkiego. Z jego inicjatywy przeprojektowano siodełka na bardziej wygodne, nacierano opony alkoholem, żeby zwiększyć ich przyczepność, ubierano kolarzy w elektrycznie podgrzewane spodenki celem optymalnej termodynamiki, wprowadzono nowe rodzaje masażu do szybszej regeneracji mięśni, przeprowadzono szkolenia z mycia rąk minimalizujące ryzyko złapania przeziębienia, określono rodzaje poduszek i materacy gwarantujących lepszy wypoczynek zawodników, a wnętrze zespołowego autobusu pomalowano na biało, co miało wychwycić niedostrzegalne drobinki kurzu mogące obniżać wydajność perfekcyjnie dostrojonych rowerów.
Żadna z powyższych zmian w pojedynkę nie przyczyniłaby się w najmniejszym stopniu do poprawy wyników brytyjskich kolarzy. Jednak skumulowane razem dały rezultaty znacznie szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Już 5 lat później British Cycling zgarnął ponad połowę wszystkich dostępnych medali w kolorze złotym w dyscyplinach rowerowych na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie, Bradley Wiggins zwyciężył w Tour de France jako pierwszy Brytyjczyk w historii tych zawodów, a to był dopiero początek dominacji Wielkiej Brytanii na arenie międzynarodowej, który trwał w najlepsze przez kolejne lata.
Ja nie jestem aż takim zbokiem, nie oczekuję od Daniela i Ewy, żeby smarowali podeszwy moich Mizuno Daichi gorzką żołądkową, czy też czystym spirytusem, zwyczajnie trochę szkoda nam surowca. Materac w naszym Kretobusie jest raczej z odzysku, niż z profesjonalnego sklepu, gdzie spersonalizowany piernat idealnie dopasuje się do mojej sylwetki zapewniając mi idealny sen. Choć być może gdybyśmy wprowadzili to wszystko w życie, strata do Maurycego byłaby zdecydowanie mniejsza. Jednak na ten moment zadowalam się faktem, że mój support mija mnie jadąc do kolejnego punktu, trąbiąc klaksonem i dodając mi motywacji, a na okrzyk z mojej strony zatrzymują się na chwilę i zabierają ode mnie 300-gramowy nadbagaż w postaci kijów Black Diamond. Kije z grzbietu, Plucie lżej. Ta jedna zmiana odpowiednio podnosi mnie na duchu i pozwala pozytywnie nastawić głowę na kolejne 7 kilometrów.
Jeden problem z głowy, zostaje drugi. Strasznie mnie ciśnie na pęcherz. Idzie dopiero czwarta godzina biegu, a ja już trzeci raz muszę się odlać. Nie rozumiem dlaczego tak się dzieje, a najgorsze jest to, że ja już prawie nie mogę wytrzymać i do tego nadal jestem w mieście. Trochę obciach oznaczyć teren zaraz przy głównej drodze. Mam nadzieję, że mnie nie rozsadzi jeszcze przez chwile i zaraz zaczną się jakieś peryferie. Dobry kilometr zajmuje mi dotarcie w bardziej ustronne miejsce, gdzie bez krępacji mogę odcedzić kartofelki. Ulga na pęcherzu jest nieprawdopodobna, a strumień moczu zdaje się nie kończyć, co przy okazji podnosi mnie na duchu. Już zacząłem podejrzewać jakieś problemy układu moczowego, ale zazwyczaj objawia się to podsikiwaniem w małych ilościach niczym kundel znaczący swoje terytorium, więc to raczej nie ten przypadek. Ciążę również skreślam z potencjalnych powodów wzmożonego ciśnienia na dolne partie brzucha. To musi być zwyczajnie efekt wzmożonego nawadniania się, które nie jest kompensowanie poceniem z powodu zbyt niskiej temperatury.
W zasadzie to wyraźnie widać jak na wieczór odczucie ciepła spada. Wydychane powietrze formuje się w parę, która leci wprost w światło czołówki, tworząc nieprzyjemne odczucie mgły na wprost moich oczu. Nie lubię tego zjawiska, ale do tej pory nie wymyśliłem jak sobie z nim poradzić. Jest już zbyt ciemno, żeby biec bez latarki, a próby zwinięcia ust w dziubek wzorem trendów influencerek na social media z ostatnich kilku lat, a następnie wydmuchiwanie powietrza w bok kończy się w najlepszym wypadku kaszlem i zadyszką, a w najgorszym udławieniem własnym językiem i niemożliwością kontynuowania biegu. Ewentualnie zostaje utrzymanie na tyle szybkiego tempa, żeby moje własne wydechy zostały gdzieś w tyle za mną. Nic z tym nie zrobię. Poczekam na świt, kiedy będzie można zdjąć czołówkę.
Pozostała część tego odcinka przez Witoszów to raczej rozrywka na miarę przyglądania się obradom komisji śledczej do spraw legalizacji pobytu cudzoziemców na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej. Nic się nie dzieje. Przede mną asfalt. Za mną asfalt. Nuda. Nikogo w zasięgu wzroku, mimo że zbliża się dopiero 9 wieczorem. W sumie nie ma się co dziwić. Nie przychodzi mi do głowy ani jeden powód dla którego można spędzać ten chłodny wieczór właśnie tutaj. Nie jestem pewien czy nawet zasięg telefoniczny dochodzi na to odludzie, a jedynym dowodem bycia cały czas w zasięgu cywilizacji są mijające mnie od czasu do czasu auta.
Wszystko zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w okolicach 35. kilometra, kiedy z transu polegającego na żmudnym przebieraniu nogami wyrywa mnie pieskie ujadanie. Podskakuję w miejscu robiąc obrót i widzę pędzącego w moją stronę demona. Istota z piekła rodem przybrała formę kanapowego kundelka rozmiarów umożliwiających mi rozdeptanie potwora na miejscu, jednak uzbroiła się w garnitur ostrych i świecących się w blasku mojej czołówki białych zębów gotowych rozszarpać mi tchawicę przy pierwszym kontakcie. Napastnik zbliża się do mnie w zatrważającym tempie pozostawiając mi zaledwie sekundy na reakcję, cały czas wydając z siebie piskliwe i złowieszcze szczeki, śliniąc się przy tym niemiłosiernie i nie pozostawiając złudzeń, że ostatnia rzecz w jego głowie to wspólna zabawa.
Nauczony doświadczeniem na Ultra Miles of Beskid Wyspowy, gdzie takich swobodnie latających bydlaków spotkałem na pęczki, staję szeroko w rozkroku, kieruję światło czołówki prosto w złowrogie ślepia atakującego mnie monstrum, lewą rękę wyrzucam szeroko ponad siebie, a prawą sięgam do pasa bo broń masowego rażenia. W tym samym momencie dociera do mnie, że jestem bezbronny. Przecież oddałem kije mojemu supportowi. No to klops. W przypadku bezpośredniego starcia moje szanse właśnie spadły poniżej dna i grzęzną w mule. Zaczynam analizować moje alternatywy, ale czas nagli. Jestem na ulicy, żadnych kamieni ani gałęzi nie mam nawet w zasięgu wzroku. Jedyna twarda rzecz to telefon, ale trochę mi go szkoda na byle kundla, tym bardziej, że jeśli nie trafię prosto w ten pusty łeb, raczej nie będę mógł liczyć na ewentualny kontakt z bazą.
Nie mam wyboru, muszę odstraszyć demona na odległość, a w ostateczności walczyć wręcz. Zatem wyrzucam drugą rękę wysoko w bok zwiększając do granic możliwości swoją powierzchnię, tak żebym z perspektywy nacierającego potwora wydawał się jeszcze większy i zaczynam się drzeć w niebogłosy. Piłuję japę niemiłosiernie. Ryk dający się usłyszeć w całym otaczającym mnie Witoszowie przynosi spodziewany efekt, gdy do moich uszu dociera dźwięk ścieranych pazurów na asfalcie. Monstrum przede mną nagle ulega deprecjacji do kategorii małego smrodu, który z przerażeniem i za wszelką cenę stara się uniknąć kontaktu ze mną. Teraz to ja jestem demonem w oczach kundla, któremu z trudem udaje się opanować przyczepność, dzięki czemu może odbić w prawo, trzymać się w bezpiecznej odległości i nadal szczerzyć kły w moją stronę.
Ja również nie daję za wygraną. Wiem, że nie można odwracać się tyłem do przeciwnika, który tylko czeka na odpowiedni moment umożliwiający mu zdradzieckie wbicie noża w plecy. Biorę głęboki wdech i wydzieram się ponownie w kierunku mojego przeciwnika czując jak resztki nieprzeżutej zupy rybnej i tostów znajdują ujście z mojej jamy ustnej i bezwładnie kierują się w stronę demona potęgując przerażenie w jego oczach. To w zupełności wystarcza. Dzielny do tej pory kundel podkula ogonek i ucieka w kierunku z którego przeprowadził frontalny atak. I żebym cię tu więcej nie widział! Dziadzie jeden!
Ruszam w dalszą drogę pękając z dumy. Wyszedłem cało z opresji będąc w osłabieniu. Moje buty zapewne nie miałby wystarczającej mocy przebicia w bezpośrednim starciu z kłami tego potwora. Całe szczęście udało się tego uniknąć. Moje ego urosło właśnie do rozmiarów Kilimandżaro i nadal pęcznieje. Obawiam się, że nie będę w stanie utrzymać go w ryzach. Aż żałuję, że to taki samotny bieg i nie mam możliwości pochwalić się komuś moim wyczynem. Zadzwoniłbym do żony, ale pewnie właśnie ogarnia dzieciaki do spania. Niemniej obrona zakończona spektakularnym sukcesem dodaje mi skrzydeł. Lecę przed siebie w skowronkach nie mogąc się doczekać spotkania z moim supportem i możliwości opowiedzenia im mojej nieprawdopodobnej przygody.
Niestety na mojej drodze staje jeszcze jedno monstrum. Nieznacznie większe od poprzedniego, z takim samym nastawieniem wobec mijających go przechodniów jak ten poprzedni. Dlaczego ludzie nie mogą zamykać tych swoich pociech w ogródkach? Czemu latają te kundle samopas szukając za każdym razem zaczepki? Powtórka z rozrywki. Rozkładam ręce, rozkładam nogi, wyobrażam sobie, że światło mojej latarki to śmiercionośny laser który jest zdolny anihilować napastnika, niestety mojej Neo 10r daleko jest do zabójczych rękawic Tony’ego Starka w jego kostiumie Iron Mana, dlatego przechodzę do obdarzenia potwora intensywnymi doznaniami werbalnymi w postaci rozdartej gęby.
Pies zatrzymuje się w odległości kilku metrów ode mnie, wyraźnie zaskoczony moją ofensywną postawą, ale ani myśli odpuszczać. Szczerząc zęby i warcząc robi powolne kroki w moim kierunku sprawdzając czy podejmę wyzwanie. Zaczynam robić dynamiczne ruchy rękami w jego stronę, zupełnie jakbym był w stanie rzucić na niego magiczne zaklęcie. Wkręcam się jeszcze bardziej i wykrzykuję Avada Kedavra, mając nadzieję, że bydle padnie trupem, niestety te lekcje w Hogwarcie akurat ominąłem i coś nie pyka z tymi moimi inkantacjami. Podkręcam ilość decybeli wydobywających się z mojej gęby, ale to również nie pomaga. Godny przeciwnik mi się trafił. Stawiam wszystko na jedną kartę. Jeśli to się nie uda, zostaje już tylko walka wręcz. Robię skok w jego stronę wypychając ręce i rzucając jeszcze więcej wyimaginowanych zaklęć, co ostatecznie odstrasza napastnika na dobre.
Aż się spociłem od tych wygibasów. Matko i córko co za stres. Może trzeba było zabrać ze sobą na trasę gaz pieprzowy? To nie pierwszy raz gdy mam nieprzyjemności z psami. Lekko zdekoncentrowany oddalam się z miejsca konfrontacji w obawie, że kundel wróci z posiłkami. Zerkam co chwila przez ramię, na szczęście monstrum nie podejmuje pościgu, a ja po kilku minutach zauważam bezpieczną oazę w postaci Kretobusa. Jestem uratowany! Ewa na dzień dobry pyta, czy to mnie jakiś pies pogonił, bo było słychać krzyki. Pogonił? Słuchaj prawie mnie zeżarł, potwór jeden!
Przechodzimy do serwisu. Ponownie siadam wygodnie i posilam się klopsikami przygotowanymi przez moją małżonkę. Do tego wchodzi tost, kubek koli i kubek soku pomidorowego. Koszulki i Buffki nie zmieniam, szkoda czasu. Na nogach zostawiam buty asfaltowe, ponieważ kolejny odcinek to również bardzo mało trailu, a sporo chodnika. Dzięki temu cały pit-stop zajmuje nam zaledwie kilka minut i zaraz przed wpół do dziesiątej ruszam w kierunku Szczawna-Zdroju.
WITOSZÓW GÓRNY -> SZCZAWNO-ZDRÓJ: 15 km (53,5 km)
Wyskakuję z Kretobusa, a Ewa ostrzega mnie przed kolejnym odcinkiem. Podczas zeszłorocznej edycji Kreta jeziorko Daisy okazało się być istnym labiryntem Minosa, całe szczęście, że Minotaurów brak. Niemniej prawie każdy tam błądził. Ok, będę uważać. Dziesięć minut później stoję na wprost jeziorka na rozstaju dróg i zastanawiam się w którą stronę dalej. Oznaczeń brak, za to trzy odnogi do wyboru. Prawie jak w teleturnieju Hajzera. Którą bramkę wybrać, żeby nie było zonka? Próbuję w lewo, ale już po chwili wchodzę na zielony szlak, dzięki czemu wiem, że to błędny kierunek. W takim razie do dwóch razy sztuka, sprawdzam prawą odnogę. Gęste krzaki utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie tędy droga.
Przynajmniej wiem, że mój łut szczęścia trzyma się na stabilnym beznadziejnym poziomie. Nie byłbym sobą, gdybym trafił za pierwszym razem. Na szczęście nie było dużo tego dodatkowego kręcenia. Ot kolejne 100 metrów dołożone do ogólnego dystansu. Myślę, że uzbierałem już ponadprogramowy kilometr. Ekstrapoluję to na cały dystans. Pokonałem już maraton. Jeszcze osiem takich i jestem na mecie. Znaczy się, że mój Bieg Kreta będzie miał statystyczne 390 km zamiast regulaminowych 380. Ciekaw jestem, czy pozostali zawodnicy również nadkładają aż tyle drogi, ale o tym przekonam się dopiero na mecie.
Będąc w okolicach Czepca, nadal w ciemnym lesie widzę w oddali zmierzającą w moją stronę czołówkę. Co jest? Newralgiczne jeziorko Daisy już dawno za mną, teraz ścieżka jest prosta jak drogi krajowe przecinające Dolinę Śmierci w Kalifornii, tylko trochę bardziej porośnięta krzakami. Raczej małe szanse, że ktoś wybrał się na wybieg o 22, więc kogo niesie? Maurycy czegoś zapomniał, czy Ania się zgubiła?
Ciemny las, duża odległość od cywilizacji i wystarczająca ilość horrorów obejrzanych, gdy jeszcze miałem czas na takie przyziemne przyjemności jak seans telewizyjny rozbudzają moją wyobraźnię i zaczynają kreślić scenariusze delikatnie zniechęcające mnie do dalszej wędrówki. Kosmitów i halucynacje natychmiastowo wypieram ze swojej świadomości, jeszcze za wcześnie na takie klimaty, ale mało to zboków grasuje w okolicznych parafiach? Nikt normalny raczej nie wybiera się na trening, gdy jest ciemno choć oko wykol, a przy tym tak zimno, że nawet całoroczna stacja polarna Wostok nie powstydziłaby się bieżącego wyniku. Mimo to ktoś ewidentnie wybiega mi na przeciw i nie mam pojęcia jakie ma zamiary. Zdezorientowany sięgam po kije, żeby w razie potrzeby mieć się czym bronić, ponieważ obawiam się, że ucieczka nie wchodzi w grę, jeśli to świeżak, a ja mam w nogach dobrze ponad maraton.
Zwarty i gotowy, z napiętymi wszystkimi mięśniami nieuchronnie zbliżam się do osoby z naprzeciwka. Niepożądane spotkanie wymusza na moich gruczołach apokrynowych nadprogramową produkcję potu. Nagle zaczynam odczuwać nieprzyjemną wilgoć pod pachami i nie jestem w stanie tego powstrzymać. Poziom adrenaliny za chwilę osiągnie swoją granicę i będzie się ona wylewać uszami na zewnątrz. Serce zaczyna bić mi szybciej, źrenice się rozszerzają, a ja pocieszam się, że w razie konieczność walki moje reakcje na atak przeciwnika powinny być na przyzwoitym poziomie ze względu na znaczną ilość wyprodukowanej przed chwilą adrenaliny.
Na kilka metrów przed oczekiwanym kontaktem nieznajomy zatrzymuje się, zasłania ręką światło swojej czołówki, żeby nie razić mnie w oczy i serdecznym głosem pyta czy może chwilę ze mną pobiec. Zaskoczony takim obrotem spraw wpuszczam głośno powietrze z płuc, rozluźniam mięśnie i biorę głęboki wdech. To żadne niebezpieczeństwo. Tak nie może brzmieć seryjny morderca, gwałciciel ani inny dewiant. W takim razie kto to jest do cholery?
Facet, jakby czytał w moich myślach, zaczyna opowiadać swoją historię, jak to przyjechał tutaj specjalnie z Wałbrzycha, żeby wesprzeć zmagania zawodników na Biegu Kreta. Kibic. Ale o tej godzinie? No tak, bo wie, że to samotne odcinki, więc chciał nas trochę podnieść na duchu, a przy okazji zrobić swój trening. Potem następuje największa koncentracja pozytywnych epitetów pod adresem Krecików w jednym zdaniu. A to że zwycięzcy już teraz, że najlepsi, że elita, że jemu to tak daleko do nas, że nie godzien nam nawet butów wiązać. No płynie koleś wartkim strumieniem pod prąd, pomiędzy wystającymi głazami, w czasie sztormu, z jednym wiosłem i doskonale sobie z tym radzi. Chyba jeszcze nikt mi tak nie słodził. Zaczynam się zastanawiać czy nie ma w tym jakiegoś podtekstu, ale wygląda na to, że nie. Facet jest po prostu zagorzałym kibicem, Bieg Kreta w jego mniemaniu to istne Super Bowl biegów górskich, a uczestnicy to odpowiedniki gwiazd telewizyjnych na czerwonym dywanie w Cannes, pomimo braku galowych strojów.
Nieprawdopodobne wsparcie. Gość ma taki słowotok, że nie jestem nawet w stanie mu podziękować za te ciepłe słowa. Na dobrą sprawę to dobrze, bo mogę zachować regularny oddech, choć po chwili staje się jasne, że to tylko pozory. Superlatywy, jakimi mój chwilowy towarzysz opisuje mnie i pozostałych zawodników wywołują serdeczny śmiech na mojej twarzy i zaburzają moją kadencję oraz częstotliwość oddychania. Nie przejmuję się jednak znacznie. Naprawdę dawno mi nikt tak nie poprawił humoru. Próbuję nawet dojść do słowa i wyjaśnić gościowi, że odrobinę zbyt wysoko stawia nas w panteonie superbohaterów, ale on wie swoje i nikt ani nic nie jest w stanie go przekonać, że my tu tylko biegniemy i tak samo mógłby zrobić każdy inny ultras, po odpowiednim przygotowaniu.
Po spędzeniu najmilszego kilometra w moim życiu dobiegamy do Lubiechowa, gdzie kończy się las, a największy fan Biegu Kreta informuje mnie, że wróci teraz w kierunku jeziorka Daisy wspierać pozostałych, ale poczeka tutaj i będzie klaskał dopóki nie zniknę mu z oczu. Z wielkim uśmiechem przybijam mu piątkę, dziękuję serdecznie za wsparcie i oddalam się w kierunki Szawna-Zdroju, a on robi jak powiedział. Drze się ile sił w płucach i klaszcze dodając mi jeszcze szerszych skrzydeł. Nieprawdopodobny koleś. Powinni go wynająć na każdym punkcie kibicowania. Sam robi kapitalną robotę, aż strach pomyśleć jak wyglądałoby wsparcie, gdyby wziąć kilku takich fanatyków do kupy.
Biegnę dalej i myślę, że nic lepszego na trasie już mnie nie spotka, tymczasem zaraz przed wałbrzyską Palmiarnią słyszę za sobą warkot silnika samochodowego. Odbijam na bok, żeby przepuścić auto, które zamiast mnie minąć, zrównuje się ze mną, kierowca odkręca szybę i okazuje się być nim ten sam koleś, który jeszcze kilkadziesiąt minut temu motywował mnie na trasie. Forma zupełnie mu nie spadła i zaczyna mi znowu smarować grubiej niż ja kromkę chleba Nutellą w chwilach największego kryzysu i spadku cukru poniżej poziomu krytycznego.
Słucham o tym, jak to dla niego nieosiągalne jest to co my robimy, że nigdy nie będzie w stanie nam dorównać, staram się wtrącić informację o tym, że przecież każdy z nas kiedyś zaczynał i dla każdego z nas był czas, gdy przebiegnięcie 10 km było największym sukcesem biegowym, ale ten komunikat najwyraźniej nie dociera do uszu mojego rozmówcy. A może dociera, ale zaraz potem wypada drugą stroną, ponieważ wysyp superlatyw pod moim adresem trwa w najlepsze. Nawet pyta czy włączyć mi jakąś muzyczkę, żeby mnie bardziej zmotywować. Muszę tylko wybrać swój ulubiony utwór, a on go znajdzie i odpali.
Niesamowicie mi miło, ale robi mi się też odrobinę głupio. Trochę to niezręczne, że pomimo podziękowań, kiwnięć głową i przytaknięć, gość nadal robi z nas atletów na miarę Usaina Bolta, Michaela Phelpsa, Michaela Jordana i Muhammada Aliego w jednym. Nie wiem co mam dalej mówić, ale jemu to najwyraźniej nie przeszkadza. Peroruje dalej jak poseł Metzen przy swoim pseudogrillu, z tą tylko różnicą, że jego monolog przynajmniej trzyma się kupy i razem stanowi logiczną, aczkolwiek nieprawdopodobną całość, po czym odjeżdża rzucając na odchodne, że widzimy się na punkcie odżywczym.
Potrzebuję chwili, żeby otrząsnąć się po tym kosmicznym spotkaniu, ale nie da się tego zrobić w Szczawnie-Zdroju w nocy. Zaledwie 500 metrów dalej na skrzyżowaniu stoi mała grupka ludzi. Jest ich trójka, w rękach trzymają jakąś flagę, której nie jestem w stanie rozszyfrować w półmroku, natomiast zaczynają wrzawę, gdy tylko znajduję się w zasięgu głosu. Biją brawa, krzyczą i gratulują, a wokół nich biega radośnie wielki pies, z tą tylko różnicą do moich poprzednich spotkań z czworonogami, że ten ma radosny wyraz pyska i ewidentnie ochotę na zabawę. Zapewniony przez jego właścicieli, że psiak nie gryzie, drapię go za uszami i ruszam w dalszą drogę przy akompaniamencie gromkich braw i okrzyków, że z nimi również zobaczę się w Szczawnie-Zdroju i psy też tam będą. Oba, bo jeden z kibiców trzyma na rękach jakiegoś mikropieska typu York i robi to ze względów bezpieczeństwa. Biegaczy, nie pieska.
Co to jest za miejsce to Szczawno-Zdrój? Skąd oni tych ludzi wzięli? Doszły mnie słuchy, że ta uzdrowiskowa miejscowość słynie z wód leczniczych, ale nie miałem pojęcia, że również z najbardziej zagorzałych kibiców biegów górskich na świecie. Słyszałem kiedyś o Zegamie Aizkorri, międzynarodowych zawodach skyrunningu w Hiszpanii, podczas których prawie każdy mieszkający tam Baskijczyk wychodzi na trasę i wspiera zmagających się z nią zawodników, a przed samym szczytem zagęszczenie kibiców jest tak duże, że samym sportowcom momentami ciężko jest przecisnąć się przez szpalery zdzierających sobie gardła i poklepujących ich po plecach kibiców. Szawno-Zdrój być może jeszcze nie jest na tym poziomie, ale słowo daję, jest na dobrej drodze i niewiele mu brakuje do ideału.
Te kilka kilometrów pokonanych ze wsparciem i ciepłymi słowami działa na mnie doskonale. Zupełnie zapomniałem o doskwierających mi mięśniach. Mimo, że to zaledwie początek trasy, ja już zacząłem odczuwać wycisk w nogach. Obawiam się, że może to być spowodowane długimi i płaskimi przelotówkami, na których nogi nie miały zbyt wiele okazji do odpoczynku, za to dużo fragmentów do monotonnego kręcenia na wysokich obrotach. Dodatkowe kilogramy motywacji, które otrzymałem od przypadkowo spotkanych kibiców pozwoliły odciągnąć uwagę od niedogodności i skupić się na dalszym przebieraniu nogami. Jestem niesamowicie zaskoczony tak dużym zainteresowaniem kibiców, pomimo późnej godziny i mimo wszystko kameralnego charakteru imprezy, jaką jest Bieg Kreta. Mam nadzieję, że w dalszych częściach trasy będzie można liczyć na podobne wsparcie, co z pewnością podniesie mnie na duchu.
Kolejne kilka kilometrów błądzę samotnie przez Podzamcze, musząc posiłkować się mapą w telefonie. Niestety ktoś uznał, że pomiędzy blokami nie ma potrzeby oznaczania szlaku turystycznego, bo przecież każdy będzie wiedział, którędy należy podążać. Jakoś ja nie jestem w stanie tego ogarnąć, więc kluczę pomiędzy paczkomatami, Żabkami i pawilonami usługowymi wymieszanymi z blokami mieszkalnymi z telefonem w ręku. Myślałem, że przy jeziorku Daisy miał być labirynt utrudniający znalezienie prawidłowej drogi, ale po pokonaniu Podzamcza stwierdzam, że to jednak tutaj ktoś zainspirował się myślą architektoniczną Dedala.
Kiedy już udaje mi się znaleźć właściwe przejście i mam wrażenie, że Szczawno-Zdrój wyczerpało swój zasób niespodzianek na dziś, jednak gdzieś w okolicach Dolnego Szczawna spotykam po raz trzeci lokalnego mówcę motywacyjnego i specjalistę od rozwoju osobistego w jednym. Gość z Wałbrzycha wita mnie szerokim uśmiechem, nie zapominając o kurtuazji i zasłaniając światło swojej czołówki, żeby przypadkiem nie narazić mnie na najmniejsze nawet niedogodności. Oczywiście ja zapominam o dworskiej etykiecie i świecę mu prosto w gały przy kolejnym spotkaniu, ale on w żadnym stopniu nie daje po sobie poznać dyskomfortu.
Holuje mnie przez pozostałą część Szczawna-Zdroju nadal nawijając przy tym jak przekupa na bazarze, przerywając co chwila tylko po to, żeby wziąć kolejne głębokie wdechy pozwalające mu na dalszy słowotok. Strasznie pozytywny człowiek, szkoda że nie może biec tak ze mną do Sobótki. Idealny kompan biegowy, który ciągle gada, dzięki czemu odciąga moją uwagę od pozostałych bodźców, ale też nie wymaga ode mnie nadmiernej interakcji. W konsekwencji ja nie muszę tracić oddechu na komunikację werbalną. Skinienie głową, czy też gardłowe „yhy” jestem w stanie połączyć z wydechem, więc zupełnie nie zużywam dodatkowej energii. Jest dobrze.
Ponad 6 godzin od rozpoczęcia biegu i 55 kilometrów dalej, docieramy do 4. punktu odżywczego. Piątka z nieznajomym i pragnienie posilenia się zupełnie odbiera mi rozum i gdy już siedzę wygodnie w cieplutkim, rozgrzanym prawie jak sauna parowa Kretobusie, dociera do mnie, że nawet nie zapytałem faceta z Wałbrzycha o imię. Człowieku, jeśli to czytasz, odezwij się do mnie, jestem Twoim dłużnikiem! Tymczasem Daniel i Ewa nie pozwalają mi ubolewać na własnym nietaktem i natychmiast przechodzą do pełnego serwisu.
Kubek ciepłej koli jak zwykle przyjmuje się doskonale i łagodzi dolegliwości po spożytym kilka kilometrów wcześniej żelu energetycznym. Niby wszedł dobrze, ale do tej pory odbija mi się niestrawionym solonym arbuzem. Obyło się bez cofki, jednak trochę mnie to martwi, ponieważ do tej pory nie miałem problemów z tymi żelami. Być może trzeba będzie je odpuścić na rzecz innych przekąsek. Dostaję też kotlety z kurczaka z ziemniaczkami i mizerią oraz herbatę i sok pomidorowy. Konsumując przebieram się w świeżą koszulkę i chustkę na głowie. Dół nadal zostawiam bez zmian.
Wygramolenie się z gaci zajmie mi zbyt dużo czasu, a panujący chłód zapobiega nadmiernemu poceniu tyłka. Nie mam żadnych problemów z otarciami czy też odciskami, czuję się komfortowo, a skoro coś działa dobrze, nie ma potrzeby tego ulepszać, tym bardziej, że jeszcze nie śmierdzi. Wprawdzie własny zacap trochę trudniej wyłapać niż ten pochodzący od osoby trzeciej, ale uważnie spoglądam na miny Ewy i Daniela. Nie wykręcają się z obrzydzeniem, a to najlepszy dowód, że jeszcze nie jest tak źle. Przecież nie jadą na bezdechu całego pit-stopu, tym bardziej że tym razem cała operacja zajmuje nam ponad 10 minut. Co prawda technicznie jest to możliwe, bo rekord świata we wstrzymywanym oddechu i to pod wodą wynosi ponad 24 minuty, ale myślę że w obecnych warunkach mój support nie pretenduje do złamania go i skupia się na zapewnieniu mi odpowiedniego serwisu.
Przyjemne ciepełko w Kretobusie zniechęca mnie do opuszczenia jego wnętrza, a zbliżająca się północ zachęca bardziej do wygodnego umoszczenia się na łóżeczku i przespania nocy zgodnie z zegarem biologicznym. Wzdycham tylko ciężko na swój los i wychodzę w ciemną noc z 20-minutową stratą do Ani oraz 45-minutową stratą do Maurycego, o czym informuje mnie Ewa. Oczywiście są też plusy w postaci około 20-minutowej przewagi nad pozostałymi zawodnikami. Walczymy dalej.
SZCZAWNO-ZDRÓJ -> CZARNY BÓR: 14 km (67,5 km)
Wyjście z Kretobusa na dwór to szok. Zamiast cudownego gorąca otaczającego moje ciało dostaję w prezencie temperaturę w okolicach zera. Szok termiczny jakiego doznaję powoduje szczękościsk i moje przerażenie, że za moment popękają mi wszystkie zęby. Oesssssu, jak zi-zi-zi-zimno. Z trudem przewalczam zaciśniętą żuchwę, ale efekt jest jeszcze gorszy. Teraz dla odmiany brzęczę zębami na tyle głośno, że dzwon Maryja Bogurodzica z bazyliki w Licheniu stanowiący wotum Polaków za 2000 lat chrześcijaństwa zostanie zaraz zdetronizowany na rzecz moich siekaczy, kłów, trzonowców i przedtrzonowców, które już za moment powypadają od niekontrolowanego obijania się o siebie. Pozostanie je tylko pobłogosławić przez proboszcza parafii oraz kustosza sanktuarium w jednym i nówki sztuki dary dziękczynne do powieszenia w dzwonnicy gotowe.
Przerażony kolejny raz perspektywą utraty uzębienia postanawiam działać. Zaczynam energicznie machać ramionami, żeby rozgrzać się mechanicznie. Muszę wyglądać jak ostatnia pokraka, jednak nic sobie z tego nie robię. O północy marne szanse, żeby ktokolwiek podziwiał moją technikę biegu, poza tym najważniejsze to zadbać o poprawnie działającą termoregulację. Chwilę to trwa, ale mniej więcej po kilometrze szczękanie zębów ustaje, a po kolejnych kilku minutach zaczyna mi wracać czucie w palcach. Sytuacja opanowana, można grzać. Tym bardziej, że po długim i płaskim asfaltowym odcinku w końcu wbiegam w las. Nareszcie nogi odrobinę odetchną.
Odetchną powiadasz? Stopy może i tak, ale z pewnością nie uda. Ze zdziwieniem spoglądam w górę stojąc na skrzyżowaniu czarnego szlaku z niebieskim. Tam? Na to wygląda. Bieg Kreta w końcu mi udowadnia, że jestem w górach. Ponad 150 metrów podejścia na zaledwie 400 metrowym odcinku pozwala mi przypomnieć sobie na czym polegają rasowe biegu górskie. Tak jak statki morskie wieki temu kierowały się światłem latarni morskich, tak i ja obieram azymut na krzyż milenijny świecący w ciemności na szczycie Chełmca i rozpoczynam atak szczytowy jak zwykle bez tlenu.
Sapiąc i stękając z wysiłku pracuję mocno kijami, jednak dotarcie na szczyt zajmuje mi kilkadziesiąt minut. Jeszcze przed chwilą telepałem się z zimna, a teraz mam ochotę zrzucić z siebie bluzę po tak intensywnej wspinaczce. Po dotarciu na szczyt, walczę z zadyszką i powoli zmierzam w kierunku wież radiowych mylnie zakładając, że skoro nadal jest pod górę, to musi to być właściwy kierunek. Jakże wielkie jest moje zdziwienie, gdy Garmin informuje mnie, że nie tędy droga. Kolejne 50 metrów w plecy jego mać! Wzruszam ramionami. W zasadzie powinienem się już do tego przyzwyczaić. Z resztą tym razem nie jest tak źle, bo powrót na kurs jest z górki i już po chwili śmigam Drogą Krzyżową Trudu Górniczego w kierunku Borecznej.
Kolejne kilometry niebieskiego szlaku to prawdziwy roller coaster biegów górskich. Po ostrym podejściu na Chełmiec zbiegam stromo 200 metrów w dół do Boguszowa tylko po to, żeby po chwili wdrapać się ponownie prawie taką samą wysokość na Boreczną, na której wykarczowanym szczycie ponownie gubię drogę. Po odnalezieniu szlaku czeka mnie jeszcze jedno bardzo strome zejście do Boguszowa, gdzie następuje przełom mojego biegu.
Daleko przede mną widzę światło czołówki. Co jak co, ale tym razem nie wierzę, że to kibic. Nie o 1 w nocy. Musiałem cisnąć na tyle mocno, że dogoniłem Anię. Albo ona musiała zwolnić. Albo jedno i drugie. Nakręcony przyśpieszam i po kilku minutach zrównuję się z nią na podejściu pod Boraczą. Nie jest stromo, mimo wszystko pomagam sobie kijkami, żeby dać odsapnąć zmęczonym udom, tymczasem Ania wspina się mozolnie w górę na tylko na własnych nogach pokasłując przy tym jak gruźlik w najgorszym stadium swojej choroby zakaźnej. Dziewczyno, jak Ty ciśniesz! I to jeszcze bez kijków! I to jeszcze z astmą?! Dowiaduję się, że kijki Ania ma, ale nie chce jej się wyciągać, a jeśli chodzi o kaszel to jednak nie astma, tylko zapalenie oskrzeli. No to grubo. Nie wnikam czy ostre czy przewlekłe. Nie pytam też o gorączkę, żeby nie nakręcać negatywnej atmosfery, ale przyznaję, że to dosyć odważna decyzja atakować Bieg Kreta w takim stanie.
Próbuję poratować dziewczynę wodą, batonikiem, żelem albo jakimkolwiek innym specyfikiem, który mam przy sobie, ale Ania jest twarda i nieugięta. Niczego jej nie potrzeba. No może poza chwilą odpoczynku, ale tego mi nie przyzna. W moich oczach jej samopoczucie jest bliskie temu jakie miał Rocky Balboa pod koniec czternastej rundy pierwszego pojedynku z Apollo Creedem, z tym że zamiast Apolla naprzeciw Ani stoi Bieg Kreta i kolejne 300 km wyzwania. Ciężko będzie znokautować tego przeciwnika, zostaje tylko walka na czas i na punkty.
Upewniwszy się, że Ania wie co robi i nie potrzebuje zupełnie pomocy, mimo że jest trzecim zawodnikiem mierzącym się z Biegiem Kreta bez supportu, zostawiam ją w tyle i próbuję sforsować Boraczą. Wzniesienie nie jest duże, podejście to zaledwie 100 metrów do góry i nawet nie zauważam kiedy docieram na szczyt. Być może dlatego, że góry zawsze kojarzyły mi się z wyraźnie zaznaczonym uwypukleniem terenu i dostrzegalną z daleka wysokością względną. Oczywiście nie każda z nich musi być na miarę Matterhorna czy też Fudżi, jednak poza samą strukturą geologiczną spodziewałbym się na każdej z nich jako takiego szlaku turystycznego umilającego wędrówkę i zachęcającego rodzaj ludzki do spędzania czasu na tymże.
Tymczasem Boracza zdaje się być zaprzeczeniem wszystkich moich wyobrażeń o górach. To wzniesienie sprawia bardziej wrażenie zwałowiska po prężnie działającej w okolicy kopalni odkrywkowej. Nasyp leżący tu od dziesięcioleci kompletnie zarósł roślinami, ale nie to, że zakwitły tutaj maki i tulipany, albo chociaż jagódki z hortensjami. Nie, nie. Zaczynam podejrzewać, że na tym wzgórzu prowadził swoją działalność jakiś jeżynowy potentat, któremu zabrakło terenów pod uprawę gdzieś bliżej jego gigantycznego zakładu przemysłowego, więc przywłaszczył sobie powierzchnię Boraczy pod własne cele, a że był bardziej pazerny od posłów gdy na horyzoncie pojawia się perspektywa wydymania systemu na kilometrówkę, zaczął siać jeżynę z takim samym zapałem, z jakim turyści szukają wolnego miejsca na plaży we Władysławowie w szczycie sezonu w samo południe.
W efekcie gęste i kolczaste krzaczory jeżyn wiją się po całej Boraczy rozrastając się bardziej wszerz niż w górę, zakrywając tym samym powierzchnię góry. Być może gdzieś głęboko pod tym dzikim ekosystemem istniał kiedyś żółty szlak turystyczny, którym powinienem teraz podążać, ale obawiam się, że nawet najstarsi górale nie pamiętają już takich czasów, kiedy przez Boraczę można było przejść swobodnie bez narażania się na bycie pochłoniętym przez wszechobecną zieleninę. Gdybym wiedział o panujących tu warunkach, wziąłbym ze sobą maczetę na ten odcinek, a tak zostaje mi tylko bluzganie na czepiające się mnie przy każdym kroku kolczaste gałęzie, niestety nawet najbardziej wulgarne obelgi w ich stronę nie przynoszą oczekiwanego efektu. Ich to zwyczajnie nie rusza. Mówi się, że rośliny odbierają bodźce zewnętrzne, jednak najwyraźniej inwektywy i społecznie niepoprawne wyzwiska w ich stronę spływają po nich jak po kaczce.
Nie potrzeba dużo czasu, żeby Garmin pokazał mi zejście z kursu. Jest ciemno, gdzie nie poświecę latarką, widzę tylko zielone gałęzie, nie mam pojęcia w którą stronę iść. Zdezorientowany rozkładam ręce i patrzę na mapę w telefonie. Szlak powinien być gdzieś… tam! Nieudolnie przeskakuję przez sięgające już wysokości ud chaszcze, co chwila zostawiając skrawki materiału na jeżynowych kolcach i zwiększając mój poziom frustracji. Gdy GPS łapie poprawną lokalizację staję w miejscu i dębieję jeszcze bardziej. Z mojej perspektywy nic się nie zmieniło. Stałem pomiędzy krzakami jeżyn poza szlakiem, a teraz stoję między krzakami jeżyn na rzekomym szlaku i nadal nie mam pojęcia co dalej. Pomijam, że nie widzę nigdzie żółtego oznaczenia. Ja nawet nie widzę ścieżki, którą można podążać.
Marnuję kolejne minuty na zrozumienie którędy powinienem iść. Gdybym był bardziej ogarnięty, mógłbym próbować astronawigacji, co być może przyniosłoby jakiekolwiek efekty ze względu na bezchmurne niebo. Patrzę przez chwilę w górę licząc na jakikolwiek znak, ale niestety przed oczami mam tylko ciemność. I pomyśleć, że już w XVIII wieku chłopaki byli w stanie nawigować przez oceany bez satelitek, a ja stoję na jednej z najniższych gór na świecie z zegarkiem z GPS-em i telefonem z dostępem do Internetu, a mimo to nadal nie wiem, gdzie jest mój szlak.
Kilkadziesiąt kolejnych bluzgów rzuconych w kierunku otaczającego mnie bluszczu umila mi czas do momentu, gdy w zasięgu wzroku pojawia się światło czołówki. To kawaleria na białym rumaku nadciąga wyciągnąć mnie z opresji, a konkretnie Ania odrabia swoje straty. Patrzy na mnie z politowaniem, ręką wskazuje kierunek, który ja uznałbym za powrót w stronę Chełmca i zapewnia, że to poprawny szlak, ponieważ była tu jakiś czas temu na rekonesansie trasy. Sam z pewnością nic mądrzejszego nie wymyślę, więc mimo że jestem gotowy łeb pod topór podłożyć zapewniając siebie w duchu, że zaczynamy wracać do Sobótki, podążam za Anią licząc na swoją niekompetencję w zakresie orientacji w terenie. Walka na zboczach Boraczy trwa jeszcze kilka minut, jednak już po chwili zbiegamy do Czarnego Boru, na pobliskim drzewie daje się zauważyć oznaczenie żółtego szlaku, a ja cieszę się w duchu, że z tą głową pod topór to tylko tak w Czesiu, a nie na głos i to jeszcze przy świadkach.
Docieramy wspólnie do Kretobusa, zapraszam Anię do środka, żeby się zagrzała i skorzystała punktu odżywczego, ale ona nie chce tracić czasu, ani rozsiewać wirusów w naszym z pozoru tylko sterylnym gniazdku. Trochę na siłę udaje nam się ją przekonać, żeby poczekała chociaż chwilę, w czasie której Daniel przygotowuje jej tost na drogę, a Ewa częstuje herbatą. Moja jednoosobowa ekipa ratunkowa rusza dalej w trasę, a ja relacjonuję mojemu supportowi jeden z najtrudniejszych odcinków do tej pory.
Podczas przyśpieszonej opowieści zmieniam ciuchy na świeże. Sucha koszulka, bluza i chustka na głowę zapewniają mi odrobinę dodatkowego komfortu. Jest tak cudownie, że przywdziewam również nowe skarpetki. Błądząc po Boraczy kompletnie przemokły mi buty, więc świeży zestaw będzie jak zbawienie dla moich stóp na kolejny odcinek. Spodnie i gacie nadal odpuszczam, bo czas nagli. Podczas przebierania się konsumuję też drugą porcję zupy rybnej z tostami, standardowo już kubek coli i soku pomidorowego oraz garść chipsów solonych dla przełamania smaku. Z lekkim wyrzutem sumienia zostawiam też kije, mając nadzieję, że uda się uniknąć ewentualnej walki wręcz z przypadkowo spotkanymi czworonogami, a zabieram na trasę powerbank, żeby trochę podładować baterie w sprzętach elektronicznych.
CZARNY BÓR -> KAMIENNA GÓRA: 11 km (78,5 km)
Ku mojemu zdziwieniu strata do Maurycego zmalała, co strasznie mnie cieszy i zastanawia czy uda mi się ten trend utrzymać. Okaże się na kolejnym przystanku, tymczasem syty ochoczo ruszam w dalszą cześć trasy. Dużo jem na punktach, apetyt mi dopisuje, ale Bieg Kreta powoli daje się we znaki mojemu żołądkowi. Mniej więcej co 15 kilometrów aplikuję mu porcję obiadową, a następnie wymagam od niego, żeby strawił wszystko w biegu i zrobił miejsce na kolejny posiłek.
Charles Duchemin, inspektor przewodnika Michelin, grany przez Louisa de Funès’a w filmie „Skrzydełko czy nóżka” zostaje rozpoznany przez jednego z managerów hotelowej restauracji podczas swojego objazdu po lokalach gastronomicznych nad Sekwaną. Ów manager pozbawiony w przeszłości przez Duchemina cennych gwiazdek Michelin postanawia się zemścić i udowodnić mistrzowi francuskiej kuchni swój fach kulinarny. Metoda przez niego obrana jest zapewne odrobinę zbyt nachalna, mianowicie pod groźbą rozstrzelania Charles’a, każe mu spróbować wszystkich potraw dostępnych aktualnie w jego przybytku. Biedny kulinarny król z lufą strzelby pod nosem wciska w siebie kolejne potrawy. Ślimaki, ostrygi, cassoulet, bigos, kura w rosole, a na koniec desery, w konsekwencji Duchemin kończy w szpitalu z ostrym bólem brzucha.
Tak właśnie wyobrażam sobie perypetie mojego żołądka, który już teraz otrzymał ode mnie taki miks różności, że chyba sam nie wie za co się najpierw zabierać. Niejednokrotnie zgłasza swój sprzeciw krótszymi i dłuższymi skurczami, dając mi do zrozumienia, że nie przerobimy tego wszystkiego. Część pójdzie na straty, bo asymilacja energii z potraw stałych przebiega wolniej niż tempo w jakim dorzucam do pieca. Na ten moment odpady udaje mi się zutylizować za pomocą sublimacji, zamieniając je gdzieś w jelicie grubym w toksyczne gazy ulatniające się mimowolnie zaraz za mną. Sytuacja jest o tyle poważna, że nawet biegnąc przed siebie czuję w nozdrzach trujący i destrukcyjny aromat niedających się przetrawić posiłków i zastanawiam się jak długo uda mi się pozbywać nadbagażu w ten wygodny i nie wymagający ode mnie przystanku sposób.
Mocna głowa to podstawa każdego ultra, dlatego staram się szukać pozytywów w każdej sytuacji. Wiem, że Ania jest gdzieś blisko, co nakręca mnie do pogoni. Truchtam więc za nią popierdując radośnie przy każdym kroku i trzymając nadal sensowne tempo, żeby tylko nie stać się ofiarą własnej trucizny. Myślę, że bezpośredni kontakt z niewidocznymi gazami grozi wypaleniem gałek ocznych lub przynajmniej poparzeniami trzeciego stopnia na odkrytych fragmentach skóry, dlatego nakręcam sam siebie do nieodpuszczania. Mimo to nie mogę dojść tej dziewczyny. Niesamowita jest. Przed Boraczą wyglądała jakby miała się zaraz stoczyć na samo dno, tymczasem wyrwała do przodu na tyle mocno, że nawet nie widzę jej na horyzoncie. Zastanawiam się z czym Daniel zrobił jej ten tost i chyba poproszę go o to samo na kolejnym punkcie.
Na 75. kilometrze wbiegam na wąską i mocno zarośniętą trawą ścieżkę. Do tej pory podążałem dobrze ubitym klepiskiem, co bardzo mi sprzyjało. Ogólne na całej trasie jest sucho, błoto jeśli w ogóle się pojawia, to łatwo daje się ominąć. Jednak teraz gęsta trawa otula moje buty przy każdym kroku zostawiając na nich nadmiar wilgoci nagromadzonej przez noc. Ta momentalnie przedostaje się przez cieniutką membranę butów biegowych i zapewnia bardzo nieprzyjemne odczucia na stopach. Skarpetki nasiąkają wodą, szybko osiągając maksimum swoich możliwości asymilacyjnych, a ponadprogramowy nadmiar wilgoci zaczyna nieprzyjemnie chlupotać w butach przy każdym kroku. Nienawidzę tego. Nie znoszę mokrych butów. Teraz i tak nie jest źle, bo za jakieś 6 kilometrów będę miał możliwość ich zmiany na suche. Na biegach bez supportu takie odcinki ciągną się w nieskończoność sprzyjając jedynie dodatkowym odciskom na stopach.
Prę przed siebie ubolewając nad zmianą podłoża do momentu gdy po raz kolejny jestem informowany przez Garmina o zejściu z kursu. Zatrzymuję się i z niedowierzaniem patrzę na tarczę zegarka. Rzeczywiście w zasięgu wzroku nie widzę oznaczeń niebieskiego szlaku. Gdzie błędnie skręciłem? Niewiele myśląc rozpoczynam powrót po własnych śladach klnąc na siebie przy każdym kroku. 400 metrów dalej, czy może raczej wcześniej okazuje się, że minąłem rozgałęzienie dróg błędnie obierając lewą odnogę oddzieloną od tej prawej strumyczkiem. Oba szlaki biegły równolegle do siebie, dlatego ani ja, ani mój Garmin nie skumaliśmy, że cokolwiek jest nie tak. Mało tego, gdybym lepiej pilnował trasy, uniknąłbym odcinka w gęstej trawie i oszczędził własne stopy. A tak przez własną głupotę skończyłem z totalnie przemoczonymi butami, ponadprogramowym kilometrem do łącznego dystansu i zwiększeniem dziury do Ani i Maurycego.
Po raz kolejny karcę sam siebie w myślach obiecując sobie zwracanie większej uwagi na kierunek biegu, choć gdzieś w głębi Czesia wiem, że jest to pobożne życzenie i żwawo pokonuję ostatnie 4 kilometry do Kamiennej Góry, gdzie czeka na mnie Ewa z Danielem. W kretobusie dostaję wielką michę rosołu z makaronem, który fantastycznie zagrzewa mnie od środka. Tost być może nie komponuje się najlepiej z bulionem, ale mój support dba o odpowiednią ilość kalorii, a ja nie mogę dyskutować. Całość przyjmuje się dobrze, więc zapijam to jeszcze colą i sokiem pomidorowym. Zmieniam buty na niebieskie i mocno już wysłużone stare Daichi, ponieważ następny odcinek ma być mocno obłocony. Na koniec przywdziewam kolejny zestaw suchych łachów. Ponownie serwis zajmuje nam dobrze ponad 10 minut.
Pierwsze pit-stopy ogarnialiśmy dwa razy szybciej, ale było jasno i relatywnie ciepło. Obecnie z wielką radością korzystam z przytulnego wnętrza naszego Kretobusa, chowając się przed chłodem panującym na zewnątrz i chętnie daję nogom trochę odpocząć w pozycji siedzącej. Wiem, że powinienem się sprężać, ale liczę że organizm podziękuje mi za te wydłużone przystanki w końcowej części wyzwania, dlatego dopiero kilka minut przed wpół do czwartej nad ranem ruszam w dalszy pościg za Anią z 15-minutową stratą.
KAMIENNA GÓRA -> PRZEŁĘCZ OKRAJ: 19 km (97,5 km)
Muszę przyznać, że zabawa w myśliwego nakręca mnie. Pogoń za Anią dodaje mi wigoru i motywuje do żwawszego podążania w kierunku mety. Już raz ją doszedłem, wiem, że jestem w stanie odrobić stratę i odebrać jej drugą lokatę w klasyfikacji generalnej. Niestety skupienie na pościgu ma też swoje minusy, ponieważ zajmuje mi głowę i odsuwa moją uwagę od trzeźwego myślenia. W środku nocy jest już bardzo zimno, co najbardziej odczuwam zaraz po wyjściu z Kretobusa. Dobiegając tutaj chciałem założyć rękawki na kolejny odcinek, żeby zapewnić sobie dodatkową warstwę ogrzewającą, ale oczywiście chęć dopadnięcia Ani była silniejsza.
Przypominam sobie o rękawkach jakieś 200 metrów dalej, gdy ponownie zaczynam szczękać zębami z zimna, ale nie chce mi się wracać. Już wystarczająco nadłożyłem drogi przez własne gapiostwo. Próbuję dodzwonić się do Daniela, może będzie w stanie mnie dogonić i przynieść mi ciuchy, ale brak zasięgu utwierdza mnie w przekonaniu, że jedyne rozwiązanie to rozgrzać się ponownie mechanicznie, więc jeszcze raz przechodzę do agresywnych i energicznych wymachów ramionami, dzięki czemu już po chwili odczuwam wzmożone krążenie krwi i powolne podnoszenie się temperatury ciała.
Zaraz za Kamienną Górą następuje pierwszy kamień milowy mojej podróży. Na wiadukcie nad S3 trójka z przodu na kilometrach pozostałych do mety zamienia się w dwójkę. Zostało 299 km. Dystans nadal równie absurdalny jak początkowe 380 km. Staram się nie myśleć o tym w ten sposób. Setki kilometrów do pokonania wykańczają mnie psychicznie. Dzielę Bieg Kreta na mniejsze dystanse i odliczam czas do spotkania z Danielem i Ewą. To podtrzymuje mnie przy życiu, choć z tyłu głowy czuję tą presję w postaci wyzwania nie dla normalnych ludzi. Podświadomość szepce do mnie bez przerwy. Chłopie, to jeszcze kawał drogi! Na co ty się porwałeś? Ludzie rowerami tyle nie jeżdżą. Daj już spokój, to i tak jest nie do ogarnięcia. Nogi przecież już cię bolą. Już to poprzednie wyzwanie na 240 km to był kosmos, zjeżdżaj do bazy, tam jest ciepło i miło.
Nie odpuszcza, ale ja również nie jestem miękką frytą. Skupiam głowę na złapaniu Ani. Ta myśl dodaje mi otuchy. Zajmuję głowę przeliczaniem 15 minutowej straty na kilometrowe odcinki i próbuję oszacować kiedy uda mi się ją dorwać. Wprawdzie sam co chwila opóźniam ten moment robiąc co jakiś czas krótkie przystanki. Po 11 godzinach staję już na trzynaste siku, co również wchodzi mi na psychikę. Może ja jednak za dużo piję? Może powinienem pić mniej? Z drugiej strony chce mi się. Czuję, że co kilkadziesiąt kroków mam potrzebę zwilżyć usta. Jak to mawiają, Polak nie kaktus, pić musi. Macham ręką sam do siebie biorąc na klatę, że będzie dużo sikania na tej trasie.
Przed 5 rano, po 12 godzinach biegu docieram do rozdroża pod Bobrzakiem. Tutaj umówiliśmy się na opcjonalny punkt odżywczy w wypadku potrzeby. Nie da się tu podjechać autem, więc Ewa albo Daniel mieli w nocy podejść jakieś 500 metrów jeśli będę czegoś potrzebować. Wprawdzie mam już mało wody, a do przełęczy Okraj zostało jeszcze jakieś 10 kilometrów, ale zakładam że dam radę. Mój support też musi mieć możliwość złapania oddechu, więc nie odzywam się i robię swoje. Tym bardziej, że jakieś 500 metrów przede mną zauważam odblask latarki. To musi być Ania!
Dochodzę ją dwa kilometry dalej. Chwilę gawędzimy, widać że dziewczyna przeżywa kryzys, a uporczywy kaszel nie ułatwia jej zadania. Szczerze to patrząc na nią nie mam pojęcia jak ona zamierza pokonać cały Bieg Kreta. Nie mówię tego na głos, myślę że sama wie najlepiej co robi. Próbuję jej wcisnąć cokolwiek z moich zapasów, łącznie z resztką mojej lodowatej już wody, ale Ania nic ode mnie nie chce. Upewniwszy się, że poradzi sobie sama, zostawiam ją w tyle rozmyślając na jej determinacją. Nieprawdopodobnie silna głowa trzyma się mocno na końcu tego filigranowego ciałka. Naprawdę jestem pełen podziwu dla jej woli walki i mam ochotę ją uściskać na powodzenie, ale boję się że prędzej ja rozkleję się ze współczucia niż ona będzie chciała skorzystać z takiego wsparcia.
Kolejne dwa kilometry dalej docieram do drugiego kamienia milowego. Jak będą one wypadać z taką częstotliwością, to za chwilę będzie ich więcej niż moich przystanków na siku na trasie, których naliczyłem już 15. Mimo wszystko staram się zwracać uwagę na takie przełomowe momenty, ponieważ znacznie podnosi mnie to na duchu. 1/4 trasy za mną. 95 kilometrów. Jak to nieprawdopodobnie brzmi! Właśnie pękła prawie setka, a przede mną jeszcze trzy razy tyle. Większość ambitnych ultramaratonów kończy się w okolicach tego dystansu. Można zaparkować, umyć się, odespać i zrelaksować. Na mnie prysznic będzie czekał w sobotę. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo przy nieprzewidzianych trudnościach oczekiwanie przeciągnie się aż do niedzieli. Wzdycham jedynie głęboko, ponieważ nie wiem jak określić to co mnie jeszcze czeka, tak żeby nie było to wulgarne. To będzie solidny wycisk.
Zerkam na wschód i widzę pierwsze promienie słońca rozjaśniające ciemne niebo. Nareszcie. Nie dość, że robi się jasno, to jeszcze na horyzoncie widać przejrzyste niebo. Wygląda na to, że drugi dzień będzie równie łaskawy jak pierwszy. Warunki są o niebo lepsze niż rok temu i zapowiada się, że ten stan utrzyma się jeszcze przez jakiś czas. Choć różnie z tym może być, bo już po chwili zauważam leżący na trawce śnieg. Może się okazać, że wyżej w górach pogoda nie będzie nam sprzyjać. Najwyraźniej zima jeszcze nie odpuściła.
W okolicach setnego kilometra wychodzę ostatecznie z lasu na drogę krajową prowadzącą na przełęcz Okraj. Jest już jasno, jednak światło słoneczne działa na mnie zupełnie odwrotnie niż bym sobie tego życzył. Zaczynam odczuwać pierwsze oznaki znużenia. Czuję, że najchętniej przytuliłbym głowę do poduszki, ale akurat nie mam żadnej pod ręką. Na Biegu Siedem Szczytów ludzie składali się pod drzewkami, żeby się odrobinę zregenerować. Tutaj jest na to zbyt zimno. Albo może ja nie jestem jeszcze tak bardzo zdesperowany. Niemniej będę musiał zorganizować sobie drzemkę. Zastanawiam się tylko czy dam radę przetrwać cały dzień aż do zmroku, co potrwa jeszcze dobre 16 godzin, czy będę musiał się ratować spaniem przy świetle słonecznym.
Czas i kilometry jakoś szybciej lecą na dywagacjach z samym sobą, co też jest ciekawym aspektem ultra. Niby to samotny bieg, ale nudzić się nie da. Podświadomość chętnie włącza się w dyskusję, wprawdzie głównie próbując mnie zniechęcić do kontynuowania wyzwania, jednak na rozmowie milej się wędruje.
Nawet nie zauważam gdy o 6 rano melduję się na Okraju. Daniel przygotowuje jedzenie, a ja narzekam na ból w palcach lewej stopy, więc Ewa postanawia sprawdzić organoleptycznie jak bardzo krytyczna jest sytuacja. Ściągam kompletnie przemoczone skarpetki i odsłaniam ogromny bąbel na wewnętrznej stronie dużego palucha. Patrzę na Ewę, a ona na mnie zadając najważniejsze pytanie tego pit-stopu: przebijamy? Następuję niezręczna cisza, podczas której zastanawiam się jak przeprowadzić tą operację. Sam chyba tego nie ogarnę z moją fobią przed wszelkiej maści zabiegów łącznie z higieną jamy ustnej przy której przecież nigdy nic nie boli, a ja i tak pocę się ze stresu bardziej niż podczas maratonu w upalne lato.
Z drugiej strony nie wiem czy mogę oczekiwać od Ewy, żeby nurkowała teraz do podłogi i robiła mi manicure na moich przepoconych, wilgotnych i brudnych stopach najprawdopodobniej z aromatem mocno odbiegającym od fiołkowego odświeżacza powietrza. Na szczęście to tylko moje rozterki, które ciężko przewalczyć mi w głowie, bo Ewa nie ma z tym najmniejszego problemu. Przyjechała tu, żeby mi pomóc, więc po moim skinieniu głową łapie za igłę i przeprowadza wyjątkowo prosty zabieg, który w moich wyobrażeniach osiąga skalę operacji transplantacji serca na żywym organizmie.
– Czujesz coś? – Pyta Ewa bardziej, żeby mnie uspokoić, bo widzi że zaczynam się telepać ze strachu. Jakoś nie potrafię siedzieć sobie w spokoju, gdy ktoś manewruje przy mnie igłą.
– Nie! – Odpowiadam po żołniersku, a brakuje tylko sufiksu „Frau Oberstleutnant”
– No bo to już obumarłe jest, sama woda leci. – Kontynuuje Ewa łagodnym głosem, jakby próbowała uspokoić rozhisteryzowane dziecko, a ja zastanawiam się w duchu czy to się nie rozniesie na pozostałe części ciała przekształcając mnie w żywego trupa.
– Poczekaj! Puść! Puść! – Zaczynam krzyczeć, na co Ewa patrzy na mnie przerażona, nie wiedząc czy wbiła igłę zbyt głęboko. – Bo zaraz będzie skurcz!
Nie mogę wysiedzieć w niekomfortowo wygiętej pozycji. Zmęczone mięśnie oczekują trochę więcej swobody na szczęście wyprostowanie nogi ratuje mnie przed przeszywającym bólem. Po kilku chwilach wracamy do mojego palca, który zaklejony opatrunkiem przez pielęgniarkę Ewę wydaje się być gotowym do dalszej części wyzwania. Na odchodne wypijam 2 kubki coli z myślą o moich chwilowych problemach żołądkowych, jeden kubek soku pomidorowego i ruszam na podbój drugiej góry Trójkąta Sudeckiego.
Manicure wydłuża nam odrobinę pit-stop, przez co dopiero po ponad 15 minutach jestem gotowy do dalszej drogi. Tym razem pamiętam o rękawkach, ciepłych rękawiczkach i grubej czapce, co powinno mi zapewnić odpowiedni komfort termiczny na Śnieżce.
PRZEŁĘCZ OKRAJ -> ŚNIEŻKA: 7 km (104,5 km)
Czerwony szlak na Śnieżkę spod Okraja to szeroka szutrowa droga. Zaczyna się bardzo niewinnie z niedużym nachyleniem, co sprzyja tempu biegowemu. Momentami jest nawet z górki, więc zaczynam się zastanawiać, czy ktoś tu nie zainstalował jakiegoś dodatkowego czerwonego szlaku, który pomieszałem i zmierzam teraz do Kowar, Karpacza, albo na czeską stronę. Dałbym głowę pod topór, że podążam w dobrą stronę, ale może za dużo tego hazardu z mojej strony. Na Boraczej mogłem się mocno przejechać na tym swoim typowaniu, więc wierzę że to jest jeden z tych niewielu razów, kiedy intuicja mnie nie zawodzi.
Pomiędzy Sową Przełęczą a Jelenką trzeba się trochę bardziej wysilić, ponieważ szlak pnie się mocno do góry, co równocześnie oznacza kompletną zmianę scenerii. Gdzieś znika szeroka szutrowa droga, rosnące przy niej sosny i kępki lekko ośnieżonej trawy. W ich miejsce pojawia się wąski przesmyk pomiędzy bajecznie pokrytą płatkami śniegu bujną kosodrzewiną. Sięga mi ona do pasa tworząc przepiękny biały dywan, spod którego prześwitują pojedyncze zielone igiełki. Brakuje tylko niebieskiego i przejrzystego nieba, które w pewnym momencie zupełnie schowało się za wszechobecnymi chmurami. Niebo wokół jest szare i mroźne, na szczęście widoczność nadal jest całkiem znośna.
Zaraz za Jelenką napotykam Maurycego. Wraca radośnie ze Śnieżki i wygląda jakby dopiero co ruszył na trasę. Patrzę na niego z zazdrością, najwyraźniej zmęczenie jeszcze mu nie doskwiera. Ma nade mną jakieś 6 kilometrów przewagi, ale nie ucieka. To jest właśnie najpiękniejszy element Kreta. Zatrzymujemy się i gawędzimy chwilę jak starzy znajomi. Mauro daje mi wskazówki odnośnie dalszej części wspinaczki, po czym żegnamy się życząc sobie powodzenia. Brakuje tylko przytulaska i buziaczka, ale nie idziemy aż tak daleko. Mimo wszystko strasznie mi się podoba brak chorej rywalizacji. Tak jak wystartowaliśmy jako zgrany zespół, tak samo jest w tym momencie. Szanujemy się i to w zupełności wystarczy. Myślę, że on szczerze życzy mi mocniejszej łydy i chce, żebym bardziej się do niego zbliżył. Jestem przekonany, że gdyby udało mi się zmniejszyć odległość do lidera, poczułby presję i adrenalina pozwoliłaby mu kręcić nogami na jeszcze wyższych obrotach. Obawiam się jednak, że nie będzie mi dane zweryfikować tego w rzeczywistości.
Maurycy wraca na Okraj, a ja kontynuuję wspinaczkę w górę. Im bliżej szczytu, tym bardziej widać aktywność silnych wiatrów na Śnieżce. Zmrożone kryształki lodu odstają poziomo od tyczek, słupków i tablic informacyjnych. Błogosławię Boga wiatru Fūjina, który najwyraźniej dzisiejszego dnia wybrał się na ryby i pozwala mi bez problemów zdobyć najwyższy szczyt Karkonoszy. Powiewy są na tyle łagodne, że nie muszę nawet zakładać kaptura, w zupełności wystarcza mi czapka.
Zaraz przed wpół do siódmej rano docieram do Drogi Jubileuszowej, skąd za radą Maurycego kieruję się wzłuż tyczek na szczyt. Niecałe 100 metrów w górę dłuży się niemiłosiernie. Śniegu nie ma dużo, więc muszę manewrować pomiędzy porozrzucanymi wzdłuż polsko-czeskiej granicy głazami. Rzeczywiście nie ma sensu zakładać raczków, jednak każdy krok muszę stawiać uważnie, żeby nie stracić równowagi. Kamulce porozrzucane są tu jak popadnie, zupełnie jakby niedawno ze szczytu zeszła lawina i mało który z nich leży stabilnie. Uśmiecham się pod nosem, bo jeszcze dwa miesiące temu zbiegałem tą trasą w samym środku zimy. Wówczas wszystko było przykryte grubą warstwą śniegu, a ja nie miałem pojęcia jakie podłoże znajduje się pod nią. Wszechobecny biały puch pozwolił mi wówczas puścić wszelkie hamulce i umożliwił zbieg tą stromizną na pełnych obrotach. Tym razem za żadne skarby nie chciałbym tędy wracać. Tak niestabilne podłoże wymagałoby jeszcze więcej czasu przy zejściu niż na podejściu.
Mozolnie stawiam nogę za nogą przypominając sobie podejście na Chełmiec. To ta sama kategoria nachylenia. Jest na tyle stromo, że miejscami bez kijków i nadmiernego schylania się mógłbym pomagać sobie rękami. Mgła robi się coraz bardziej gęsta zapewniając mi widoczność zaledwie na 4 tyczki do przodu. Jakieś 40 metrów. W konsekwencji nie mam pojęcia jak długo jeszcze będę się wspinać. Jedyne o czym jestem przekonany to fakt, że gdzieś tam przede mną znajduje się szczyt. Już za chwileczkę, już za momencik. Jeszcze tylko kawałeczek. Mam wrażenie jakbym zmierzał do Avalonu, mitycznej krainy zmarłych według mitologii Celtyckiej. Tajemnicza wyspa otoczona gęstą mgłą jest pod nią całkowicie ukryta przed światem zewnętrznym, w zasadzie niemożliwa do odnalezienia przez śmiertelników. Choć jestem przekonany, że na szczyt Śnieżki można dostać się odrobinę łatwiej i dam radę ogarnąć to sam, bez pomocy istot nadprzyrodzonych.
Powtarzam sobie to od tyczki do tyczki sapiąc i dysząc, ale za żadne skarby nie zamierzam się zatrzymywać. Wiem, że jeśli stanę, zwieszę się na kijach i będę łapczywie połykać powietrze mając nadzieję, że pozwoli mi to ruszyć po chwili dalej z kopyta. Niestety nie da się bardziej wciskać wałów samemu sobie. Zbyt dużo tych podjeść zrobiłem na ultramaratonach, żeby wiedzieć, że to nic nie zmienia. Zwalniam, ale nie staję, bo działa to destruktywnie na moje procesy myślowe. Stoję wtedy w miejscu i użalam się nad marnością własnej kondycji, przez co jeszcze bardziej się pogrążam i sprzedaję sobie, że to jest zbyt trudne. Tym razem walczę z tym z całych sił powtarzając sobie, że już za chwilę na horyzoncie pojawi się zarys obserwatorium meteorologicznego. Jednak placówka Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej jakoś dziwnie nie chce się ukazać. Są wprawdzie teorie, że budynek do złudzenia przypominający latający spodek potrafi odlecieć ze Śnieżki w razie potrzeby, ale nie do końca kupuję ten argument.
Płaska ziemia również ma swoich wyznawców, mimo to nadal uważam, że obserwatorium stoi stabilnie dokładnie w tym samym miejscu, w którym mijałem je w lutym podczas Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego. I rzeczywiście, po kilku minutach z mgły wyłania się duży obiekt, który nie może być niczym innym jak tylko szczytem Śnieżki. Uradowany staję na placu, z którego mógłbym odbić od razu w lewo na Drogę Jubileuszową i wrócić do Okraja, ale do cholery nie codziennie bywa się na Śnieżce. Ja jestem tu dopiero drugi raz w życiu i jestem totalnie zauroczony tym miejscem.
Moja poprzednia wizyta odbyła się przy znacznie bardziej sprzyjających warunkach pogodowych, tym razem widoczność ogranicza się zaledwie do kilku metrów, aczkolwiek nadal arktyczna aura tego miejsca działa na mnie jak magnez. Dlatego kieruję swoje kroki w prawo obchodząc cały taras widokowy, zahaczając nawet o kaplicę Świętego Wawrzyńca. Wszystko jest skute lodem, tak jakby życie zamarło tu wieki temu, a drogowskaz na szczycie góry pokryty jest taką warstwą białych kryształów, że nie sposób odszyfrować na nim zapisów. Brakuje jedynie Dzikich Plemion i Białych Wędrowców rodem z Gry o tron, żeby dopełnić iście zimowej aury.
Obfotografowuję Królową Śnieżkę z każdej strony, radując się kolejnym kamieniem milowym. Właśnie zamknąłem pierwszy bok Trójkąta Sudeckiego. Zostały dwa. Żałuje strasznie, że nie jest to trójkąt równoramienny, dzięki czemu byłbym już w 1/3 trasy, jednak już się zdążyłem przyzwyczaić do braku symetryczności w każdym aspekcie życia. Kontempluję jeszcze chwilę, podziwiając zjawiskowość Śnieżki, ponieważ nie mam pojęcia kiedy następnym razem będę mógł postawić na niej swoje stopy, aż w końcu po niecałych 5 minutach ruszam w drogę powrotną na Okraj, tym razem wybierając Drogę Jubileuszową.
ŚNIEŻKA -> PRZEŁĘCZ OKRAJ: 7 km (111,5 km)
Ponownie korzystam z rady Maurycego i na zejście w dół wybieram Drogę Jubileuszową. Nie chcę się połamać na tych kamulcach wzdłuż tyczek. Choć alternatywa wcale nie jest dużo przyjemniejsza. Kocie łby, którymi wyłożone jest zejście wchodzą w dupę głębiej niż Błaszczak i Kamiński swojego czasu prezesowi Kaczyńskiemu. Naprawdę nie wiem jak on to wytrzymywał. Mnie boli. Być może trening czyni mistrza. Albo może wystarczyło założyć asfaltówki z większą amortyzacją, chociaż kaczor to z reguły w pantoflach paradował. Zostaje zacisnąć zęby i jak najdelikatniejszym krokiem kopytkować w dół stoku.
Chwilę przed 8 rano spotykam Anię przeprowadzającą atak szczytowy. Szybka kalkulacja daje mi 3 kilometry przewagi, czyli zdecydowanie mniej niż Mauro nade mną. W tych warunkach to jakieś pół godziny. Zatrzymujemy się na chwilę i aż oczom nie wierzę. Dziewczyna, która jeszcze 15 km temu wyglądała jak siedem nieszczęść i gdyby ktokolwiek mnie zapytał, powiedziałbym że zejdzie z trasy na Okraju, bo zwyczajnie Bieg Kreta przeorał ją i zmieszał z błotem, teraz uśmiecha się serdecznie do mnie, prze przed siebie i ma się doskonale. Daniel ci znowu zrobił tost? Mówi płynnie, kaszel już jej nie przeszkadza, jest zadowolona z życia, choć przyznaje, że miała mega kryzys, ale przystanek w schronisku postawił ją na nogi.
Niesamowita jest ta dziewczyna. Staram się jej odrobinę posmarować, bo podziwiam i darzę wielkim szacunkiem, choć do kolesia, którego spotkałem przed Szczawnem-Zdrojem jest mi bardzo daleko. Z trudem udaje mi się sklecić dwa zdania na krzyż, ale dorzucam do tego piątkę i focię na pamiątkę, więc efekt ostateczny, wprawdzie bez wodotrysków, ale jest całkiem na poziomie. Pozdrawiam ją serdecznie dając jej na odchodne te same rady, które przekazał mi Maurycy.
Widać, że następują właśnie poranne godziny szczytu. Jeszcze kilka minut i poczuję się jak w drodze do roboty komunikacją publiczną w Warszawie, bo chwilę po Ani spotykam Marka Rutkę. Ten pozytywny wariat jeszcze nie zdąża się do mnie zbliżyć a już wyciąga telefon i krzyczy z oddali, że musimy sobie strzelić wspólną fotkę, na co ja nie pozostaję dłużny i również sięgam po aparat. Chwilkę wymieniamy serdeczności, ale robi się późno, więc po powtórzeniu i jemu wskazówek Maurycego ruszam dalej w trasę.
Nie jest mi dane nawet dobrze się rozpędzić, gdy napotykam Staśka kilkadziesiąt metrów dalej. Trochę taki dzień świstaka mi się z tego robi. Nie, na górze nie wieje. Nie, raczków nie potrzeba. Na górę tyczkami, a w dół Drogą Jubileuszową, bo wzdłuż tyczek strasznie dużo kamieni. Powodzenia. Ruszam dalej, ale zaraz robię kolejny przystanek bo nadciąga Jiří. Nie mam pojęcia jak to wszystko powiedzieć po Czesku, ale Jirka tylko macha do mnie serdecznie ręką i mija mnie bez słowa chyba również zdając sobie sprawę, że ciężko się będzie dogadać. Może to i lepiej. Bez tłumacza zajęłoby to zbyt dużo czasu, więc w drogę. Tym bardziej, że o ile zegar mnie tak bardzo nie nagli, to coraz bardziej odczuwam konieczność pozbycia się nadbagażu. Same pierdy nie dają już rady ulżyć strudzonym działaniom żołądka. Konieczny będzie twardy reset w schronisku. Martwi mnie tylko, że mam do niego jeszcze jakieś 6 kilometrów. Wprawdzie z górki, ale czuję presję. Ściskam mocno poślady i lecę sobie ulżyć mijając rozpoczynających swoje podejście Tomka i Marcina.
Pędzę ile sił w nogach, aczkolwiek nie jest to trzecia prędkość kosmiczna. Zmęczone wspinaczką nogi i obolałe od stromych zbiegów kolana upraszają się o wyrozumiałość i odmawiają pracy na pełnych obrotach. Do tego wszystkiego zaczyna padać śnieg i to tak solidnie. Mi leci prosto w gębę, co dla reszty ekipy oznacza, że przynajmniej wspinając się na Śnieżkę będą mieli wiatr w plecy, jednak warunki są dla nich zdecydowanie mniej przyjazne niż te, w których ja odbywałem swój atak szczytowy. W głębi duszy cieszę się, że mam to już za sobą, bo naprawdę kurzy bez litości, a przede mną jeszcze jakieś 3 kilometry do punktu odżywczego.
Oszczędzam nogi do granic możliwości, ale po niecałych 5 minutach głośna kanonada wypuszczająca do atmosfery jeszcze więcej trujących gazów staje się na tyle intensywna, że istnieje poważne ryzyko niedowiezienia ładunku do strefy zrzutu. Oj niedobrze. Bagatelizuję obolałe kolana i zmuszam je do zwiększonego wysiłku. Trzeba mieć priorytety. Na dobrą sprawę to nie priorytet tylko konieczna walka o zachowanie honoru. Zaciskam ten biedny zwieracz zewnętrzny i liczę, że jego opór jest większy niż drzwi Walmarta przy naporze głodnych promocji tłumów podczas czarnego piątku. Wytrzymaj, proszę, wytrzymaj. Wiem, że zwieracz wewnętrzny pragnie tylko i wyłącznie tego, by było mi lżej i w żaden sposób nie jestem w stanie na niego świadomie wpłynąć, więc mknę teraz w dół ile sił w nogach i przy każdym kroku wyobrażam sobie siebie w roli Williama Wallace w filmie Braveheart.
W ekranizacji przygód szkockiego przywódcy podczas bitwy pod Falkirk kawaleria angielska nacierała szarżą na szkocką piechotę. Pojedynczy koń waży prawie pół tony. Dodając do tego uzbrojonego jeźdźca w pełnym rynsztunku i rozpędzając go do kilkudziesięciu kilometrów na godzinę można otrzymać masę krytyczną nie do zatrzymania. Po drugiej stronie pola bitwy stał William Wallace ze swoimi szkockimi kamratami, w rękach trzymali miecze lub topory, a zaledwie co drugi dysponował tarczą. Pomimo nacierającej konnicy przywódca Szkotów z wyciągniętą ręką do góry powtarzał w kółko tylko jedno słowo. Hold! Z każdą sekundą tętent kopyt się wzmagał, a ten ciągle swoje. Hold! W oczach jego towarzyszy widać było przerażenie, bo nie byli pewni, czy plan szefa się powiedzie. Hooold! Kawaleria była już tak blisko, że zaczęli opuszczać w dół lance gotowi do staranowania stojących jak słupy soli Szkotów. Hoooooooooold!
Jakimś cudem udaje mi się utrzymać w ryzach to co nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego, a przynajmniej nie na świeżym powietrzu. Hooooooooold! Przed schroniskiem czeka Ewa, która zauważając mnie już otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale ja tylko wciskam jej moje kije oraz bidony i krzyczę, że muszę do toalety. Hooooooooooold! Ewa wskazuje mi drogę, którą pokonuję w mgnieniu oka. Wpadam do schroniska i zbiegam po schodkach w dół do podziemi zapewniających cywilizowane latryny. Hoooooooooooold! Z trudem zamykam za sobą drzwi, z jeszcze większymi problemami ściągam obcisłe, zapocone gacie i z ogromną ulgą siadam na sedesie.
Na sekundy przez byciem staranowanym przez angielską konnicę, Szkoci schylają się i podnoszą z ziemi kilkumetrowe zaostrzone pale, które oparte na ziemi kierują w stronę szarżujących rumaków ostrym końcem. Te, nie mogąc już wyhamować wpadają w podsterowność i nadziewają się na ogromne kolce padając trupem na całej linii frontu. Trochę to wszystko przekoloryzowane, bo tak rozpędzona masa bez problemu staranowałaby wystające drewniane pale i nawet przebita na wylot wyrządziłaby ogromne szkody w szeregach Szkotów. Niemniej anihilacja Anglików wyglądała bardzo widowiskowo, a to wszystko stało się na ostatnie hasło rzucone przez Williama Wallace’a: Teraaaaaaz! To ta sama komenda, którą wydaję w myślach ja, siadając na sedesie w podziemiach schroniska na przełęczy Okraj.
To było mocne. Musze się na chwilę położyć. Niby lżejszy od dobre kilka kilogramów, a jednak z trudem wspinam się po schodach schroniska z powrotem na górę ciesząc się z tego fantastycznego wynalazku jakim jest toaleta. Umywalka, mydło i bieżąca woda też są super. Zadowolony, z pustym zbiornikiem, już po chwili siadam w Kretobusie i dostaję nowy zestaw do zatankowania. Zupa i pizza skutecznie wypełniają mi cały żołądek. Tam gdzie jest w nim jeszcze odrobina miejsca, wlewam kubek coli i kubek soku pomidorowego, dzięki czemu czuję się jak podczas Wigilii. Spróbowałem wszystkich dostępnych dań i nażarłem się pod korek. Już nic więcej nie zmieszczę. No może serniczek. Bo ku mojemu wielkiemu zdziwieniu mamy w menu właśnie serniczek pistacjowy. Nie mogę się oprzeć i wciskam w siebie niecały kawałek, w międzyczasie zmieniając buty i przebierając mokre od śniegu ciuchy. Taki 15-minutowy serwis pozwala mi poczuć się jak nowonarodzony. Opuszczam Kretobusa, a Daniel z Ewą jak najszybciej przygotowują się do odjazdu, bo śnieg nie odpuszcza, a oni wjechali tu na letnich oponach.
PRZEŁĘCZ OKRAJ -> STARA BIAŁKA: 10 km (121,5 km)
Samopoczucie znacznie mi się poprawiło, znużenie chwilowo odeszło w niepamięć, jedyne co mi doskwiera w tym momencie to kolana, które bardzo dostały w kość na zbiegu ze Śnieżki. Pomimo zmiany butów na asfaltowe z dużą amortyzacją, odczuwam dyskomfort przy każdym kroku, ale liczę, że już za kilka kilometrów sytuacja wróci do normy.
Już po chwili jestem 250 metrów poniżej wysokości schroniska na przełęczy Okraj, a mimo to wokół mnie nadal leży dużo śniegu, gdy wbiegam w lasy przed Paczynem. Ten odcinek zupełnie nie przypada mi do gustu. Biegnę miejscem po wycince drzew, więc leśna droga rozjeżdżona przez ciężkie maszyny jest pełna mazistego błota. Całe szczęście da się je w miarę swobodnie ominąć, jednak trzeba mocno manewrować pomiędzy bagnistymi kałużami, co przekłada się na znacznie spowolnienie tempa.
Kolejny doskonały przykład jak nieprzewidywalne są biegi ultra. Ten odcinek na mapie to 10 km wzdłuż, 500 metrów w dół i to głównie z asfaltową nawierzchnią. Jeżdżąc palcem po mapie przed biegiem uznałem, że będzie to swobodny wybieg, podczas którego będę mógł złapać odrobinę świeżości i nadrobić minuty stracone na wspinaczce na Śnieżkę, tymczasem wysilam mięśnie przy nieregularnych krokach , żeby tylko nie wylądować buciorami w głębokiej kałuży pełnej zimnej i brudnej brei. W konsekwencji zakładany czas na pokonanie odcinka wydłuża się bezlitośnie, a ja nie jestem w stanie nic na to poradzić.
Zastanawia mnie ile razy przejechali się na takich tematach słynni dowódcy. Taki Napoleon leży sobie na leżance w swoim przytulnym high-endowym namiociku, gdzieś pod dzisiejszym obwodem Królewieckim, przygotowując się do bitwy pod Frydlandem, ma zapewnione wszelkie udogodnienia na miarę XIX wieku, popija wino w kryształowego kieliszka zagryzając je świeżo wypieczonym chlebkiem z chrupiącą skórką i jeździ palcem po mapie mamrocząc do siebie pod nosem. O! Tędy pójdzie moja armia. Ruscy pewnie pojawią się tu, tu i tu. Mógłbym ich ścignąć z tej strony, ale przecież nie przegonię moich chłopaków po bagnach. Zrobimy nawrót lewą flanką, weźmiemy ich z zaskoczenia wspomagając się artylerią i rozniesiemy ich w pył. Postawię też dodatkowy oddział grenadierów konnych z tej strony, co uniemożliwi Ruskim kontrolowaną ucieczkę. Zostanie im jedyne ratować się wpław przez Łynę, więc pewnie większość z nich pójdzie na dno zanim dotrą na drugi brzeg.
Albo taki Hannibal. Za jego czasów to nawet ciężko było o sensowną mapę, a mimo to ponad 2 000 lat temu ogarnął jak przejść z 30-tysięczną armią, 15 tysiącami koni i kilkudziesięcioma słoniami przez Pireneje a następnie Alpy. Siedzi sobie w Hiszpanii i rozmyśla. Pireneje to bułka z masłem, polecimy wzdłuż wybrzeża. W Alpach najszybciej byłoby śmignąć przez Monte Calpier, ale tam jest ostre podejście i dużo trawersowania. Słoniom się paznokcie poodgniatają. To jednak lepiej będzie przez Col de la Traversette, bo tam najwyższy punkt trasy osiąga zaledwie 3 000 m n.p.m. Ten bagnisty wodopój po drodze to trochę problem, ale powinniśmy dać radę.
Jak oni to robili? O ile Napoleon mógł jeszcze wysłać zwiadowców, to Hannibal nie był w stanie skorzystać z takich ułatwień. Czegoś ewidentnie brakuje w moich przygotowaniach i to coś jest znane już od wielu setek lat, kiedy GPSy nie śniły się nikomu nawet w najbardziej odjechanych fantazjach. Choć być może to właśnie dlatego jestem korpoludkiem w stolicy a nie przewodnikiem wysokogórskim.
Najprostszym ułatwieniem byłby rekonesans trasy, co z resztą potwierdza większość uczestników Biegu Kreta, którzy przynajmniej najtrudniejsze odcinki trasy przebiegli dla próby długo przed rozpoczęciem wyzwania. W moim przypadku było to dosyć trudne do wykonania. Średnio miałem ochotę gonić 400 km w jedną stronę tylko po to, żeby trochę pobiegać w górach. Teraz muszę płacić za ten błąd i pewnie jeszcze niejednokrotnie będę musiał żałować, że nie zrobiłem jazdy próbnej po Trójkącie Sudeckim, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
O 10:30 moje męczarnie się kończą i docieram do Starej Białki, gdzie ponownie dostaję miskę klopsików z tostami oraz po szklance coli i soku pomidorowego. Na serniczek brakuje już miejsca, więc zmieniam tylko koszulkę na świeżą. Niby kilka prostych rzeczy, ale po raz kolejny przystanek w Kretobusie zajmuje mi 15 minut. Coraz trudniej jest mi wygramolić się z przyjemnego i ciepłego wnętrza. Perspektywa położenia się na chwilę jest bardzo kusząca, z kolei wyjście na kolejne 255 kilometrów nie napawa mnie optymizmem. Na szczęście zarówno Ewa jak i Daniel pilnują również tego, żebym nie zasiedział się za bardzo i delikatnie sugerują mi kiedy jest już czas ruszać w dalszą drogę.
STARA BIAŁKA -> LUBAWKA: 7 km (128,5 km)
Największy problem z tsunami polega na tym, że nie da się go precyzyjnie przewidzieć, nawet jeśli jest wynikiem trzęsienia ziemi, którego siła i epicentrum są znane. Jednak istnieją pewne sygnały ostrzegawcze zbliżającego się tsunami, a zautomatyzowane systemy, takie jak DART (Deep-ocean Assessment and Reporting of Tsunamis) mogą pomóc ostrzegać przed tym katastrofalnym zagrożeniem. Składają się one z dwóch komponentów. Pierwszym jest sieć czujników wykrywających tsunami, a drugi to infrastruktura komunikacyjna do wysyłania alarmów we właściwym czasie, umożliwiająca reakcję na nadchodzące niebezpieczeństwo.
Właśnie taki sygnał ostrzegawczy dociera do mojego mózgu po wykryciu punktu zapalnego mojego wewnętrznego tsunami, informując mnie o tym ogromnym zagrożeniu. Epicentrum zostało wykryte w jelicie grubym. Sensory w tyłku wskazują, że na Okraju nie udało mi się pozbyć wszystkich niestrawionych resztek jedzenia nagromadzonych przez ostatnie 17 godzin biegu i fala kulminacyjna nieuchronnie zmierza do opuszczenia mojego organizmu. Doskonalę zdaję sobie też sprawę z tego, że nie ujdzie ona tą samą drogą, którą do niego trafiła. Dzięki systemowi wczesnego ostrzegania w postaci układu nerwowego mam jeszcze chwilę na reakcję, jednak wiem, że czasu jest zbyt mało, żeby dobiec bezpiecznie do kolejnego punktu odżywczego. Z resztą na niewiele by się to zdało, ponieważ następny pit-stop mamy pod chmurką.
W styczniu miałem przyjemność spędzić z synem tydzień na obozie przygodowym w Tatrach. Jedną z ciekawostek, jakie wtedy poznałem był poradnik jak robić kupę w lesie, co jak się okazuje może być materiałem na pracę doktorską, o ile ktoś chce bardzo wchodzić w szczegóły. Ja aż takich ambicji nie mam, niemniej postanawiam w praktyce wykorzystać nabytą teorię i pozbyć się balastu tak jak należy. Wprawdzie muszę trochę improwizować, ponieważ przydałaby się saperka do wykopania dołka. Jako ultramaratończyk mam przy sobie całkiem sporo ciekawego sprzętu, ale akurat mini łopatka nie jest jego częścią, choć najwyraźniej na biegu klasy Bieg Kreta być może powinna być w wyposażeniu obowiązkowym. Posiłkuję się kijami, rozgrzebując miękką ziemię, a następnie rozkopuję ją butami. Dołek powinien mieć około 15 cm głębokości, ponieważ właśnie tam zaczyna się ściółka pomagająca w szybszym rozkładzie bioodpadów. Miarki też nie mam pod ręką, ale na oko dołek wydaje się w sam raz, choć mogę się mylić, bo rzekomo faceci lubią dodać kilka centymetrów tu i tam.
Gdy stanowisko pracy jest już gotowe, zostaje mi tylko wytrzymać w pozycji na Małysza kilkadziesiąt sekund, co w normalnych warunkach nie byłoby problemem, ale mając prawie 130 km w nogach nie jest to już taką błahostką. Na szczęście całkiem przyzwoicie rozłożyłem do tej pory siły, ze względu na perspektywę jeszcze sporego kawałka drogi przed sobą, więc udaje mi się przetrwać tę próbę wytrzymałościową. Całość wieńczą chusteczki nawilżane biodegradowalne, mające się kompletnie rozłożyć już w 60 dni oraz kieszonkowy płyn do dezynfekcji rąk, bo niestety w lesie wody bieżącej brak, nie wspominając już o mydle. Pozostaje tylko zasypać moje dzieło ziemią i pozwolić ściółce zrobić resztę roboty. Fajrant. Znaczy się mogę z czystym sumieniem biec dalej.
2 kilometry dalej podczepia się do mnie jakiś lokalny biegacz, Krzysztof, a ja raduję się w Czesiu, że gość nie pojawił się odrobinę wcześniej, bo byłoby co najmniej niezręcznie, ale za to typowo w moim stylu. Być może świat nie jest jednak aż tak okrutny i oszczędził mi tej kompromitacji. Biegniemy kawałek razem, a koleś opowiada o swoim treningu oraz o tym, że spotkał też Maurycego, który ma nade mną jakieś 75 minut przewagi.
Naprawdę? Na Okraju był 50 minut przede mną, a ja podczas tych ostatnich kilometrów aż tak bardzo nie próżnowałem. Co za kocur. Chyba muszę się pogodzić z faktem, że jestem zbyt miękką frytką, żeby go dojść. Zostaje mi jedynie walka o utrzymanie drugiej pozycji, co i tak dla mnie jest fenomenalnym wynikiem.
Potwierdzeniem moich obaw jest 131. kilometr trasy, kiedy mijam tabliczkę oznaczającą przekroczenie granic administracyjnych Lubawki o 11:10. Krzysiek zapewnił mnie, że Maurycy był w tym miejscu godzinę i dwadzieścia minut wcześniej, co oznacza, że jego przewaga wzrosła jeszcze bardziej. Słabo. Tym bardziej, że ja już jednak zwalniam. Powraca uczucie znużenia, a przede mną jeszcze 250 kilometrów. Ćwierć tysiąca. Jest naprawdę ciężko. Usiadłbym na chwilę. Odpocząć potrzebuje. Nie wiem jak to skończyć. Brakuje mi świeżości. Strasznie daleko do tej mety.
Trzy kilometry dalej moje marzenie o przystanku ziszcza się w postaci Kretobusa i uśmiechającego się do mnie supportu. Daniel serwuje mi jajecznicę z czosnkiem i cebulką, a Ewa przygotowuje świeży komplet ciuszków. Ja w podzięce wylewam z siebie swoje gorzkie żale marudząc na ilość kilometrów pozostałą do mety, ale oni chyba mnie do końca nie słuchają. Mówią tylko, że nie mogę na to patrzeć w ten sposób, rozumieją, że jest mi trudno, ale muszę już iść. Na pocieszenie dostaje jeszcze dwa kubki coli i jeden soku pomidorowego oraz życzenia powodzenia na kolejnym odcinku. No spoko, z pewnością się przyda.
LUBAWKA -> PRZEŁĘCZ CHEŁMSKA: 11,5 km (140 km)
Nawet Bieg Kreta nie jest w stanie oprzeć się najważniejszej regule działającej we wszechświecie, mianowicie prawu Murphy’ego. Przed Lubawką pogoda postanowiła zaskoczyć nas do granic możliwości rozwiewając chmury i ustawiając słoneczko wysoko na firmamencie. Rzekomo bardzo rzadki widok w tych rejonach w połowie marca zaczął wpływać na odczuwalną temperaturę, więc zostawiłem w Kretobusie rękawki licząc na przyjemny i ciepły dzień. Teraz natomiast ponownie szczękam zębami, ponieważ uporczywy wiatr, który zebrał się dopiero po moim opuszczeniu pit-stopu wychładza mój organizm, a ja z braku sił nie jestem w stanie biec szybciej i się rozgrzać.
Wlokę nogę za nogą powoli opuszczając Lubawkę i tylko co jakiś czas zbieram się w sobie, żeby kawałek podbiec. W obecnym stanie doskonale idzie mi znajdywanie argumentów na krótkie odpoczynki. A to zdjęcie jakieś zrobię, a to stanę na siku, z tego co wyliczyłem to już numer 24, a to jakiś widoczek sobie popodziwiam. Generalnie mam problemy z motywacją, zwłaszcza na płaskich odcinkach. To tutaj dla mnie nic się nie dzieje, a ja żałuję, że nie wziąłem ze sobą słuchawek, mógłbym odpalić sobie audiobooka, albo przynajmniej posłuchać muzyczki motywacyjnej. Mam wrażenie, że te płaskie odcinki trwają wieczność, tymczasem jest to zaledwie 2 kilometry do Rezerwatu Kruczy Kamień, gdzie w końcu monotonia zostaje wyparta przez okoliczne wzniesienia.
Gdy jeżdżę samochodem w dłuższą trasę, znużenie łapie mnie już po chwili, więc z biegiem lat opracowałem zestaw rozbudzających bodźców, które pomagają mi utrzymać koncentrację. Najlepiej działa na mnie szczypanie się w uszy. Kolega mi sprzedał taki patent dawno temu, naprawdę spoko, potwierdzam, działa, ma jednak jeden zasadniczy minus, mianowicie boli. Coś za coś. Inne opcje to gadanie do siebie. Wolę po angielsku, bo wymaga większego skupienia. Próbowałem też po niemiecku, ale wtedy sam siebie nie rozumiem, więc odpada. Lubię również pracować nad swoim talentem wokalnym, ale tylko gdy mam pewność, że jestem na odludziu i nie ma ryzyka narażania postronnych osób na trwały uszczerbek na zdrowiu spowodowany urazem akustycznym. I nie chodzi mi o to, że śpiewam zbyt głośno, a raczej o to, że brak odpowiedniej stylistyki wokalnej może przełożyć się na tak intensywne wibracje błony bębenkowej u osób trzecich, że zwyczajnie nie wytrzyma ona napięcia i pęknie.
Gdy nie jestem w aucie, dostępny wachlarz metod rozbudzenia się jest odrobinę większy. Można na przykład wdrapać się na jakieś wzniesienie i tu właśnie z pomocą przychodzi mi Krucza Skała. Kolejna nieduża górka, jednak szlak na nią wytyczyła wyjątkowo leniwa osoba stawiająca przede wszystkim na zminimalizowanie długości trasy turystycznej. Dzięki temu stoję na żółtym szlaku pnącym się prosto w górę, z możliwie największym nachyleniem, jakie oferuje Rezerwat Kruczy Kamień. Wspinaczka daje mi mocny wycisk i zajmuje prawie 15 minut licząc już z przerwą na 25. siku, ale przynajmniej spędza mi sen z powiek.
Intensywne zaangażowanie całego ciała do osiągnięcia szczytu ładuje tlen w zmęczone mięśnie. Więzadła, powięzi i ścięgna odzyskują na powrót elastyczność, utraconą wcześniej w skutek jednolitych i powtarzalnych powolnych ruchów przy marszu. Komórki nerwowe robią co mogą, żeby wytworzyć jeszcze choć odrobinę tak bardzo potrzebnej mi teraz dopaminy. To wszystko zebrane do kupy pozwala mi choć na chwilę zapomnieć o ogromnym zmęczeniu. Znowu jestem na szlaku. Znowu jestem w górach. No dobra, na jednej górce i to niedużej, ale to działa.
Korzystam z chwilowego przypływu energii i staram się odrobić stracone w Lubawce minuty. Tym bardziej, że nawet otaczająca mnie sceneria dodaje mi wigoru. Długie wieloletnie sosny rosnące na zboczu po mojej prawej pną się do góry jedna obok drugiej, niczym żołnierze stojący na baczność na apelu żołnierskim podczas Święta Wojska Polskiego, a daleko za nimi wzbijają się w górę Czerwone Skały, kolejna formacja skalna Gór Kruczych. Perspektywa dodaje majestatu całemu temu widokowi. Biegnę granią rezerwatu na wysokości zaledwie 700 m n.p.m., ale wąwóz z rzeczką Rabą znajdujący się zaledwie 200 metrów niżej i pnące się do góry wzniesienia za nim potęgują swoje rozmiary sprawiając wrażenie gigantycznych. A może to ja jestem taki malutki?
Całkiem żwawo udaje mi się pokonać pozostały kilkukilometrowy odcinek do Chełmska Śląskiego. Mijam rynek, na którym rozstawiony jest punkt organizatora i zmierzam do Rozdroża pod Strażnicą, gdzie umówiłem się z moim supportem. Zdecydowaliśmy się na spotkanie kawałek dalej tylko po to, żeby kolejny odcinek do Honskégo Sedla skrócić o 2 kilometry. Dzięki temu będę miał ich do pokonania prawie 17 a nie 19.
Mieścina, a właściwie wieś, którą muszę przekroczyć pomaga mi odrobinę w obronie przed monotonią, mimo biegu po płaskim asfalcie. Ślady tkactwa chałupniczego, które prosperowało tutaj przed 400 laty, są widoczne do dziś. Klimatyczne drewniane domy stojące jeden obok drugiego, kiedyś będące standardem, a dziś jedynie marzeniem każdej korporacji, oferowały rzemieślnikom przemysłu włókienniczego część mieszkalną oraz miejsce do wykonywania zawodu w jednym. 100% home office, a jednak 24h/7 w robocie. Ówczesny cesarz Czech musiał jedynie dorzucić do puli benefitów kilka dodatkowych pozycji, żeby pracownicy nie marudzili za bardzo. O owocowych czwartkach nikt wtedy jeszcze nie myślał a karta multisport nie istniała, więc Chełmsko Śląskie dostało dwa jarmarki w roku oraz cotygodniowe targi w gratisie.
Mijając kolejne zespoły domów wyobrażam sobie jak kiedyś musiało wyglądać tutaj życie, ale z zadumy wytrąca mnie doniosły głos. Hej Chłopie! Rozglądam się dookoła i widzę kolesia walczącego wiertarką udarową z fasadą budynku. Facet w ubrany na krótko wyciera pot z czoła, bo najwyraźniej przegrywa ten nierówny pojedynek męcząc się przy swoim fachu bardziej niż ja podczas biegu. Patrzy na mnie wielkimi oczami, zdziwiony że ktoś w ogóle podejmuje się uprawiania takiego dziwnego sportu jak bieganie. Dawaj tutaj do mnie, będziesz miał lepszy trening i to bez biegania!
Aż mam ochotę zatrzymać się i wyjaśnić mu skąd biegnę i jaka jeszcze droga przede mną. W tym momencie to nawet chętnie bym się zamienił, jeśli on gotów jest przejąć ode mnie to łatwiejsze w jego uznaniu zadanie, jednak nie marnuję czasu. Gość i tak raczej się nie zgodzi, poza tym te jego robocze trzewiki zmasakrują mu stopy przez kolejne setki kilometrów, a nawet jeśli jakimś cudem dotrze do mety, to on spije całą śmietankę a mi zostanie napisanie relacji z wiercenia dziur w elewacji budynku. Choćbym nie wiem jak się starał, raczej nie będzie to bardziej porywająca powieść niż Bieg Kreta. Chociaż… A gdyby tak… Nie, no może innym razem. Uśmiecham się tylko do niego i pozdrawiam go serdecznie nie do końca skoordynowanym machnięciem ręki.
Po 13:00 i 20 godzinach biegu docieram wreszcie do Rozdroża pod Strażnicą i oddaję się w ręce mojego supportu. Na obiad wjeżdża makaron z pesto, ale mam wrażenie, że Daniel przygotował na w pół surowe podroby w nieposolonym wywarze. Jakoś tym razem mi nie podchodzi co martwi mnie mocno. Żołądek coraz bardzej daje mi do zrozumienia, że ma pilną potrzebę odsapnięcia, na co ja uparcie nie chcę się zgodzić. Wciskam w siebie choć trochę kluchów, podczas gdy Ewa po raz kolejny przebija mi pęcherz na lewej stopie. Zadziwiające jak szybko do tego przywykłem i widok zbliżającej się igły nie wzbudza we mnie palpitacji serca.
Zostaję w asfaltówkach mimo, że kolejny odcinek to głównie trail. Są one wygodniejsze, mają bardziej miękką cholewkę i zdecydowanie lepszą amortyzację, działającą kojąco na moje obolałe stopy i nogi. Co ciekawe przewaga Maurycego odrobinę spadła. Marne 5 minut, ale biorąc pod uwagę, że ten odcinek sprawił mi dużo trudności zaczynam się zastanawiać czy mistrz również zaczyna opadać z sił. Do sprawdzenia na kolejnym punkcie czy trend się utrzyma. Choć patrząc na to, jak ciężko jest mi ruszyć w dalszą drogę po ponad 20 minutach spędzonych tutaj w Kretobusie, obawiam się, że jeśli nawet cokolwiek odrobię nad Maurycym w trasie, to drugie tyle stracę na pit-stopie.
PRZEŁĘCZ CHEŁMSKA -> HONSKÉ SEDLO: 16,5 km (156,5 km)
Wychodzę na trasę i sprzedaję sobie kolejny kamień milowy. Przede mną jeszcze tylko 240 km. To tyle co Bieg Siedem Szczytów sprzed roku w Lądku, który przeorał mnie dosyć mocno. Uporanie się z tym gigantem zajęło mi 37 godzin. Gdybym mógł to skopiować na Bieg Kreta i jego pozostały dystans, padłby tutaj rekord. Fajnie sobie pomarzyć, ale muszę zejść z tych obłoków, w których sobie beztrosko bujam i przyznać przed sobą, że nie ma opcji utrzymać takiego tempa. Pytanie tylko co uda mi się wykręcić.
Zaledwie po pięciu minutach zawodzą moje wszystkie systemy wczesnego ostrzegania o zbliżającym się zagrożeniu. Czuję, że sytuacja jest krytyczna i muszę natychmiastowo zapewnić sobie możliwość pozbycia się niebezpiecznych odpadów, w przeciwnym razie samoistnie dokonają ewakuacji ze zbyt klaustrofobicznego dla nich jelita grubego. Matko i córko, co robić? Metoda na Williama Wallace’a już zupełnie nie działa. „Hold” to ja sobie mogę robić, trzymając się mocno gałęzi jakiegoś drzewa. Nie dam rady tego przeciągać dłużej. Jeszcze chwila i przejdę do historii jako naśladowca Mikaela Ekvalla, który w 2008 roku podczas półmaratonu w Goteborgu okazał się bardziej wytrzymały niż jego własna dupa, która nie zniosła presji wysokiego tempa i ulżyła sobie gdzieś w połowie trasy upokarzając Szweda po wsze czasy. Mimo wszystko sportowiec nie przejął się niezręczną sytuacją i ukończył bieg na wysokim 28. miejscu stając się przy okazji obiektem drwin całego świata i synonimem powiedzenia „nie daj się, zesraj się”.
Prawdopodobnie jest to najsłynniejszy przypadek nagłego ataku zwieracza wewnętrznego na jego właściciela, ale z pewnością nie jedyny. W samych kronikach sportowych można znaleźć wystarczająco przypadków podobnych problemów, nawet w biegach prestiżem znacznie przewyższających półmaraton w Goteborgu czy nawet Bieg Kreta.
Jedna z najbardziej utytułowanych maratonek w historii lekkiej atletyki, Paula Radcliffe, zadziwiła świat podczas londyńskiego maratonu w 2005, kiedy wypracowała sporą przewagę nad swoimi rywalkami ze startu, ale na horyzoncie pojawił się nieoczekiwany przeciwnik agresywnie pukający do jej tylnych drzwi. Postawiona pod ścianą Brytyjka, nie mając żadnej toalety w zasięgu wzroku, skorzystała z barierek oddzielających rozradowanych kibiców od trasy biegu, używając ich jako podpórki, żeby kucnąć i wyrzucić z siebie zbędny ładunek na oczach całego świata, który akurat w to konkretne niedzielne popołudnie postanowił umilić sobie czas transmisją z maratonu w Londynie. Na szczęście pora nie była jeszcze obiadowa.
Ta druga opcja dużo bardziej za mną przemawia. Być może, gdybym walczył z Maurycym o prowadzenie i byli byśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów od mety, stratega Ekvalla mocniej by mnie przekonała, choć ciężko mi sobie to wyobrazić. Tymczasem podejście Pauli Radcliffe zdaje się mieć sens. Zwłaszcza, że jestem poza miastem, kibiców na trasie aktualnie brak, więc nie muszę zmuszać ludzi do oglądania dantejskich scen i oszczędzę im traumy na resztę życia. Podskakując z nogi na nogę, z nadzieją że to zatrzyma we mnie chcącego uwolnić się demona, wchodzę głębiej w las i próbuję znaleźć dogodne miejsce na załatwienie swojej potrzeby. Niestety jest już za późno. Jeszcze moment i będę musiał wracać do kretobusa po nowe gacie, spodnie i zapewne nawet buty. Trudno. Siła wyższa. Do dzieła.
Z wielką ulgą i radością, że zdążyłem ściągnąć z siebie galoty, usypuję na prędko mały kurhanik, żeby doraźnie zakopać bioodpady osiągające według mnie klasyfikację trującej, radioaktywnej i skażonej substancji, która powinna na zawsze pozostać pod ziemią. Przydałaby się jeszcze masywna stalowo-betonowa powłoka do zabezpieczenia atmosfery przed promieniowaniem jonizującym, ale nie mam przy sobie materiałów ani czasu na zbudowanie takowej. Całość zasypuję jeszcze szyszkami z nadzieją, że to ograniczy choć trochę poziom negatywnego wpływu na środowisko. Mógłbym zmontować jeszcze prowizoryczny krzyżyk i wbić go w szczyt nowopowstałego kopca, podkreślając niedostępność do jego zawartości, ale czas już nagli. Żałuję strasznie, że nie dałem rady wykopać dołka, ale niestety nie byłem w stanie. Na koniec dnia to rozwiązanie jest i tak lepsze, niż zostawienie wszystkiego na wierzchu, więc lżejszy o kolejne kilogramy ruszam w dalszą drogę i przekraczam granicę z Czechami o 13:40.
5 kilometrów dalej odhaczam jeszcze jeden kamień milowy. 40 procent trasy jest za mną. Parskam śmiechem sam do siebie na myśl, że to nawet nie jest połowa. Status przedstawia się raczej dramatycznie. Ręce bolą, nogi bolą, plecy bolą, stopy bolą, ale jak się nad tym zastanowię, to chyba nie bardziej niż jakieś 2 lub 3 godziny temu, więc pocieszam się faktem, że degeneracja nie postępuje. Jeśli w ten sposób się to utrzyma, zostanie mi tylko znalezienie w sobie determinacji do ukończenia biegu, bo wygląda na to, że jestem w stanie wytrzymać ten cały dyskomfort. Jedyne czego potrzebuję to współpraca z żołądkiem.
Liczyłem, że czeska część trasy przywita mnie większą rozmaitością terenu, jednak tutaj również podróżuje się męczącymi przelotówkami, tyle tylko, że zamiast asfaltu i miast dostaję klepisko i pastwiska pełne kóz oraz owiec. Brakuje mi szlaków z prawdziwego zdarzenia. Z nudów przystaję na siku numer 35. Przynajmniej tak mi się wydaje. Przestałem liczyć, bo nie ma to sensu. Przerzucam się na liczenie kup, ponieważ tych jest mniej i łatwiej je porachować na zmęczeniu. Na razie są trzy i mam ogromną nadzieję, że na tym wyniku poprzestaniemy. Nie marzy mi się rekord w tej kategorii, choć czuję, że żołądek nie jest zadowolony i może próbować śrubować ten rezultat dalej. Normalne jedzenie nie za bardzo mi podeszło na poprzednim punkcie, o słodkim zupełnie nie chcę myśleć, a teraz nawet woda mi nie smakuje. Wiem, że Daniel robi co może w naszej plenerowej kuchni, która gdyby to ode mnie zależało, dostałaby z miejsca cztery gwiazdki Michelin, ale mając przed sobą takiego malkontenta jak mój królewski żołądek, naprawdę ciężko jest znaleźć zadowalające rozwiązanie.
Dreptając dalej wzdłuż elektrycznych pastuchów staram się pocieszyć faktem, że tutaj przynajmniej jest więcej zielonego wokół, niż na asfaltowych przelotówkach, a przecież zielone uspokaja. Słyszysz żołądeczku? Uspokój się proszę i daj mi zrobić swoje, to szybciej skończymy ten cały Bieg Kreta i wtedy już będziesz sobie odpoczywać. Umowa? Odpowiada mi głośny efekt przemiany materii, ale nie mam pojęcia czy to była zgoda czy sprzeciw. Dobra, dogadajmy się jakoś. Zróbmy krótką przerwę na złapanie świeżości, a potem lecimy dalej. Na 2 kilometry przed Honskim Sedlem dzwonię do Daniela, żeby mi przygotował posłanie. Spróbuję się zdrzemnąć 15 minut. Potrzebuję tego, bo oczy mi się zamykają podczas biegu. Jestem zbyt znużony. Mam też nadzieję, że dzięki temu brzuszek też cokolwiek się uspokoi.
Przed czwartą wbijam do Kretobusa, po raz pierwszy od startu zmieniam gacie, nie będę się przecież kładł spać na beja, zdejmuję soczewki i wskakuję do śpiworka z nadzieją, że uda mi się zresetować. Niestety zimne powietrze, którego nałykałem się przez ostatnie 21 godzin mocno daje mi się we znaki i zaczynam kasłać bardziej niż Ania, kiedy spotkałem ją przed Boraczą. Co się dzieje? Do tej pory podczas biegu nie miałem najmniejszych objawów chorób układu oddechowego, a leżąc męczę się bardziej niż przy przebieraniu nogami. Mam wrażenie, że podczas mojej teoretycznej drzemki przez większość czasu bardziej kaszlę, niż swobodnie leżę. O wypoczynku mogę zapomnieć. Mimo wszystko chyba pomogło. Możliwość zamknięcia oczu i beztroskiego wegetowania pozwoliła mi lekko stanąć na nogi przy podnoszeniu się z łóżka.
Oczy mam przekrwione i załzawione, zapewne od wysiłku i soczewek, dlatego decyduję się na pokonanie reszty trasy w okularach. Nie lubię tego, zwłaszcza gdy pada, ale nie mam zbyt dużego wyboru. W ten sposób dam odpocząć gałkom ocznym i być może pokonam uczucie suchości w oczodołach. Zakładam świeży komplet ubrań, Ewa przebija jeszcze raz ten sam pęcherz na stopie, a ja zjadam miskę rosołu oraz pizzę. O dziwo zarówno jedno jak i drugie przyjmuje się całkiem nieźle. Być może przystanek lepiej zrobił mojemu żołądkowi niż samemu mnie. Pochłaniam jeszcze kubek koli i zadowolony z pit-stopu ruszam na podbój Gór Stołowych.
HONSKÉ SEDLO -> PASTERKA: 14,5 km (171 km)
Na odchodne Ewa pyta się czy nie chcę wziąć czołówki. Bez przesady, przecież to niecałe 15 km, ale ona ostrzega mnie przed tym technicznym odcinkiem. Początkowo trochę bagatelizuję jej słowa, w końcu do zmroku mam jeszcze przynajmniej 3,5 godziny, ale po chwili zaczynam się zastanawiać czy to dobry pomysł.
Ewa doskonale się uzupełnia z Danielem jako support. On przede wszystkim pełni rolę dyrektora technicznego oraz szefa kuchni, natomiast ona gra główne skrzypce w opiece medycznej, analizach statystycznych i dyktowaniem opisu trasy odcinka przede mną. Jak pilot kierowcy rajdowego w czasach Covidu, nie może być obok, ale zdalnie dostępna jest non stop. Jako lokals zna większość trasy Kreta jak własną kieszeń, co więcej wspierała Marka Szramowiata rok wcześniej, więc ma też mnóstwo doświadczenia praktycznego z biegu kilkudobowego. Do tej pory wszystkie jej wskazówki okazały się słuszne, a ostrzeżenia właściwe. Jestem już dobre kilkaset metrów za Kretobusem, więc trochę za późno na zmianę zdania, ale może trzeba było wziąć czołówkę chociaż do plecaka. Zostaje mi jedynie nie ociągać się i zrobić wszystko, żeby zdążyć do Pasterki przed zmrokiem.
Początek zaczyna się niewinnie. Wypoczęty i najedzony bez problemu truchtam przez pierwsze dwa kilometry i zastanawiam się gdzie ci ludzie mieli problem w zeszłym roku. Jak tak dalej pójdzie to za 1,5 godziny będę jadł kolejną porcję zupki. To pomyślawszy docieram do podejścia pod Hvězdę. Ambitne 100 metrów w górę każde mi zweryfikować moje oczekiwania co do możliwości biegowych tego odcinka. Naiwny jak małe dziecko mam jeszcze nadzieję, że po wdrapaniu się na czerwony szlak będzie można w miarę swobodnie biec przed siebie, jednak rzeczywistość bardzo szybko wyprowadza mnie z błędu.
Teraz już wiem jak się czuli ci królowie i prorocy z kolędy „Wśród nocnej ciszy”, co to wyglądali na Jezusa 4000 lat. Teren parku narodowego Broumovské Stěny to dla mnie prawie tak samo długo wyczekiwana przyrodnicza nagroda po dziesiątkach kilometrów spędzonych na asfaltowych i szutrowych przelotówkach. Na tym szlaku nie można się nudzić. Jest albo w górę albo w dół i to po kamiennych schodkach. Prawdziwa uczta dla oka na miarę pełnowartościowego posiłku w restauracji z trzema gwiazdkami Michelin. Formacje skalne, które potrafią wystawać nawet ponad korony drzew pokazują mi jaki jestem malutki w tym ogromnym ekosystemie. Kamienne ścieżki umilają mi podróż i wręcz zniechęcają do pośpiechu, ale nawet gdybym chciał poruszać się szybciej, nie jestem w stanie. Muszę uważnie patrzeć gdzie stawiam kolejne kroki. Tak jak wcześniej marudziłem, że jest płasko i nudno, tak tutaj nie ma choćby krótkiego odcinka, który mógłbym przebiec, a miejscami muszę się nawet schylać, żeby się zmieścić pomiędzy wąskimi przesmykami skalnymi.
Krajobraz ma w końcu wiele do zaoferowania, a ja nie wiem w którą stronę patrzeć. Staram się nacieszyć oczy na zapas, gęba mi się śmieje przy każdym kroku i zatracam się w wędrówce zupełnie zapominając o czymś takim jak Bieg Kreta. Radość trwa mniej więcej do rozdroża Nad Hájkovou roklí, gdzie zaczyna padać śnieg. Niebiosa sypią na mnie grubymi płatami momentalnie pokrywając białym puchem całą okolicę, ja nawet nie jestem w połowie tego odcinka, a od mojego wyjścia z Kretobusa minęło już 80 minut. Do zachodu słońca zostało jakieś 120. Zaczyna robić się nieciekawie. Szybka kalkulacja daje mi solidne 15 minut na każdy kolejny kilometr, żeby zdążyć do Pasterki za dnia. Aż takim mięczakiem nie jestem, powinienem dać radę, ale dla pewności staram się trzymać na tyle żwawe tempo, na ile pozwalają na to strome kamienne głazy pokryte świeżym śniegiem.
Warunkiem chyżego przemieszczania się jest znajomość prawidłowego kierunku, a już niejednokrotnie udowodniłem sobie, że to akurat nie jest moja najmocniejsza strona. Gdzieś w okolicach Kamiennych Grzybów przeżywam to dziwne uczucie sprawiające wrażenie jakby sytuacja w której się znalazłem już się kiedyś wydarzyła. Déjà vu. Gubię ponownie trasę. Widzę czerwony szlak namalowany na kamieniach kilka kroków za mną, ale przede mną pustka. Żadnych oznaczeń i kilka odnóg do wyboru. Wpatruję się w Garmina, ale nie mogę na niego liczyć. Zupełnie jakby to moja czteroletnia córka rysowała na nim ślad GPS. Niby chęci są, ale czegoś tu brakuje. Nie mam wyjścia, wyciągam telefon i przez pewien czas wyglądam jak gimbaza idąc przed siebie z głową wklejoną w smartfon, zupełnie jakbym zajmował się teraz scrollowaniem fejsa, kiedy w rzeczywistości walczę o dotarcie do celu jeszcze za dnia. Szczerze współczuję wszystkim za mną, którzy będą pokonywać ten odcinek już po zmroku i życzę im z całego serca, żeby do tego wszystkiego mgła nie weszła na szlak.
Stres zaczyna mi się udzielać w jeszcze większym stopniu, ponieważ mimo że mam spory zapas nim zapadną totalne ciemności, to w głębokim lesie, pomiędzy skałami widoczność jest znacznie bardziej ograniczona. Muszę koniecznie odrobinę przyśpieszyć, ale za bardzo nie mam jak, bo od pewnego czasu trasa pnie się systematycznie do góry. Pocieszam się tylko tym, że każdy kilometr zamykam czasem lepszym niż 15 minut, więc o ile się nie zgubię, powinienem zdążyć do Pasterki zanim zajdzie słońce.
O 18:30 docieram pod Krzyż Pański, najwyższy punkt tego odcinka. Ogromny monument sprzed prawie 200 lat w kształcie krzyża, pod którym kiedyś odpoczywali i modlili się podróżujący tędy pielgrzymi. Chętnie wziąłbym z nich przykład, przynajmniej w kwestii odpoczynku, ale trochę czasu mi brakuje. Co więcej, pogoda nadal nie zachęca do piknikowania. Nie mam wyjścia, muszę przeć przed siebie. Najważniejsze, że do Pasterki zostało mi jakieś 3,5 km i to z górki.
Los wydaje się być dla mnie odrobinę bardziej łaskawy, na trasie nie ma już tak dużo kamieni, więc chwilę po 19 docieram pod schronisko w Pasterce i zamieram z przerażenia. Nie ma Kretobusa. Stoję dokładnie w miejscu, w którym się umówiliśmy, nie ma za bardzo się gdzie schować, więc gdzie oni są? Może podjechali pod samo schronisko? To by było bez sensu, bo prowadzi tam jeszcze bardziej nierówna droga niż pod moim domem w Piastowie, mimo że trudno sobie to wyobrazić, więc przejechanie nią naszym busikiem wyładowanym po brzegi niezabezpieczoną garkuchnią przypominałoby spacer po rozżarzonych węglach bosymi stopami z równoczesnym żonglowaniem dziesięcioma jajkami pod groźbą rozstrzelania w przypadku upuszczenia choćby jednego z nich. Raczej nie ma opcji, zresztą schronisko nie jest nawet na naszej trasie, przecież własny support nie będzie mi wbijał noża w plecy. Chyba że potrzebowali coś dokupić?
Podchodzę dosłownie kilka metrów w kierunku odległego budynku, ale stąd wyraźnie widać świecący pustką parking. Matko i córko, a jeśli Kretobus padł trupem? Mógł się przecież rozkraczyć gdzieś na tych czeskich pipidówach, w końcu taka wyprawa dla niego to też nie lada wyzwanie. Przerażony czuję jak momentalnie robi mi się ciepło, a strużki potu zaczynają drażniąco spływać po plecach w kierunku tyłka. Wyciągam telefon i próbuję złapać się z Danielem, ale totalny brak zasięgu w Pasterce uniemożliwia mi jakikolwiek kontakt ze światem zewnętrznym. No to klops. Przecież niemożliwe, że jeszcze jadą, w końcu rozstaliśmy się ponad 2,5 godziny temu. Nie mam zbyt wielu opcji. Mogę zakotwiczyć w Pasterce i czekać na zbawienie, które raczej nie nadejdzie, a przynajmniej nie dziś, albo ruszać przed siebie do Karłowa, gdzie być może uda mi się złapać satelitki i zdzwonić z supportem.
Kilka kroków dalej widzę nadjeżdżające z naprzeciwka auto. W desperacji zatrzymuję je i pytam siedzące w środku dziewczyny, czy nie widziały może niebieskiego busika gdzieś wyżej.
– Chodzi o taki autobus? – Pytają zdezorientowane pasażerki.
– Tak, taki mały autobusik, ale niebieski. – Odpowiadam pełen nadziei.
– No to mijałyśmy na parkingu, ale on tam jest zaparkowany, nie jedzie.
– O to chodzi! Ale niebieski? – Pytam jeszcze raz dla pewności.
– Tak, tak, niebieski autobus.
Nie rozumiem dlaczego na Kretobusa mówią autobus. Przecież on nie jest taki duży. Może to jakaś lokalna gwara, nieważne. Jestem uratowany! Aż dostaję skrzydeł i podbiegam kawałek asfaltową drogą w kierunku hotelu Szczelinka. Już nie mogę się doczekać aż zobaczę Daniela i Ewę. Czuję się jakbym wracał do domu z dalekiej podróży, a każdy krok zbliżał mnie do upragnionego spotkania. Gdy zza fasady budynku zaczyna wyłaniać się parking nogi się pode mną uginają i czuję jakby rozjechał mnie pociąg. Litościwe jeszcze kilka chwil temu życie daje mi w solidnie mordę. Na samym środku placu stoi autobus. Niebieski. Ale nie Kretobus. Ogromny niebieski autobus międzymiastowy, który dla mnie jest tak samo użyteczny jak Krzyż Pański, który minąłem kilka kilometrów wcześniej. Psia dupa. Gdzie oni są?
Sapię ze zmęczenia i ze zwieszoną głową oraz łzami w oczach robię kolejne kilka kroków, po których zza niebieskiego autobusu wyłania się zaparkowany Kretobus. No nie wierzę! Zbawienie! Brakuje tylko trębaczy wychylających się ze Szczelinki odgrywających uroczyste fanfary i jakiegoś błazna wyskakującego zza winkla z okrzykiem „Ta-daaaam!”. Czerwony dywan rozwinięty przez pół parkingu i drinka z parasolką na wejściu do busa możemy odpuścić.
– Jak tam? – Pyta uśmiechnięty Daniel chwilę po moim wejściu do Kretobusa.
– Daj spokój. – Odpowiadam zdyszany. – To był tak trudny odcinek…
– Mówiłam ci, że to będzie technicznie ciężkie. – Wtrąca się Ewa.
– W nagrodę za Twoje trudy, proszę, nagroda. – Daniel podaje mi pszenicznego Miłosława i zabiera ode mnie sprzęty do podładowania.
Po kolei ściągam z siebie przemoczone warstwy ubrań pochłaniając miskę zupy rybnej z tostami z samym masłem. Coś mi się wydaje, że Ania dostała bardziej wypasione, ale nie dyskutuję. Bilans kaloryczny musi się zgadzać. W międzyczasie Ewa zabiera się za manicure na stopach i tłumaczy, że musieli stanąć tutaj bo na dole brakowało miejsca do nawrotki. Duży paluch ma się dobrze, ale pojawiły się nowe dziary wojenne na mniejszych kikutach. Moja prywatna służba medyczna stara się obejść ze mną delikatnie, jednak ma tak lodowate ręce, że dostaję drgawek przy każdym dotyku. Istna Anna z Krainy Lodu. Nie mam wyjścia. Muszę wytrzymać, bo nowy odcisk mam u nasady paznokcia, więc jeśli się tym nie zajmiemy teraz, raczej nie dowiozę go ze sobą z powrotem do Sobótki. W sensie paznokcia, bo na sam odcisk z pewnością mogę liczyć.
– Strasznie mi się nie chce – Rzucam zmęczony w świeżym zestawie ciuszków.
– Dobra tam, jeszcze trochę tylko i noc, i dzień i jeszcze noc i już. – Ewa próbuje mnie podnieść na duchu, ale akurat ten argument nie do końca do mnie trafia. – Jakoś dasz radę, ja w ciebie wierzę.
PASTERKA -> BATORÓW: 16 km (187 km)
Ledwo ruszam i od razu zaliczam wtopę. Zamiast pod leśniczówką w Pasterce odbić w lewo, lecę dalej żółtym szlakiem na wprost. Bezlitosne życie wdeptuje mnie mocno swoimi obcasami w ziemię nie dając mi znać Garminem o utracie kursu, ponieważ oba szlaki ponownie przez chwilę idę równolegle do siebie. Mówią, że człowiek uczy się na błędach. A niektórzy tacy ludzie jeszcze do tego obiecują sobie przykładać większą uwagę do oznaczeń szlaku. Szkoda, że ja się do nich nie zaliczam, a incydent przed Kamienną Górą mnie niczego nie nauczył.
Dopiero 200 metrów dalej, gdy asfaltowa droga wije się w górę na parking pod Szczelińcem Wielkim, Garmin orientuje się, że coś jest nie tak. Sfrustrowany próbuje znaleźć sposób na przekroczenie strumyka oddzielającego mnie od zielonego szlaku, ale bez sandałów mesjasza nie da rady tego zrobić suchą stopą. Rzucam pod nosem wulgarną wiązankę pod własnym adresem i wracam do odpowiedniego skrętu.
Kolejne kilometry pozwalają mi odkryć w sobie nowe nadprzyrodzone talenty. Między innymi udaje mi się stanąć na krawędź niedużego kamienia w biegu, który pod wpływem silnego nacisku podbijany jest delikatnie do góry, rotując przy tym wokół własnej osi niczym moneta rzucona przez sędziego przed rozpoczęciem meczu. Ja oczywiście tego nie zauważam, ani nawet nie czuję, więc radośnie przekładam drugą nogę do przodu, która z całej siły kopie lewitujący głazik zapewniając mi wyjątkowo niekomfortowe doznania w palcach tej drugiej stopy, nasuwające mi na myśl mocno niecenzuralne określenia podłoża, którym aktualnie się poruszam. Nie muszę dodawać, że najczęściej nie jest to prawa w pełni zdrowa stopa, tylko ta lewa, na której kończą mi się powoli palce na nowe odciski, a jeden z paznokci wygląda tak jakby miał odpaść samoczynnie i nie potrzebuje do tego żadnej dodatkowej pomocy.
Potrafię też zrobić analogiczną sztuczkę z patykiem. W takiej sytuacji udaje mi się po ciemku znaleźć relatywnie prostą gałązkę, leżącą równolegle do trasy mojego biegu. Staję piętą na jej najbardziej wysuniętym w kierunku mety krańcu, przez co jej tył podnosi się wyraźnie do góry, skręcając delikatnie do wewnątrz. Gdy przenoszę tylną nogę do przodu, nieumiejętnie próbuję zrobić sobie ze stopy szaszłyka wystającym patykiem, przy okazji siejąc spustoszenie w paznokciach kończyn dolnych i zapewniając Ewie zajęcie na najbliższym pit-stopie.
Gdybym chciał intencjonalnie powtórzyć którąś z tych magicznych sztuczek, musiałbym zrobić kilkadziesiąt tysięcy podejść i jestem przekonany, że ani razu nie udałoby mi się osiągnąć oczekiwanego rezultatu. Tymczasem tutaj zrobiłem to nie raz, nie dwa razy, ale kilkukrotnie i gdyby nie buty stanowiące jakiekolwiek zabezpieczenie dla moich biednych stópek, już dawno zrobiłbym sobie z palców to co robią ze sobą dzikie zwierzęta na sawannie, gdy walczą o przywództwo w stadzie.
Istnieje pewna grupa rdzennych mieszkańców Ameryki, znana szerzej pod nazwą Rarámuri lub Tarahumara, która słynie z kultywowania biegów długodystansowych. Dla tego ludu z północnego Meksyku zawody typu Bieg Kreta to zaledwie rozgrzewka. Rozwinęli oni w sobie tradycję pokonywania dystansów, które normalnym ludziom nie mieszczą się głowach, jednak nie tylko to jest unikalne dla tych genetycznie uwarunkowanych atletów. Ci ludzie ładują kosmiczne odległości w prostych sandałach składających się z podeszwy z rzemieniem utrzymującym cieniutką platformę przy stopie, zapewniających jedynie minimalną ochronę przed ewentualnymi kamyczkami, patyczkami, żmijami i całym innym szeregiem nieprzyjemności, z którymi zmagają się nogi biegacza podczas wysiłku.
Chciałbym poznać ich sekret i zrozumieć jak oni biegają nie raniąc sobie przy tym stóp. A może nie ma na to żadnego patentu? Może oni również posiadają supermoce zbliżone do moich, z tą tylko różnicą, że nie przejmują się tym zupełnie i nie mazgają zahaczając o pierwszy lepszy patyczek lub kamyczek? Może za duży ze mnie delikates? Być może, jednak z każdym kolejnym ultra utwierdzam się w przekonaniu, że bieganie minimalistycznie nie jest dla mnie. Bezpieczeństwo ważna rzecz, dlatego ja stawiam na ochronę paluszków tam gdzie jest to możliwe i nigdy nie dam się namówić na bieganie w sandałach. Tym bardziej bez.
Za Lisią Przełęczą ilość błota na trasie ulega znacznemu zwiększeniu. Kamieni jest mniej, a manewrowanie pomiędzy bagnistymi kałużami wymaga ode mnie sporo koncentracji, dzięki czemu zupełnie zapominam o znużeniu. Co więcej, Park Narodowy Gór Stołowych wyszedł naprzeciw osobom takim jak ja, lubiącym pokonywać szlaki suchą stopą i zbudował kilka dłuższych drewnianych kładek, z których chętnie korzystam. Radośnie kopytkuję przed siebie aż do Ścieżki Edukacyjnej Niknąca Łąka. 400-metrowy pomost ciągnący się przez torfowiska jest dla mnie nie tylko ułatwieniem, ale też kolejnym ważnym kamieniem milowym. Tym razem dwójka z przodu zamienia się w jedynkę. Do mety pozostało 199 km. Na koncie mam ich 188, ale to tylko dlatego, że zbyt dużo razy się zgubiłem, a Garmin nie potrafi zrozumieć przystanków i nabija mi puste kilometry podczas posiadówek w Kretobusie. W rzeczywistości pokonałem zaledwie 180 km. Nawet nie jestem w połowie trasy. Matko, ale rzeźnia.
Kilka kilometrów dalej przekraczam granice administracyjne Szczytnej, co w pierwszej chwili wzbudza we mnie spore obawy, jakobym ponownie pomylił kierunki i znalazł się jakieś 3 km za daleko na południe. Jednak nawet mój upośledzony Garmin nie jest aż takim pustym dzbanem, żeby dać mi zboczyć z kursu do tego stopnia. Dopiero w domu dowiem się, że to zmyłka dla niewtajemniczonych. Szczytna jako miasto znajduje się dobre 4 km na południe stąd, ale Batorówek jako indywidualna miejscowość fizycznie nie istnieje. Dawna oddzielna osada została wchłonięta przez Szczytną i stanowi dzisiaj zaledwie jej dzielnicę. Jak dla mnie bez różnicy, ważne, na żeby Górska Baza Noclegowa stała w umówionym miejscu, bo to tam znajduje się kolejny przystanek.
Chwile po 22 przechodzę przez próg noclegowni i w pierwszej kolejności udaję się skorzystać z toalety z prawdziwego zdarzenia. Nieprawdopodobne jak po 30 godzinach w biegu takie banalne rzeczy jak sedes i spłuczka mogą ucieszyć człowieka. Wskazówka na liczniku kup przeskakuje z 3 na 4, a ja wracam do mojego supportu omówić dalszy plan gry. Wstępnie umawialiśmy się, że Batorów pomijamy ze względu na hałas, a ja spróbuję się zdrzemnąć na kolejnym punkcie w Pokrzywnie, ale Daniel naciska, żebym przespał się tutaj.
Przede wszystkim Maurycy nadal śpi, więc dobrze byłoby również złapać odrobinę świeżości, a nie żyłować się do granic możliwości, zwłaszcza że jest na tyle wystarczająco wolnych pokoi, że każdy uczestnik biegu może dostać apartament dla siebie. Jest jeszcze jeden argument, którego Daniel nie powie na głos, żeby nie robić mi problemu, a ja jestem zbyt zmęczony, żeby go dostrzec, natomiast zrozumiem to dopiero po zakończeniu tego całego przedsięwzięcia, mianowicie na dworze jest sakramencko zimno. Szron na szybach każe zakładać temperaturę odczuwalną sporo poniżej zera, a moja ewentualna drzemka w Pokrzywnie będzie wymagać od Ewy i Daniela waflowania przez półtorej godziny na mrozie niczym Nocna Straż na Murze oddzielającym Siedem Królestw od niezbadanej północy w Grze o tron. Z czasem przyznaję, że to mało radosna perspektywa, jednak gdy przystaję na naciski Daniela, jestem zbyt zmęczony, żeby to zrozumieć.
Chciałem podjeść do tematu książkowo i położyć się na 15 minut, żeby zoptymalizować procesy regeneracyjne i wstać jeszcze przed zapadnięciem w głęboki sen, ale mój przyjaciel ponownie naciska, żeby wydłużyć drzemkę, bo możemy tu skorzystać z ciepłego i suchego łóżka oraz oddzielnego i ciemnego pokoju, w którym nikt nam nie będzie przeszkadzał. Nie mam siły się kłócić. Ok. 90 minut. Jedna faza głębokiego snu. Obudź mnie za półtorej godziny. Ponownie biorę ruski prysznic, czyli zmieniam gacie na świeże i zakładam suchą koszulkę, a kąpiel odpuszczam, uznając że nie ma to sensu. W tych warunkach zajmie mi zbyt dużo czasu, a po wyjściu na dwór i tak po chwili będę spocony i śmierdzący. Zawijam się w kokon i próbuję odlecieć z głową przytuloną do przygotowanej przez mój support podusi.
Czekam na utratę świadomości, uspokojenie oddechu oraz tętna, ale nawrót ataku kaszlu nie pozwala mi zasnąć. Męczę się kręcąc się z boku na bok bluzgając na wszystko co przyjdzie mi do głowy z nadzieją, że odreagowanie pozwoli mi w końcu oddać się w objęcia Morfeusza. Niestety nic takiego się nie dzieje i mam wrażenie, że ten przystanek na drzemkę to jeszcze większe tortury niż dalsza wędrówka po ciemku przez góry. Próbuję nawet liczyć owce, ale proste zadania arytmetyczne sprawiają mi wyjątkowe problemy i gubię się już przy dwudziestym skoku. Nic z tego nie będzie. A może…
– Daniel… Daniel… – Słyszę głos mojego przyjaciela i z trudem otwieram oczy. – Słuchaj, Maurycy nadal śpi, więc może i ty jeszcze poleżysz?
– Yhy… – Długo nie trzeba mnie namawiać. – Obudź mnie za 90 minut.
Walka z jawą trwa w najlepsze. Mam wrażenie, że nie jestem w stanie zmrużyć oka, ale przynajmniej ataki kaszlu odrobinę ustąpiły. Jest mi ciepło, jest ciemno, jestem zmęczony, jest przyjemnie, na ile oczywiście można nazwać przyjemnym stan do którego się doprowadziłem. Generalnie spełniłem wszystkie kryteria wymagane do efektywnego przeprowadzenia procedury zasypiania, ale gdzieś coś nie styka i zwyczajnie nie jestem w stanie utracić świadomości. Nic nie pomaga. Nie wiem co mogę jeszcze zrobić. Zaczynam się irytować i przeszkadza mi coraz więcej rzeczy.
Po chwili dla odmiany jest mi zbyt gorąco. Wystawiam stopy poza śpiwór, ale nie pomaga, bo dla odmiany robi mi się zimno. Chowam jedną. Brak symetryczności mnie denerwuje. Chowam drugą. Znowu zbyt ciepło. Wystawiam poza przykrycie same palce. O! teraz jest dobrze. Jeszcze tylko musze odkryć łokieć. Nie cały! Do połowy tylko. I przykryć bardziej szyję. Centymetr od brody. Centymetr, a nie cal! O! tak jest w sam raz. No to co? Śpimy czy nie? A wiesz, że jest taka funkcja w Excelu o nazwie „Power”, która wyciąga dowolną potęgę z danej w referencji liczby? I że tą funkcję można zastąpić znakiem „^” i wynik będzie ten sam? Serio?!?! Możemy już iść spać?
– Daniel… Daniel… – Ponownie słyszę głos mojego przyjaciela. – Maurycy się zbiera, minęło 1,5 godziny, wstajesz?
– Yhy… – Tym razem również długo nie trzeba mnie namawiać. – Walka!
Dostaję zestaw świeżych ciuchów, marudzę że tak naprawdę to chyba w ogóle nie spałem, ale Ewa wyprowadza mnie z błędu tłumacząc, że z pewnością trochę drzemałem, dało się poznać po chrapaniu. Nie kłócę się. Przechodzimy do kuchni, gdzie dostaję miskę przepysznej zupy dyniowej i 3 kromki świeżo wypieczonej chałki. Lider wyścigu zbiera się właśnie do wyjścia życząc mi powodzenia w pościgu, a ja jemu w ucieczce, po czym siadam do posiłku. Aromatyczna dyniówka tak mi cudownie wchodzi, że nie mogę się powstrzymać przed dolewką. Na koniec udaję się jeszcze raz do toalety kompletnie wyzerować lekko już zapchany zbiorniczek, bo kolejny cywilizowany pit-stop będzie dopiero w Gierłatowie za 80 km.
Gotowy do wyjścia widzę jak Marek i Stasiek również szykują się do opuszczenia lokalu. Jest też Ania, która wygląda naprawdę dobrze i jak zwykle uśmiecha się do wszystkich od ucha do ucha emanując radością w każdą stronę, a Jiří, największy twardziel z naszej paczki nie był w stanie zasnąć i opuścił przybytek kilka minut przed Maurycym. Można powiedzieć, że wracamy do punktu wyjścia, bo różnice czasowe pomiędzy nami zdecydowanie topnieją, gdy ruszam w ciemną noc o 1:30 nad ranem.
BATORÓW -> POKRZYWNO: 12 km (199 km)
Spędziwszy ponad 3 godziny w cieplutkim schronisku muszę się teraz zmierzyć z szokiem termicznym. Zimne powietrze drażni moje płuca zupełnie jakby było wbijającym się w nie lodowym nożem. Zmrożony wiatr przenika wszystkie moje warstwy odzieży, a przecież przed wyjściem wyciągnąłem najcięższy oręż, jakim dysponuję. Mam na sobie koszulkę, rękawki, bluzę i grubą kurtkę, którą zakładam tylko gdy temperatura spadnie poniżej -10 stopni. Do tego termiczne rękawiczki, Buff oraz czapkę na głowie. Cały komplet to i tak za mało na moje zmęczone ciało. Telepie mną do tego stopnia, że gdy chcę zaaplikować sobie kolejnego saltsticka, nie jestem w stanie otworzyć pudełeczka z pigułkami. Ręce mam skostniałe i sparaliżowane, przez co z trudem jestem w stanie objąć nimi rękojeści kijów.
Mam wrażenie, że za chwilę skończę jak T-1000, który w drugiej części Terminatora oblany ciekłym azotem z kroku na krok powoli zaczyna przymarzać do podłoża, aż w końcu nieruchomieje na zawsze. Choć chyba aż tak dramatyczny los mi nie grozi, bo delirka w jaką właśnie wpadam nie pozwoli mojemu ciału znieruchomieć.
Z trudem przekraczam Czerwoną Wodę przy każdym kroku modląc się w duchu, żeby przypadkiem nie wylądować butem w nurcie strumyka, ale skoro udało mi się to w obecnym stanie, uznaję ten zielony szlak za najłatwiejszy na świecie, w sam raz dla ciężarnych i matek z dziećmi w wózkach. Stanąwszy na stabilnym drugim brzegu zmuszam wszystkie swoje niedomagające mięśnie do wzmożonego wysiłku. Muszę zacząć biec, żeby się rozgrzać, w przeciwnym razie sczeznę tu na wieczność.
Dobry kilometr zajmuje mi przywrócenie krążenia i odzyskanie czucia w dłoniach na tyle, żeby móc świadomie i stabilnie zaciskać kije. Gruz w nogach również zaczyna pękać i chyba nie wyglądam już jak szczudlarz rozśmieszający publiczność podczas przerwy w meczu Klasy Okręgowej Małopolska Zachód pomiędzy Pcimianką Pcim a Węgrzcanką Węgrzce Wielkie. Luksus w postaci zginających się kolan pozwala mi przyśpieszyć jeszcze bardziej. Do tego wszystkiego zaczynam wymachiwać rękami oraz krzyczeć, żeby jeszcze bardziej podkręcić krążenie i zastanawiam się co by sobie pomyślał ktoś widzący mnie w takiej sytuacji, co na szczęście nie grozi mi za bardzo w środku lasu w ciemną i zimną noc.
Rozmyślam jak długo dam radę przeć przed siebie, a przełom moich zagwozdek następuje mniej więcej gdy przekraczam drogę krajową nr 8, dzielącą na pół nie tylko Szczytną, ale również Bieg Kreta. Tak, tak, połowa. 50%. 190 km za mną i tyle samo przede mną. Już się nie opłaca wracać. Od teraz z każdym krokiem jest bliżej niż dalej. Zajęło mi to 33 godziny. Nie mam złudzeń, że nie jestem w stanie utrzymać tego tempa. Moim zmartwieniem nie jest jak bardzo zwolnię w drugiej części wyzwania, ale czy dam radę doczłapać się do mety. Słowo daję, nie mam pojęcia jak to zrobić. Teraz chwilowo jestem rozkręcony, ale z pewnością znużenie i zmęczenie już wkrótce przeprowadzą na mnie swój kontratak i to ze zdwojoną siłą.
Przed trzecią nad ranem wbijam do Polanicy-Zdroju. Fantastyczne miejsce u podnóża Gór Stołowych, w którym rozpocząłem swoją przygodę z biegami górskimi. Zawsze chętnie tutaj wracam, więc przejście przez bajecznie oświetlony Park Zdrojowy wymusza uśmiech na mojej twarzy. Miejscowość tętniąca życiem o każdej porze roku w tym momencie jest cała dla mnie. Ani żywej duszy w zasięgu wzroku. Cisza i spokój. Cudownie. Przechodzę do marszu delektując się otoczeniem. Wiem, że reszta ekipy już dawno ruszyła za mną w pogoń i depcze mi po piętach, ale nie dbam o to. Ładuję akumulatory wyimaginowanymi oparami borowiny, na której złożach stoi Polanica-Zdrój, wmawiając sobie że zapewni mi to dodatkowy zastrzyk energii na pozostałe 185 km.
Swobodnym krokiem przemierzam zupełnie pustą ulice Parkową i już po kilku chwilach z utęsknieniem spoglądam na Pyszną Budkę po mojej lewej. Planując Bieg Kreta bardzo liczyłem na to miejsce. W sezonie trzeba tu odstać dobre kilkadziesiąt minut po przerażającą ilość kalorii w postaci gofra z bitą śmietaną. Nie pogardziłbym teraz takim smakołykiem, najlepiej z ekstra porcją frużeliny, ale odrobinę się nie wyrobiłem na trasie i nie zdążyłem przed zamknięciem. A może jestem tu za wcześnie? Co by nie było, pozostaje mi obejść się smakiem i wyobrazić sobie co by było gdyby.
Zaraz za stacją kolejową, już na peryferiach Polanicy dostrzegam w oddali biegacza. Niemożliwe! Czyżby Maurycy miał jakiś kryzys? Aż mam ochotę podbiec szybciej i sprawdzić. Matko i córko, przede mną możliwość objęcia żółtej koszulki lidera. Teraz najważniejszy jest spokój. Tylko to może mnie uratować. Nie wolno mi przyspieszyć. Jeśli on wymięka to i tak go dojdę, a szybsze tempo to zbyt duże ryzyko wyprucia się z energii. To pomyślawszy przechodzę do truchtu, mimo że jest delikatnie pod górę. Tak, wiem że głupio. Wiem, że nie powinienem. Tylko jak powstrzymać się przed sięgnięciem po ciastko z delikatnie chrupiącą skórką i rozpływającym się w ustach wnętrzem pełnym kremowego karmelu, przyozdobione pokruszonymi prażonymi orzechami, które dodają mu nuty wyrafinowanego smaku i zapewniają niezapomniane rozpieszczenie podniebienia? Bo dla mnie to dokładnie taka sama kategoria.
Jestem już na tyle blisko, że poza moim sapaniem i stukaniem końcówek kijów o asfalt słyszę również jego szuranie butów. Rozmyta w mroku sylwetka zaczyna wyostrzać się w blasku ulicznych latarni i pozwala mi dostrzec plecak mojego konkurenta, a na nim przypięty numer startowy. Zaraz, zaraz… Przecież to nie jest Maurycy. Kompletnie zapomniałem, że jakiś czas przed nim na trasę ruszył Jiří. Najwyraźniej brak drzemki daje mu się teraz we znaki, bo wlecze się zupełnie jak żywe trupy rodem z „The Walking Dead”, ale martwica udziela się również mi. Dodatkowe skrzydła, które wyrosły mi po zauważeniu przeciwnika i to bez potrzeby wypicia RedBulla, odpadają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Cały wigor ulatuje ze mnie w jednym momencie zupełnie jakby Jiří był igłą a ja balonem napompowanym motywacją do granic możliwości.
Z drugiej strony co ja sobie właściwie myślałem? Że Mauro wymięknie w połowie trasy. Przecież to nie jest pierwszy lepszy szczaw, który wstał wczoraj zza biurka i postanowił sobie przebiec Bieg Kreta, bo mu się na fejsie reklama pojawiła. Nie ma co się użalać nad sobą z tego powodu, z pewnością będzie ku temu jeszcze niejedna okazja. Musze brać swoje drugie miejsce i pilnować, żeby ani Jiří ani nikt inny nie odebrał mi go ponownie.
Zrównuję się z Czechem i próbuję coś zagaić, ale gadka nam się nie klei za bardzo. Nie wiem czy mój czeski jest gorszy od jego polskiego czy na odwrót, więc przez większość czasu sapiemy sobie do siebie na podejściu idąc ramię w ramię, ale ponieważ żadna sensowna dyskusja nie wynika z tego naszego stękania zostawiam Jirkę w tyle i staram się umocnić moją pozycję wicelidera.
Budowanie solidnych fundamentów drugiej pozycji trwa mniej więcej 5 minut, po których docieram do Pokrzywna i parkuję w Kretobusie. Serwis trwa zaledwie 12 minut, co wydaje się znakomitym wynikiem patrząc na poprzednie pit-stopy, jednak to w zupełności wystarcza, żeby Jiří zdetronizował mnie z drugiego stopnia podium. Co więcej on również miał tutaj spotkanie ze swoim supportem, ale najwyraźniej ogarnia się znacznie żwawiej niż ja. Trudno, liczę że znowu uda mi się go złapać na trasie, a podczas przystanku wolę podelektować się posiłkiem przygotowany przez Daniela. Poza tym jedzenie w pośpiechu jest najczęstszą przyczyną zgagi, czkawki i bólów żołądka, który ja i tak już obciążyłem do granic jego możliwości, a teraz jeszcze wlewam w niego miskę zupy meksykańskiej i dwa tosty. Na pocieszenie dodaję mu jeszcze kubek coli na lepsze trawienie.
Na zewnątrz jest tak zimno, że tym razem nawet odrobinę się nie spociłem, dlatego mogę sobie pozwolić na pozostanie w tej samej koszulce, co z pewnością przekłada się na lepszy czas serwisu, choć nadal jeszcze sporo nam brakuje do głównej nagrody w konkursie DHL Fastest Pit Stop Award, przyznawanej od 2015 roku w cyklu najbardziej prestiżowych międzynarodowych wyścigów samochodowych Formuły 1 dla podkreślenia idealnego zgrania zespołowego i docenienia bohaterów drugiego planu. Wszystko w swoim czasie. W końcu my dopiero debiutujemy jako zespół i uczymy się, że taki przystanek to znacznie więcej niż zatrzymanie się, zmiana opon w postaci obuwia biegowego i ponowny skok na trasę.
POKRZYWNO -> STARA BYSTRZYCA: 14,5 km (213,5 km)
Ten moment wyjścia w ciemną noc mnie wykańcza. Nie mam odpowiedniego ekwipunku, żeby zabezpieczyć się przed przeszywającym zimnem. Wystarczająco razy już to tutaj zrobiłem, więc wiem, że mniej więcej za kilometr już będzie w porządku, jednak te pierwsze 5 minut po opuszczeniu Kretobusa to istny dramat. Nie tylko ja sobie z tym nie radze. Od wszechobecnej lodowej otchłani zegarki i telefon znacznie szybciej się rozładowują, a woda w moich bidonach już po niecałej godzinie jest nie do przełknięcia. Zaczyna mnie boleć od tego gardło. Żałuje, że nie da się napić na zapas ciepłej herbatki gdy siedzę sobie wygodnie podczas przystanku.
Jiří walczy z podejściem przy Toczku w okolicach dwusetnego kilometra. Łączę się z nim w bólu i cierpieniu na tym żółtym szlaku, jednak jego mozół jest zdecydowanie większy. Ponownie zrównuję się z nim, uskuteczniamy amerykański small-talk, żeby tylko nie minąć się bez słowa i po chwili zostawiam Czecha w tyle, co chwilę odwracając się, żeby ocenić dystans między nami. Na szczęście wyraźnie się on zwiększa z każdym krokiem i już po chwili jestem tylko ja i ciemny las.
Lubię to uczucie. Jedyne źródło światła to nieduża lampka zapewniająca widoczność zaledwie na kilka metrów w przód. Dookoła mnie rozbrzmiewają dzwięki lasu. Dzikie zwierzęta zajmują się sobą, jakby zupełnie nie przejmowały się obecnością nieproszonych gości na swoim terenie. Świecąc czołówką na boki wyraźnie widzę odblaski w ich ślepiach gdzieś głęboko w lesie. Powoli daleko za horyzontem zaczyna wschodzić słońce o czym informują mnie śpiewy ptaków dochodzące zewsząd. Aż mam ochotę zatrzymać się, usiąść i wsłuchać się w tą symfonię natury, w której każdy dźwięk rozbrzmiewa donośnie dając znać wszystkim uczestnikom dzikiego życia o wstającym nowym dniu. Unikalne doświadczenie, które pozwala mi zupełnie zapomnieć o codziennym pośpiechu dużego miasta.
Kilka nocnych ultra nauczyło mnie, że to właśnie poranki są najbardziej zdradliwe. Brak snu daje o sobie znać poprzez znużenie, które owija całe moje ciało jak cieplutki kocyk przy rozpalonym kominku. Marzę o poduszce, która pozwoliłaby mi odłożyć zmęczoną głowę i zamknąć oczy. Moje zapasy energii topnieją z każdym krokiem i nie zanosi się na poprawę w najbliższym czasie. Muszę znaleźć coś czym zajmę głowę, żeby nie zasnąć w biegu. Coś co zaangażuje mi myśli i odciągnie uwagę od wyczerpania.
Kilometry! Lecą teraz tak wolno, że z każdym spędzam strasznie dużo czasu. Szukam więc w czeluściach mojej pamięci jakikolwiek związków z kilometrażem pozostałym mi do końca tego wyzwania. Zostało ich 175 do mety. To jest próg mojej średniej strefy intensywności. 175 uderzeń serca na minutę. Poziom, którego staram się nie przekraczać na co dzień w moich przygotowaniach do ultra. I pyk! Już jest kilometr mniej. Dobrze idzie. Jeszcze tak tylko 174 razy i jestem w domu.
174… 174… nic mi nie przychodzi do głowy. Kompletna pustka. Nie wiem czy cokolwiek na świecie ma związek ze 174. Gdybym był tak zboczonym astrofizykiem, jakim jestem biegaczem, zapewne skojarzyłbym to z galaktyką spiralną NGC 174, ale niestety to kompletnie nie moja działka, więc usilnie kopię w najgłębszych otchłaniach mojego umysłu starając się znaleźć cokolwiek, czego myślą przewodnią jest właśnie 174. Po niecałych 7 minutach licznik na moim zegarku przeskakuje o jedno oczko, a ja zostaję pokonany w tej prostej grze. Zostaje mi 173, ale tutaj również nie jestem w stanie znaleźć nic sensownego. W wyobraźni bezskutecznie przesuwam regały z okładkami filmów, szukając jakiegokolwiek połączenia ze 173. Potem robię to samo z półkami wypchanymi książkami. Efekt jest dokładnie taki sam a kilometry lecą.
Dobrze! O to chodziło! Po 36 godzinach biegu zostają mi 172 km. To akurat bułka z masłem i zarazem jeszcze jeden kamień milowy. Zostało mi dokładnie tyle, ile wynosił dystans na Ultra Trail Małopolska. Bieg, który przemielił mnie totalnie. Mój pierwszy stumilak dwa lata temu. Nieprawdopodobnie ciężka trasa stworzona po to, żeby udowodnić człowiekowi jak bardzo jest kruchy. Do dziś pamiętam jak mocno musiałem odpokutować moje wojaże po Beskidzie Wyspowym i Gorcach, a wspomnienia mam na całe życie. Reminiscencja tej wyrypy zajmuje mi na tyle dużo czasu, że nawet nie zauważam kiedy na zegarku zostaje już tylko 170 km do mety. Jejku jaki ten patent jest genialny. Liczymy dalej!
Niestety chwilowa radość szybko się ulatnia, ponieważ przez kolejne 3 kilometry nie jestem w stanie przypisać żadnej z liczb sensownego wydarzenia, filmu, książki czy jakiegokolwiek odniesienia, nawet takiego, które tylko dla mnie ma sens. Numery linii transportu miejskiego w Warszawie się nie liczą. To jest trudniejsze niż myślałem, ale przynajmniej dobrze zajmuje głowę. Dzięki temu nawet nie zauważam, gdy przed 6 rano docieram do Starej Bystrzycy i wskakuję do Kretobusa.
Szef kuchni poleca odgrzewaną zupę dyniową z tostami, którą przyjmuję z wielką chęcią, podczas gdy Ewa zajmuje się moimi stopami, a konkretnie lewą. Prawa nadal trzyma się bardzo dobrze, ale ta druga okropnie dostaje w kość. Odciski mam już na 4 palcach, moja pielęgniarka każe przebijać wszystkie, żeby się nie rozrosły, a ja potulnie przyjmuje jej opinię jako najświętszą prawdę i poddaję się zabiegom bez zająknięcia, wpychając w siebie kilka garści chipsów. Gdy Ewa kończy mumifikowanie moich kończyn dolnych, Jiří ponownie obejmuje prowadzenie w wyścigu po drugi schodek podium. Wymowne spojrzenie mojego supportu daje mi wyraźnie do zrozumienia, że muszę już iść. Prawie że mnie wyganiają, dzięki czemu wyrabiamy się z przystankiem w niewiele ponad 10 minut.
STARA BYSTRZYCA -> WILKANÓW: 10,5 km (224 km)
Jest już jasno i od razu odczuwalna temperatura zdecydowanie wzrasta. W końcu nie szczękam zębami po wyjściu z Kretobusa. Być może adrenalina również robi swoje. Jiří mi ją nakręca za każdym razem, gdy wyprzedza mnie w klasyfikacji generalnej. Nie powiem, że rzucam się za nim w pogoń. Do swobodnego biegu raczej mi daleko, jednak bardzo szybko mam go w zasięgu swojego wzroku i powoli skradam się za nim, żeby odzyskać utraconą pozycję.
Dopadam go już w Bystrzycy Kłodzkiej, na moment się zrównujemy, ale ponieważ gadka nadal nam się nie klei, zaczynam powolutku wysuwać się na prowadzenie. Obaj gubimy trasę zbaczając z żółtego szlaku i klucząc pomiędzy budynkami Małego Rynku, co przynajmniej odrobinę podnosi mnie na duchu, bo najwyraźniej nie tylko ja jestem gamoniem niepotrafiącym odnaleźć się na kursie. To przynajmniej wyrównuje bardziej moje szanse na upragnione drugie miejsce. Jiří zostaje na punkcie organizatora, gdzie czekają na niego jego rodzice, a ja pędzę dalej wyrabiając moją przewagę. A raczej chciałbym pędzić, ale Prawo Murphy’ego nie odpuszcza. Właśnie zaprzepaszczam szansę wypracowania większego zapasu nad Czechem gubiąc się na Górze Parkowej na peryferiach Bystrzycy. Jest to nie lada wyczyn na miarę zgubienia lub zepsucia metalowej kulki w pokoju bez drzwi, okien i mebli, a jednak mi się udało. Do dziś zachodzę w głowę jak mogłem tego dokonać, być może to moje kolejne, jeszcze nie odkryte supermoce.
Po odnalezieniu właściwego kierunku pędzę drogą powiatową na Stronie Śląskie. Kilkukilometrowy odcinek asfaltowy wyłącza mi myślenie. Skupiam się na monotonnym przebieraniu nogami i marudzeniu na przelotówki. Okropnie dużo jest tu tych płaskich odcinków. Brakuje mi szlaków z prawdziwego zdarzenia. Rozumiem koncepcję Kreta i kupuję ją. Trzy góry. Ślęża, Śnieżka i Śnieżnik do zdobycia w jednym rzucie. Każda z nich w innym masywie, a przecież trzeba się jakoś przetransportować z jednej na drugą. I tak jest o tyle dobrze, że autostrad na szlaku brak. Jednak przyznaję, nie miałem pojęcia jak bardzo długie i płaskie odcinki będą ryć mi banię.
Brak sił powoduje, że kilometry zmieniają się w żółwim tempie. Aż się zastanawiam się czy przypadkiem Garmin nie zawiesił mi się jak Windows Millennium za czasów swojej świetności i tylko co jakiś czas mijane biało czerwone słupki ostrzegawcze ustawione co każde 100 metrów wzdłuż drogi wojewódzkiej numer 392 utwierdzają mnie w przekonaniu, że z zegarkiem jest wszystko w porządku, natomiast moja prędkość pozostawia wiele do życzenia i to stąd ta monotonia. Dla pokonania nudy próbuję ponownie zająć się kilometrami pozostałymi do mety, ale to jest jeszcze trudniejsze niż mi się wcześniej wydawało. Na myśl o 161 i 160 nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Zupełnie z niczym mi się nie kojarzą. Za to 159 to w końcu jakiś przełom. Najtańszy zestaw lego z Smyku, jaki przyciąga uwagę moich dzieci kosztuje 159 zł, choć bardziej pasowałoby 159,99. Tańszych nie kojarzę. Oczywiście po wyłączeniu tych, które już mamy w swojej kolekcji oraz tych składających się z samochodzika albo łódki i pojedynczego ludzika. Innymi słowy mało atrakcyjnych dla dzieci.
Przed 7 rano sceneria w końcu się zmienia i to diametralnie. Asfalt nareszcie się kończy, znikają mijające mnie samochody, odrapane gospodarstwa domowe i słupki hektometryczne, a ja skręcam w porośnięte gęstą trawą klepisko prowadzące przez pola podczas gdy z nieba ponownie zaczyna padać śnieg. Jest na tyle ciepło, że wszystko co spadnie na ziemię natychmiast się rozpuszcza. Buty momentalnie nasiąkają wodą do tego stopnia, że przy kolejnych krokach do moich uszu dociera soczyste ćlapanie. Aż czuję jak robią mi się kolejne pęcherze i pocieszam się, że dałem się przed biegiem namówić Ewie na ustawienie dodatkowego punktu w Wilkanowie, gdzie dotrę już za kilka minut. W przeciwnym razie musiałbym się męczyć w kompletnie przemoczonych butach aż do Międzygórza, co nieuchronnie doprowadziłoby do otarć i kolejnych bąbli.
Przed 8 rano docieram do wyznaczonego miejsca i z radością zrzucam z siebie kolejne warstwy ubrań, łącznie z butami i skarpetkami, które można wyżymać. Zmiękczone stopy wymagają od Ewy większej uwagi, a co gorsza już nie tylko lewa potrzebuje zabiegów pielęgniarskich, na prawej również zaczynają pojawiać się pierwsze odciski, więc doprowadzenie kończyn dolnych do stanu używalności wymaga trochę więcej czasu, a ja dzięki temu mogę swobodnie zjeść wielką miskę zupy rybnej z tostami oraz kawałek banana. Jak zwykle całość zapijam colą i po ponad 15 minutach jestem wypraszany przez support, ponieważ na horyzoncie pojawia się Jiří, a o przewagę trzeba dbać.
WILKANÓW -> MIĘDZYGÓRZE: 8,5 km (232,5 km)
Tym razem ma być stromo i w zasadzie przez większość czasu w terenie, dlatego na drogę zabieram niebieskie, wysłużone już Mizuno Daichi. Po zdjęciu pontonowych i sprężystych asfaltówek, założenie wysłużonych terenówek z mocno zużytą amortyzacją pozwala mi odkryć nerwy łączące pięty z oczami. Otóż sprasowana już mocno podeszwa w przełajówkach jest dla mnie prawie zupełnie nie wyczuwalna, więc każdy krok wywiera tak mocny nacisk na kości stępu, że otaczające je włókna nerwowe wysyłają sygnał do oczu z jasnym komunikatem. Będzie ciężko, można płakać. Koślawym krokiem ruszam przed siebie, mając nadzieję, że nogi wkrótce przyzwyczają się do nowego ogumienia, ciesząc się, że podejście na Igliczną zaczyna się niewinnie. Radość trwa zaledwie kilka kilometrów i kończy się w Marianówce.
Ludzie wędrujący do miejsc kultu dzielą się na dwie grupy. Takich, którym nie chce się chodzić oraz takich, którym nie chce się wspinać. Ci odwiedzający Sanktuarium Marii Śnieżnej na szczycie stojącej przede mną góry najwyraźniej zaliczali się do tej pierwszej grupy. Nie byli skłonni iść na okrętkę czerwonym szlakiem, żeby oszczędzać siły. Woleli uciąć sobie kilkaset metrów z przyjemnego i łagodnego podejścia, więc ładowali na skuśkę zachodnim zboczem wzniesienia, w zasadzie na wprost do ludowej figurki Marii z Dzieciątkiem znajdującej się tutaj od ponad 250 lat. To właśnie dla nich powstał żółty szlak, z którym muszę się teraz zmierzyć.
Z wielkim szacunkiem myślę o rzeszach strudzonych pielgrzymów wspinając się w kierunku sanktuarium. Naprawdę szacunek. Ja z lenistwa zdecydowanie wybrałbym łagodniejszy czerwony szlak, gdybym miał taką możliwość. Na tym żółtym mam wrażenie, że miejscami bardziej zmierzam w górę niż przed siebie. Zupełnie jakby droga prowadziła ku niebiosom po ewentualnie zbawienie, jednak nie mam złudzeń, ja na pomoc sił wyższych raczej nie mogę liczyć. Spinam dwugłowe ud i po ponad 15 minutach udaje mi się zdobyć szczyt.
Z wywieszonym do pasa jęzorem i z trudem łapiąc oddech rozumiem już teraz dlaczego prawie 150 lat temu wzniesiono tutaj również schronisko dla obsługi umęczonych podróżą pielgrzymów. Po takiej wyrypie sam najchętniej usiadłbym na trochę, albo nawet się położył. Aż żałuję, że nie mam na to teraz czasu. Po uspokojeniu procesów respiracjnych ruszam w kierunku czerwonego szlaku, który zaprowadzi mnie aż do schroniska na Śnieżniku.
Jest z górki, więc mam nadzieję chwilę odsapnąć, gdy doświadczam dziwnego uczucia, że ta sytuacja już kiedyś się wydarzyła. Nie jestem pewien kiedy i gdzie, ale już po chwili wszystko staje się jasne. Zejście z kursu. Ale jak to? Przecież widzę przed sobą oznaczenia szlaku w kolorze krwi. Pyskówka w kierunku tarczy zegarka nie przynosi żadnych rezultatów. Upiera się on, że jestem na złej trasie i dopiero sprawdzenie mapy w telefonie utwierdza mnie w przekonaniu, że Garmin po raz kolejny ma rację, a utrudnienie polegało na tym, że to właśnie czerwony szlak rozgałęział się na dwie odnogi, z których ja oczywiście wybrałem tą złą.
Powrót 300 metrów pod górę zupełnie mnie nie urządza, tym bardziej, że trochę dalej jest ostry nawrót w prawo i ta droga powinna mnie doprowadzić z powrotem na właściwą trasę. Wprawdzie tamtędy nie prowadzi żadna oznaczona ścieżka, ale na mapie nie widzę żadnych strumyków, więc może warto spróbować. W końcu kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Identyfikuję się więc tym razem z tą drugą grupą pielgrzymów i tłukę dodatkowe kilometry, żeby tylko uniknąć powrotu pod górę. Moje założenia okazują się złotym strzałem na loterii i po kilku ponadprogramowych minutach jestem z powrotem na właściwym czerwonym szlaku. Niestety są też minusy. Cała moja przewaga nad Czechem została skonsumowana przez własną głupotę i nieuwagę. Jiří zrównuje się ze mną i ponownie mamy remis.
Nieprawdopodobnie silny jest ten człowiek. Nie śpi od prawie 40 godzin, a mimo to ciśnie przed siebie jak dobrze naoliwiona maszyna w zakładzie pracy. Lewa, prawa, lewa, prawa. Widać, że kolejne kroki sprawiają mu już duże problemy, zwłaszcza z górki, ale obecnie chyba nikomu z nas nie jest już lekko. Moje nogi w tym momencie są również tak chętne do współpracy, jak posłowie do realizacji swoich obietnic wyborczych w kolejnej kadencji sejmu, co z resztą jest widać wyraźnie na każdym dłuższym podejściu, gdzie Jiří mnie wymija. A przed nami jeszcze 150 kilometrów. Taka Łemkowyna, tylko na zmęczeniu. Jednak trzy lata temu przebiegłem ją prawie całą z kontuzją mięśnia piszczelowego, więc może na zwykłym wyczerpaniu fizycznym, ale bez poważnego uszczerbku na zdrowiu też da radę. Na wszelki wypadek spluwam przez ramię, bo nie mam gdzie odpukać braku jakiegokolwiek urazu do tej pory, a dodatkowo dla odczarowania uroku rzucę trochę soli przez lewę ramię podczas najbliższego przystanku w Kretobusie.
Ramię w ramię mijamy Toczka po naszej lewej stronie. Wprawdzie nie jest to ten sam Toczek, który mijaliśmy za Pokrzywnem. Żaden z nas nie posiadł jeszcze umiejętności bilokacji, w przeciwieństwie do byłego już złotego dziecka Prawa i Sprawiedliwości Adama Hoffmana, który był w stanie być równocześnie w Londynie i w Warszawie, a jeśli ktoś pomyśli, że to czysty łut szczęścia amatora, to pan poseł potwierdził ponownie swoje supermoce znajdując się w tym samym momencie w Strassburgu i naszej ojczystej stolicy. Nie ukrywam, że chętnie bym skorzystał i przeniósł się już teraz do Sobótki, więc może warto byłoby skontaktować się i poprosić o jakieś wskazówki, choć mój wrodzony pesymizm każe mi podejrzewać, że to zwykły wałek był na wydębienie wyższej diety.
W każdym razie nie jednemu psu Burek, a Toczków w polskich górach mamy pod dostatkiem, więc nadal jesteśmy zaraz za Igliczną, ale Jiří wyraźnie zwalnia pozwalając mi po raz nie-mam-pojęcia-który objąć prowadzenie w naszym podwórkowym wyścigu, z czego radośnie korzystam zbliżając się do rezerwatu Wilczki, urokliwego miejsca z drugim co do wysokości najwyższym wodospadem w Polsce o tej samej nazwie. Przepiękna okolica z infrastrukturą przygotowaną pod masę turystyczną w postaci okrążających wodospad tarasów widokowych sprzyja swobodnym spacerom i podziwianiu pięknej przyrody, jednak niestety jest nie na rękę biegaczom. W sumie nie ma co się dziwić, nikt nie budował tutaj schodów, żeby się wygodniej tędy biegło. Być może jak już Międzygórze złoży oficjalny wniosek o dołączenie do Towerrunning World Championships, będą się tu odbywać zawody na skalę Taipei 101 Run Up, choć stopni wokół wodospadu Wilczki nie policzyłem, więc nie jestem pewien czy tutaj też da radę przebić granicę 2 000.
Po pokonaniu wszystkich schodów wbiegam do Międzygórza i widzę czekających na Czecha rodziców. Odwracam się, ale nie mam go w zasięgu wzroku, więc daję im znać, że Jiří jest dosłownie chwilę za mną i widzę jak jego tata wyciąga z bagażnika ich auta dzwonki. Niesamowity support. Gdy oddalam się w kierunku Śnieżnika, słyszę jakieś czeskie okrzyki motywujące mojego konkurenta na ostatniej prostej przed przystankiem. Wsparcie pod każdym aspektem. Muszę zapamiętać, żeby na kolejny bieg wziąć ze sobą zbyrcoki i zostawić je w Kretobusie dla Ewy i Daniela.
Jest w pół do dziesiątej rano w Polsce, kiedy dobiegam w umówione miejsce i dostaję miskę klopsików z makaronem i ogórkami kiszonymi. Zdziwiony, że nie ma Knoppersów zabieram się za pałaszowanie, a Ewa ponownie robi przegląd kończyn dolnych. Posiłek przygotowany przez Daniela okazuje się być hitem. Żołądek nie ma żadnych sprzeciwów, a kiszoniaki podchodzą mu tak znakomicie, że aż proszę o dokładkę. Wygląda na to, że kryzys mamy opanowany. Cała porcja przyjmuje się doskonale, dla bezpieczeństwa zapijam ją dwoma kubkami coli, a ubrań nie zmieniam, ponieważ znowu nie zdążyłem się spocić i te które mam na sobie są jeszcze relatywnie suche. Nawet czapka i chustka zostaje tam sama. Nie ma czasu na zbędne czynności, bo Jiří minął nasz punkt kilka minut temu. Zakładam jedynie nowe suche buty, żeby oszczędzić cierpień palcom na stopach i próbuję na sztywnych nogach wysypać się z Kretobusa.
Temu wszystkiemu przyglądają się dziewczyny supportujące Staśka. Jedna z nich z politowaniem zwraca się do mnie uświadamiając mnie, że wyglądam jak zombie. Mam świadomość, że daleko mi do pierwszej świeżości, ale nie sądziłem, że aż tak bardzo to widać. Ewa potwierdza tylko, że nadal mam przekrwione i załzawione oczy. Niewzruszony szukam w sobie motywacji do rozpoczęcia dalszego biegu. Ten pierwszy bardziej żwawy krok jest najtrudniejszy po krótkiej przerwie i przypomina próbę ruszenia na rowerze z zardzewiałym napędem. Wymaga zdecydowanie więcej siły niż zazwyczaj, ale gdy już uda się go wykonać, ta warstwa utlenionego żelaza zaczyna pękać, a jej drobne kawałki odpadają na wszystkie strony umożliwiając co raz bardziej płynne ruchy. Zombie? Ja? To potrzymaj mi kota i patrz!
MIĘDZYGÓRZE -> PRZEŁĘCZ PŁOSZYNA: 14,5 km (247 km)
Dostałem na drogę moje stare buty, w których biegłem Piekło Czantorii. Nie dało się ich już zregenerować, bo po tej imprezie wyglądały gorzej niż znaleziony na Wilanowie nawalony jak stodoła po żniwach poseł Czarnecki, dumny przedstawiciel Prawa i Sprawiedliwości. Tak jak on nie nadawał się do niczego innego poza wytrzeźwiałką na Kolskiej, tak moje zmaltretowane Mizuno Daichi mogły skończyć tylko w koszu na śmieci. Jednak więź ultrasa z jego butem jest mocniejsza niż pary młodej po podpisaniu kredytu hipotecznego, dlatego nie miałem serca zutylizować moich cichobiegów. Trzymałem je na czarną godzinę, chcąc wykorzystać je w teren, w który będzie mi szkoda wziąć jakiekolwiek inne obuwie w obawie, że się zniszczy. Przeleżały w szafie zaledwie pół roku i los już się o nie upomniał.
Czerwone Mizuno Daichi powinny podziękować Ewie za przywrócenie ich do służby, ponieważ to ona ostrzega mnie przed trudnymi warunkami na kolejnym odcinku. Szkoda mi butów, które mogą się jeszcze kiedyś przydać, skoro cały Śnieżnik rzekomo pokryty jest błotem i śniegiem. Zatem opuszczam Base Camp pod Śnieżnikiem i rozpoczynam atak szczytowy. Przede mną ostra wspinaczka w iście zimowych warunkach. Trzecia góra Trójkąta Sudeckiego zapowiada się obiecująco. Z pewnością nie będę się nudzić, a rywalizacja z Czechem jeszcze bardziej nakręci atmosferę.
Jiří jest w zasięgu wzroku, ale mam wrażenie, że w ogóle się do niego nie zbliżam. Nie mam możliwości przyśpieszyć, bo tutaj ciągle jest pod górę, a z każdym krokiem śniegu robi się co raz więcej. Kolejne kilometry zajmują mi dobrze ponad 15 minut każdy, mimo to jest to jeden z najprzyjemniejszych odcinków całego dystansu. Wprawdzie brakuje spektakularnych widoków, które przy bardziej sprzyjających warunkach atmosferycznych zapewnia najwyższy szczyt Sudetów Wschodnich, bo rzekomo da się stąd zobaczyć nawet przedsionek Alp. Jednak aż tak pazerny na przyjemności nie jestem. Po ponad 40 godzinach na nogach w zupełności zadowalają mnie takie błahostki jak brak asfaltu i ludzi w zasięgu wzroku, a w razie potrzeby sedes z papierem toaletowym i bieżąca woda z mydłem, choć jak już sam sobie udowodniłem, bez tego ostatniego też potrafię się obejść.
Przed Średniakiem udaje mi się wyminąć Czecha pozdrawiając go radosnym „ahoj!”. Przynajmniej tyle udało mi się opanować z języka naszych południowych sąsiadów po wielokrotnych i krótkich wymianach zdań z Jirką, który najwyraźniej ponownie opadł z sił, bo bardzo szybko znika mi z oczu. Działa to na mnie jak zastrzyk adrenaliny i nakręca mnie do dalszego napierania. Już zdążyłem zapomnieć o znużeniu, które męczyło mnie przez ostatnie kilka godzin. Teraz jest czas, żeby działać. Mam wrażenie, że dzięki odzyskaniu drugiej pozycji drogi rozszerzyły mi się oddechowe zapewniając większą przepustowość na trasie, a mięśnie mają znacznie więcej mocy przerobowych.
Przed 11 rano docieram do pierwszego i ostatniego obozu w drodze na szczyt, czyli schroniska na Śnieżniku. Ostatni raz byłem tutaj w środku letniej nocy, ale teraz o poranku okolica wygląda zadziwiająco podobnie. Nikogo w zasięgu wzroku. Zupełnie jakby nikt nie był dzisiaj zainteresowany chodzeniem po górach, choć biorąc pod uwagę pogodę, nie powinno to za bardzo dziwić.
W ramach pakietu startowego każdy z nas dostał voucher na posiłek tutaj, jednak ja jadłem zaledwie godzinę temu, a poza tym liczę, że zmęczony Jiři będzie chciał odpocząć, dlatego odpuszczam ten przystanek. Być może uda mi się dzięki temu powiększyć swoją przewagę nad nim. Śnieżniku! Nadchodzę!
Wszystko powyżej schroniska to zupełnie inny świat. Cały krajobraz przykryty jest na tyle grubą warstwą białego puchu, że spokojnie można by ten odcinek pokonać na biegówkach. Sosny obklejone są małymi sopelkami, które we wszechobecnej mgle nadają im upiornego wyglądu, a kroki zapadają mi się w głębokim śniegu. Najlepszy dowód na to, że góry są bardziej nieprzewidywalne niż zakończenie Gry o Tron, jeszcze zanim pojawiła się jej ekranizacja na HBO Max. Zaledwie 200 metrów niżej mamy wiosnę, a tutaj cieszę się, że nie da się wejść wyżej, bo skończyłoby się przekopywaniem się przez metrowe zaspy, albo utonięciem w śniegu głębszym niż ja sam.
Co chwila zatrzymuję się, żeby uwiecznić ten przepiękny krajobraz, bo przecież dzieci mi nie uwierzą jak im opowiem ile śniegu widziałem, jednak doniosłe kroki i ciężki oddech za mną każą mi się odwrócić i sprawdzić kto poza mną postanowił zdobyć szczyt. Jiři? Nie może być. Przecież wymiękał na podejściu. Nie zatrzymał się na przystanek w schronisku? Brat bliźniak czy co? Czech mija mnie bez słowa, tylko kiwa głową robiąc dalej swoje. No dobra. Przekonałeś mnie. Koniec z turystyką biegową. Zdjęć i tak mam już wystarczająco dużo. Walka!
Docieramy razem do solniczki, nowej wieży widokowej na Śnieżniku, zbudowanej w miejsce starej wyburzonej 50 lat temu. 30-metrowa konstrukcja ginie w mlecznych ramionach gęstej mgły zdecydowanie zniechęcając nas do podziwiania widoków z jej szczytu. Kilkadziesiąt kroków dalej Jiři zatrzymuje się przy drogowskazie zastanawiając się, którędy mamy biec dalej. Wiem jak to jest kolego, ja mam ten problem w zasadzie co chwila. Jednak tym razem bez skrupułów korzystam ze swojej przewagi. Doskonale pamiętam to miejsce z Biegu Siedmiu Szczytów, mimo że byłem tutaj wtedy w samym środku nocy. Odbijam w prawo zgodnie z czerwonym szlakiem rzucając jednie do mojego rywala zwięzłe „tędy!” z nadzieją, że po Czesku to słowo ma identyczne znacznie, a nie tłumaczy się przykładowo jako „wracamy” albo coś podobnego. Trzeba uważać, bo gdybyśmy szli w drugą stronę i rzuciłbym do niego tylko kierunek w którym trzeba dalej podążać, czyli „zachód”, Czech odebrałby moją komendę jako „toaleta” i stracili byśmy mnóstwo czasu na poszukiwanie takowej. Dziwny ten ich język. Teraz rozumiem dlaczego tak trudno jest mi się z nim dogadać.
Szczyt Śnieżnika to dla mnie najbardziej przełomowy punkt na całej trasie. Przede wszystkim zdobywam trzeci wierzchołek Trójkąta Sudeckiego. Zaliczyłem już Ślężę i Śnieżkę, a przed chwilą Śnieżnik. Robota zrobiona. Teraz trzeba tylko wrócić do domu. Powiedział Mark Watney w książce Andy’ego Weira, gdy jego koledzy zostawili go samego na Marsie uznając, że nie żyje. Moje zadanie jest odrobinę łatwiejsze, ponieważ Daniel i Ewa raczej nie zawiną się beze mnie. Poza tym mam też znacznie bliżej do bazy niż Mark. Z resztą u niego nawet dystans do pokonania nie był statyczny. Zakładając ułożenie Ziemi w aphelium, a czerwonej planety w peryhelium, astronauta miał do pokonania niecałe 55 milionów kilometrów. Każdy inny układ ciał niebieskich zwiększał jego drogę do domu teoretycznie aż do ponad 400 milionów kilometrów w najbardziej niesprzyjających warunkach. Bieg Kreta pod tym kątem jest zdecydowanie bardzo stabilny. Zostało równo 140 kilometrów. Oczywiście mogę tą wartość trochę wyśrubować i obawiam się, że właśnie tak się stanie przez ponowne pogubienie drogi, niemniej dystans do mety się nie zmienia.
Po drugie to miejsce to mój osobisty rekord pokonanej odległości. W nogach mam 240 kilometrów. Dokładnie tyle przebiegłem rok temu wokół Kotliny Kłodzkiej. Wszystko dalej to już życiówka. Każdy kolejny krok idzie mi na konto Personal Best. Mogę się teraz co krok polewać szampanem oraz podśpiewywać sobie pod nosem, że jestem rycerzem, zgodnie z hitem Sławomira Zapały o zupełnie niezrozumiałej dla mnie popularności. I tak aż do Zakopanego. Chociaż nie, bo to przecież ponad dwa razy dalej niż do Sobótki. Zatem zostaję tylko przy peanach na własną cześć nuconych przez kolejne 140 kilometrów w akompaniamencie wyimaginowanych fanfar i w atmosferze podniosłej radości. Aczkolwiek pod wpływem obecnego zmęczenia do radości to jednak mi bardzo daleko.
Teraz już będzie z górki aż do Przełęczy Płoszyna. Chwilowo zapomniawszy jak bezlitosny potrafi być Bieg Kreta liczę w duchu, że na tym długim zbiegu będzie można odrobić czasochłonne podejście na Śnieżnik. Biegłem tędy w zeszłym roku, ale zupełnie nie kojarzę tych kamieni porozrzucanych na szlaku, które zdecydowanie ograniczają zasięg moich kroków. Do tego jest mnóstwo błota i kilkukrotna utrata równowagi szybko przekonuje mnie, że również ten odcinek będzie bardziej chodzony niż biegany. Dobre półtorej godziny zajmuje mi dotarcie w dół do Kretobusa. Daniel od razu nakłada makaron w sosie pomidorowym, a ja marudzę na ból w prawym nadgarstku. Od dłuższego czasu mi on przeszkadza, ale wcześniej zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Teraz dyskomfort staje się nie do wytrzymania i to przy manewrowaniu dłonią w każdym kierunku. Obnażona ręka po zdjęciu bluzy uwidacznia gulę wielkości śliwki.
Nie wiadomo co z tym robić i przy okazji wychodzi nasz brak przygotowania. Poza plastrami i Octoniseptem nie mamy nic, co mogłoby złagodzić takie urazy. Pomijam już fakt, że nie mamy pojęcia co to jest i z czego się wzięło. Jedyne co mi przychodzi do głowy to zbyt mocno ściśnięty pasek zegarka, ponieważ nie kojarzę, żebym w cokolwiek uderzył górną częścią nadgarstka. Ewa nakleja mi taśmę kinetyczną, z nadzieją że cokolwiek to załagodzi. Lepsze niż nic, a na kolejny punkt postarają się zorganizować Altacet i lód w sprayu. Całość serwisu zajmuje nam dobrze ponad 20 minut i nie wiem czy bardziej przeciąga nam się narada wojenna, konsumpcja kluchów, które po ponad 3 godzinach na szlaku przyjmują mi się fantastycznie czy fakt, że muszę się przebrać w świeży zestaw ciuchów oraz wysuszone asfaltówki. Natomiast Jiří jest już na trasie od pewnego czasu, dlatego czas najwyższy ruszać w pościg.
PRZEŁĘCZ PŁOSZYNA -> STARY GIERŁATÓW: 15,5 km (262,5 km)
W powieści fantastycznej Clive’a Staples’a Lewis’a pod tytułem „Lew, czarownica i stara szafa” Łucja, najmłodsza z rodzeństwa Pevensie, zagląda do środka tytułowej starej szafy, w której znajdują się rzędy wiszących płaszczy i kożuchów. Dziewczynka, jako dobrze rokująca miłośnicza luksusu uwielbiająca zapach i dotyk futer, bez zastanowienia wskakuje do środka z rozkoszą wtulając w nie swoją twarz. Zadziwiona ilością ubrań upchanych w całkiem sporej, ale nadal pojedynczej szafie wchodzi co raz głębiej wzdłuż długich rzędów płaszczy. Po kilku kolejnych krokach milutka miękkość futer gdzieś znika, a zastępuje ją szorstkie i kłujące uczucie pochodzące od gałęzi drzew. Żeby tego było mało, zamiast drewnianej podłogi, Łucja stąpa teraz po świeżo napadanym śniegu zdając sobie sprawę, że stoi po środku ciemnego lasu. Za nią cały czas są otwarte drzwi od szafy. Magiczny portal, który przeniósł ją do zupełnie innego świata.
Tak właśnie widzę naszego Kretobusa. Gdy przybiegłem na Przełęcz Płoszyna, niebo było jasne, a na ziemi nie było najmniejszych śladów deszczu. Po 20 minutach wychodzę na zewnątrz, daję głowę że tymi samymi drzwiami, a jednak mam wrażenie, że jestem w innym świecie. Pada. Nie, nie pada, a leje. Pompuje bez litości i jak tak dalej pójdzie będziemy musieli zamienić Kretobusa na ponton albo amfibię. Na kolejny odcinek najbardziej przydałaby mi się parasolka, ale niestety nie mamy nic takiego na wyposażeniu. Ciągle się uczymy.
Ruszam asfaltem aż do Piekielnicy, gdzie po raz kolejny spotykam support Stanisława. Tym razem dziewczyny reagują dużo bardziej optymistycznie na mój widok stwierdzając, że już nie wyglądam jak zombie. Na dobrą sprawę to bardzo duży komplement biorąc pod uwagę moją mocno sfatygowaną prawie dwiema dobami w trasie, brakiem snu i problemami żołądkowymi ogładę, więc od razu uśmiech wraca mi na twarz i jakoś tak lżej się biegnie. Jednak kibice na trasie to złoto.
Kolejne dwie godziny zapewniają mi pełny wachlarz usług meteorologicznych. Nawet nie sądziłem, że w tak krótkim horyzoncie czasowym można mieć aż tak zróżnicowane doznania. Przeszywający deszcz zamienia się w śnieg po wdrapaniu się na znajdującą się prawie 300 metrów wyżej Przełęcz Suchą. Teren nie jest gęsto porośnięty drzewami, więc zaczyna mi doskwierać wiatr. Daleko mu do huraganowych podmuchów, ale nawet lekki zefirek smagający mnie po karku przykrytym przesiąkniętą od wcześniejszej ulewy chustą sprawia mi mniej więcej taką samą przyjemność jak zapłacenie rachunku za prąd. Mogę bez problemu wymyślić na poczekaniu całą masę rzeczy wnoszących zdecydowanie więcej radości do mojego życia.
Momentami przestaje padać, ale nie zupełnie. Dżdżysty i pochmurny klimat nie zapowiada pozytywnie pozostałej części tego odcinka. Jedyna rzecz, jaka pasuje do tej barowej pogody to knajpa podrzędnej kategorii. Wprawdzie gdybym teraz wychylił piwo albo drinka, najprawdopodobniej ścięłoby mnie to kompletnie i wyeliminowało z dalszej rywalizacji w Biegu Kreta. Zawsze mnie zastanawiają biegacze, który decydują się na lufę na punktach odżywczych. Być może jest w tym chwilowe pobudzenie, wynikające bardziej z podrażnienia kubków smakowych znajdujących się w jamie ustnej, niemniej na dłuższą metę totalnie sfatygowane mięśnie nie potrzebują dodatkowego upośledzenia. Nawet bez tej zbędnej pomocy są już i tak bardziej upodlone niż Cersei Lannister podczas marszu pokutnego ulicami Królewskiej Przystani w książce George’a Martina zatytułowanej Taniec ze smokami.
Dalsza część niebieskiego szlaku prowadzi szutrowymi lub asfaltowymi dróżkami, więc pod nosem błogosławię mój support, który zdążył wysuszyć mi buty uliczne z dużą amortyzacją. Strasznie bym tu płakał bez nich. Widać, że przelotówki nie tylko mi dają się we znaki. Po raz kolejny doganiam kompana mojej niedoli z Czech, któremu również bieg sprawia duże problemy. Najwyraźniej przeżywa chwilowy kryzys, bo bardzo szybko zostawiam go w tyle i o 16 melduję się w Starym Gierłatowie w agroturystyce OdważnyTeam.
Na dzień dobry łapie mnie Magda, szefowa tego przybytku proponując mi prysznic. Chciałbym. Prawie dwie doby w biegu zmaltretowały mnie mocno. Mimo to odpuszczam i nadal zostaję przy prowizorycznej formie odświeżania ciała. Walczę z Czechem o drugą pozycję i boję się, że prysznic mnie rozleniwi, przez co trudniej będzie mi ruszyć na trasę. Mam nadzieję, że już niedługo będę miał swoją nagrodę w formie gorącej kąpieli w Sobótce. Tymczasem skupiam się na standardowym serwisie.
Korzystamy z lokalnej kuchni, dzięki temu Daniel może odsapnąć, a ja dostaję wielką miskę spaghetti bolognese ze słodkim ciastem na deser. Ewa zajmuje się palcami przebijając kolejne pęcherze, ale pojawia się nowy problem. Od ucisku i permanentnej wilgoci zrogowaciała mi skóra od spodu na najmniejszych palcach obu stóp. Jest strasznie twarda i powoduje kłujący ucisk. Nie bardzo mamy jak sobie z tym poradzić, więc naklejamy plaster z nadzieją, że ulży mi to cokolwiek w trasie. Ponownie zakładam zestaw suchych ciuchów, niestety już drugiej świeżości. Pomimo ogromnej ilości ubrań zabranych na Bieg Kreta świeże zestawy już nam się skończyły. Nie przeszkadza mi to jakoś strasznie, najbardziej zależy mi na tym, żeby nie były mokre. Wszystko można wywrócić na drugą stronę, utrzymując pozory rześkości.
Ostatnia ważna rzecz to wizyta w toalecie. Żołądek przystał na moje warunki i od dłuższego czasu łyka bez zająknięcia wszystko co mu wrzucę, zupełnie jak młody pelikan w locie. Tego mi właśnie potrzeba, żeby ukończyć Bieg Kreta. Ta jedna rzecz, na którą nie mam całkowitego wpływu, a mimo to musimy się jakoś dogadać. Dlatego też w tym momencie nawet bardzo mnie nie ciśnie, ale ten cudowny wynalazek w postaci sedesu i spłuczki nie pozwala mi przejść obok siebie obojętnie. Tym bardziej, że jest to ostatni zamknięty punkt odżywczy. Wszystkie kolejne będą już pod chmurką, więc nie będę mógł liczyć na tak luksusowe udogodnienia.
Po chwili konto mam czyste, wskazówka przesuwa się na szóstkę, zostaje tylko opatrzyć moją rękę i muszę ruszać dalej, bo Jiří nie próżnuje i prędzej czy później również zakończy swój pit-stop. On dla odmiany narzeka na swoje uda tłumacząc Ewie coś o kontuzji. Spoglądam na swój nadgarstek. Z dwojga złego lepiej mieć problem z ręką niż nogą na takim biegu. Zdejmujemy bezużyteczną taśmę kinetyczną, bo gula pod nią jak była tak jest bez zmian. Nadal boli to przy każdym ruchu dłoni, ale zapominam o tym podczas biegu, bo wtedy ręka jest w zasadzie nieruchoma. Nawet podczas wspinania się pod górę z kijami, nadgarstek trzymam stabilnie w tym samym położeniu. Gorzej gdy trzeba wykonać jakąkolwiek inną czynność wymagającą choć minimalnego manewrowania ręką.
Ewa kupiła mi w aptece plaster lodowy. Liczę, że spisze się lepiej niż taśma, choć to raczej nie będzie trudne, bo jej wkład w regenerację nadgarstka jest jeszcze mniejszy niż alarmu w Multipli w zabezpieczenie jej przed kradzieżą. Równie dobrze mogłem sobie tu nakleić znaczek pocztowy, efekt byłby ten sam. Może ewentualnie trochę gorzej by się trzymał.
Ku mojemu zdziwieniu tym razem ja wychodzę pierwszy z pit-stopu, podczas gdy Jiří masuje sobie jeszcze uda. Użyczamy mu lodu w sprayu, niech się chłopak ogarnia, bo bez jego pościgu zabraknie mi motywacji na pozostałe 120 kilometrów. Lecimy razem już prawie setkę i widzę, że ta nasza mini rywalizacja działa na mnie napędzająco. Jest lepsza niż gadka motywacyjna Maximusa Decimusa Meridusa do rzymskiej armii przed bitwą w Germanii w Gladiatorze. Nakręca mnie do walki mocniej niż Mickey Goldmill Rocky’ego Balboę przed walką z Apollo Creedem. Jak tak dalej pójdzie to również będę pluł gwoździami, jadł błyskawice i srał grzmotami. Nic mnie tak nie pcha do dalszego napierania jak ten czeski gigant depczący mi po piętach, a momentami uciekający przede mną w walce o drugie miejsce na podium.
STARY GIERŁATÓW -> RACHODÓW: 13 km (275,5 km)
Już nie leje, ale i tak wychodzę na drogę z kurtką przeciwdeszczową. Ewa chciała mi ją wcisnąć już na poprzednim punkcie, jednak odpuściłem. Nie chciało mi się zdejmować plecaka, żeby ją założyć, a zapięta na nim powoduje uciskanie bidonów w klatkę piersiową. Moje problemy zupełne znikają gdy dostaję palto Daniela w rozmiarze XL. Poznaje przy okazji całkiem sensowny biegowy life hack od cioci Ewy. Kup sobie następnym razem kurkę o dwa rozmiary za dużą, dzięki temu zmieścisz pod nią plecak. Genialne. Szkoda, że nikt mi tego nie powiedział przed zakupem swojej.
Po trzech kilometrach dochodzę do Karpna. Do mety zostaje 114 km. 30% trasy. Mniej niż 1/3. W głowie mi się nie mieści jak dużo już się tutaj wycierpiałem. Mam swoje 3 góry. Mam też niesamowicie nadzwyczaj ogromną ochotę rzucić to wszystko i odpuścić. Odpocząć. Oczy już nawet tego ze mną nie konsultują, tylko zamykają się samoczynnie co jakiś czas, a ja muszę wyłuskać z siebie naprawdę duże zapasy determinacji, żeby je na powrót otworzyć. Zastanawiam się jak długo jeszcze wytrzymam zanim zwyczajnie złamię się w pół, zasnę na samym środku szlaku i będę tak spać dopóki ktoś inny tędy nie będzie przechodził, znajdzie mnie i odniesie do biura rzeczy znalezionych. Walczę z samym sobą z całych sił. Wiem, że przecież nie mogę się tak po prostu poddać. Zawiódłbym nie tylko siebie, ale też Daniela i Ewę, którzy się kosmicznie zaangażowali w Bieg Kreta. Nie mogę im tego zrobić. Jak to dobrze, że mam ich obok. Samemu by mi się nie chciało tego ciągnąć dalej. Walka!
Ekstrapoluję pokonany do tej pory czas. Jestem na nogach już prawie 2 doby. Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek będę się ścigać dłużej niż dwa dni, a tu proszę bardzo. Ten wynik daje mi niecałe 7 godzin na każde 10% trasy, co oznacza, że na mecie powinienem być za 21 godzin. Matko i córko, ale by mnie ucieszył taki rezultat. Mógłbym wtedy sam siebie oficjalnie nazywać kocurem. Jednak obawiam się, że bardzo trudno będzie mi utrzymać jakkolwiek przyzwoite tempo na pozostałych 30% trasy. Momentami mam wrażenie, że przepoczwarzyłem się w ślimaka i biorę udział Mistrzostwach Świata tych mięczaków z domkiem na plecach odbywających się każdego roku w Congham w Anglii.
W pewnym momencie niebieski szlak odbija w Karpnie z asfaltowej ścieżki w lewo, gdzie czeka mnie bardzo strome podejście. Niestety jest ono zasypane wiatrołomami, a sama ścieżka najwyraźniej nie jest zbyt uczęszczana, ponieważ ledwo widać jakiekolwiek wydeptane ślady w gęstej trawie obłożonej luźnymi gałęziami. Mój Garmin zawodzi mnie w najbardziej potrzebnym momencie i właśnie teraz pokazuje zejście z kursu. Próbuję znaleźć prawidłową trasę w telefonie, ale to również nie przynosi żadnych efektów. Zdesperowany rozglądam się wokół siebie szukając oznaczeń na drzewach lub kamieniach, ale w tym bajzlu poprzewracanych pni, gałęzi i krzaków nic sensownego nie udaje mi się znaleźć. Patrzę w górę jak to cielę, ale nawet żadnych malowanych wrót tam nie widzę. Nie mam pojęcia którędy teraz.
Bezmyślnie marnuję dobre 10 minut, potęgując swoją frustrację, ale najwyraźniej zmęczenie odbiera mi rozum, bo nie jestem w stanie wymyślić nic mądrzejszego. Na szczęście kawaleria z odsieczą już nadciąga. Zza zakrętu wyłania się Jiří, który w swoim stylu, bez słowa i bez śladu najmniejszego zmęczenia, które było u niego wyraźnie widoczne w Starym Gierłatowie ciśnie pod górę nawet przy tym za bardzo nie sapiąc. Gdy jest już w zasięgu głosu tłumaczę mu, że mam zejście z kursu na zegarku i nie wiem czy iść tam, czy tam. Oznaczeń brak, ścieżki nie widać, lipa straszna, nie wiem co robić. Czech patrzy na mnie, jakby prawił mu skończone idiotyzmy, a ja mam tylko nadzieję, że on po prostu mnie w pełni nie rozumie. Jednak wzrusza tylko ramionami, jakby miał do czynienie z kimś niespełna rozumu, wskazuje kijem szczyt za mną i rzuca coś w stylu „tędy”, po czym rusza przed siebie.
– Ej! Czekaj! – Próbuję go jeszcze zatrzymać. – Ja chciałem iść tamtędy, ale właśnie zegarek mówi mi, że to zła droga jest, a szlaku nigdzie nie widać. Spójrz w lewo. Tam też jest jakaś ścieżka, może to jest poprawny kierunek? Jesteś pewien, że idziemy w dobrą stronę?
– Ano. – Odpowiada Jiří nawet się nie zatrzymując.
No dobra. Ja i tak lepszego pomysłu nie mam. W razie czego będzie na niego. Wspinam się po jego krokach na szczyt i już po chwili dostrzegam oznaczenie niebieskiego szlaku wysoko na drzewie. No tak. Typowe. Dodaję jeszcze kilka słów nie nadających się do cytowania, które rzucam po cichu do samego siebie chwaląc moją percepcję i decyzyjność. Ciekawe ile bym tu stał gdyby nie Czech i jego definitywnie lepsza orientacja w terenie.
Nie rozumiem jak Jiří to robi. Ładuje pod górę bez opamiętania. Zawsze myślałem, że to ja jestem mocny na podejściach, ale ten koleś to zupełnie inne liga. Powinien startować w długodystansowych biegach skyrunningowych, gdzie cały czas jest podejście. Zostawiłby wszystkich w tyle nie dając im najmniejszych szans na zwycięstwo. Ciekawostką jest natomiast jego ogólna predyspozycja. Zupełnie jakby jego siła była odwrotnie proporcjonalna do nachylenia jakim się poruszamy. Jeszcze przed chwilą parł do góry tak, że gdyby nie wiatrołomy zakrywające ubitą ścieżkę, kurzyłoby się za nim, a tumany pyłu powpadałyby mi w oczy drażniąc je jeszcze bardziej niż do tej pory zrobiły to soczewki kontaktowe, brak snu i ogólne zmęczenie. Tymczasem na szczycie, gdzie nachylenie terenu wynosi w porywach 1%, Czech przechodzi do marszu zupełnie odpuszczając dalszą rywalizację, kiedy ja swoim wcale już nie najszybszym tempem spokojnie po raz kolejny odbieram mu drugą pozycję. I tak zapewne do kolejnego podejścia.
Pod Trojakiem mój żołądek zmienia zdanie odnośnie współpracy. Dał radę grać ze mną przez pewien czas, ale to nie Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Nie będzie grał do końca świata i o jeden dzień dłużej. To już dla niego za dużo. Poddaje się. Czuję jak żółć podnosi się niebezpiecznie wysoko pozwalając moim kubkom smakowym przypomnieć sobie jak ohydny ślad zostawi ona na podniebieniu, jeśli pozwolę jej przejść tą drogą. Wprawdzie to nic strasznego, od tego się nie umiera, ale są zdecydowanie większe przyjemności na świecie niż puszczanie pawia. Przewód pokarmowy składa broń, ale ja nadal walczę. Staję. Głęboki wdech. A teraz wydech. Jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze… chyba będę rzygał… Zamykam oczy. Bbbb… Wdech, wydech, wdech, wydech… mocno… przeponą… spluwam na ziemię w geście pogardy dla słabości mojego żołądka. Pomóż mi mięczaku! Nie zostawiaj mnie tak samego!
Otwieram oczy. Niemożliwe. Posłuchał się. Nie będzie cofki. Co za ulga. Kryzys zażegnany. Teraz dla odmiany odczuwam ogromny głód, a do następnego przystanku mam prawie 10 km. Muszę coś dorzucić do pieca, bo aż mnie skręca w kiszkach. Otwieram opakowanie z batonikiem proteinowym, patrzę na niego łapczywie, zupełnie jakbym mógł go zjeść oczami i już w tym momencie wiem, że się nie przyjmie. Koniecznie potrzebuję coś zeżreć, ale to nie będzie ten baton. Kompletny brak spójności pomiędzy oferowanymi przez niego walorami smakowymi a moimi oczekiwaniami kulinarnymi.
To może shortbread? Pochłonąłem ich już mnóstwo i do tej pory wchodziły mi świetnie. Ani razu mnie nie zawiodły. Próbę percepcji sensorycznej ciasteczko zalicza pozytywnie. Nie mdli mnie na jego widok, a zapach nie wzbudza odruchów wymiotnych. Wręcz przeciwnie, naprawdę mam ochotę na ciacho. No to chrup! Mhmm… Naprawdę dobre ciasteczko. Wygląda na to, że się całkiem przyzwoicie przyjmie. Jestem uratowany, co za ulga.
Wolnym krokiem ruszam naprzód podgryzając resztę Shortbreada, który został mi w ręce. Czas zmarnowany na poprawę samopoczucia wystarcza, żebym po raz kolejny stracił drugą pozycję na rzecz Czecha, który zdążył już mnie dogonić, tymczasem ja nie jestem jeszcze w stanie podjąć pościgu. Potrzebuję dodatkowej chwili, żeby móc wrócić do gry. Spokojnym krokiem schodzę z Trojaka i doznaję kolejnego odcięcia. Przecież byłem tu już wiele razy. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że całkiem nieźle znam te tereny, a mimo to całkowite zaćmienie umysłu nie pozwala mi stwierdzić w którą stronę mam dalej biec. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Mam zegarek z wgrana trasą, ale coś mi nie pasuje. Nie umiem go przeczytać. Stoję na rozstaju dróg, mózg kompletnie nie rozumie co my tutaj właściwie robimy. To ten sam przypadek co poseł Marek Suski na posiedzeniu komisji do sprawy Amber Gold, z tą tylko różnicą, że ja powinienem się zaraz ogarnąć.
Czuję się jak pasek postępu podczas kopiowania plików, który błyskawicznie skacze z samego początku do 99% i napotyka jakąś wirtualną przeszkodę nie pozwalającą mu przeprocesować operacji do końca. Mieli się bez końca i nie wiadomo kiedy to się skończy. Mam wrażenie, że czekam w nieskończoność. Zawiecha trwa w najlepsze, aż w pewnym momencie stwierdzam, że to tam i wskazuję sam do siebie ręką na wąską ścieżynkę pomiędzy pniami powycinanych drzew. Wiem, że to dobry kierunek, ale nie mam pojęcia dlaczego. Coś zaskoczyło mi w głowie i jestem ponownie świadom tego co robię. Do dziś nie wiem co się ze mną stało na Trojaku.
Marek Rutka straszył przed startem porwaniami przez kosmitów, chociaż ja nadal uważam, że jeśli istnieje jakakolwiek pozaziemska cywilizacja w znacznej mierze przewyższająca rodzaj ludzki technologicznie, to raczej marne szanse żeby przyleciała akurat do Lądka-Zdroju w piątek około 17, żeby złapać sobie jednego przedstawiciela naszej rasy i sprawdzić co to za żyjątka mieszkają na tej niebieskiej planecie. Załóżmy jednak, że rzeczywiście zostałem porwany przez UFO. W takiej sytuacji mogę sobie chyba przypisać uratowanie świata przed zagładą i wojną z kosmitami. Bo co oni mieli sobie pomyśleć? Biorą mnie na warsztat, żeby przeanalizować z kim mają do czynienia, patrzą z każdej strony i stwierdzają że ziemianie okropnie śmierdzą, strasznie dużo jedzą, a ich wątłe ciałka są tak zmaltretowane, że nie ma sensu wchodzić z nimi w jakąkolwiek interakcję. Lepiej ich zostawić samych sobie, bo za moment i tak wyginą z wycieńczenia. Niewolnictwo też nie wchodzi w grę, bo tak skatowane organizmy do niczego się nie nadają, a w zamknięciu dostaną depresji z braku możliwości bezsensownego biegania jak kurczaki po dekapitacji.
Zostawiam rozmyślania o uflodukach, tłumacząc sobie zawiechę zwyczajnym trzydniowym wyczerpaniem i zbiegam do Lądka-Zdroju, gdzie już w okolicach rynku w zasięgu mojego wzroku pojawia się Jiří, a dopadam go zaraz na peryferiach miasta i przez dłuższy czas biegniemy razem. Czech zadaje mi jakieś pytania, ale zupełnie nie rozumiem o co mu chodzi. Niby podobny ten ich język, ale najwyraźniej diabeł tkwi w szczegółach. Jeszcze przez chwilę próbujemy dojść do porozumienia, ale ostatecznie każdy z nas odpuszcza. Nie dogadamy się. Z drugiej strony chyba nie ma potrzeby. Lecimy razem już prawie 100 kilometrów, a przede nami jeszcze ponad setka. Mielenie ozorem przez ostatnie 18 godzin i kolejne 20 wykończyło by mnie psychiczne i fizycznie. Nawet nie wiedziałbym o czym można tak długo mówić. Każdy z nas ma proste zadanie do wykonania i na tym się skupiamy. Pozdrawiam Jirkę i wykorzystuję moją przewagę na płaskich odcinkach zostawiając go w tyle i nie mając najmniejszych wątpliwości, że już wkrótce znowu się zobaczymy.
O 18:30 docieram do Radochowa, gdzie już czeka na mnie gorąca zupa dyniowa z grzankami. Z uśmiechem zabieram się do wiosłowania, ale pojawia się problem, gdy z pozoru cudowny aromat trafia w moje nozdrza. Nie wchodzi. Co jest? Przecież poprzednio przyjęła się idealnie. Daniel, nie dam rady tego zjeść. Tosty też mi nie smakują. Niedobrze. Nie mam na nic ochoty. Chyba problemy z Trojaka nie zostały zażegnane na dobre. Nic na siłę. Wezmę przekąski na drogę, może żołądek chwilę odpocznie i wtedy mu coś zaaplikuję.
W międzyczasie Ewa konserwuje mi palce na lewej stopie. 4 z nich wymagają serwisu, dodatkowo pojawił się odcisk na pięcie, ale na to mamy specjalne żelowe plastry. Zostaje jeszcze ręka. Lodowy okład zupełnie nie pomógł, więc czas na koło ratunkowe. Telefon do przyjaciela. Daniel kręci film, który wysyłamy do Mariusza, mojego fizjo. Teleporada musi wystarczyć, bo na wizytę w oddziale w najbliższym czasie nie mogę liczyć. Na kolejnym punkcie dowiem się co uradzili, tymczasem po zmianie ciuchów, butów i zabraniu czołówki muszę ruszać w dalszą drogę, bo spędziłem tutaj już ponad 20 minut i powoli zbliża się trzecia noc.
Jednak zanim ruszę jeszcze jedna rzecz przychodzi mi do głowy. Proszę Ewę o spryskanie ud lodem w sprayu. Nie wiem dlaczego nie wpadłem na to wcześniej, mimo że sam zaproponowałem to dla Jirki. Zmrożony aerozol w pierwszym kontakcie ze skórą jest szokujący. Mniej więcej jest to ten sam poziom przyjemności co stąpanie po rozgrzanym piasku na bałtyckiej plaży przy ponad 30-stopniowym upale, z tą tylko różnicą że chwilę później naprawdę czuje się ulgę dla mięśni.
RACHODÓW -> PRZEŁĘCZ KŁODZKA: 15 km (290,5 km)
– Pan z Kreta? – Pyta mnie jakiś koleś zaraz po wyjściu z Kretobusa
– Tak.
– Łooooo! Ale super! – Uradowany ciągnie temat i zaczyna smarować jacy to z nas giganci, że już jesteśmy zwycięzcami, że podziwia, że w ogóle kosmos. Przyjechał specjalnie na Bieg Kreta, żeby wspierać biegaczy. Niesamowicie motywująco działają na mnie takie spotkania. Zupełnie obcy mi człowiek ciszy się z tego, że może mi pokibicować. Na odchodne dostaję od niego jeszcze wskazówki odnośnie dalszego przebiegu trasy i warunków na niej panujących, z pomiarem pokrywy błotnej w centymetrach włącznie. Dzisiaj już chyba nic lepszego mi się nie przytrafi. Jakby w odpowiedzi na to, Karma uśmiecha się do samej siebie i dodaje pod nosem: „No to patrz.”.
Zaraz za Przełęczą pod Bzowcem cztery kilometry dalej zaczyna zmierzchać na tyle mocno, że w osłoniętych drzewami wąwozach robi się ciemno. Sięgam ręką do guzika w mojej czołówce i doznaję przyszywającego całe ciało szoku. Nie działa. Naciskam przycisk jeszcze raz, ale efekt jest dokładnie taki sam. Setki myśli przebiegają mi przez głowę. Dlaczego to ustrojstwo nie chce się włączyć? Co ja mam teraz zrobić? Do punktu mam ponad 10 kilometrów, co zajmie mi około dwóch godzin, a już za 30 minut będzie ciemno jak dupie, w której właśnie się znalazłem. Mam wrażenie, że jedynym rozwiązaniem będzie się w niej wygodnie urządzić i przeczekać do rana, ale obawiam się, że w takiej sytuacji padnę z głodu lub z zimna trupem i sam nie wiem co jest gorsze.
Jedyne źródło światła jakie mam to latarka w telefonie. Lepsze niż nic, ale raczej trudno będzie się nią posługiwać na podejściach. Ręka utrzyma albo kijek albo smartphone. Zatrzymuję się tracąc cenne sekundy w czasie których nadal jest jasno. Ściągam czołówkę i sprawdzam czy przypadkiem Daniel nie włożył akumulatora w złą stronę. Niestety tym razem życie mnie nie oszczędza. Sprawdzam wszystkie kabelki wiercąc złączkami w każdą stronę, ale to również nie poprawia mojej sytuacji. Opukuję czołówkę po bokach, być może chociaż głupie rozwiązanie się sprawdzi, jednak tutaj potrzeba czegoś bardziej błyskotliwego. W desperacji krzyczę z całej siły „Lumos!” manewrując kijem niczym różdżką, z nadzieją że kilka razy przeczytany Harry Potter przyda mi się do czegoś w praktyce, ale nawet to nie pomaga.
No to klops. Skończyły mi się pomysły. Daniel po telefonie z mojej strony rusza z Przełęczy Kłodzkiej z zapasową czołówką, jednak nie spotkamy się przed zmrokiem. Nie pozostaje mi nic innego jak gnać przed siebie dopóki widoczność będzie mi na to pozwalać. Dostaję nieprawdopodobnego kopa. Mam wrażenie, jakbym walczył o życie. Nagle wszystkie moje problemy przestają mi doskwierać. Myślałem że jest źle, ale tak naprawdę to dopiero teraz mam przesrane. Brzuch mnie już nie boli. Mało tego, nawet nie czuję głodu. Zmęczone mięśnie? Nic z tych rzeczy. Lecę przed siebie, a Garmin pokazuje tempo poniżej 6 min/km. Znużenie? Moja przysadka mózgowa wytworzyła przed chwilą roczne zapasy kortyzolu. Jestem tak zestresowany ciemną nocką w lesie, że za moment będę musiał się martwić co można użyć jako substytut czystych gaci.
Gdy docieram do Dzikiej Doliny, staję się świadkiem wybawienia. Przez chwilę jestem gotów przysiąc, że jakieś nadprzyrodzone siły maczają w tym palce. Gdzieś w najbardziej fantazyjnych fałdkach mojego mózgu rysuje się obraz rozstępujących się chmur na niebie, zza których wyłaniają się małe, pulchne i całe gołe cherubinki dmące w fanfary z proporczykami, a zza sąsiednich obłoków wychylają się małe główki dziewczęcych aniołków, które chóralnym śpiewem akompaniują rozbrzmiewającym fanfarom, gdy noc zostaje rozjaśniona przez ciepłe promienie słoneczne dwóch słońc. Dwóch? No dwa widzę jak nic. Zupełnie jak na Tatooine z Gwiezdych Wojen. Zaraz, zaraz. Chyba znowu za bardzo popłynąłem. Wygląda na to, że to jednak nie są dwa słońca.
Samochód! Światła! A ja już myślałem, że niebiosa zstąpiły użalając się nad moim marnym losem i postanowiły mnie ratować. No bo jakie jest prawdopodobieństwo, że w tą ślepą uliczkę skręci jakieś auto w piątek o 20:11? Gdybym tu był minutę wcześniej albo minutę później, nawet bym nie wiedział, że ktokolwiek zapuszcza się w inny sposób niż na piechotę na to zadupie. Ludzie! Może mnie poratują? Wyskakuję z lasu i macham rękami niczym dyrygent orkiestry podczas koncertu symfonicznego z ogromną nadzieją, że nie wezmą mnie za grasującego po lasach maniakalnego mordercę, mimo że zdecydowanie na takowego nie wyglądam.
Nie uciekają! Czarny samochód zatrzymuje się obok mnie, kierowca opuszcza szybę, a ja w ogromnej uldze rzucam setki słów równocześnie starając się jak najdokładniej wyjaśnić mój problem, ale patrząc na dziewczynę za kierownicą najwyraźniej wychodzi mi tylko bezsensowny bełkot z mało skoordynowanymi wymachami ramion. Przerywam w pół słowa, marszczę brwi i przekrzywiam głowę w prawo jak piesek, który nie zrozumiał co od niego oczekuje jego właściciel, po czym wybucham.
– To wy!!! Co wy tu… – Nie kończę, bo brakuje mi oddechu.
– Szukamy Staśka. – Odpowiadają równocześnie dziewczyny odpowiedzialne za jego support.
– Czołówka! – Nie mam siły tłumaczyć, nie potrafię się wysłowić, musza wystarczyć hasła. – Macie zapasową czołówkę?
– No mamy.
– O matko! Poratujcie ultrasa w potrzebie. Oddam na kolejnym punkcie!
W tym momencie doznaję niezbitego dowodu, że ultra łączy ludzi. Reakcja dziewczyn jest natychmiastowa. Nie ma, że musimy się zastanowić czy spytać Staszka. Nie tłumaczą się, że mają tylko jedną. W żaden sposób nie dają mi do zrozumienia, że jestem konkurencją którą w tym momencie bez problemu można wyeliminować. Bez najmniejszego zastanowienia sięgają po czołówkę, wręczają mi ją i już. Prosty gest z czystej międzyludzkiej serdeczności i chęci pomocy człowiekowi w potrzebie. Dziewczyny chyba nie do końca zdając sobie sprawę, że w zasadzie to ratują mi życie. Po stokroć dziękuję im kłaniając się w pas i ruszam walczyć o swoje drugie miejsce, a one zostają tutaj jeszcze chwilę w oczekiwaniu na Staszka i Marka, który dopiero co wyszli z Radochowa.
Happy end horroru, którego doświadczyłem poprawia mi humor do tego stopnia, że nadal nie dociera do mnie poziom na zmęczenia i głodu. Uradowany, że nie muszę błądzić w lesie po omacku gnam przed siebie ciągle przeżywając nieprawdopodobne szczęście jakie mi dopisało. Myślę, że limit fartów na Bieg Kreta wyczerpałem z nawiązką, więc teraz muszę się pilnować.
Niestety z tym pilnowaniem się idzie mi mniej więcej jak Realowi Madryt w sezonie 2002/2003, kiedy hiszpański klub zebrawszy zbieraninę absurdalnie przepłaconych Galácticos z Zidanem, Raulem, Ronaldo, Louisem Figo, Beckhamem i Roberto Carlosem nie zdołali zdobyć ani jednego prestiżowego trofeum poza pucharem Primera División. Ja mając działającą czołówkę, track w zegarku i telefonie, dwa kije i mnóstwo motywacji gubię się na niebieskim szlaku aż trzy razy. Mam wrażenie, że miejscami trasa ginie mi z oczu tylko po to, żeby kilkadziesiąt metrów dalej pojawić się ponownie. Marnuję w ten sposób mnóstwo czasu i czuję, że sytuacja mnie przerasta, a buzująca we mnie jeszcze przed chwilą radość spowodowana nieoczekiwanym ratunkiem jest wypierana przez frustrację.
Czuje się jak Chuck Noland z Cast Away w reżyserii Roberta Zemeckisa. Pozostawiony sam sobie na odludziu muszę walczyć o przetrwanie. Jestem zdany tylko na siebie i po prostu muszę znaleźć właściwą drogę do Sobótki. Nie mam innego wyjścia. Przy kolejnym pomyleniu szlaków moja frustracja na samego siebie wspina się na szczyt skali załamania nerwowego. Jestem bliski płaczu i głównie zajmuję się wymyślaniem co raz bardziej wyrafinowanych inwektyw w stronę samego siebie, bo wszystkie potoczne i proste bluzgi użyłem już tyle razy, że korzystanie z nich po raz kolejny staje się nudne. Robię co mogę, ale po prostu nie jestem w tym dobry. Gdy mam ochotę zwiesić głowę, schować twarz w dłoniach i zacząć szlochać jak bezbronne dziecko, na horyzoncie pojawia się odsiecz. Tak jak Chuck został znaleziony przez przepływający obok niego tankowiec, gdy już stracił wszelkie nadzieje na pomoc, tak ja jestem uratowany dokładnie w momencie kiedy najbardziej tego potrzebuję.
Przed Ptasznikiem spotykam się z Danielem, który wyruszył z Przełęczy Kłodzkiej godzinę wcześniej i razem wchodzimy na wyższy poziom napierania. Dostaję swojego prywatnego pacemakera. Nie muszę się już o nic zupełnie martwić. Mój przyjaciel biegnie z przodu i pilnuje trasy, a ja muszę tylko podążać za jego śladami. Mogę teraz kompletnie wyłączyć myślenie, choć mam wrażenie, że zrobiłem to już jakiś czas temu, stąd liczne pomyłki na tym odcinku. Bieg Kreta nie zakazuje draftingu swoim regulaminem, więc trzymam się jak najbliżej Daniela, żeby ograniczyć efekt oporu powietrza, a on sam jest dla mnie niczym niebieska linia widoczna na ulicach wszystkich największych maratonów świata. Optymalizuje moją drogę do kolejnego punktu odżywczego zapewniając mi możliwie najkrótszy dystans do pokonania.
Godzinę później docieramy do Przełęczy Kłodzkiej. Muszę sobie na chwilę usiąść. Dawno mnie tak nie wymęczył żaden odcinek jak ten tutaj. Udaje mi się wcisnąć w siebie trochę makaronu, jednak nie przesadzam z ilością w obawie o kolejne erupcje żółci w przewodzie pokarmowym. Wiem, że jem teraz zbyt mało. Potrzebuję zdecydowanie więcej energii na ostatnie 90 km biegu, ale przecież nie upcham kolanem, bo się przeleje. Spróbuję sobie zaaplikować przekąski trochę później, a tutaj musi mi wystarczyć cola. Dwa kubki to jakieś 370 kcal. Wierzę, że wystarczy. Jeszcze tylko kilka psiknięć lodu na uda i mogę ruszać.
PRZEŁĘCZ KŁODZKA -> PRZEŁĘCZ ŁASZCZOWA: 6 km (296,5 km)
Wolnym krokiem wspinam się przez ciemną noc na Grodzisko, a świat wokół mnie zaczyna spowijać mgła, która gęstnieje z każdym pokonanym metrem w górę i zaburza moją widoczność. Światło czołówki nie daje przejrzystej widoczności i muszę się mocno wysilać, żeby dostrzec przez to gęste mleko oznaczenia szlaku. Całe szczęście, że tutaj droga prowadzi wyraźnie wydeptaną ścieżką, więc naprawdę trzeba się postarać, żeby się zgubić. Challange accepted? I hope not!
Trzecia doba na nogach zaczyna zbierać swoje żniwa. Zmęczony umysł robi sobie ze mnie żarty przeinaczając obrazy w moich oczach i pokazując mi dziewczynę siedzącą na stercie drewna, która rozmawia przez telefon. Po kilku krokach okazuje się ona być tylko dziwnie poukładanymi roślinami. To teraz startuje prawdziwy Bieg Kreta. Teraz dopiero się zacznie. Każdy z nas jest już skrajnie wyczerpany, gdy przychodzi czas na rozegranie się kluczowego momentu całej rywalizacji. Nie dość, że widoczność jest ograniczona, to jeszcze do tego zakłamana przez pareidolię. Najprostsze czynności są teraz ogromnym wyzwaniem, a sam bieg przypomina forsowanie się przez gęstą i mazistą breję krępującą wszystkie ruchy. Powieki zdają się być obciążone ołowiem, przez co jeszcze trudniej je podnieść znad ospałego spojrzenia. Resztki energii, które pozostały we mnie wydają się być niewystarczające, żeby ukończyć to mordercze wyzwanie. Już jest tak blisko, a jednocześnie tak strasznie daleko.
Wmawiam sobie, że to nie tylko mój problem. Oczyma wyobraźni imaginuję sobie Staśka i Marka opierających się o siebie gdzieś za Radochowem, żeby odetchnąć choć na moment. Jiří być może wlecze nogę za nogą na płaskim odcinku, który czeka na mnie gdy tylko uda mi się wdrapać na Jelenią Kopę. A Maurycy zatrzymuje się w Bardzie i idzie spać, bo zbyt ambitnie przycisnął i zabrakło mu sił na finisz. Ile z tego to prawda? Nie mam pojęcia. Nawet nie wiem jak duża odległość dzieli mnie od zawodników przede mną i za mną. Jednak wiem jedno. Jeśli będę się teraz użalać nad sobą zamiast przebierać dalej nogami, z pewnością prędzej czy później dystans do tych za mną się zmniejszy. Walka!
Wlokę się jak mucha w smole i dopiero przed północą docieram do Przełęczy Łaszczowej. Jest ognisko, jest jakiś wesołek zapraszający mnie do rozgoszczenia się pod wiatą tylko z pozoru chroniącą przed nasilającymi się powiewami wiatru i jest też Jiří. Ale tylko ciałem. Przede mną siedzą jego zwłoki. Wygląda jak menel po kilkudniowej pitce, który nie jest w stanie wykonać najmniejszego ruchu, złożył się tak jak stał i tylko jakaś nadprzyrodzona moc trzyma go w pionie nie pozwalając mu się przechylić w żadną ze stron.
Z architektonicznego punktu widzenia jest to cud. Fizyczną niemożliwością jest, żeby taka masa mięśni była w stanie utrzymać się biernie w pozycji wertykalnej. Musiałby wsadzić sobie w przełyk długi drewniany kij i przytwierdzić go drugą stroną do ławki, na której siedzi, ale wyraźnie zaokrąglany kręgosłup od ciężko opadającej w dół głowy utwierdza mnie w przekonaniu, że jego przewód łączący gardło z żołądkiem jest drożny. Oczy ma zamknięte i można by pomyśleć, że poświęca chwilę na kierowanie swoich myśli do istot nadprzyrodzonych, ale nie jest to ani czas ani miejsce na modlitwy. Tym bardziej, że on w zasadzie siedzi pod chmurką, a na zewnątrz jest sakramencko zimno.
Jiří! Jiří! Żyjesz?! Brak reakcji. Plecy unoszą się od zaczerpujących tlenu płuc, więc funkcje życiowe muszą spełniać swoją rolę, ale reakcji na bodźce zewnętrzne brak. Gdybyśmy byli tu sami, musiałbym dzwonić do pogotowie, a potem do organizatorów, ale na szczęście razem z Czechem są tu jego rodzice. Nie panikują, więc wygląda na to, że pit-stop mają pod kontrolą. Z resztą, może on mnie nawet słyszy, ale nie rozumie po polsku, w końcu to nie byłby pierwszy raz, kiedy nie możemy się dogadać. Zatem upewniwszy się, że Jiří ma zapewnioną odpowiednią opiekę i skorzystawszy z darmowego colopoju ruszam na podbój Barda.
PRZEŁĘCZ ŁASZCZOWA -> BARDO: 5,5 km (302 km)
Udaje mi się pokonać zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy żołądek po raz kolejny upomina się o zasłużony odpoczynek. Jeszcze nie teraz, ok? Próbuję to załatwić dyplomatycznie poprawnie, ale on jest jak posłowie na sali plenarnej podczas burzliwych obrad. Zupełnie nie próbuje się dogadać. Drze tylko ryja o swoje i żadne argumenty do niego nie przemawiają. Chcę mu to wytłumaczyć jak człowiek organowi, ale jestem zmuszony przerwać w pół słowa, w obawie że treść słowna za moment zostanie wyparta przez tą żołądkową. No weź się zlituj. 85 km nam zostało! Ani myśli. Ciśnienie w żołądku rośnie z każdą chwilą, a przełyk już przygotowuje się do wybuchu i wyrzucenia na wpół strawionej zawartości na zewnątrz, poprzedzając ją głośną erupcją eksplozywną w postaci tak doniosłego beknięcia, że działające w pobliżu sejsmografy stawiają właśnie w stan gotowości wszystkie zastępy straży pożarnej, a Jiří na Przełęczy Łaszczowej budzi się do życia i rozpoczyna pościg za mną.
To było mocne. Nie wiem co robić. Potrzebuję paliwa, ale nic się nie chce przyjąć, a brzuszek próbuje pozbyć się wszystkiego co nadal pozostało jeszcze w środku. Zdesperowany dzwonię do mojego supportu.
– Ewa… – Muszę się komunikować półsłówkami, bo nadal co chwila mi się odbija, z tym że teraz już znacznie subtelniej. – Problem…
– Co się dzieje? – Nie daje mi dokończyć.
– Niedobrze mi… – Kontynuuję. – Nie wiem co jeść… Rzygać… Bbbb… rzygać mi się chce…
– No to rzygaj! – Następuje długa cisza, bo właśnie w tym momencie uświadamiam sobie, jak proste jest to rozwiązanie. – Słyszysz? Rzygnij sobie i po sprawie!
Słyszę. Dopiero teraz to do mnie dociera. Przecież on mi to tłumaczył już wiele razy. Coś nie siadło. Nie przetrawi tego. Męczy się biedak, żeby móc ogarnąć pozostałe kilogramy, które pakuję do niego łopatą. Trzeba się pobyć problematycznego ładunku i zatankować na nowo, zamiast walczyć z samym sobą i męczyć się przez kolejne kilometry. Mało przyjemne uczucie, ale jednorazowe. Rzygom z brzucha, kiszkom lżej. No dobra, dawaj! Rzygamy! Cisza… Halo!? Słyszysz?! Zielone światło! Jedziesz! Zero reakcji… Straszaki mi tu puszczał czy co? Ziomek! Ognia! Dawaj mi tu tego bełta i lecimy dalej!
Zdezorientowany wzruszam ramionami. Albo cudownie się uspokoił, albo naprawdę rżnął głupa. Ostrożnym krokiem wracam do biegu zwarty i gotowy do uskoczenia na bok ze szlaku i pozbycia się balastu, ale żołądek nie daje najmniejszych oznak niezadowolenia. Kolejny cud. Zachwycony aż mam ochotę spróbować wcisnąć w siebie coś do jedzenia, ale przecież do Barda jest zaledwie 5 km. Tam dostanę ciepły posiłek, który z pewnością lepiej się przyjmie niż kolejne słodycze.
Kawałek dalej wita mnie Górska Kaplica Matki Bożej Płaczącej wzdłuż drogi krzyżowej z Barda. Matka Jezusa uwieczniona nad wejściem do sanktuarium rzeczywiście roni namalowane łzy, a ja zastanawiam się czy ona nad moim losem tak ubolewa. A nawet jeśli tak to czy to dlatego, że przebiegłem już 300 km i ona zwyczajnie nie rozumie jak można sobie takie rzeczy robić, czy może z powodu tego że zostało mi ich jeszcze 80 co również nie mieści się jej w głowie. No właśnie, nadeszła w końcu ta wiekopomna chwila, w której przekroczyłem magiczną barierę trzystu kilometrów. Trójka z przodu i ponad 56 godzin na nogach, a do mety jakieś 15. Już naprawdę niedaleko z perspektywy tego co udało mi się zrobić. Co więcej, odzyskanie po raz kolejny drugiego miejsca nakręciło mnie i dodało odrobinę energii, więc jestem dobrej myśli. Żołądek póki co również nie narzeka, więc nie przejmuję się Matką Boską i cisnę póki są na to moce przerobowe.
Byłem na Górze Kalwarii w zeszłym roku podczas Biegu Siedem Szczytów. Wówczas wchodziłem na nią od strony Barda, co pozwoliło mi na własnej skórze odczuć trudy drogi krzyżowej. Jednak w drugą stronę jest znacznie lżej, bo trasa cały czas prowadzi z górki. Wszystko jest w porządku do około kilometra przed Bardem, gdzie trzeba przekroczyć strumyk wpadający później do Nysy Kłodzkiej. Jednak najpierw należy wiedzieć, w którą odnogę drogi trzeba skręcić. Nie byłbym sobą, gdybym pobiegł w dobrą stronę, dlatego po raz kolejny błędnie wybieram lewą ścieżkę, a że obie idą wzdłuż strumyka, Garmin nie rejestruje błędu, o którym zdaję sobie sprawę dopiero 300 metrów dalej.
Rzucając mięsem na lewo i prawo wracam pod górę do rozdroża. Jestem już prawie na miejscu, gdy widzę jak spomiędzy drzew prześwituje światło czołówki. O nie! Jak to możliwe? Przecież cały ten odcinek leciałem naprawdę przyzwoicie rozkoszując się pewnym drugim miejscem po tym ja Jiří odpadł z biegu. Stan z Dziką Kuną biegli razem, czy to możliwe, że już się rozdzielili? Zbliżamy się z nieznajomym do siebie, ale gdy jestem już niedaleko, jego sylwetka zaczyna mi kogoś przypominać.
– Jiří?!?! – Krzyczę zdziwiony, żeby się upewnić, bo w ciemności wszystko jest zamazane.
– Ahoj! – Odpowiada mi serdecznie Czech.
Nie dość, że nie wierzę własnym oczom, to tak samo nie chcę ufać swoim uszom. Z czego jest ten człowiek zrobiony? Słowo daję, że na Przełęczy Łaszczowej wyglądał jakby miał za chwilę wykitować. Był synonimem nędzy i rozpaczy. Gdybym miał możliwość postawić zakład, byłbym gotów obstawić wszystko co możliwe, że Jiří zejdzie z trasy. Co oni mu dali? Ja też to chcę!
– Odżyłeś! Szacun! – Dodaję gdy biegniemy przez chwilę ramię w ramię właściwą drogą.
– Ano! – Podsumowuje Czech w swoim stylu.
Gość jest nie do zdarcia. Biegniemy już prawie 57 godzin, on w tym czasie nie zmrużył oka i wygląda na to, że zamierza zaliczyć Bieg Kreta w formule non stop. Patrzę na niego z zazdrością. Jeszcze 5 kilometrów temu dzieliłem skórę na niedźwiedziu wyobrażając sobie siebie na drugim schodku podium, z wieńcem laurowym na głowie, piękną ręcznie robioną statuetką w jednej ręce i schłodzonym szampanem Carbon Brut w drugiej, przy wiwacie oszalałych z radości kibiców i fruwających wszędzie konfetti. Tymczasem obawiam się, że przy Czechu jestem tylko miękką frytką, która nie jest w stanie dotrzymać mu tempa. A tam gdzie chwilowo mogę to zrobić, gubię trasę i marnuję kompletnie swoją przewagę.
Życie jest okrutne. Mam tylko nadzieję, że nie aż tak bardzo, żeby pozwolić chłopakom z tyłu również nas złapać i zrzucić mnie gdzieś na środek stawki. Podejmuję próbę numer 82 wysunięcia się na prowadzenie i zbiegam odrobinę szybciej do Barda niż Jiří. Chwilę przed 2 w nocy melduję się w Kretobusie, a zanim Daniel zdąża zamknąć za mną drzwi widzimy zbliżającego się Czecha. Sprężamy się ile wlezie, żeby tylko Jiří nie wypracował zbyt dużej przewagi. Z resztą i tak nie chcę obciążać mocno żołądka, dlatego zjadam zaledwie jeden tost i słodką bułkę, a 10 minut później rzucam się w pogoń za moim rywalem.
BARDO -> PRZEŁĘCZ WILCZA: 11 km (313 km)
Moje rzucanie się ogranicza się do stawiania niedużych kroczków. Okropnie mnie wymęczyła ta rywalizacja z Czechem przez ostatnie 115 km. Jestem potwornie wyczerpany. Robię co w mojej mocy, żeby go dogonić, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Tu jest cały czas pod górę. Nawet droga przez Bardo była pod nachyleniem. Nie mam już siły. Strasznie doskwiera mi brak snu. Oczy mi się zamykają i żaden z moich patentów na pobudzenie już nie działa. Chyba przesadziłem. Wkręciłem się w rywalizację o drugie miejsce i najwyraźniej leciałem ponad swoje możliwości. Jiří jest nie do zdarcia. Nawet nie mam go w zasięgu wzroku. Obawiam się, że trzeba będzie odpuścić i starać się zabezpieczyć trzecią pozycję, albo przynajmniej dotrzeć do mety. Nie ma sensu się jeszcze bardziej spinać.
Cały ten odcinek wydaje mi się kompletnie chaotyczny. Potrzeba snu działa na mnie wyniszczająco. Mam już problem z koncentracją przez co wielokrotnie się gubię na trasie, na szczęście nie są to duże błędy, zaledwie po kilkadziesiąt metrów. Niezliczoną ilość razy przystaję i wpatruję się w mapę na zegarku, żeby rozszyfrować gdzie powinienem dalej iść. Niebieski szlak tworzy labirynt pełen zwodniczych zakrętów, a ja mam wrażenie, że kręcę się w kółko. Uczucie frustracji ponownie zaczyna potęgować, a znużenie nie daje mi spokoju. To nie ma dalej sensu. Muszę naładować baterię, albo zwariuję w tym lesie.
Przed 4 nad ranem docieram do Kretobusa i podejmuję decyzję o drzemce. Wiem, że Jiří mi ucieknie. Wiem, że strata czasu, którą wygeneruje mój krótki sen będzie bardzo trudna do odrobienia na pozostałych 70 km. Jednak chyba już się pogodziłem z faktem, że to Czech będzie wiceliderem wyścigu. Goniąc go wypruję z siebie pozostałe mizerne resztki energii, tak bardzo mi potrzebne do ukończenia tego biegu. Niech leci. Zrobiłem co mogłem. Po prostu ponownie trafili się lepsi. Czasami tak jest. W zasadzie to zawsze. Jednak nadal mogę ukończyć Bieg Kreta godnie, ale żeby to zrobić muszę na chwilę zamknąć oczy i złapać choć odrobinę świeżości. Obudźcie mnie za 15 minut.
Oczy mi się kleją. Mam wrażenie, że nawet wygodne łóżko, śpiworek i świeże gacie nie zrobiłby mi różnicy. Pozwalam Matce Grawitacji zrobić swoją robotę z powiekami, opatulam się szczelnie śpiworem i czekam na utratę świadomości. Niestety jedyne co tracę to oddech wskutek uporczywego napadu kaszlu. Atak jest tak silny, że nie mogę zaczerpnąć powietrza. W moich płucach rozpętała się prawdziwa burza i gdy mam wrażenie, że najgorsze jest już za mną, ta okazuje się być zaledwie delikatnym powiewem i zapowiedzią nadciągającego sztormu. Kolejna fala uderzeniowa nie pozwala mi leżeć. Muszę się podnieść, żeby umożliwić sobie respirację. Mam wrażenie, że walczę o każdy najmniejszy oddech, nie mogąc złapać nawet chwili spokoju, a Daniel za moment wskoczy do Kretobusa, żeby ratować resztki pozostałych w moim wstrząsającym co chwila ciele funkcji życiowych.
Męczarniom nie ma końca, trwają do momentu gdy przerywa je zgrzyt otwieranych drzwi i głos Daniela oświadczający, że 15 minut już minęło. Spoko, przecież i tak nie śpię. Możemy przejść do regularnego serwisu. Dostaję pastę jajeczną z tostami i mając spore obawy co do moich możliwości konsumpcyjnych biorę pierwszy kęs, w duchu błagając żołądek o współpracę, bo przecież musimy cokolwiek zatankować. Ku mojemu zdziwieniu posiłek wchodzi mi idealnie, bez najmniejszego zgrzytu. Ależ cudownie! Nie wiem co pomogło, ale wracam do gry. Mam wrażenie, że nie udało mi się zasnąć nawet na moment, ale 15 minut pełnego relaksu zadziałało pozytywnie na ogólne samopoczucie. Oczy już nie zamykają się same, reaguję poprawnie na bodźce zewnętrzne, możemy śmigać do mety.
– Jak daleko jest Jiří? – Pytam Ewę zaciekawiony ile straciłem.
– Jakieś 10 metrów.
– Co?!
– Siedzi na zewnątrz, telepie się z zimna, generalnie wygląda jak zombie, a rodzice próbują go ogarnąć.
– A chłopaki mnie już minęli? – Pytam o Staśka i Marka.
– Byli w Bardzie jakąś godzinę temu, więc pewnie wkrótce tutaj będą.
– To znaczy, że nadal jestem drugi? – Niedowierzam własnym uszom.
– No tak… – Ewa uśmiecha się zadziornie.
Natchnienie jakie na mnie spada jest dla mnie jak niewidzialna ładowarka. Moje ciało zalewa fala pozytywnej energii. Oczy zaczynają się świecić jak samochodowe reflektory ksenonowe, a nogi już zaczynają dreptać w miejscu nie mogą się doczekać walki o podium. Serce zaczyna bić tak mocnym rytmem, że nawet Bass Astral x Igo pozazdrościliby tego beat’u podczas swoich live act’ów, a Garminowi skończyłaby się skala, żeby wykazać moje nowe HR max. Ja już teraz czuję jakbym finiszował na stadionie olimpijskim przy tłumie kibiców wiwatujących moje imię, a przecież jeszcze nawet nie wyszedłem z Kretobusa.
W pośpiechu zakładam pełny komplet ciuchów, a Ewa idzie po Czecha, żeby mu zaproponować położenie się na chwilę na naszym łóżku, a przede wszystkim zagrzanie się. Przecież on siedzi już ponad pół godziny na mrozie, jeszcze trochę i wejdzie w stan hipotermii. W momencie gdy wychodzę z Kretobusa, Ewa przyprowadza Jirkę, choć chyba bardziej go przynosi. On w zasadzie już śpi, więc tylko kładą go na naszej luksusowej leżance jak worek kartofli i przykrywają śpiworem zostawiając piecyk włączony na pełną moc.
PRZEŁĘCZ WILCZA -> PRZEŁĘCZ WOLIBORSKA: 13,5 km (326,5 km)
Pogoda trzeciej doby nie sprzyja bieganiu. Pada co raz mocniej, ale nic sobie z tego nie robię. Buty mokre już po kilku krokach od wyjścia z punktu w normalnej sytuacji mocno by mnie zdemotywowały, jednak teraz nawet nie zawracam sobie tym głowy. Jestem nadal nakręcony przewagą na Czechem, dodatkowo powili zaczyna świtać, a jakby tego było mało, z jednej z bocznych uliczek doskakuje do mnie obcy koleś zagrzewający mnie do walki i oznajmiający, że widział mnie w Internecie, więc chciał również wyjść i wesprzeć na trasie. Za chwilę ma mnie dogonić, ale czeka jeszcze na kumpla, bo chcą zrobić razem trening, a przy okazji pokazać mi gdzie dalej biec.
Mimo, że już tyle osób wsparło mnie na trasie, nadal jestem wielce zadziwiony, kiedy ktoś przed pełnym wschodem słońca, w strugach deszczu i totalnie niesprzyjającej aurze chce wyjść z własnej nieprzymuszonej woli na zewnątrz i dodać mi trochę otuchy. Wprawdzie chłopaki już mnie nie doganiają, więc pierwsze co przychodzi mi do głowy, to że po raz kolejny pomyliłem trasę, ale zarówno zegarek jak i mapa w telefonie utwierdzają mnie w przekonaniu, że wyjątkowo tym razem podążam w dobrą stronę. Nie końca chce mi się wierzyć, że mając już ponad 300 km w nogach, moje tempo jest na tyle szybkie, że tamci dwaj nie są w stanie mnie dogonić. Być może po prostu zniechęciła ich pogoda. A może Stasiek i Marek już depczą mi po piętach i kibice zamiast gonić na załamanie karku za mną, podczepili się pod nich i motywują ich do walki o wyższą lokatę w klasyfikacji generalnej?
Na myśl o tym czarnym scenariuszu robi mi się gorąco. Czy to możliwe, żeby Stan z Dziką Kuną tak szybko odrobili godzinę straty do mnie? Ja spędziłem na Przełęczy Wilczej prawie godzinę, więc jeśli oni się tam nie zatrzymali to niewykluczone, że są już blisko. Przez ostanie sto kilometrów goniłem Czecha bawiąc się w myśliwego, a teraz sam jestem zwierzyną łowną. To ja muszę uciekać i nie mogę dać się złapać. Już nie będzie czasu na relaks i łapanie świeżości w Kretobusie. Baterie naładowane na Przełęczy Wilczej muszą mi wystarczyć do samej mety, aczkolwiek zupełnie nie czuję się jak króliczek Duracell napędzany przełomową baterią Optimum zapewniającą większą moc. Patrząc na moje międzyczasy można by pomyśleć, że przydałaby mi się jeszcze jeden przystanek.
Muszę sobie przypominać, że chłopaki za mną są również od 60 godzin na nogach i liczę na to, że nie jestem jedyną osobą, której doskwiera zmęczenie. Tym bardziej, że moje nastawienie zmieniło się kompletnie. Jeszcze kilka kilometrów temu byłem gotów odpuścić drugie miejsce, ze względu na brak sił na podjęcie walki nawet o dalsze lokaty ze Stanisławem i Markiem. Teraz nie oddam swojej pozycji żywcem. Nie chcę się dać pokonać i nie zamierzam się dzielić z nikim drugim schodkiem na podium.
Kilka minut po siódmej docieram do Przełęczy Woliborskiej, gdzie następuje pełna mobilizacja i przestawienie się w tryb bojowy. Ewa po raz ostatni konserwuje mi palce na stopach, Daniel karmi resztką pasty jajecznej i świeżymi tostami, a ja przywdziewam suche ubranie. To jest ostatni punkt, na którym robimy taki pełny serwis. Stąd jest zaledwie 55 km do Sobótki. To już naprawdę blisko. Niestety tak samo blisko są chłopaki za mną. Ja już wiele więcej z siebie nie wyciągnę, więc jedyna rzecz, jaką możemy optymalizować to przystanki. Mamy ich jeszcze 4 przed sobą. Jeśli każdy z nich zajmie średnio 20 minut, stracimy ponad godzinę i pozwolimy grupie pościgowej zbliżyć się do nas jeszcze bardziej.
PRZEŁĘCZ WOLIBORSKA -> PRZEŁĘCZ JUGOWSKA: 8 km (334,5 km)
Biegam sobie te ultra już od kilku lat, ale dla mnie przełom nastąpił po Łemkowynie 3 lata temu. 150 km wzdłuż Głównego Szlaku Beskidzkiego odklepałem zupełnie jak zoomer swój comiesięczny obowiązek w korpo. Bezmyślnie przebieranie nogami. Przebiegnięte, zaliczone, kropka. Właśnie wtedy zebrało mi się na wyrzuty sumienia, bo poza tym, że zaliczyłem jeden z najbardziej kultowych biegów ultra w Polsce, to nic z niego dla siebie nie wziąłem. No może poza zbyrcokiem, ale w domu dzieci i tak mi go zabrały. Wtedy dotarło do mnie, że można biegać po górach i równocześnie się nimi delektować. Można na chwilę zatrzymać się i nacieszyć oczy pięknym widokiem. Można zboczyć odrobinę z trasy, żeby wyjrzeć zza skarpy na rozpościerający się krajobraz. Trzeba tylko chcieć.
Od tamtej pory staram się zwracać uwagę na otaczający mnie świat. Dobrze jest wiedzieć chociaż mniej więcej, gdzie jest ten Beskid Wyspowy, Główny Szlak Beskidzki czy inny Trójkąt Sudecki. Z większością tych miejsc wiążą się ciekawe legendy, inne mają do zaoferowania unikalną scenerię, a jeszcze inne skrywają niesamowite historie. To właśnie dlatego później okazuje się, że o biegu ultra można napisać relację długą jak w pełni rozwinięty papier toaletowy i to ten pomarańczowy marki Velvet, reklamujący się jako najdłuższy na świecie. A z Biegu Kreta to już w ogóle jak cała zgrzewka tego papieru poukładane jeden za drugim.
Jednak wszystko jest kwestią priorytetów. Pędząc do Przełęczy Jugowskiej, oczywiście na ile moje kuśtykanie na tym etapie można nazwać jeszcze biegiem, kompletnie wyłączam receptory odpowiedzialne za reakcje na bodźce zewnętrzne. Nic do mnie nie dociera. Zupełnie jak moje dzieci, gdy oglądają bajkę na Disney+. Jest tylko trasa przede mną, którą muszę pokonać oraz Stanisław i Marek gdzieś za mną. Co kilka kroków oglądam się za siebie z nadzieją, że szlak nadal będzie pusty. Co jakiś czas zatrzymuję się i nadstawiam uszu, żeby sprawdzić czy las nie niesie odgłosów sapania lub uderzania końcówkami kijów o kamienie. Jestem w pełni skupiony na zadaniu utrzymania swojej pozycji i ostatnia rzecz jaką mam w głowie, to zwrócenie uwagi na to co dzieje się wokół mnie.
Mniej więcej po półtorej godzinie dociera do mnie, że to podejście jest kompletnie bez sensu. Jeśli chłopaki są w stanie mnie dogonić, to dojrzenie ich kilkadziesiąt metrów przed tym zanim mnie łykną nic nie zmieni. Tak samo, jeśli ich usłyszę. Jedyne co mi dał ten odcinek to stres związany z obawą o ponowną utratę pozycji numer dwa. Przecież już to przerabiałem tyle razy, że powinienem się przyzwyczaić. Tak jak Jiří pocisnął mnie prawie na każdym podejściu i na większości punktów odżywczych, tak samo może to zrobić Stan z Markiem. Jednak oni też muszą być umordowani tym wyzwaniem i być może będzie szansa się odegrać, tak jak to miało miejsce z Czechem.
Dopiero za Kalenicą, gdzieś w okolicach Zimnej Polanki zdaję sobie z tego sprawę. Nadal staram się przeć przed siebie ile sił w nogach, mimo że nie zostało ich zbyt wiele. Sił rzecz jasna, nogi bez zmian, mam nadal dwie. Jednak kompletnie nie zwróciłem uwagi co się działo na ostatnich kilku kilometrach. Co ja potem będę wnukom opowiada? Co na blogu napiszę? Jestem tu po to, żeby się ścigać. Nakręca mnie to. Lubię czystą rywalizację, zwłaszcza w takiej odsłonie jak Bieg Kreta. Jednak nie chcę, żeby walka przysłoniła mi wszystko inne dookoła. Na powrót chłonę ten Trójkąt Sudecki, żeby potem móc nim żyć przez kolejne tygodnie i miesiące.
Docieram rozwidlenia pod Zygmuntówką. Zaraz przed nim trzeba skręcić w lewo, gdzie czerwony szlak prowadzi 100 metrów w dół stoku, tylko po to by minąć Schronisko Zygmuntówka i zaraz potem wrócić tyle samo pod górę na parking na Przełęczy Jugowskiej. Całość ma dystans nieznacznie dłuższy niż kilometr. Alternatywa to skręt w prawo, gdzie nieoznaczona 300-metrowa i prawie kompletnie płaska ścieżka na skuśkę przez las prowadzi dokładnie w to samo miejsce. Oj kusi ten skrót. Jestem na 335. km trasy, a przebiegłem ich aż 342. Samemu mi się nie chce wierzyć, że dodatkowe 7 zrobiłem gubiąc się na szlaku. Bardzo chciałbym już zacząć parkować, a do mety zostało jeszcze 46 km. Perspektywa obcięcia tego dystansu odrobinę jest niesamowicie zachęcająca.
Muszę stoczyć naprawdę poważną batalię z samym sobą, żeby nie dać się zwieść możliwości ulżenia nogom i oszczędzenia sobie kawałka cierpień, jednak sumienie nie pozwala mi ominąć Zygmuntówki, więc właśnie w tamtą stronę zmierzam. W końcu nie po to tu przyjechałem, żeby skrócić sobie Bieg Kreta, a potem trąbić wszem i wobec, że go przebiegłem w całości. Trochę wiocha, więc mimo że mam już chwilowy przesyt Trójkąta Sudeckiego, zaciskam mocniej zęby i skręcam w lewo. Zaliczenie tego krótkiego odcinka zajmuje mi prawie 15 minut, więc chwilę przed 9 rano docieram do Kretobusa.
Daniel wystawia na dwór krzesełko turystyczne. Śnieg wokół nie zachęca do piknikowania, ale w ten sposób szybciej ogarniemy pit-stop. Do ręki dostaję miskę zupy ogórkowej, do której nawet nie używam łyżki, tylko wlewam ją sobie do gardła, po czym zagryzam tostami. W międzyczasie Ewa przykrywa mnie kocem, żeby nie stracił zbyt dużo ciepła, więc na pierwszy rzut oka wyglądam trochę jak menel na odwyku pierwszego dnia w Monarze. Ciuchów w ogóle nie zmieniam, dzięki czemu już po trzech minutach jestem gotowy na podbój kolejnego odcinka.
PRZEŁĘCZ JUGOWSKA -> PRZEŁĘCZ WALIMSKA: 8 km (342,5 km)
Robię kilka pierwszych kroków, w czasie których Daniel dosłownie wrzuca krzesełko do Kretobusa i już odpala silnik, żeby jak najszybciej odjechać z parkingu. Nie chcemy, żeby Staszek z Markiem zobaczyli mój support, bo wtedy będą wiedzieć, że są już blisko. Gdy poczują zew krwi, skupią się tylko na jednym celu, którym będzie zaspokojenie głodu, dlatego nie możemy im na to pozwolić. Jednak po kilku chwilach odwracam się przypomniawszy sobie o schłodzeniu ud lodem.
Odwracam się do Kretobusa i wykrzykuję jedno tylko słowo, a Ewa zdaje się czytać z ruchu moich warg, bo wyskakuje z kabiny dzierżąc puszkę z lodem w ręce. Ja ściągam spodnie do kolan i podwijam długie nogawki od bielizny biegowej, żeby odsłonić jak największą powierzchnię skóry. Ewa kuca przede mną, a w tym samym momencie na parking wjeżdża samochód osobowy, którego kierowca ze swojej perspektywy nie może widzieć, że kobieta kucająca przed kolesiem z gaciami opuszczonymi do kolan trzyma w ręku pojemnik z lodem w sprayu, więc wywala na nas gały kompletnie nie rozumiejąc co się dzieje i odjeżdżając w możliwie najdalsze miejsce na parkingu. W tym czasie Ewa spryskuje mi całe nogi zmrożonym aerozolem, próbując zachować powagę, jednak zarówno jej jak i mi ciężko jest powstrzymać śmiech.
Na powrót zamieniam się w zwierzę, którym rządzi teraz jedynie instynkt przetrwania. Drapieżników na horyzoncie brak, więc pełen nadziei ruszam na podbój Gór Sowich. Odcinek nie jest długi, nie jest też stromy, więc liczę że uda się w końcu cokolwiek pobiec. Jednak rzeczywistość po raz kolejny mnie zaskakuje, mimo że już tak dużo czasu spędziłem na tej trasie. Zmęczenie w nogach, nachylenie trasy oraz takie zagęszczenie kamieni na szlaku, że gdyby były one ludźmi, czułbym się jak korposzczur próbujący wcisnąć się na przystanku Metro Wierzbno do tramwaju linii 18 jadącego w kierunku Mordoru, pozwalają mi zaledwie na stawianie niedużych kroczków i maksymalizowanie czasu spędzonego w Górach Sowich. Na to ostatnie akurat nie miałbym nic przeciwko, ponieważ jeszcze nigdy tu nie byłem, aczkolwiek w obecnej sytuacji mam trochę inne priorytety.
Całe szczęście ten rejon jest świetnie oznaczony. Podążając szlakiem na Wielką Sowę, nawet taki gamoń jak ja nie jest w stanie się zgubić. Na każdym kroku widać wyraźne oznaczenia trasy, a wszystkie istotne miejsca, które powinienem minąć nie dają się nie zauważyć. Swoją drogą ciekawa rzecz, że Góry Sowie mają tak dobrze przygotowane szlaki turystyczne, mimo że nie leżą na terenie żadnego parku krajobrazowego ani narodowego. Po krecim wyzwaniu, którego z resztą jeszcze nie skończyłem przychodzi mi na myśl całkiem spora liczba miejsc, które mogłyby wziąć przykład z tego małego pasma. Lokalny oddział PTTK spokojnie mógłby startować w ogólnopolskim konkursie wyznaczania, znakowania i konserwacji szlaków.
Mimo wszystko wiedzieć którędy iść to zaledwie pół sukcesu. Samo się nie przebiegnie, nadal trzeba przebierać nogami, a niestety po tych głazach nie potrafię poruszać się szybko i mam tylko nadzieję, że chłopaki za mną borykają się z tym samym problemem. Nie słyszę, żeby myśliwi się zbliżali, aczkolwiek tak to już jest z drapieżnikami, że nie atakują od razu. Krystyna Czubówna czytając Dziką Afrykę podkreślała, że predator nie zawsze naciera od razu. Nie śpieszy się. Czasami wybiera dłuższy pościg, dążący do zmęczenia ofiary. Być może to właśnie ten przypadek. Wyjątkowo trafne określenie mojej sytuacji. Jednak było tam też coś o tym, że jeśli potencjalnej zdobyczy nie uda się doścignąć, drapieżnik z niej rezygnuje. Jeszcze jest nadzieja.
O 10 rano, 65 godzin po wyjściu z Sobótki docieram na Wielką Sowę. Rozległa polana, cała pokryta śniegiem dopiero budzi się do życia. Trochę wieje tu odpustem, bo jeszcze zamknięta buda na kółkach przypominająca mobilnego kebsa, który zaniemógł tutaj po ciężkiej przeprawie górskiej, zmęczywszy się na tych samych kamulcach co ja, wpisała się w okolicznych krajobraz mniej więcej z takim samym efektem jak wszechobecne bannery reklamowe w Zakopanem. Zastanawiam się, czy to ci sami ludzie odpowiedzialni za oznakowanie szlaków pozwolili zaparkować na szczycie Wielkiej Sowy tej fatalnej imitacji przenośnego baru szybkiej obsługi. Degrengolady widoku dopina stojąca po drugiej stronie polany hybryda mini baru ze sklepem z pamiątkami, choć patrząc na ich fikuśny szyld to być może mają tam w środku również salon gier z cymbergajem i studio tatuaży z henny. Dobrze, że śnieg spadł, to przynajmniej nikt się nie rozstawił z parawanem.
Zostawiam ten smutny widok za sobą i cieszę się resztą trasy. Od tego miejsca Bieg Kreta wyżej już nie zajdzie. Teraz już będzie głównie w dół, poza ostatnim podejściem na Ślężę, ale tym będę się martwić dopiero za jakieś 34 km. Zbiegam Cesarską Drogą w dół ciesząc się, że tym złośliwcom, co poukładali tyle cholernych kamieni na czerwonym szlaku z drugiej strony góry zabrakło czasu na to samo tutaj. Da się truchtać bez obawy o bliskie spotkanie trzeciego stopnia żuchwy z głazem. Ognia!
Zupełnie jakby to słowo było magicznym zaklęciem, tyle że nie do końca skierowanym we mnie, słyszę za sobą charakterystyczny tupot biegowy bez zadyszki. Komuś tu rzeczywiście strzela ogień z tyłka i niestety to zdecydowanie nie jestem ja. Dorwali mnie i to w takim stylu, że sędziowie przyznali by same 20-stki za styl. Nie słyszę sapania, ani zmęczonego oddechu. Brak jest charakterystycznego dla moich kroków szurania podeszwami przy każdym przełożeniu nogi, spowodowanego przebiegniętymi 340 kilometrami. Cichy zabójca, przyczajony tygrys, ukryty smok dopada swoją niczego nieświadomą ofiarę. Pytanie tylko który z nich tak ciśnie. Marek czy Stanisław? Z pewnością nie obaj, bo słyszę tylko pojedyncze uderzenie podeszwy buta o podłoże. Nie mogą być aż tak zsynchronizowani. Musieliby biec z przenośnym laboratorium, które mierzyłoby stale przejście elektronu pomiędzy dwoma poziomami energii w atomie cezu i dopasować dwoje kroki idealnie do tej częstotliwości, mając na karku trzy nieprzespane noce. Niemożliwe!
Boję się odwrócić za siebie, starając się odłożyć jak najbardziej w czasie nieuchronny moment utraty drugiego miejsca. Czekam do ostatniego momentu i dopiero gdy czuję na spoconym karku stabilny i sprawiający wrażenie kompletnie niezmęczonego oddech pościgowego, zerkam z przerażeniem za ramię i widzę kogoś zupełnie innego niż Stan i Marek. Kogo niesie? Szybko skanuję w pamięci pozostałych uczestników Biegu Kreta. To z pewnością facet jest, więc od razu zawężam obszar poszukiwań. Maurycy raczej jeszcze mnie nie dubluje, z Czechem spędziłem zbyt dużo czasu, żeby go nie rozpoznać, jeden Marcin miał wąsy i nie do końca mi się chce mi się wierzyć, że ogolił się w trakcie, drugi jest zdecydowanie szerszy w barach niż gość za mną, a Tomek nosi okulary. To nikt z naszych!
Mały Kret! Kompletnie zapomniałem, że krótszy dystans wystartował z Kletna już ponad 13 godzin temu. Rety jak cudownie. Chyba jeszcze nigdy nie cieszyłem się tak bardzo, gdy ktoś mnie wyminął. Z radością pozdrawiam krecika lecącego na rekord 150-kilometrowej trasy przez chwilę próbując dotrzymać mu tempa, ale okazuje się to najkrótszą chwilą w moim życiu, po której wracam do swojego mozolnego przebierania nogami, w trakcie którego mija mnie jeszcze dwóch innych zawodników Małego Kreta, zanim ponownie spotykam się z Danielem. Jeszcze raz wyszedł mi naprzeciw, żebyśmy mogli wspólnie pokonać kilka kilometrów do Przełęczy Walimskiej. Wprawdzie przy tych dobrych oznaczeniach i tłoku na trasie wyjątkowo nie potrzebuję pilota, jednak miło jest mieć towarzystwo po trzech dniach samotnego wałęsania się po górach.
Przed 11 rano staję przy Kretobusie. Bijemy absolutny rekord w alei serwisowej. Wymiana płynów i kilka gryzów kanapki to niecałe 3 minuty. Przerażony wizją utraty swojej lokaty chcę jak najszybciej ruszyć w dalszą trasę. Tym bardziej, że tost znowu mi nie podchodzi. Żołądek po raz kolejny daje mi znać o swoim niezadowoleniu, jednak na tym etapie nie dopuszczam go do głosu. Musi wytrzymać. Już naprawdę jest bardzo blisko. Nie ma innej opcji.
PRZEŁĘCZ WALIMSKA -> MOŚCISKO: 13,5 km (357 km)
Tutaj aż pachnie finiszem. Zejście z gór i wkroczenie w rejony cywilizowane pozwala niemal poczuć w nozdrzach zapach mety. Już niemal słyszę wiwaty kibiców i muzykę dudniącą z ogromnych głośników. Z każdym korkiem schodzę co raz niżej, nie ma tutaj najmniejszego śladu po śniegu, szczyty gór zostały gdzieś w tyle za mną, a w ich miejsce pojawiają się rozległe łąki i wolnostojące domostwa. Polna droga, którą prowadzi szlak jest bardzo łaskawa dla moich zmaltretowanych kończyn dolnych. Brak jakichkolwiek kamieni i ubita ścieżka pozwalają mi nie tylko lekko odsapnąć, ale również rozwinąć prędkości o jakich już zdążyłem zapomnieć podczas tego wyzwania. Ja naprawdę biegnę. I to nie tak, jak przez ostatnie 50 km, gdzie trucht trwał zaledwie kilkadziesiąt metrów, po czym kompletnie opuszczały mnie siły i mogłem jedynie przejść do marszu lub zacząć się turlać i tylko lekko wilgotna, twarda ziemia bardzo mnie do tego zniechęcała. Tymczasem teraz to trucht z prawdziwego zdarzenia.
Zaraz za Glinnem muszę się zmierzyć z niedużym podejściem, które mimo swoich malutkich rozmiarów uniemożliwia mi kontynuację biegu. W końcu wiem o co chodzi z tym Dawidem od Goliata. Kibice na trasie dali mi sobie wmówić, że jestem gigantem, a tu pokonuje mnie byle wzniesienie zaledwie kilka metrów w górę. W takich momentach czuję jak bardzo wypłukałem z siebie całą moc. Jedyne co mi zostało w środku to resztki nieprzetrawionego materiału, zupełnie nie nadające się jako źródło energetyczne, w dodatku również dającego mi wyraźnie do zrozumienia, że zew natury go wzywa. Tego się nie spodziewałem. Miałem nadzieję, że uda się dowieźć wszystko do Sobótki, bez konieczności wykopywania kolejnych dołków i marnowania czasu na zakopywaniu swoich odpadów radioaktywnych.
Co więcej, już nie jestem na odludziu. Żeby z tego żółtego szlaku zejść w ustronne miejsce, musiałbym odbić dobre kilkadziesiąt metrów w bok. Nie ma opcji. Nie chce mi się. Szkoda czasu. Zaciskam zwieracze, spinam poślady i pędzę do Mościska. Presja nie jest jeszcze zbyt duża, więc jest duża szansa, że wytrzymamy, a być może tam będą trochę bardziej przystępne warunki do zrzutu balastu. Wiem, że na cudowną, zamkniętą toaletę ze wszystkimi potrzebnymi utensyliami nie mogę liczyć, ale może chociaż jakieś miejsce na uboczu się znajdzie.
Zapas niby jest, ale na wszelki wypadek przyśpieszam, żeby nie skończyło się to przymusowym i upokarzającym postojem jaki miałem nieprzyjemność odbyć zaraz za Przełęczą Chełmską. Całe życie zawodowe przepracowałem w korpo, więc umiejętność pracy pod presją opanowałem do perfekcji, jak inaczej nazwać ryzyko zwalenia się w gacie? Przymus nie jest najlepszą formą motywacji, ale trzeba przyznać, że działa, dzięki czemu rozwijam prędkości, jakich nie byłem w stanie osiągnąć przez ostatnie 100 km.
W Lutomii jeszcze raz Daniel wspiera mnie swoim towarzystwem, przy okazji przynosząc mi tost z serem i dżemem, żebym nie padł z głodu, skoro na poprzednim punkcie prawie nic nie zjadłem. Patrzę na przekąskę i trochę boję się ją pochłonąć. Ryzyko jest takie, że jak to zjem, to albo odbije się ona od niestrawionych resztek i wróci tą samą stroną, albo wpadnie w nie z impetem wypchnie je na zewnątrz, ale tylnym wyjściem. Tak źle i tak niedobrze. Dzielę się moimi obawami z Danielem, na co ten oświadcza, że wszystkim się zajmie i rusza szybciej do Kretobusa, zostawiając mnie w tyle.
Dołączam do niego przed 13, a on wychodzi mi naprzeciw uśmiechając się i wskazując za stóg siana. Będzie pan zadowolony. Skręcam w wyznaczone miejsce prosto do najbardziej luksusowej plenerowej toalety w jakiej miałem kiedykolwiek nieprzyjemność załatwiać swoje potrzeby. Siadam na wiaderku wyłożonym workiem, opierając plecy o poukładane snopki. Wprawdzie potrafię sobie wyobrazić bardziej wygodne wychodki, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma, więc skupiam się na wychwalaniu pod niebiosa mojego supportu. Naprawdę wsparcie pod każdym kątem.
MOŚCISKO -> DZIERŻONIÓW: 9 km (367 km)
Odbieram od Ewy uzupełnione bidony oraz kije i ruszam na przedostatni odcinek trasy. Gdy Kretobus znika mi z oczu, ponownie przypominam sobie o schłodzeniu ud lodem. Na szczęście droga do ostatniego punktu wiedzie asfaltem, więc już po chwili support mnie dogania i powtarzamy cyrk z Przełęczy Jugowskiej. Gacie w dół, szybkie psik psik na widoku przejeżdżających samochodów i można gnać dalej.
Kolejny odcinek ma zaledwie 11 km i jest kompletnie płaski. Na świeżości, której zupełnie teraz nie mam zajęłoby mi to jakieś 40 minut. Przy obecnym wyczerpaniu bardzo szybko okazuje się, że nawet brak podejść i zbiegów może dać w kość. Mierzę się z prawdziwą próbą charakteru. Chcę przebierać szybciej nogami, ale zwyczajnie nie mam na to sił. Co chwila zerkam na zegarek, ale dystans do celu zdaje się zmniejszać wolniej niż pokrywa lodowa na Antarktydzie. Niby biegnę, a czuję jakbym stał w miejscu.
Wokół wieje totalną nudą. Nic tutaj nie ma. Po lewej pole. Po prawej pole. Po środku ulica. Nie ma na czym oka zawiesić. Nie ma czym zająć głowy. Do tego zaczyna co raz mocniej padać i wiać. Oczywiście prosto w gębę. Jezusie Mazarejski, jak już strasznie nie mam sił. Zaczynam krzyczeć. Drę się do samego siebie krótkimi seriami ryków, ale niewiele to pomaga. Szukam jakiegokolwiek rozwiązania, które umili mi czas, ale w głowie mam pustkę.
Na domiar złego za Mościskami asfalt się kończy i trzeba biec polną ścieżką, która namokła od intensywnych opadów. Klepisko, które zapewne jeszcze niedawno było zbitą strukturą przekształciło się grząską i klejącą masę oblepiającą moje buty bez litości i teraz muszę biec z nadbagażem. Próbuję wycierać podeszwy o trawę rosnącą po bokach ścieżki, ale jedyny efekt jaki to przynosi to kompletne przemoczenie butów, w których już i tak od pewnego czasu radośnie chlupie sobie woda. Jedyne pocieszenie jakie przychodzi mi do głowy to fakt, że gorzej już chyba być nie może.
O 14 docieram w końcu do ostatniego punktu odżywczego organizatora, który wygląda jak bardziej wyrafinowane bike cafe spotykane w turystycznych miejscach. Zaskoczona moją obecnością dziewczyna z obsługi próbuje mi coś zaproponować, żeby ułatwić mi ostatnie 15 km do mety, ale jedyne co by mnie w tym momencie ucieszyło to rower. I to taki elektryczny. Na nic innego nie mam ochoty. Mają tu mnóstwo smakołyków, ale sama myśl o czymkolwiek do jedzenia powoduje u mnie cofkę. Ostatecznie daję się namówić na kawałek czekolady, żeby trochę oszukać żołądek i pytam gdzie to ta cała Ślęża jest, bo nietutejszy jestem.
DZIERŻONIÓW -> SOBÓTKA: 16 km (381 km)
Finisz. Ostatni odcinek przede mną. Zgodnie z planem za 2 km miałem się ostatni raz spotkać z moim supportem, ale Ewa zaproponowała lepsze rozwiązanie. Jadą bezpośrednio do Sobótki zostawić Kretobusa, którym kieruje tylko Daniel, po czym wrócą autem Ewy w okolice Tąpadeł, skąd Daniel będzie mógł się do mnie przyłączyć i wspólnie pokonać całą Ślężę. Jak dla mnie bomba, z pewnością towarzystwo mi się przyda, choć nie ukrywam, że wolałbym mieć je już teraz, bo jakoś tak co raz trudniej mi się poruszać przed siebie.
Zaraz za Jędrzejowicami, na 13 km przed metą docieram do rozwidlenia, gdzie nigdzie nie widzę oznaczenia żółtego szlaku. Domyślnie kieruję się na prawą odnogę, co oczywiście jest błędem, o czym już po chwili informuje mnie Garmin. Zejście z kursu komentuję soczystymi bluzgami. Wracam do rozdroża i wybieram bramkę numer dwa, ale mój zegarek nadal twierdzi, że jestem poza trasą. Jak to? To co, wracać mam? Przecież nie ma innej drogi. Wyciągam telefon i nie potrafię się odnaleźć. Nie umiem tego wytłumaczyć. Dostaję totalnego zaćmienia umysłu. Nie jestem w stanie przeczytać mapy. Nie mam pojęcia gdzie się znajduję, ani w którą stronę mam iść. Patrzę to na Garmina, to na aplikację i mam wrażenie, że widzę tylko chińskie znaczki.
Deszcz pada co raz mocniej. Jestem już totalnie przemoczony i zmarznięty. Cholerny smartfon odmawia posłuszeństwa, ponieważ nie mam jak osłonić ekranu przed padającymi kroplami, a te w konsekwencji uniemożliwiają mi nawigowanie palcami. Wytarcie wyświetlacza o kompletnie mokre ciuchy jeszcze bardziej pogarsza sprawę. Co więcej dłonie mam już skostniałe od zimnego wiatru i czuję jak zaczynam dygotać.
Nie wiem co robić. Rozglądam się dookoła siebie i jeszcze raz próbuję odnaleźć szlak, ale nigdzie nie widzę tych cholernych oznaczeń. Zataczam błędne koło, grzęznąc butami w polu rzepaku. Nie mam pojęcia co mnie skłoniło do podejrzenia, że właśnie tamtędy należy iść. Kończy mi się repertuar na bluzgi, a frustracja odbiera mi zdolność logicznego myślenia. Muszę coś wymyślić bo zostało mi zaledwie 6% baterii w telefonie. Co robić? Co robić? Matko i córko jak ja już mam dosyć. Dzwonię do Ewy.
– Ewa! – Tu następuje najdłuższa i najbardziej wulgarna wiązanka jaką słyszał Bieg Kreta, dosadnie opisująca moje aktualne samopoczucie. – Ja mam już w dupie to całe bieganie. Przyjedź po mnie i mnie stąd zabierz, bo ja nie wiem gdzie mam teraz iść! Nie potrafię znaleźć drogi, rozumiesz?!
– Dobra, już jadę. – Nie żadne spokojnie, odetchnij, opanuj się. Jadę. Kropka.
Stoję w miejscu i niedowierzaniem patrzę na zakończone połączenie. Deszcz leje mi się na głowę, z trudem zakładam przesiąknięte rękawiczki, ale nie przynosi to żadnej ulgi, bo są lodowate, więc zaciskam dłonie w pięści i trzymam je w miejscach na nadgarstki, żeby osłonić je przed ulewą. Czuje, że jestem bliski delirki. Jedyne pocieszenie jakie mi zostało to fakt, że mogę się popłakać nad własnym żałosnym losem i nawet nie będzie tego widać w tej nawałnicy, więc zupełnie się nie powstrzymuję.
Stoję jak kołek w strugach deszczu, po środku asfaltowej drogi, która powinna być moim szlakiem, ale ja go z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie dostrzegam, telepię się z zimna, wszystko mnie boli, chce mi się spać i jest mi najzwyczajniej w świecie okropnie przykro, a jedyne co robię to marnuję resztki ciepła pozostałe w moim ciele prezentując światu obraz nędzy i rozpaczy pod postacią mojej osoby.
Ewa będzie tu najwcześniej za 20 minut. Jeśli do tego czasu nie wykituję z wyziębienia organizmu to co się właściwie stanie? Pokonałem już 370 km, przebiegłszy 380 tylko dlatego że jestem gamoniem i zbyt wiele razy się zgubiłem. Do mety zostało mi niewiele ponad 10. Zaraz będzie tu Ewa i co? Mam mnie podwieźć do Sobótki? Powiemy, że się zgubiłem pod Ślężą i trzeba było mnie podwieźć kawałek, ale całą resztę to już przebiegłem? Przecież za to jest dyskwalifikacja. Jestem już tak blisko zakończenia tego wyzwania, stoję jak słup soli i użalam się nad sobą sprzedając sobie co raz więcej argumentów na rzecz poddania się.
Zanim Ewa tu przyjedzie, ja mogę być jakieś 2 km bliżej mety, nawet zakładając że będę tylko szedł. Zanurzam się w sobie i szukam jakiejkolwiek pozostałości po motywacji. Najmniejszego punktu zapalnego, który mógłbym wykorzystać, żeby rozpędzić samego siebie ten jeden ostatni raz. Zamykam oczy i próbuję znaleźć cokolwiek co pchnie mnie do przodu, ale w głowie mam same bluzgi. Jestem zły na siebie. Nie mogę sobie wybaczyć ilości błędów, które popełniłem na tym biegu. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego dalsza droga chowa się przede mną. Bez sensu to wszystko. Po co mi to? Umordowałem się niemiłosiernie. Doprowadziłem się do stanu, w którym nawet nie kojarzę faktów. Przecież to jest niemożliwe, żeby szlak prowadził w inną stronę niż jedna z tych odnóg. Schowałbym twarz w dłonie, żeby poszlochać jeszcze chwilę, ale mam je tak skostniałe, że nie dam rady rozprostować palców. Trudno. Nie dam rady. Ewa niedługo tu będzie.
No właśnie. Ewa niedługo tu będzie. Teraz wystarczy jej spojrzeć prosto w twarz i powiedzieć, że odpuszczam. Schodzę z trasy. Zabierz mnie do domu. A potem to samo będę musiał wyznać Danielowi. Ci ludzie zaangażowali się dla mnie na 100%. Poświęcili mi absolutnie każdą z ponad 250 tysięcy sekund podczas ostatnich trzech dób. Dwoili się i troili, żebym mógł ukończyć ten cholerny Bieg Kreta, a ja na 10 km przed metą chcę im powiedzieć, że mam dosyć. Czy ty sobie zdajesz sprawę jak bardzo ich zawiedziesz? Czy naprawdę chcesz sabotować to całe przedsięwzięcie, bo ci się nie chce ukończyć pozostałych 2,5% trasy. 39/40 masz zaliczone i przez ten jeden malutki kawałek rzucisz to wszystko w cholerę?
Patrzę przez łzy na zegarek, tak jakby na jego tarczy miała mi się objawić jakaś cudowna wiadomość rozwiązująca mój problem. Udupiony jestem. Nie mam komfortowego wyjścia z tej sytuacji. Z resztą komfort zostawiłem bardzo daleko w tyle za sobą, a tutaj została mi tylko i wyłącznie determinacja. Bez głębszej refleksji ruszam przed siebie. Wodotrysków brak. Nie jest to bieg. Nie mam siły. Po prostu idę. W lewą odnogę. Tam musi być szlak. Nie może być inaczej. A ja muszę to skończyć. Muszę się dostać do Sobótki o własnych siłach. Mógłbym zawieźć siebie, ale nie mogę zawieźć całego zespołu.
Dygocząc z zimna i trzymając kijki pod pachą, bo zaciśnięte ręce nie są w stanie ich utrzymać, powolutku brnę przed siebie. Kilkadziesiąt metrów dalej dostrzegam na drzewie żółty szlak, co w pierwszej chwili wywołuje u mnie salwę kolejnych bluzgów, a dopiero potem nieprawdopodobne szczęście. Ten ślad farby na pniu jest dla mnie równoznaczny z odnalezieniem Świętego Graala, albo przynajmniej garnka złota na końcu tęczy. Potrzebowałem tego potwierdzenia, że w tą stronę jest meta. Nawet nie zauważam, gdy z radości zaczynam truchtać. Dzwonię jeszcze raz do Ewy, z nadzieją że pozostały 1% baterii pozwoli mi przekazać chociaż tą jedną najważniejszą informację. Znalazłem szlak. Biegnę na Ślężę.
Dopiero teraz do mnie dociera, jak bardzo wyziębiłem swój organizm. Nie mogę powstrzymać szczękania zębami. Ręce są bezużyteczne przez zaciśnięte pięści. Telepie mną przy każdym kroku. O ile po wyjściu z ciepłego Kretobusa na nocnych przystankach dosyć szybko rozgrzewałem ciało od samego poruszania się, o tyle tutaj już to nie działa. Brakuje mi ciepła. Dygocząc z zimna wmawiam sobie, że już za chwilę sytuacja wróci do normy, ale kompletnie przemoczone ubranie nie pozostawia złudzeń. Nie dam rady się rozgrzać mając na sobie lodowate i mokre warstwy ściśle przylegające do całego ciała.
Na 10 km przed metą spotykam w końcu Daniela. Skostniałe ręce oddają mu kije, a ja błagam go o rękawiczki. Niestety mój przyjaciel wybrał się na to bieganie bez osłony dłoni. Zdołowany spuszczam głowę i przez zaciśnięte zęby tłumaczę mu, że musimy iść, bo strasznie zmarzłem, tymczasem on dzwoni do Ewy z prośbą o zorganizowanie suchych ciuchów.
Zaledwie kawałek dalej spotykamy Ewę, która wręcza mi suchą kurtkę i rękawiczki. Jak cudownie! Cieszę się zupełnie jak moje dzieci z wymarzonego gwiazdkowego prezentu. W bonusie biorę nawet parasolkę, ale jak na złość właśnie w tym momencie przestaje padać. Najważniejsze, że kurtka pasuje idealnie, a ręce mają w końcu jakąkolwiek termiczną ochronę. Na więcej czułości nie mamy czasu, ponieważ Ewa informuje nas, że Stanisław jest pół godziny za mną, więc musimy się sprężać do mety.
Daniel prowadzi, a ja nadal szczękając zębami podążam jego śladem. Dobre kilkaset metrów zajmuje mi odczucie zaciśniętych palców na dłoniach. Krążenie wraca. Sucha kurtka i rękawiczki dają nadzieję na brak odmrożenia. Niestety samo podejście na Ślężę to mordęga. Mam wrażenie, że trzy dni temu było w tym miejscu zdecydowanie mniej kamieni. Zupełnie jakby Klub Biegacza Sobótka dopisał w swoim statucie dodatkowy cel w postaci noszenia głazów z jednej strony góry na drugą. Wiadomo, sam trening biegowy światłości nie czyni, siłka również jest potrzebna, ale żeby od razu ludziom pod nogi te przeszkody rzucać? To już nie wystarczy, że jest zimno, wiatr wieje prosto w twarz i pod górę jest? Zero litości.
Co chwila nerwowo odwracam się za siebie, żeby się upewnić czy Stanisław nas nie dogania, walcząc przy każdym kroku o stabilne podłoże oraz rolę w ewentualnej kontynuacji Psów Władysława Pasikowskiego, ćwicząc potencjalne kwestie bohaterów, co jest znacznie łatwiejsze niż Bieg Kreta, bo wystarczy powtarzać w kółko jedno słowo zaczynające się na K i kończące się na A. I nie jest to „koordynacja”. Poszukiwanie odpowiedniego miejsca na postawienie stopy jest tak absorbujące, że na nic innego nie starcza mi już koncentracji. Całe szczęście, że Daniel prowadzi, bo zupełnie przestałem zwracać uwagę na oznaczenia szlaków.
Chwilę po 16 docieramy na szczyt Ślęży. W tym samym momencie zdycha mój Garmin. Mięczak nie wytrzymał presji. Z resztą wielkiego pożytku z niego nie było tym razem. Szczerze powiedziawszy trochę mam mu za złe, że tyle rady mnie zawiódł, choć tak na prawdę pretensje mogę mieć tylko i wyłącznie do siebie. Zegarek jest zaledwie biernym wykonawcą mojej woli, nie kwestionuje poleceń, nie zastanawia się czy mają one sens czy nie. Klasyczny przykład „Ja mówię skacz, a on się pyta jak wysoko”. Ten sam zestaw cech co u posłów Prawa i Sprawiedliwości. A nawet lepiej, bo w Garminie można wyłączyć powiadomienia.
Przed nami ostatnia prosta. 6 km, 500 m w dół i sto milionów kamieni po drodze. Ruszamy, nadal w obawie, że Stan jest w lepszej dyspozycji niż ja. Nie zbiegamy. Nie da się. Ja już nie mogę. Ostrożnie stawiam każdy krok na sztywnych i zmęczonych nogach, mając wrażenie, że mocno ograniczona koordynacja ruchowa skończy się za moment upadkiem. Już po chwili do naszej batalii o finisz przyłącza się Maciek, finiszer Biegu Kreta z zeszłego roku i towarzyszy nam przez jakiś czas robiąc przy okazji swój trening i wbiegając na Ślężę kilka razy. Gada przy tym jak przekupa na lokalnym bazarku, co akurat jest mi na rękę. Ja nie mam siły się odezwać, a tu jeszcze trzeba stawiać kolejne kroków i skoordynować to z wymachami rąk dla utrzymania równowagi, wiec ograniczam moje odpowiedzi do skromnych „yhy” i „e-e”.
Przed Sobótką Maciek zawraca zrobić jeszcze jedno podejście, a ja mam nadzieję, że nie uznał mnie za gbura nie będącego łaskawym obdarzyć go choć jednym kompletnym zdaniem. Ja naprawdę jestem już zwyczajnie wyczerpany i staram się ograniczyć spalanie kalorii do absolutnego minimum. I tak już jadę od dłuższego czasu w trybie oszczędzania baterii.
Przed 17 jesteśmy w Sobótce. Stajemy przy rynku, na wprost apteki i rozkładamy ręce. Gdzie teraz? Garmin zdechł, aplikacja w telefonie nie chce się odpalić a szlak turystyczny już się skończył. Moje zaćmienie trwa w najlepsze, kompletnie nie pamiętam z której strony przyszliśmy. Stoimy jakieś 500 metrów od mety i nie mamy pojęcia gdzie ona jest. Bieg Kreta nawet na finiszu nie bierze jeńców. Pytamy trzy osoby o drogę do Winnicy Celtica, ale wszyscy nietutejsi, zupełnie jak my. Daniel w desperacji wbiega do pobliskiej piekarni i dopiero tam uświadamiają go gdzie mamy dalej biec. Czy to już koniec niespodziewanych problemów? Czy jeszcze coś się może posypać? Przecież to już w zasadzie koniec. Meta jest tuż za rogiem.
Rzeczywiście. Limit kłopotów już wyczerpałem! Ostatnia prosta Biegu Kreta jest jak naleśniki. Nie da się już tego spieprzyć. Wiem, że to się już kameruje, więc muszę się poderwać do ostatniego wysiłku. Jeszcze tylko ten jeden kawałeczek muszę przebiec. Wolnym truchtem wtaczam się na dziedziniec winnicy i dopiero teraz rozlega się gwar. Dzwonki, brawa, okrzyki, ludzie, cywilizacja! Lecę, żeby zakończyć to wyzwanie, aczkolwiek mam wrażenie, że w kategorii najwolniejszy finisz Biegu Kreta mógłbym walczyć o zaszczytne pierwsze miejsce. Tymczasem naprawdę wysilam każdy jeden mięsień mojego ciała, żeby utrzymać bieg. Nogi już nie chcą. Mają serdecznie dosyć tego całego biegania i z wielkim oporem poddają się mojej woli na tych ostatnich kilku metrach.
Jestem tak potwornie zmęczony, że mógłbym usiąść dokładnie w miejscu, w którym jestem, dosłownie 7 metrów przed metą i zasnąłbym od razu, bez poduszki, bez kołderki i bez kolacji, a mimo to na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Wyrzucam ręce z kijami w górę, bo sam nie mogę uwierzyć, że pokonałem tego potwora. Zapominam o zmęczeniu, zapominam o przemarznięciu, zapominam o przemoknięciu, zapominam o znużeniu, zapominam o głodzie, zapominam o odciskach, zapominam o kontuzji ręki, zapominam o wszystkim co działo się przez ostatnie 3 doby. Liczy się tylko meta, którą za chwilę przekroczę. Świat nie istnieje. Znikł i pojawi się dopiero po przekroczeniu tej magicznej linii, która będzie spełnieniem moich zmagań i zamknięciem rozdziału pod tytułem Bieg Kreta.
Na 3 metry przed metą nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Nie pobiegną. Nie dadzą rady. To zaledwie 3 kroki. 3 małe kroki dla człowieka, ale wielki wysiłek dla ultrasa. Trudno. Będzie bez wodotrysków. Nie przebiegnę przez metę. Nie jestem w stanie. Chociaż wstydu z tego też nie powinno być. Przechodzę do marszu, co dla moich kończyn dolnych i tak jest męczarnią i w akompaniamencie dzwonków i radosnych okrzyków przekraczam linię mety równo po trzech dobach bez 4 minut. Jestem zwycięzcą. No prawie.
META
Cała śmietanka Klubu Biegacza Sobótka wita mnie na mecie, więc jeszcze nie mogę usiąść, mimo że bardzo mam na to ochotę i ledwo trzymam się na nogach.
– To było mocne. – Cedzę przez nadal zaciśnięte zęby do Radka, który jako pierwszy do mnie podchodzi i nic nie mówi. Nie musi. Widzę na jego twarzy satysfakcję. Dumne ojcowskie spojrzenie, które wyraża podziw, szacunek i szczerą radość z mojego osiągnięcia. Przytula mnie w serdecznym uścisku tak czule, że gdybym stał obok, pewnie bym się wzruszył. Klepie mnie po plecach, a ja z trudem dodaję od siebie. – Bez kitu…
Obok niego stoi Menago. Zakłada mi coś na szyję, po czym również w milczeniu, przyjaźnie i promieniując wesołością obejmuje mnie, zapewniając mi podparcie na kilka sekund.
– I jak?! – Drze się ktoś zza moich pleców. – Warto było?
– Zajebiście! No jasne, że warto! – Z kolejnymi chłopakami przybijam piątki, od których prawie się przewracam.
– Gratuluję. Gratuluję!! – Dodaje koleś obok mnie, a ja muszę się podeprzeć kijami, żeby nie stracić równowagi. – Jest dobrze!
A potem przychodzi kolej na nich. Na bohaterów drugiego planu. Daniel z Ewą również nie szczędzą mi czułości. Na ten moment jestem w stanie wydusić z siebie tylko skromne „dzięki”, ale każde z nas wie w jak dużej mierze ten wynik jest ich zasługą. Bez nich to by się nigdy nie udało. Bez ich determinacji, zaangażowania, przygotowania Kretobusa, kucharzenia, pilotowania, motywowania, opieki medycznej, suszenia ciuchów, wsparcia na trasie i każdej jednej rzeczy, którą dla mnie zrobili. Mogłem na nich liczyć pod absolutnie każdym aspektem. Zabrakło jedynie podcierania tyłka, ale na szczęście z tym byłem w stanie poradzić sobie sam. Co więcej jestem przekonany, że gdybym poprosił… nieeee, dobra, nie idźmy aż tak daleko.
Wchodzimy do środka, bo wszechobecne zimno nadal daje mi się we znaki. W końcu jest ciepło. Dostaję coś do jedzenia, ale żołądek jeszcze się nie zorientował, że już skończyliśmy. Wiadomo, nie widzi co się dzieje na zewnątrz, więc myśli, że to standardowy przystanek w Kretobusie i zaraz będzie ciąg dalszy łomotu, dlatego nadal się buntuje. Nie jestem w stanie nic zjeść. Chcę iść spać. Muszę się położyć, bo zasnę na siedząco, ale chłopaki z Sobótki nalegają żebym poczekał na Stasia. Powinien tu być w przeciągu godziny i wtedy będzie można zrobić koronację zwycięzców na podium.
Daję się namówić na prysznic oraz sesję regeneracyjną z fizjoterapeutą, żeby lepiej spożytkować oczekiwanie na trzeciego Krecika. Pan Bartek pomaga mi wejść w spodnie do drenażu limfatycznego, kładę się na leżance i jeszcze zanim ten przemiły człowiek uruchomi maszynę mającą zadbać o moje nogi, organizm upomina się o swoje i kompletnie odcina zasilanie. Mam wrażenie, że mija zaledwie 5 sekund, gdy jakiś głos zaczyna do mnie przemawiać. Z początku brzmi to jak mamrotanie z zaświatów i nie dociera do mnie ani jedno słowo, za to muszę mocniej zacisnąć powieki bo razi mnie jaskrawe światło. Umarłem? Nie no, chyba nie, bo nogi bolą jak pierun i pić mi się strasznie chce. Z trudem otwieram oczy. Oślepiająca łuna okazuje się być jedynie reflektorami na suficie winiarni, a tubalny głos nie pochodzi z podziemnego królestwa umarłych, a ze strun głosowych pana Barka, który uprzejmie zgania mnie z leżanki po mojej półgodzinnej sesji, ponieważ kolejni zawodnicy również potrzebują reanimacji.
Z trudem doczekuję mojego pierwszego podium w biegach górskich. Nadal ciężko mi uwierzyć, że udało mi się dowieźć taki wynik. Mieszkając pod Warszawą, mając do dyspozycji tylko wiadukty nad torami do ćwiczenia podbiegów, będąc nadal „nowicjuszem” w biegach górskich, pracując na etacie i mając pięcioosobową rodzinę oraz kota, raczej nie byłem potencjalnym faworytem tego wyzwania. Jednak mam w sobie ogromne pokłady determinacji i uporu maniaka, a co najważniejsze dostałem najlepsze bezpośrednie wsparcie jakie mógłbym sobie wyobrazić w postaci supportu Daniela i Ewy. Zawziąłem się, żeby skończyć Bieg Kreta godnie i oto jestem. Właśnie spełnia się moje marzenie.
Nie mam pojęcia czy jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane doświadczyć takiego splendoru i delektować się chwilą na podium. I nawet tak bardzo się nie pomyliłem w moich fantazjach o koronacji. Wprawdzie nie było wieńca laurowego, ale dali gigantyczny, gliniany, ręcznie robiony medal. Ze statuetką to w ogóle trafiłem w punkt. Zamiast schłodzonego szampana jest wino z Winiarni Celtica i zgrzewka piwa w gratisie. Wiwat oszalałych z radości kibiców to pikuś przy wrzawie, jaką zaprezentowali ludzie zgromadzeni wokół podium. Pomyliłem się tylko z fruwającym konfetti, ale bez tego akurat da się żyć. Cudowne zwieńczenie moich męk z ostatnich trzech dób, którym zapewne będę żył przez kolejne tygodnie jeśli nie miesiące, mimo wszystko ja już pięknie dziękuję. Musze się na trochę położyć.
– Daniel, jedźmy już, okropnie zmęczony jestem. – Proszę mojego przyjaciela o opuszczenie lokalu.
– Możemy jechać, czekamy tylko na ciebie. – Odpowiada Daniel bez zastanowienia.
– Dobra, muszę tylko wziąć swoje kije, gdzieś je tu zostawiłem…
– Już zabrałem do busa, chodź.
– Ale kurtkę Ewy położyłem przy tym drugim wejściu, trzeba…
– To też już zabrane, możemy jechać.
– A te trofea z koronacji?
– Wszystko jest spakowane, chodź już, jedziemy! – Ucina Daniel, bo jeszcze się nie zdążyłem przyzwyczaić, że mam najlepszy support na świecie, który pomyśli o wszystkim. Jedziemy.
Kwaterę mamy zaledwie kilkaset metrów dalej. Po dotarciu na miejsce jeszcze przez chwilę ekscytujemy się całym wydarzeniem wspominając prawie każdy fragment trasy i nakręcając się nawzajem. Tak to już jest, jak się zamknie w jednym pomieszczeniu trzy osoby związane z biegami ultra, zaraz po dużym wydarzeniu. Sam się sobie dziwię, że wolę przeżywać jeszcze raz tą całą historię, zamiast udać się na spoczynek, jednak niski poziom baterii szybko daje o sobie znać. Spełniam tylko jeszcze jedno swoje marzenie, na które tak bardzo czekałem od trzech dni. Idę umyć zęby i to jest naprawdę wspaniałe uczucie. Kąpać się już nie muszę, bo ten punkt ogarnąłem w winiarni, więc chwilę po 20 zasypiam jak dziecko.
DZIEŃ PO
Sobótka leży na obszarze o niskiej aktywności sejsmicznej, więc ryzyko wystąpienia silnych trzęsień ziemi jest raczej niewielkie, a mimo to o 6 rano budzą mnie gwałtowne drgania osiągające magnitudę 9,0 w skali Richtera. Przerażony nakrywam się kołdrą, ale nie spadają mi na głowę elementy stropu, jednak nadal odczuwam intensywne wstrząsy. Zadziwiające, że najbardziej telepie mi się korpus. Dopiero po odzyskaniu pełnej świadomości dociera do mnie, że to tylko mały głodek daje o sobie znać burcząc mi w brzuchu głośniej niż największa w historii erupcja wulkaniczna na terenie Stanów Zjednoczonych na Mount St. Helens w 1980 roku, rzekomo słyszalna w promieniu 320 km.
Ciężko wypracowany deficyt kaloryczny doskwiera mi jeszcze bardziej niż ten budżetowy gospodarce Polski. Muszę koniecznie dorzucić coś do pieca, bo tasiemiec zaczyna już podgryzać ścianki boczne żołądka nie pozwalając mi zasnąć na powrót. Nie mam wyjścia, z trudem podnoszę się z łóżka, wchodząc w zakres funkcjonowania czujników ruchu Daniela, które momentalnie wytrącają go ze snu.
– Co robisz? – Pyta zaspany.
– Muszę coś zjeść, mega ssanie mam.
– Odpoczywaj, ja ci zrobię. – Wstaje i kończąc zdanie już zmierza w kierunku kuchni.
Nie dyskutuję. Korzystam z fantastyczności mojego supportu. Jutro już nie będzie tak lekko, a jeszcze trzeba będzie wejść po schodach na górę. A potem z nich zejść. Zapewne z dzieckiem na rękach. Chociaż ku mojemu zdziwieniu zupełnie nie czuję zakwasów. Nogi są zmęczone, ale jest to przyjemne wyczerpanie pierwszego stopnia, które umożliwia mi samodzielne posadzenie tyłka na sedesie. Naprawdę nie mogę się nadziwić. Spodziewałem się, że Daniel będzie musiał mnie dzisiejszego dnia wszędzie nosić na plecach albo w rikszy, tymczasem ja nawet daję radę podnieść mydło, które upadło mi pod prysznicem.
Nie mam pojęcia czym to jest spowodowane, ale poza ogromnym znużeniem, mięśniowo czuję się dostatecznie, a biorąc pod uwagę co zrobiłem to powiedziałbym, że nawet bardzo dobrze. Wmawiam sobie, że duża w tym zasługa wspomnianego masażu limfatycznego, aczkolwiek mogę się mylić. Zatem jedyne ofiary Biegu Kreta to 8 palców u nóg z dużymi odciskami i kontuzja nadgarstka, która za kilka dni okaże się zapaleniem pochewek ścięgnistych i leczyć się będzie bardzo długo, ponieważ ciężko zrobić wszystko lewą ręką, zwłaszcza przy dzieciach. Poza tym czuję się naprawdę świetnie, jednak na razie nawet nie zastanawiam się co by tu jeszcze pobiec.
Garść statystyk
WYŻYWIENIE
- Pół wiadra zupy – Rybna (2 litry), rosół (0,5 litra), gulaszowa (0,5 litra), dyniowa (1 litr), fasolowa (0,5 litra), ogórkowa (0,5 litra)
- Klopsiki – około 1 kg + dodatki (makaron; ziemniaki);
- Spaghetti Bolognese – Wielka micha, około 0,5 kg;
- Kotlety z kurczaka – 1 porcja obiadowa;
- Tosty do zup – 2 bochenki – 1 kg;
- Tosty jako przekąska (na słodko i na słono) – z jednego całego bochenka;
- Chałka z masłem – 4 wielkie pajdy;
- Pasta jajeczna z 2 jaj;
- Jajecznica – 1 porcja;
- Makaron z pesto – 1 porcja;
- Shortbready – 14 sztuk, 300 gram;
- Tureckie bonbony – 20 sztuk, 1,2 kg;
- Chipsy solone – Pół paczki dla przełamania smaku;
- Pizza – 2 kawałki;
- Sernik – 1 kawałek;
- Batoniki – 3 sztuki;
- Żele energetyczne – 1 sztuka, bo nie wchodziły;
- Cola – 6 litrów. Po kubku na każdym punkcie, a czasami nawet dwa;
- Piwo – 1 butelka Miłosława bezalkoholowego;
- Sok pomidorowy – 3 litry. Po kubku na każdym punkcie;
- Woda – Jakieś 20 litrów. pełne bidony na starcie.
SPRZĘT
- Plecak Grivel 5l – Potrzebowałem go głównie do bidonów, na jego miejsce wystarczyłaby w zupełności kamizelka;
- Buty – Głównie asfaltowe. Najwięcej przebiegłem w Mizuno Skyrise, które spisały się znakomicie. Na zmianę były Mizuno Wave Rider, a w teren Mizuno Daichi (4 pary);
- Ciuchy – Długie gatki i długi rękaw oraz chustka na głowę i pod szyję, jeśli było zbyt zimno oraz kurtka gdy padało;
- Garmin Fenix 5 oraz Fenix 3 – Błędnie skonfigurowane, o co pretensje mogę mieć tylko do siebie. Bardziej mi mierzyły czas niż nawigowały;
- Kije Black Diamond – Najbardziej eksploatowana cześć mojego wyposażenia, nie wyobrażam sobie tej trasy bez nich;
- Czołówka Ledlenser Neo 10r – Doskonała, bateria przetrwała każdą noc. Dodatkowo Ledlenser Neo 6r pożyczona od Stanisława. Chciałbym powiedzieć, że słabsza niż 10r, ale uratowała mi życie, więc będę wychwalać pod niebiosa.
KPI
- 11:20 min/km to moje średnie tempo na trasie, natomiast wyłączając postoje, średnie tempo wyszło na poziomie 9:30 min/km;
- Daje to 5,3 km/h średnio na całej trasie i 6,3 km/h w ruchu – raczej bez szału;
- Spaliłem ponad 30 000 kcal;
- Nie wiem ile dokładnie wypiłem, ale strasznie dużo. Wychodzi mi około 35 litrów płynów, ale mogę się mylić o wiadro albo dwa;
- W ruchu spędziłem 58 godzin, co oznacza, że w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków wyniósł aż 14 godzin. Pół dnia! W samym Batorowie spędziłem 3,5 godziny. Wszystkie pozostałe przystanki w Kretobusie to dodatkowe 7 godzin. Reszta to przerwy w trasie. Na samo sikanie stawałem około 50 razy. Licząc minutę na każdy taki postój, wychodzi że szczałem przez godzinę. I nie, nie będę aż tak okrutny, żeby zestawiać tutaj czas poświęcony na dwójki;
- Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:30 – Pierwszy zbieg ze Ślęży;
- Najwolniejszy kilometr to podejście na Śnieżnik, co zajęło mi ponad 17 minut;
- Najszybszą dychę wykręciłem pomiędzy 20 a 30 km – Płaski odcinek za Kiełczynem;
- Najwolniejsza dycha to chaotyczny odcinek zaraz za Bardem, gdzie zbyt wiele razy błądziłem po trasie;
- Średnie tętno wyszło mi na poziomie 127 ud./min, ale to jest mocno przekłamane, bo spałem bez zegarka, a wtedy pomiar jest na poziomie zera. Najwyższe to 189 ud./min, jednak nie miałem siły przeglądać każdego kilometra, żeby sprawdzić gdzie to było. Być może wtedy, gdy się okazało, że czołówka nie działa.
WYNIK
- Do biegu zostało dopuszczonych zaledwie 11 zawodników, wszyscy wystartowali;
- Tylko Ania zeszła z trasy, pozostała 10-ka zmieściła się w 96-godzinnym limicie czasowym;
- Maurycy zwyciężył z czasem 69 godzin, bez 15 minut;
- Ostatni zawodnik dotarł na metę minutę przed upływem 92 godzin;
- Ukończenie biegu zajęło mi 72 godziny bez 4 minut (dostałem do tego karę czasową 14 minut za skrócenie trasy o około 500 metrów przed Przełęczą Wilczą);
- Straciłem do zwycięzcy zaledwie 4,6% jego czasu, co przełożyło się na ponad 3 godziny;
- Stanisław dotarł na metę ponad godzinę po mnie;
- Zająłem 2. miejsce w kategorii OPEN i 2. w kategorii mężczyzn;
- W biegu wystartowały 3 kobiety, z czego dwie ukończyły bieg (odpowiednio 82h i 83h);
- Czy mogłem to zrobić lepiej? Z pewnością! Chcę wierzyć, że gdyby nie ogromna ilość błędów, którą popełniłem i nadłożenie prawie 10 dodatkowych kilometrów, mógłbym walczyć z Maurycym zamiast z Jirką. Zatem kto wie, może następnym razem…;
- Uzyskałem piąty najlepszy wynik ze wszystkich Biegów Kreta do tej pory.
KOSZT
- Wpisowe – 300 zł;
- Kwatera – 120 zł przed + 380 zł po biegu;
- Dojazd i paliwo na miejscu – 1 000 zł;
- Zakupy przed – 450 zł;
- Koszty na miejscu – 100 zł;
- Razem – 2 350 zł.
PLUSY I MINUSY
Trudno rozpatrywać Bieg Kreta z perspektywy plusów czy minusów i porównywać go z innymi biegami. Trasa jest rozciągnięta po Sudetach bardziej niż Adriene Mishler na swojej macie od yogi, a zaledwie garstka zawodników uniemożliwia przeprowadzenie wsparcia organizacyjnego w postaci punktów odżywczych z suto zastawionymi stołami jak na weselu w lokalnej remizie, czy chociażby oprawą fotograficzną na każdym fragmencie biegu. Z tego samego powodu nie mogę się przyczepić do znakowania trasy przez organizatora, ponieważ trzeba było liczyć na oznaczenia PTTK, które niestety pozostawiają w wielu miejscach sporo do życzenia.
Jedyna rzecz, do której mógłbym mieć pretensje to trasa i jej walory turystyczne. Koncepcja zdobycia Trójkąta Sudeckiego zakłada przetransportowywanie się pomiędzy trzema górami, a tego nie da się zrobić nie uniknąwszy nudnych asfaltowych przelotówek, na których nie ma co liczyć na spektakularne widoki. Biedę panoramiczną ratuje Śnieżka i Ślęża oraz druga połowa trasy aż do zejścia z Gór Sowich. Coś za coś. Ja tą koncepcję kupiłem, podoba mi się dorobiona do niej filozofia, jednak nie spodziewałem się że płaskie kilometry tak mocno odbiją się na mojej głowie.
Organizacja biegu na tak rozległym obszarze wymaga nie lada koordynacji, więc jestem pełen podziwu dla Klubu Biegacza Sobótka, że są w stanie zapewnić mobilne punkty odżywcze i spiąć wolontariuszy waflujących przez 4 bite dni męczącym się biegaczom, przez co Bieg Kreta staje się imprezą o unikalnym charakterze, co jest według mnie jednym wielkim plusem.
PODSUMOWANIE
„Ten bieg jest inny niż wszystkie”. Ileż razy to słyszałem stając na starcie ultramaratonu. W sumie nie można się z tym nie zgodzić. Jednak dopiero Bieg Kreta przekonał mnie, że ten slogan rzeczywiście ma sens. Tutaj wszystko jest zupełnie inaczej niż w przypadku konwencjonalnego biegu górskiego, może poza samą koniecznością pokonania tego wyzwania. W telegraficznym skrócie to brak oznaczeń organizatora, mobilne punkty i ruchome depozyty, formuła z supportem, wprawdzie nieobowiązkowa, ale ja nie wyobrażam sobie robić tego w pojedynkę, oraz najważniejszy czynnik, czyli nieprawdopodobnie przyjazna atmosfera wobec absolutnie każdego.
Bieg Kreta jest tytanicznym wyzwaniem, jednak jego organizatorom naprawdę zależy, żeby każdy ze startujących z nim zawodników dotarł szczęśliwie oraz w wyznaczonym limicie czasowym do mety, co potwierdzają autentyczną i szczerą radością kierowaną w stronę każdego finiszera. Spędzamy razem wystarczająco dużo czasu, żeby znać się z każdym z imienia, co prawdopodobnie byłoby trudniejsze do osiągnięcia na biegu ze znacznie większą frekwencją.
To wszystko do kupy tworzy unikalną imprezę w kalendarzu biegów górskich, która jest kameralna, ale też nie dostępna dla każdego. Konieczne kwalifikacje z pewnością przekładają się na relatywnie niski odsetek DNF-ów. Zaledwie 1 osoba w tym roku oraz po 3 w dwóch poprzednich latach na tak kosmicznym dystansie według mnie fenomenalny wynik, w porównaniu przykładowo z Biegiem Siedem Szczytów, w którym rok w rok odpada jakieś 2/3 stawki, a kilometrażowo to jest zaledwie 2/3 całego Biegu Kreta.
Dla mnie Bieg Kreta jest perełką biegów górskich w Polsce. Pomijając fakt, że pozwala znaleźć w sobie siły i determinację, które na co dzień skryte są gdzieś głęboko pod uwielbianą przez nas wszystkich strefą komfortu, to jest to po prostu niesamowite przeżycie pozwalające zupełnie inaczej spojrzeć na rywalizację. Sport w najczystszej postaci a dodatkowo spełnienie moich chorych ambicji. Nic więcej mi nie potrzeba.
Co dalej? Na mecie Marek, jeden z członków Klubu Biegacza Sobótka zapytał mnie jaki mam następny bieg w planach. Gdy skończyłem Bieg Siedem Szczytów, od razu wiedziałem, że mogę pokonać więcej niż 240 km. Bieg Kreta ukończyłem z myślą, że to już wystarczy. Nie jestem przekonany czy dystanse większe niż 380 są dla mnie. Niestety umysł ultrasa jest jeszcze bardziej wypaczony, niż świadomość matki po porodzie. Wprawdzie nie jestem w stanie stwierdzić z autopsji, nie wiem czy to prawda, jednak czytałem, że rzekomo cały ból i negatywne odczucia są totalnie wypierane przez radość związaną z nowonarodzonym dzieckiem, a po kilku miesiącach kobiety znacznie niżej oceniają skalę nieprzyjemności towarzyszących rozwiązaniu niż w trakcie lub zaraz po porodzie.
Z ultra jest podobnie. Wbiegałem na metę zniesmaczony własną głupotą, przez którą zgubiłem się pod Ślężą. Tak trochę jakby zgubić się na stacji metra Wierzbno. Niby się nie da, aż w końcu przychodzi ktoś kto nie wie, że się nie da. Przemarzłem do szpiku kości i przemokłem do suchej nitki. Temu wszystkiemu towarzyszyło ogromne zmęczenie oraz złość na samego siebie o ilość błędów, które popełniłem na trasie. Myślę można się przygotować do Biegu Kreta znacznie lepiej niż ja to zrobiłem i nawet nie powinno być to trudne. Co więcej, mam wrażenie, że z takim supportem jaki ja miałem, można z powodzeniem atakować drugie okrążenie.
Zatem podsumowując, nadal jeszcze nie wiem jaki będzie mój kolejny krok w świecie ultra. Przekonałem się, że nawet 380 km nie jest w stanie mnie złamać, aczkolwiek nie jestem pewien czy chcę dalej szukać tego limitu. Nie chcę… Ale chcę… Chciałbym…
Kurde, czytając relację przeżyłem to na nowo, to była naprawdę niezła wyrypa! A to drugie miejsce kosmos. Ja kolejny raz zadzwonisz, to bus będzie przezbrojony w ciągu 2h i ruszamy (wszystkie graty czekają w gotowisci)
Dzięki Daniel! Nie znasz dnia ani godziny;-) Trzeba tylko znaleźć jakieś równie kosmiczne wyzwanie, a podobnych już niestety nie ma zbyt wiele… Sugestie? Ktoś, coś?
Ależ wyczyn, ależ lektura! Jesteś człowiekiem wielu talentów i mam przeczucie graniczące z pewnością, że ten dystans nie okaże się Twoim rekordowym 🙂
Szacunek i podziw dla ekipy wspierającej – wspaniała robota i poświęcenie.
Cóż, czekam na dalsze wyczyny… 😉
Wielkie dzięki Marcin!
Kilka dni zajęło mi przeczytanie lektury. Jak za każdym razem, szczegółowo, z opisami miejsc, zdarzeń, ale co najważniejsze emocji jakie towarzyszyły podczas Biegu Kreta. Czytając, były momenty że się popłakałam ze śmiechu, ale też wzruszyłam na mecie. Niesamowite zostało osiągnięte. Ten Bieg pokazuje, że nie ma rzeczy niemożliwych do zrobienia, będąc jak to napisałeś ojcem trójki dzieci i pracując na etacie, można przebiec Bieg Kreta i zdobyć podium. Pozdrowienia dla twojej żony – to złota kobieta jest i Supportu na medal. Czekam na publikację opowieści, bo masz już pokaźny zbiór.
Ewa, dziękuję za dobre słowa. Tak to już jest z tym ultra, że to jedna wielka karuzela emocji. Zapraszam po kolejne wpisy. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem pod koniec października pojawi się tu kolejny wpis, tym razem o Karkonoszach.