Chudy Wawrzyniec – Relacja dla Chudego

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Katarzyna Gogler
Nie miało mnie tu być. W ogóle nie planowałem tej imprezy, ale że wpadł mi w ręce pakiet startowy, nie mogłem pozwolić, żeby się zmarnował. Chudy Wawrzyniec to jedna z najbardziej zwariowanych przygód ultra jaką zrobiłem. Niesamowicie karkołomny wypad tylko po to, żeby pobiec i zaraz potem wrócić, ale to również ma swój urok. Na miejscu dzień konia, przynajmniej do połowy a potem taki kryzys, że sam nie byłem pewien, czy dobiegnę z tarczą, czy mnie na niej zwiozą. Gdzieś w tym wszystkim człowiek zadaje sobie pytanie: i po co to wszystko? Jak to po co?! Dla dobrej zabawy!

Przygotowania

31 Marca 2021

Marazm straszny mnie ogarnął. Koronawirus znowu w natarciu, lockdown w pełni, już od roku siedzimy w domu i izolujemy się od reszty świata. W biegowej części mojego życia od dłuższego czasu panuje mocna stagnacja. Od zeszłorocznego Ultrajanosika nic więcej nie biegłem, głównie z tego względu, że większość imprez została odwołana. Zatem moje hobby, czyli scrollowanie fejsa w poszukiwaniu ciekawych biegów, również przeżywa załamanie. Konkursów na zdobycie pakietów startowych brak. Gdzieś miga mi post na zaprojektowanie bandanki na Przehyba Trail, ale ponieważ moje zdolności plastyczne ograniczają się do Painta, to może lepiej nie będę się kompromitować. Scrolluję więc dalej, znudzony i obrzydzony natłokiem reklam Huela, maty Pranamat i Alberta korepetytora, który sugeruje mi braki w zdolnościach matematycznych. Odnoszę wrażenie, że funkcja ukrywania reklam na Facebook’u to tak naprawdę guzik „Lubię i chcę tego więcej”. Zniechęcony zamykam fejsa i zaglądam na Instagrama, a tam na dzień dobry niespodzianka. Chudy Wawrzyniec miga takim oto postem:

Wyżyj się literacko! I’m in!

Do wygrania pakiet startowy na dowolny dystans i jakieś książki o tematyce biegowej. Yay! Wchodzę w to! W sumie to idę totalnie na łatwiznę, bo relacje mam już napisane, muszę tylko zdecydować, która z nich sprzeda się najlepiej. Ciężka decyzja, bo ze wszystkich jestem zadowolony. Dziwne jakbym nie był. Przecież wtedy bym ich zwyczajnie nie publikował.

Ostatecznie decyduję się na jeden z dłuższych biegów, ale nadal nie mogę podjąć decyzji który z nich będzie najlepszy. Janosik czy Bieszczady? Bieszczady czy Janosik? Janosik czy Bieszczady, Bieszczady czy Janosik? Spać nie mogę przez to. Czuje się jak ten koleś z kawału Quentina Tarantino w Desperado, z tym, że zamiast o szklance i siurku, ja ciągle myślę o Bieszczadach i Janosiku. Bieszczady, Janosik, Janosik, Bieszczady, Bieszczadyjanosikjanosikbieszczady… em… BIESZCZADY! W zasadzie w regulaminie konkursu jest napisane, że można podesłać dowolną ilość relacji, ale jestem hardkorem i stawiam wszystko na jedną kartę. Wierzę, że wawrzyńcowa komisja doceni moje zmagania z Bieszczadami i spotkanie z Romkiem Fickiem. Mam wrażenie, że obstawiam zakład STS z kursem 1:90. Oczko za każdy kilometr. Co ma być to będzie. Wysyłam swoje zgłoszenie, dzięki czemu ciśnienie schodzi mi z wentyla i z czystym sumieniem mogę iść spać. Mamma Mia, co za emocje…

9 Kwietnia 2021

Piątek. Normalni ludzie myślą już o weekendzie, a ja cisnę w robocie ostro, bo jestem w trakcie zamknięcia miesiąca i do ogarnięcia mam tyle, że nie mam kiedy taczki załadować. Nawet nie zauważam powiadomienia o otrzymanym mailu. Dokopuję się do niego dopiero późnym wieczorem i z radością czytam:

Cześć 🙂

Gratuluję! Postanowiliśmy nagrodzić Twoją relację 🙂

Poproszę o informację, na którym dystansie naszej imprezy chcesz wystartować

Fundacja Krok do Natury

Ale czad! Fejm! Chwała po wieki! Teraz odwiedziny na moim blogu prawdopodobnie eksplodują w kosmos, a Jason Hunt w wkrótce umieści mnie na czele najnowszego rankingu najbardziej wpływowych blogerów roku. Tylko na co ja wpływam tymi swoimi wspomnieniuszkami? Jak to na co?! Na ludzi i ich motywację! Inspiruję do biegania, ot co! Jak tak dalej pójdzie, rzucę robotę i zajmę się karierą w social media na stałe. Na razie nie mówię o tym mojemu szefowi. Nie ma co palić mostów, wszak kariera netinfluencera może mi jeszcze nie wypalić.

W międzyczasie muszę też zastanowić się nad udziałem w biegu. Chudy Wawrzyniec to 3 trasy do wyboru. 20 km, 60 km i 50/80 km – trasa, podczas której uczestnik decyduje, czy zjeżdża do bazy wcześniej i kończy rywalizację na 50 km, czy ciśnie do końca, w sumie przez 80 km. Ciekawa opcja. Jeszcze nie widziałem takiego tworu. Tak czy siak, skoro już mam jechać 400 km w jedną stronę, żeby wziąć udział w imprezie, dla mnie wybór jest oczywisty. Piszę się na 80 km od razu. Gdybym zaniemógł, zawsze mogę się ratować półsetką, ale na ten moment takiego scenariusza nawet nie rozpatruję. Ma być ogień. Przewyższenia na poziomie 3800 m rokują na przyzwoitą sponiewierkę. Kurde, już mi się podoba. Już bym biegł. Tym bardziej, że po roku truchtania tylko wokół swojego ogródka, mam ciśnienie na jakąś imprezę z prawdziwego zdarzenia.

Opis trasy w pigułce

Druga istotna sprawa to kalendarz. Kiedy w ogóle odbywa się ten Chudy Wawrzyniec. Co?!? Nieeeeeee… Start 7. Sierpnia o 4 rano. Czyli dzień po 5. dniu roboczym, który u mnie w pracy jest, nie owijając w bawełnę, najbardziej przejebany. Z reguły, jeśli udaje mi się pozamykać wszystko przed 22, uznaję to za sukces. A przecież jeszcze muszę dojechać na miejsce. Myśl, myśl, myśl. Jak to ogarnąć? Przecież nie napiszę teraz do organizatorów: sorry, ale termin mi nie pasuje. Wiocha trochę by była. Myśl, no myśl…

Dobra… mam koncepcję. Przecież jest jeszcze niedziela. Mogę założyć, że w weekend wszyscy normalni ludzie, a mam nadzieję, że nawet w mojej firmie tacy występują, nie spędzają czasu na karierze, tylko skupiają się na bardziej przyziemnych przyjemnościach. Rodzina, dom, hobby, te sprawy. Każdy powinien coś dla siebie znaleźć. Więc podziobię swoje do południa w piątek, potem pojadę do Rajczy, w sobotę wygram ultramaraton, a w niedzielę wrócę i dokończę to co mi zostanie z piątku do zrobienia, żeby na poniedziałek było gotowe. Brzmi bez sensu? Jasne! Ni w ząb się to nie spina i nie trzyma kupy. Muszę mieć jakiś plan B. Ten przychodzi mi do głowy całkiem szybko: odpuszczam wygranie Chudego. Wystarczy, że dobiegnę do mety w czasie dającym mi wewnętrzną satysfakcję. Proste i genialne.

Jeszcze raz składam to wszystko w swojej głowie. Gdyby Standard & Poor’s przyznawało oceny według swojego ratingu do planów biegowych, mój z pewnością nie załapałby się powyżej D. Dla niewtajemniczonych: oceny ratingowe przyznawane są w skali od „AAA” do „D”. Od najwyższej do najgorszej, więc „D” trochę kojarzy mi się z „Dodupy”. Przypadek? Nie sądzę. Niemniej jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Nic mądrzejszego nie wymyślę, a o coś głupszego to już raczej ciężko. Plan jest. Ewentualne poprawki trzeba będzie zastosować w późniejszym terminie. Tymczasem cementuję obecny wariant rejestrując się na imprezę. Klamka zapadła. Chudzielcu, nadchodzę!

4 Lipca 2021

Nauczony na własnych błędach podczas przygotowań do Niepokornego Mnicha, biorę się wcześniej za logistykę. Na pierwszy ogień idzie studiowanie trasy. 3800 m przewyższeń na 80 km daje wizję konkretnego wycisku, ale przynajmniej strumyków do przekroczenia brak. Po przeanalizowaniu mapy rzuca mi się jeden dosyć istotny szkopuł. Tylko 2 punkty odżywcze oznaczają pit-stopy średnio co 3 godziny. Przy moim spożyciu wody i założeniu wysokiej temperatury, bo innej nie spodziewam się na początku sierpnia, mam istotne obawy co do odwodnienia na trasie. Przecież nie wezmę na plecy wiadra wody ze sobą.

Jedynym ratunkiem są schroniska, do których można będzie zajrzeć po drodze. Skraca to najdłuższy odcinek bez wody do około 25 km. Jest to pierwszy etap, na który ruszymy o 4 rano, więc nie powinno być jeszcze gorąco. Kolejne to odpowiednio 11, 21, 13 i 11 km. Ok, tętno mi spada, najwyraźniej nie będzie tak źle. Oby tylko nie było kolejek w schroniskach. Ustalam cel. Chudy Wawrzyniec padnie przed 14:00. 10 godzin powinno mi wystarczyć, żeby poradzić sobie z tym dystansem. Nie będzie to takie łatwe zadanie, bo podczas biegów w Szczawnicy 80 km pękło mi w niecałe 11 godzin. Jednak to ma być wyzwanie, a nie pielgrzymka na Jasną Górę. Challenge accepted!

Chudy Wawrzyniec: mapa trasy. Różowy i niebieski to moje kolorki!

Druga sprawa to towarzystwo. Wypad będzie znowu na weekend, więc pakowanie dzieci przy już tak bezsensownym planie to szczyt braku strategiczności. Albo znajdę towarzysza niedoli, albo pojadę sam. Moje ostatnie biegi utwierdziły mnie w przekonaniu, że trailrunning jest dla wszystkich, liczę więc, że uda mi się kogoś wkręcić również tym razem. Kilka telefonów po znajomych kończy się utworzeniem małego dwuosobowego zespołu. Andrzej, zwany również Maliną, mój znajomy jeszcze z czasów podstawówki chce doświadczyć na własnej skórze, że bieganie po górach odbywa się tylko po aksamitnym czerwonym dywanie, a dzień po w ogóle nie boli i generalnie są to mega wypasione wakacje w opcji All-Inclusive, Panie miej go w swojej opiece… Na szczęście chłopak ma trochę rozumu w głowie i chce zacząć na spokojnie, od 20-kilometrowej Małej Rycerzowej, w ramach festiwalu Chudy Wawrzyniec.

Wygląda na to że będzie z nas dobrana para. Dwóch gamoni z najbardziej niestrategicznymi planami na świecie, bo Malina od niedzieli zaczyna z rodziną urlop na Kaszubach. Nie wiem który z nas wymyślił bardziej beznadziejny plan, ale nikt nikogo nie zmuszał, każdy wchodzi na Chudego z własnej, nieprzymuszonej woli. No i przynajmniej będzie wesoło. Chyba…

Kolejny punkt na liście to nocleg. Dzwonię po kwaterach i mniej więcej po dwudziestym telefonie, usłyszawszy w słuchawce „proszę pana od kilku miesięcy mamy już wszystko zajęte”, zaczynam się zastanawiać czy w ogóle będziemy mieć gdzie spać. Na szczęście ostatecznie udaje mi się zarezerwować pokój zaledwie 3,5 km od startu. Kawałek rozgrzewki nad ranem mnie czeka. Wolałbym coś bliżej, ale w tej sytuacji wznoszę toast, że w ogóle udało się cokolwiek znaleźć.

Ostatnia rzecz to transport. Tutaj niewiele muszę robić. Chciałem jechać pociągiem, bo boję się jechać własnym autem dzień po imprezie, mając 80 km w nogach, ale z opresji wyciąga mnie Andrzej, który deklaruje, że załatwi samochód, żebyśmy byli niezależni. Długo mnie nie musi namawiać. Bez zastanowienia wchodzę w ten układ jak dzik w żołędzie i na myśl o tym co będzie za 5 tygodni, jaram się jak komornik na traktor. Pakiet jest, towarzystwo jest, nocleg jest, transport jest. Logistyka dopięta! Zostaje tylko pakowanie przed oraz nawadnianie i carboloading.

5 Sierpnia 2021

Z nadzieją zasiadam do kompa z samego rana. Dzisiaj muszę zrobić większość swoich obowiązków, bo następnego dnia warunki będę miał mocno polowe. Ledwo się dzień zaczął, a Basia z mojego zespołu pisze mi na Team’sach, że system nam na Węgrzech padł i nie jesteśmy w stanie przeprocesować danych. Już chcę rzucić jakimś soczystym bluzgiem, ale mój business controller uprzedza mnie wiadomością: „Cześć Panowie, zjebało się na maksa”. No świetnie, zatem na dzień dobry Węgry leżą, sprzedaż w Polsce leży, co dalej? W sumie to nie o tym ten wpis, więc żeby dodać trochę dramatyzmu podliczę jedynie, że w dalszej części dnia mieliśmy problem z rozliczeniem magazynów, a VPN padł u wszystkich użytkowników. W skrócie: gówno i cebula. Serio? Czy limit niefortunnych zdarzeń został już wyczerpany i mogę już iść puścić totka?

Wszystko się mocno obsuwa, więc nie wiem kiedy będę się pakować. Na ten moment bardziej martwię się tym jak zamknę miesiąc. Z samochodu raczej ciężko, tym bardziej, że mój laptop po przejściach trzyma na baterii maksymalnie godzinę. Dziobię swoje ile wlezie, przynajmniej nie mam czasu martwić się przygotowaniami do biegu. Bylebym zdążył się spakować, a reszta pójdzie na żywioł.

Miałem też w planach zawinąć do Mariusza, mojego fizjo, celem oklejenia kolana taśmą kinetyczną, jednak po pierwsze od dłuższego czasu kontuzja już mi w ogóle nie doskwiera, więc liczę że się w pełni zagoiła. Po drugie, jest już strasznie późno, a do tego trzeba jeszcze nogi ogolić. Odpuszczam z nadzieją, że pocisnę całą trasę bez wspomagania. Przecież nie mogę całe życie z taśmą biegać. Albo przynajmniej wypadałoby się nauczyć samemu ją naklejać. Ale to może następnym razem. Na Chudym dam sobie szansę. Tym bardziej, że roboty szybko raczej nie skończę, więc zwyczajnie jestem ograniczony czasowo.

Jest godzina przed północą, gdy stwierdzam, że dziś już nic więcej nie zrobię w robocie. Sporo mi jeszcze zostało, ale też nie ma tragedii, trochę udało się nadrobić. Jutro się będę martwić jak ogarnąć resztę, a teraz zabieram się za pakowanie. Moja stała lista obowiązkowych pozycji znacznie ułatwia mi zadanie, ale mam kilka zagwozdek, przede wszystkim odnośnie czołówki. Będziemy biec przez noc zaledwie przez godzinę, więc decyduję się na mniejszą i lżejszą marki Petzl. Sprawdzam baterie. Świeci elegancko. Na wszelki wypadek pakuję zapasowe oraz drugą, mocniejszą latarkę, jakbym zmienił zdanie. Wszystko sprawdzam 3 razy i dopiero potem idę się umyć, a w konsekwencji kładę się spać gdzieś w okolicach pierwszej w nocy.

6 Sierpnia 2021

Ruszamy zaraz po 9 rano. Andrzej prowadzi, a ja w boksach startowych czekam, aż księgowość przeprocesuje wszystkie moje wczorajsze dokumenty, żebym mógł skończyć robotę. Już po chwili dostaję zielone światło i mogę działać. Baterii w lapku mam na około godzinę, a roboty przynajmniej na trzy, więc muszę ustalić priorytety. Zanim mój komputer umiera, udaje mi się domknąć najważniejsze tematy. Pozostałą cześć ogarniam, gdy zatrzymujemy się obiad w okolicach południa. Przystanek nam się trochę dłuży, ale przynajmniej większość roboty jest za mną.

Przed 17 docieramy do Rajczy i od razu udajemy się do biura zawodów. Jesteśmy jednymi z pierwszych zawodników, tłumów na razie brak, więc na spokojnie odbieramy swoje pakiety. Szybki przegląd zawartości wprowadza uśmiech na moją twarz. Brak zbędnych reklam, które i tak zawsze od razu lądują w koszu. Jest numer startowy, jest chip, do tego kolejna buffka do kolekcji, dwa batony i browar. Świetnie się składa. Nic więcej mi nie potrzeba.

Chudy Wawrzyniec 2021 – nadchodzę!

O odpowiedni poziom energii trzeba dbać, więc batoniki konsumujemy na miejscu i rozglądamy się jeszcze przez chwilę po expo. Jest nawet czas na pamiątkowe fotki przy tytułowej ściance Wawrzyńca, czego nie zamierzam odpuścić, tym bardziej, że kolejek brak. Natomiast samo biuro zawodów raczej skromne. Zaledwie jeden namiot z gadżetami dla biegaczy, co mi akurat nie przeszkadza, bo i tak wszystko co czego potrzebuję na bieg mam spakowane w bagażniku.

Po formalnościach udajemy się do lokalnego Lewiatana na szybkie zakupy, żeby z głodu nie paść następnego dnia i kierujemy się na kwaterę. Warunki mamy mocno studenckie, ale za 35zł za osobę za noc luksusów się nie spodziewałem. Dla dwóch chłopów na dwie noce w zupełności wystarczy. Mam tylko nadzieję, że Malina nie będzie chrapać.

W pierwszej kolejności reanimuję swojego laptopa i kończę robotę. W międzyczasie przygotowujemy carboloading w postaci makaronu z pesto. Najedzony zabieram się za pakowanie ekwipunku na bieg. Logistyka tym razem zagrała elegancko, niczego nie zapomniałem, trzeba tylko podjąć ostateczne decyzje przed biegiem. Uznaję, że 2 bidony mogą mi nie wystarczyć, ponieważ zawsze bardzo dużo piję, więc na wszelki wypadek wciskam do plecaka jeszcze jeden softflask. Razem będę mieć ze sobą ponad litr wody pod ręką i jeszcze pół litra na plecach jako ostatnia deska ratunku. To powinno mi wystarczyć w zupełności.

Na trasie nie ma przepaku, więc długie spodnie zostawiam. Polecę na krótko, mimo że z rana ma być zaledwie 10 stopni. Rozgrzeję się na pierwszych kilometrach, a popołudniu ma świecić słoneczko. Kolejny punkt to czołówka. Decyduję się na tą mniejszą, ponieważ będzie używana zaledwie przez godzinę. Jest dwukrotnie lżejsza od mojego Ledlensera, a nie ma sensu dźwigać dodatkowych kilogramów, choć w tym przypadku to kwestia tylko gramów, przez kilka godzin. Już i tak robię z siebie wielbłąda biorąc zapasy wody jakbym miał forsować Saharę wszerz, a potem w poprzek. Sprawdzam tylko baterie w czołówce kolejny raz i z zadowoleniem stwierdzam, że moja lampka świeci jak reklama hotelu Luxor w Las Vegas, co powinno mnie urządzić podczas pierwszej godziny biegu.

Multitasking to the max: pakowanie i robota.

Ostatnia rzecz to transport na start. Początkowo myślałem o kopytkowaniu, celem rozgrzewki, ale Andrzej uświadomił mnie, że pomysł jest bez sensu i podrzuci mnie do Rajczy. Długo namawiać się nie dałem, bo dzięki temu mogę też dłużej pospać. Zatem podsumowując: robota zrobiona, sprzęt spakowany, żołądek pełny, jest 21, nastawiam budzik na 3:50 i próbuję zasnąć. Miło się leży, cieplutko jest, nawet czuję się trochę zmęczony, może coś z tego będzie. Kalkuluję na szybko, że jeśli zaraz zasnę, to uda się przespać 6 godzin. To bardzo przyzwoity wynik, więc… ej zaraz…. co do k…. biorę telefon do ręki, patrzę na budzik. 3:50. A bieg startuje o 4 rano. Brawo. Wprowadzam małą korektę do planu przestawiając pobudkę na 2:50. Teraz ma to sens. To znaczy nie ma, przynajmniej z punktu widzenia weekendu, kiedy normalni ludzie kładą się spać i próbują zregenerować po tygodniu pracy, ale patrząc pod kątem Chudego, już tak! Ku mojemu zdziwieniu nie wiercę się strasznie długo i nawet szybko udaje mi się zasnąć.

6 Sierpnia 2021

Dzwoni budzik. Otwieram oczy, ale nic się nie zmienia. Nadal jedyne co widzę przed oczyma to ciemność. Kwatera na końcu świata ma swój urok, ale choć najmniejsze źródło światła to by się jednak przydało. Włączam latarkę w telefonie z nadzieją, że nie obudzę Maliny i zabieram się za swój rytuał. Zęby, podchlapka i szybkie śniadanko w postaci białej bułki, a następnie spełnienie przedbiegowego obowiązku toaletowego kończą się sukcesem. Fajerwerków nie było, ale czuję się przygotowany do biegu i odrobinę lżejszy.

Wracam do naszego pokoiku, budzę Andrzeja i zbieramy się na start. Kilka chwil spędzonych w krótkich gaciach na zewnątrz powoduje u mnie szczękanie zębami. Kurka wodna, jak zi-zi-zi-zimno. Nie ma lekko, ale przynajmniej nie pada. Dawaj mi tu jakieś ogrzewanie i jedziemy!

W okolice amfiteatru w Rajczy dojeżdżamy w kilka minut, ale dopiero teraz dociera do mnie jak słabym pomysłem była rozgrzewka przed biegiem. Tutaj jest ciemno jak w dupie. Ani jednej latarni. Truchtać tak przez 3,5 km to nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Dobrze, że kolega się nade mną ulitował.

Znalezienie miejsca do zaparkowania o 4 rano w Rajczy, to nie jest proste zadanie. Większość zawodników została przywieziona przez swoich bliskich, więc musimy trochę pokręcić się po dzielni, aż udaje nam się znaleźć miejsce przy lokalnych delikatesach. Ja, nadal szczękający zębami, narzucam na siebie kurtkę, którą później Malina zbierze ode mnie przed startem.

Pod samym amfiteatrem ludzi masa. Dopiero później dowiem się, że stoi nas tutaj prawie 700 osób. W planach miałem jakąś sensowną rozgrzewkę, ale dygocząc z zimna zupełnie o tym zapominam i przeskakując z nogi na nogę, próbuję jakoś opanować drgawki przechodzące przez całe ciało. Chudy Wawrzyniec miał wystartować równo o 4 rano, ale impreza przesuwa się o kilka minut, ze względu na pociąg mijający Rajczę chwilę po planowanym starcie. Ponieważ trasa biegu przecina tory, organizatorzy postanowili nas chwilę przetrzymać, żeby nie spowodować sytuacji kolizyjnej. Mam ogromną nadzieję, że to będzie ten jeden z niewielu przypadków, kiedy PKP przyjedzie o czasie. Bardzo chciałbym już biec, albo po prostu się ruszać, bo w przeciwnym razie zamarznę tu na śmierć.

Prawie 700 osób na starcie. W takim tłumie jeszcze nie biegłem w górach.

Oczekiwanie umila nam koleś nawijający przez mikrofon, przedstawiając elitę Chudego: Marcin Świerc, Robert Faron, Maciej Dąbrowski, Kamil Leśniak Fanpejdż, swoją drogą jakieś dziwne nazwisko. Niemniej są to osoby dobrze znane takim biegowym zbokom jak ja. Mistrzostwa Polski na dystansie Ultra nie mogą się przecież odbyć przy udziale samych zwykłych Kowalskich. Nadal telepiąc się z zimna, przesuwam się kilka rzędów do tyłu, żeby ustąpić miejsca harpaganom. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Jeśli dziś będzie dzień konia, najwyżej ich wszystkich wyminę. Jest to bardziej motywujące, niż bycie później samemu wyprzedzanym.

Gdy pada informacja, że startujemy za niecałą minutę, oddaję Andrzejowi kurtkę i robię przysiady, żeby nie wytracić zbyt dużo ciepła. Chudzielcu, szykuj się, zaraz skopię ci du-du-dupsko! Tylko się muszę trochę bardziej rozgrzać! Na 15 sekund przed startem organizatorzy odpalają czerwone flary krzycząc do mikrofonu, że Chudy Wawrzyniec bez tego oświetlenia to nie jest Chudy Wawrzyniec. Przyznaję, klimat jest nieziemski, gdy ciemność ustępuje krwistym płomieniom poganiającym smugi dymu unoszące się wokół zawodników. Konferansjer drze się bez opamiętania: Za chwileczkę startuje jubileuszowa, dziesiąta edycja Chudego Wawrzyńca! 10! 9! 8! 7! 6! 5! 4! 3! 2! 1! Chudy Wawrzyniec 2021! Beskid Żywiecki przed wami, dobrej zabawy moi drodzy! Dobrego biegania!

Chudy Wawrzyniec

RAJCZA -> ZWARDOŃ (10km)

Wybiegamy z zatłoczonego parku. Jak na 4 rano w jakiejś małej miejscowości górskiej, to jest tutaj niesamowicie dużo ludzi i jeszcze do tego chciało się im wszystkim wstać w środku nocy, żeby chwilę pokibicować. Niesamowite uczucie, widać, że Chudy Wawrzyniec jest tutaj dużym wydarzeniem, które przyciąga tłumy. Do tego dochodzą czerwone race, które tworzą jaskrawy tunel do pokonania na pierwszych kilku metrach przy akompaniamencie radosnych okrzyków wydobywających się z gardeł kibiców. Czuję się trochę jak Han Solo wchodzący w nadprzestrzeń Sokołem Millenium, gdy siedzący obok Chewbacca wydaje z siebie zniekształcony ryk niedźwiedzia. Kurde, nawet mam wrażenie, że wejście w nadprzestrzeń się nie umywa, a mówię to jako wielki fan Gwiezdnych Wojen, wychowany na pierwszej trylogii Lucasa. Punkt dla Chudego! Ale niech moc i tak będzie ze mną!

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Andrzej Olszanowski – nie ma mnie na tym zdjęciu, ale jest zbyt kozackie, żeby go tu nie pokazać, bo to było tak!

Pierwsze półtora kilometra to klasyk. Biegniemy ulicą, humory dopisują, już słychać kilku wesołków próbujących rozluźnić atmosferę czerstwym dowcipem, inni dyskutują o strategii, a dookoła rozbrzmiewa rytmiczny stukot butów uderzających o asfalt niczym w pierwszych sekundach „Links 2 3 4” Rammsteinena. Sielska atmosfera, ale to dobrze. Pozytywne nastawienie to podstawa. Pewnie trudniej będzie utrzymać ten stan przez kolejne 80 kilometrów, tym bardziej, że zaczyna się bardzo niewinnie.

Przebiegamy przez tory, nareszcie kończy się asfalt i oświetlenie, więc uruchamiam swoją czołówkę, mimo że na horyzoncie już widać pierwsze przejaśnienia. Świt jest blisko, długo nie będę z niej korzystać. Po kilku chwilach staje się jasne, że jest to najkrótsze „niedługo” w moim życiu i trwa jakieś 5 minut. Po tym czasie baterie padają mi zupełnie. No zajebiście. Uwielbiam prawo Murphy’ego, ale nie konieczne w tym wydaniu. Sprawdzałem te cholerne baterie jeszcze raz przed samym wyjściem. Eh, co za niefart. Zapasowych do plecaka nie wziąłem, uznałem że nie ma sensu ich brać na jedną godzinę biegu. Mimo wszystko na razie nie muszę tym tak bardzo przejmować, bo nadal biegniemy tłumnie, a niektórzy mają na głowach zamontowane takie halogeny, że w zupełności wystarcza światła dla nich, dla mnie i pewnie jeszcze kilku innych osób. Dobra, nie ma co dramatyzować, jeszcze niecała godzina do świtu, a przez ten czas podczepię się pod kogoś i będę sępił na cudzym oświetleniu.

Przebiegam jeszcze kilkaset metrów razem ze sporą grupką ultrasów, gdy nagle ci z przodu zwalniają i robi się korek. Co jest? Wychylam głowę i widzę na ścieżce przed nami całkiem pokaźny strumyczek, na tyle szeroki, że raczej ciężko go przeskoczyć suchą nogą. Po prawej stronie jest skarpa, a po lewej bardzo wąski ziemisty kawałek, który daje nadzieję na bezpieczną przeprawę na drugi brzegi i stąd ten korek. Przede mną stoi jakieś 7 osób, kolejka posuwa się w tempie odbioru awizo na poczcie polskiej, więc nie trwa to długo, gdy z naszego skromnego tłumu ktoś rzuca „dobra nie ma się co pierdolić” i wskakuje do strumyka forsując go i zupełnie nie przejmując się mokrymi butami. Efekt leminga działa znakomicie i zaraz za pierwszym śmiałkiem do strumyka wskakuje jeszcze kilka osób.

Ja głowię się jeszcze przez chwilę czy dałoby radę przeskoczyć rzeczkę, lądując od razu na drugim brzegu. Kolejka do wąskiego przejścia za bardzo się nie kurczy, a wizja straty dwóch czy trzech minut z mojego dziesięciogodzinnego celu jest nie do przełknięcia, więc wychodzę z szeregu, biorę rozbieg i lecę… i lecę… a oczyma wyobraźni przypomina mi się „Mustang z Dzikiej Doliny” i jego skok na przepaścią. Orkiestra gra coraz bardziej wzniosłą muzykę, emocje sięgają zenitu, a ja jeszcze lecę przyjmując jak najbardziej aerodynamiczną pozę, żeby bezpiecznie wylądować na drugim brzegu. Mały Strumyk na moich ramionach wykrzykuje radośnie coś w języku plemienia Lakota i macha wzniośle rękami, bo już wie, że uda nam się przedostać na drugą stronę… no dobra trochę za bardzo popłynąłem, to tylko skok nad większą kałużą, niemniej ląduję bez telemarku na ziemi, delikatnie zahaczając piętą o strumyczek. Noty za styl: 20, 20, 20, 20, 19,5, ale ta ostatnia i tak odpada.

Z ogromną satysfakcją ruszam przed siebie w dalszą drogę. To jest ten króciutki odcinek, kiedy akurat nie ma nikogo obok mnie, więc w myślach zmawiam litanię do najbardziej litościwego serca ultrasowego o brak kamieni i korzeni na mojej drodze, bo jeśli takowe się pojawią, to nie zauważę ich w tym mroku i wypieprzę się prosto na gębę, prawdopodobnie tracąc kilka zębów. Próbuję dogonić kolesia przede mną, który ma na głowie dosyć mocną czołówkę. Niebiosa nade mną czuwają i spełniają moją prośbę.

Szkoda tylko, że zapomniałem do swojej inkantacji dorzucić jeszcze informacji o braku kałuż. Przyśpieszywszy kroku, zupełnie nie zauważam wyrwy w ścieżce, która po wczorajszych opadach jest pełna wody. Z pełnym impetem ładuję się w nią prawym butem, zanurzając się w niej po kostkę. Czuję jak zimno przeszywa się przez membranę buta i owija się wokół stopy. Co za niefart. Wprawdzie w myślach nasuwają mi się bardziej doraźne epitety, określające moje niezadowolenie, ale to jeszcze nie ten etap. Na mięso też przyjdzie czas. Nawet się nie zatrzymuję, już i tak pozamiatane. Moim kolejnym krokom towarzyszy charakterystyczne chlup, chlup, chlup. Nauczony doświadczeniem, mam w plecaku zapasowe suche skarpetki, ale w tym momencie nie ma najmniejszego sensu ich zmieniać, bo but jest zupełnie mokry. Przepaku na trasie brak, więc kolejne 80 kilometrów muszę pokonać z nadzieją, że odciski na mecie nie będą duże. Bo o to że ich w ogóle nie będzie to nawet się nie łudzę.

Przynajmniej udaje mi się dogonić zawodnika przede mną, więc kolejne kałuże powinienem być już w stanie ominąć, a przynajmniej je zauważyć. Przyklejam się do niego i biegniemy razem dobre kilka kilometrów. Mimo, że trasa od pewnego czasu pnie się do góry, to podejście jest rozciągnięte na kilku kilometrach, dzięki czemu odcinek jest mocno biegowy. W zasadzie nie mam potrzeby przechodzenia do marszu poza kilkoma bardziej stromymi fragmentami przed Rachowcem, więc na kolejnym podejściu oczepiam się od mojego kompana i ruszam żwawszym tempem przed siebie.

Dosyć szybko, bo po godzinie biegu docieram do pierwszego punktu kontrolnego, który jest tylko pomiarem czasu. Bufetu brak, więc nie nawet nie zwalniam. Mijam jednego z organizatorów, Benka albo Szmajchla (przepraszam chłopaki, ale ja Was nie odróżniam), który życzy mi miłego biegania oraz lokalną kapelę zagrzewającą ultrasów etnicznym brzmieniem muzyki łuku Karpat przy pomocy akordeonu, skrzypek i wiolonczeli. Fajne brzdąkają. Zatrzymałbym się posłuchać, ale walczę o swoje 10 godzin. Może następnym razem.

ZWARDOŃ -> SCHRONISKO WIELKA RACZA (15 km)

Wybiegam na dalszą część trasy, która okazuje się być jednym z najprzyjemniejszych odcinków biegowych, przynajmniej pod względem nachylenia i podłoża. Jest już jasno, niby nie muszę dybać na czyjeś dodatkowe źródło światła, ale miejscami na trasę zaczyna wchodzić mgła. Momentami jest tak gęsta, że przypominają mi się sceny z Władcy Pierścieni, kiedy biedny Frodo ucieka spowitymi przez pajęczyny Szeloby korytarzami pod górami Mordoru. Wszystko dookoła jest białe, widoczność mam ograniczoną zaledwie na kilka metrów, żeby za chwilę zejść trochę niżej i zupełnie wyjść z mlecznej krainy i po chwili do niej wrócić. Fajny klimat. Widziałem to na filmikach Chudego Wawrzyńca z poprzednich edycji. Najwyraźniej Beskid Żywiecki tak ma, że często spowija go mgła. Niby trochę mrocznie i upiornie, jednak nadal masa ultrasów wokół, więc nie ma obawy, że się zgubię jak Mauro Prosperi podczas Maratonu Piasków, albo zza winkla wyskoczy Freddy Krueger czy inny Predator.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Jacek Deneka

Biegnę głównie wąską leśną ścieżką, przyjemnie uklepaną, po drodze jest mało kamieni, a nachylenie jest tak nieduże, że prawie w ogóle nie przechodzę do marszu. Świetnie się leci, spoglądam na zegarek i z wrażenia sprawdzam jeszcze raz, czy przypadkiem nie mam jakichś omamów wzrokowych. Średnia prędkość wychodzi mi na poziomie 9 km/h. Kolejny dzień konia czy co?!

Samopoczucie świetne, oznak zmęczenia brak, choć to dopiero niecałe 15 kilometrów, mokre buty nie przeszkadzają, ale na spokojnie. Nie dajmy się zwariować. Zobaczymy czy taki będę w skowronkach za 50 km. Na ten moment postanawiam trochę zwolnić. Lepiej zatrzymać siły na kolejne odcinki trasy. Jeszcze będzie okazja, żeby się wykazać. Jest dobrze. Nie spierdol tego.

Gdzieś w okolicach 16 km wakacje biegowe się kończą. Podejście pod Kikulę to jakieś 300 metrów w górę na niecałych dwóch kilometrach. Jestem zbyt miękki, żeby utrzymać swoje tempo pod taką górę. Kije idą w ruch, a statystki w dół. Na szczęście wspinaczka nie trwa długo. Beskid Żywiecki prezentuje się znacznie łagodniej, niż do dzisiaj śniące mi się po nocach podejścia w Pieninach, gdzie trzeba było się wdrapać 800 metrów w górę. Prawa, lewa, prawa, lewa i po kilkuset takich ruchach melduję się na szczycie.

Przy okazji mogłem się trochę bardziej rozgrzać. Mimo, że minęła już dobra godzina od świtu, to pogoda nas nie rozpieszcza. Nadal jest dosyć chłodno, słoneczko chowa się za chmurami, a gdy powieje górski wiaterek, czuję nieprzyjemne mrowienie na karku i cieszę się do siebie, że przed startem wsadziłem koszulkę w gacie. Dobra pogoda na bieganie, ale jakby się dało, to chętnie bym podkręcił temperaturę ze dwa oczka do góry.

Zaraz za Kikulą zaczyna się kolejny dłuższy i przyjemniejszy odcinek. Czołówka biegu już się mocno rozciągnęła, ale nadal w żadnym momencie nie jest to samotny bieg, jak większość tych, w których brałem udział. 700 osób na starcie powoduje spore zagęszczenie, nawet po pokonaniu 1/5 trasy. Wprawdzie nie wiadomo, ile z tych osób będzie lecieć krótszy dystans, więc pozycje wyklarują się gdzieś w okolicach 40. kilometra, kiedy trzeba będzie się zdecydować czy goni się 80 km, czy „tylko” 50.

Przed 7 rano zaczynam forsować podejście po Wielką Raczę. Kolejny stromy odcinek pozwala zapomnieć o tym jak chłodno jest z rana. Nie trwa to długo i kilka minut po 7 docieram na szczyt, gdzie witają mnie kibice w zawrotnej liczbie 3 sztuk. Zaschło mi w gardle, więc jedyne co udaje mi się z siebie wykrzesać to „woda”. Tamci radośnie wskazują palcem na schronisko, dodając że mam się udać po schodkach w dół do piwnicy. Lecę czym prędzej i dochodzę do zwykłej umywalki z kranikiem. Bidony mam już zupełnie wyzerowane i koniecznie muszę je uzupełnić, ale teraz mam w głowie wątpliwości. A skąd ta woda? A czy badana? A czy to bezpieczne? No niby organizator zapewniał, że można pić, ale wyobrażałem to sobie jakoś inaczej niż zlew w łazience turystycznej. No trudno, innej opcji za bardzo nie mam. Tankuję do pełna, po czym od razu wychylam duszkiem pół bidonu i uzupełniam go ponownie. Smakuje dobrze. W zasadzie to nawet zajebiście. Niedobra by tak nie smakowała. Będzie dobrze.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Paweł Stańco

SCHRONISKO WIELKA RACZA -> PRZEGIBEK (11 km)

Kolejny etap Chudego to zupełnie inny świat. Do tej pory leciało się wybitnie wygodnie po uklepanych ścieżkach pokrytych gdzieniegdzie korzeniami drzew rosnących przy szlakach. Teraz czuje się, jakby mnie przeniesiono w góry Izerskie. Kamień na kamieniu kamienie pogania, a po wyjściu ze schroniska muszę się zmierzyć z kilkukilometrowym zbiegiem.

No i muszę się również zmierzyć ze swoim największym ultrasowym problemem. Ja po prostu nie potrafię zbiegać. Odcinek, który pokonałem do tej pory do schroniska to jeszcze, jeszcze. Tam była ziemia albo trawka, więc perspektywa upadku nie przerażała mnie tak bardzo. Może trochę bym się poobijał, ale raczej obyłoby się bez strat w ludziach. Niestety tutejsze kamienie działają zdecydowanie mocniej na moją wyobraźnię. Wizja szerszej szpary między zębami będąca wynikiem utraty jednego z siekaczy nie zachęca mnie do przyśpieszenia. Podobnie opcja niepewnego nastąpienia na jeden z luźniejszych kamieni i skręcenie kostki albo, o zgrozo, zerwanie więzadeł czy innych równie przydatnych w bieganiu elementów mojego układu więzadłowego, tudzież mięśniowego.

Bezsensowne podejście, wiem. Po co się martwić na zapas, tym bardziej, że już trochę tych kilometrów przebiegłem w mojej skromnej karierze ultrasa i większych kontuzji spowodowanych upadkiem nie odnotowałem. Mimo to nie mogę tego zwalczyć. Może trzeba było zacząć wcześniej, jak człowiek był młody i głupi, to strachu tak bardzo nie znał. Wyjdź ze swojej strefy komfortu. Ile razy to słyszałem. Łatwo powiedzieć. Ja i tak już mocno naginam swoje poczucie bezpieczeństwa. No nie ma co gdybać, robię swoje tempem turystycznym. Mija mnie kilka osób, ale jestem dobrej myśli. Prędzej czy później trafi się jakieś przyzwoite podejście i wtedy będę miał okazję odrobić swoje straty.

Długo nie muszę czekać. Gdzieś za 23. kilometrem zaczyna się spore podejście do pierwszego punktu odżywczego. Niby tylko ponad 300 metrów w górę, ale wystarcza, żeby odpowiednio spowolnić towarzystwo. Odpalam swoje kije i zaczynam mozolne forsowanie stromizny. Dosyć szybko udaje mi się odrobić kilka pozycji, idę żwawo przed siebie i słyszę za sobą charakterystyczne szuranie. Nie bądź jak żona Lota, nie odwracaj się. Rób swoje, dobrze ci idzie. Szuranie się nasila i już po chwili kątem oka widzę kolesia, który powolutku truchta sobie pod górę. Bez kijków. Ki robot?! Boston Robotics wystawiło swojego zawodnika na start czy co?? Pozdrawiamy się serdecznie, więc to ewidentnie człowiek, a potem każdy z nas robi dalej swoje. Nie ma lipy. Są po prostu mocniejsi ode mnie. Życie. Nie ma się co przejmować. Nie walczymy o lokatę, tylko o to, żeby być po 10 godzinach na mecie. Jak na razie cisnę zgodnie z planem, więc szybko zapominam o kolesiu, który zostawił mnie mocno w tyle.

Na rozejściu pod Przegibkiem wolontariusz informuje mnie, że do punktu odżywczego zostało 400 metrów. Nachylenie maleje, więc mogę wrócić do biegu. Na ostatniej prostej do korytka mijam kolejny zespół ludowych brzdąkaczy, zagrzewający nas do walki. Skrzypki, wiolonczela i góralski klimat. Tak fajna aranżacja, że postanawiam się zatrzymać na chwilę i podziękować kapeli za umilenie nam biegu. Nawet pokusiłbym się o jakiegoś oberka, ale mając już 35 km w nogach, wyglądałoby to przynajmniej pokracznie. Poza tym czas goni, więc wysyłam kapeli wirtualne buzixy i lecę dalej uzupełnić paliwo.

Oprawa muzyczna podczas tegorocznej edycji Chudego

Przy okazji spoglądam na zegarek, a tam mruga do mnie tempo prawie 9 km/h. No kurde. Chyba jednak trochę za szybko. A ja nawet nie czuję tego dystansu w nogach. Wprawdzie nie jestem jeszcze w połowie, ale leci się naprawdę znakomicie. Przez chwilę zastanawiam się czy nie przesadzam, chyba powinienem odrobinę zwolnić, ale z drugiej strony nie czuję, żeby się forsował jakoś strasznie. Cały czas mam wrażenie, że jestem w tej swojej przysłowiowej strefie komfortu. Może to po prostu dzień konia? Lecąc z tą prędkością połamię 10 godzin i to z dużym zapasem. Dzieląc skórę na niedźwiedziu, postanawiam zmusić się do zwolnienia odrobinę i robić dale swoje.

Pokonuję biegiem kolejne 300 metrów i z impetem wbijam na pierwszy punkt odżywczy, a tam taki wybór, że nie wiem za co się brać. Już kilka tych ultramaratonów przebiegłem, ale na Chudym to dopiero jest opcja na bogato. Banany, arbuzy, pomarańcze, winogrono, ciastka, cukierki, żelki, jagody ze śmietaną, kabanosy, ser żółty, daktyle, woda, cola, izo… Brakuje tylko bimberku i można by siedzieć tu do kolejnej niedzieli. Nie do przejedzenia, ale na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Ja nie eksperymentuję i pozostaję wierny sprawdzonym rozwiązaniom. Wpycham w siebie arbuzy i pomarańcze oraz tankuję wodę do pełna.

Miłe chwile spędzone w punkcie odżywczym dokumentują Piotr Dymus z Rafałem Bielawą, niestety kto mnie zna ten wie, że pan Pluta pierwsze o co dba to o pełny żołądek, dopiero później wchodzi w grę zapozowanie do pamiątkowej fotki, więc kolejność zdjęć nie jest przypadkowa.

PRZEGIBEK -> PRZEŁĘCZ GLINKA (22 km)

Następne 4 km to łagodne podejście do góry. Odcinek w zasadzie cały czas biegowy, mimo to zgodnie z postanowieniem sprzed punktu odżywczego momentami przechodzę do marszu, żeby dać sobie odetchnąć i zachować więcej sił na drugą cześć trasy. Mija zaledwie kilka chwil i dogadania mnie wesoła ekipa dwóch dziewczyn i jednego kolesia. Eno! Laski mnie pobierają. Aż tak zwolniłem, czy nie tylko ja mam dziś dzień konia? I to jeszcze radośnie sobie dyskutują o swoich poprzednich biegach, jakby wybrali się właśnie razem na spacerek po bułki do sklepu. Trochę to demotywujące. Przez chwilę mam ochotę przyśpieszyć, przecież nie dam się kobietom. Dopiero po ponownym przemyśleniu dociera do mnie, że tu jakieś Mistrzostwa Polski są rozgrywane, więc niekoniecznie są to pierwsi lepsi ultrasi amatorzy jak ja.

Daję im się wyminąć, a ostania rzecz jaka dociera do mnie z ich rozmowy to pytanie jednej dziewczyny do drugiej, na jaki dystans biegnie, na co ta ostatnia bez wahania odpowiada, że 50. Pierwsza jej przytakuje i mówi, że też nie zamierza biec 80. To zupełnie zmienia postać rzeczy. One w zasadzie już zaczynają finiszować, kiedy ja docieram dopiero do połówki swojego dystansu. Ufff. Nie jest ze mną jednak tak źle! Zostawiony w tyle przez wesołą ekipę truchtam dalej swoim tempem.

Po chwili docieram do Wielkiej Rycerzowej. Jest to 40. km trasy, gdzie wolontariusz pyta mnie który dystans wybieram. To ostatni moment na podjęcie decyzji, odnośnie pokonywanego dystansu. Ja nadal nie mam wątpliwości i biorę bramkę numer 1. 80 kilometrów. Jeszcze drugie tyle, ale patrząc na moje bieżące samopoczucie, powinno pójść przyzwoicie. Minęło niecałe 5 godzin, więc nadal trzymam się scenariusza, że przed 14 będę spożywać zimne piwko. Lecimy, lecimy, nie ma lipy!

Zbiegam niebieskim szlakiem przez kolejne półtora kilometra i zaczynam odczuwać, że nogi powoli się pode mną uginają. Trochę mnie to martwi, ale z drugiej strony, pokonawszy 40 km, dziwne żebym tego nie odczuwał. Ważne, że na ten moment nic jeszcze nie boli, a skurcze mnie nie łapią. Niestety jak to na zbiegach, po chwili mija mnie jeden z konkurentów. Leci w dół jak górska kozica, a ja z zadziwieniem patrzę, jak koleś przebiera nogami. No ale dobra, ten fragment już niejednokrotnie przerabialiśmy. Leć, leć. I tak zaraz się spotkamy, bo już za chwilkę dojdziemy do jednego z trudniejszych fragmentów trasy. Mocne i strome podejście, gdzie z kolei ja będę mógł odrobić trochę strat.

Gdy na zegarku mija równo 5 godzin od startu, melduję się pod Ścianą Płaczu. Ten króciutki odcinek był opisany jako miejsce, gdzie mogę żałować, że nie wybrałem krótszego dystansu. Spoglądam w górę. Rzeczywiście robi wrażenie. Zaledwie 130 metrów w górę, ale nachylenie robi swoje. Bardzo stromo, do tego błotniście po kilkudniowych opadach. Nic twórczego nie wymyślę stojąc na dole i mędrkując, więc odpalam kijki i rozpoczynam atak szczytowy.

Idzie bardzo mozolnie, ale w zasadzie to nie ma tragedii. Trochę przereklamowana ta ściana płaczu. W sumie już kilka takich miejsc udało mi się pokonać. Czy to góra Żar podczas Janosika, czy Szczebel na Winter Trail Małopolska. No jest ciężko, ale prawa, lewa, prawa, lewa i do szczytu coraz bliżej. Po drodze pobieram kolesia, który minął mnie za zbiegu, co daje mi dodatkowego kopa. Po chwili doganiam jeszcze jednego. No ten to ma dopiero wyzwanie. Chłopak postanowił pokonać całą trasę bez kijów. Szanuję. Jednak teraz mamrocze pod nosem jakieś nie do końca wyraźne słowa zaczynające się na „k”, bo przy każdym kroku nogi ześlizgują mu się po błotnistym terenie. Ratuje się łapiąc rękami wystających kamieni i korzeni, ale nie jest to łatwe, co potwierdza jego bardzo wymowna mina.

Gdzieś tam w dole ktoś nadal walczy ze Ścianą Płaczu

Po kilku minutach osiągam wierzchołek Ściany Płaczu. Po krótkim przystanku na złapanie oddechu i kilka łyków wody, jestem gotowy do dalszej drogi. Niebo w końcu zaczyna się przejaśniać, pierwsze promienie wychodzą zza chmur, co oznacza, że będzie się robić coraz cieplej. Z jednej strony dobrze, bo jednak lubię jak jest odrobinę ciepło, ale z drugiej strony oznacza to potrzebę częstszego picia. Zastanawiam się, czy wystarczy mi płynów na ten 24-kilometrowy odcinek do kolejnego punktu odżywczego. Trzeba będzie odpowiednio gospodarować.

Przede mną jeden z przyjemniejszych odcinków całej trasy. 6 km w miarę płaskiego leśnego odcinka niebieskim szlakiem wzdłuż granicy ze Słowacją. Biegnie się bardzo miło, co jakiś czas przechodzę na chwilę do marszu, a to żeby się napić, a to żeby coś zjeść, albo zwyczajnie, żeby złapać oddech i oszczędzić więcej sił na ostatni odcinek Chudego. Niestety tak to już jest w życiu, ze wszystko co miłe jakoś szybko się kończy i właśnie dlatego nie zauważam jak szybko dobiegam do końca tego odcinka i staję przed kolejnym pionowym podejściem. Zaraz zaraz. Deja vu? Ściana Płaczu już przecież była. To co to jest w takim razie? Nawet nie wiem, bo przeglądając profil trasy nic takiego nie rzuciło mi się w oczy, a organizator ostrzegał tylko przed tą pierwszą stromizną.

Dopiero później dowiem się przyszło mi zmierzyć się z Oszustem. Tak się nazywa szczyt, na który trzeba się wdrapać. Przed biegiem rozmawiałem ze znajomym odnośnie Chudego, jego organizacji i ewentualnych wskazówek. Wtedy Mariusz powiedział mi, żeby pozdrowił od niego Oszusta. To taki szczyt lokalny. Niewysoki, bo tam nie ma wysokich gór, ale potrafi dać w kość. Próbowałem dopytać o co chodzi, ale ten zbył mnie tylko szybkim „słuchaj, sam zobaczysz”. No i teraz rzeczywiście widzę. Niezła górka.

Nie ma żadnej innej alternatywy, więc zaczynam się wspinać. W zasadzie to jest to samo, co w przypadku ściany płaczu, z tym że tu jest 200 metrów do góry. Bardzo strome podejście i błotniste podłoże nieco uprzykrzają wędrówkę do góry. Po drodze mijam dwóch zawodników. Nikt z nas nic nie mówi, bo każdy jest tak zasapany, ze ciężko nam wziąć wdechy, nie mówiąc już o wykrzesaniu z siebie jakiegoś słowa. Jednemu z trudem udaje się rzucić jakąś kurwę, ale to jest szczyt wszystkich możliwości. Każdy zaciska zęby i mozolnie pnie się do góry.

Mniej więcej w połowie podejścia zatrzymuję się na chwilę i oglądam za siebie. Kurde, ale wycisk. Uda, zmęczone po prawie 50 kilometrach, palą od intensywnego wysiłku. Łyk wody i trzeba ruszać dalej, bo konkurencja nie śpi. Teraz już bliżej niż dalej, więc nie ma na co czekać. Przebieram na przemian kijkami oraz nogami i już po kilku chwilach zdobywam ten Słowacki jednotysięcznik. Łapię głębokie oddechy i rozglądam się dookoła, w którym kierunku zrobić pamiątkową fotkę, ale niestety wodotrysków brak. W zasadzie to na szczycie, ale nadal w lesie, więc mogę sobie ewentualnie pstryknąć zdjęcie na tle drzew. Ok. Odpuszczam.

Zbieram się w sobie i gnam dalej. Jedyne co mnie martwi, to fakt, że nadal jestem przed 50. kilometrem, a minęło już ponad 6 godzin od startu. Mój plan na połamanie 10 godzin staje właśnie pod znakiem zapytania, ale spowolnienie zrzucam na Ścianę Płaczu i Oszusta, oraz kilka minut straconych w pierwszym punkcie odżywczym. Nogi już dają o sobie znać dosyć intensywnie, ale nadal samopoczucie jest ok i jestem dobrej myśli. Przy sprzyjających wiatrach uda mi się odrobić stracony czas, więc jeszcze się nie skreślam.

Druga bolączka to temperatura. Słoneczko zaczyna już elegancko dopiekać, do punktu odżywczego zostało mi dobre 10 kilometrów, a w bidonach już nie mam połowy swojego zapasu. Przełączam się na tryb ekonomiczny, biorąc tylko małe łyczki co jakiś czas i ciągle powtarzam sobie w głowie, że na Przełęczy Glinka czeka na mnie zimne piwko. O tak! Chcę! Pamiętam jak postawiło mnie na nogi na Janosiku, więc tym razem również liczę na jakiś duży zastrzyk energii.

fot: Marcin Gidaszewski

Pierwszy kilometr po szczytowaniu na Oszuście to czysta radość. Płasko, sporo drzew, niewiele kamieni, więc leci się przyjemnie. Następnie docieram do zbiegu w kierunku Żywieckiego Parku Krajobrazowego i natychmiast humor mi się psuje. Zejście jest bardzo strome, więc jak zwykle wizja upadku skutecznie mnie spowalnia. Na tym etapie zmęczone nogi przechodzą już powoli w stan kołków wchodzących w dupę, zatem schodzę naprawdę ślimaczym tempem i ponownie tracę jedną pozycję. Poczekaj, ja tobie pokażę. Dajcie tu tylko jakieś podejście. Całe szczęście ten zbieg ma niecały kilometr długości, a na dole już czeka na mnie kolejny głownie biegowy odcinek, aż do drugiego punktu odżywczego.

No właśnie. Punkt odżywczy i piwko. Piwerko… Zimniutkie… Z nadzieją wyczekuję tego punktu, bo w bidonach już naprawdę niewiele mi zostało. Miałem pić trochę mniej, ale łatwo powiedzieć. a trudniej wykonać. Tym bardziej, że muszę też coś jeść, a na tym etapie wszystko co wsadzam do ust zdaje się być niemiłosiernie suche i wymaga sporej ilości wody do popicia. Nie jest dobrze. Wprawdzie nadal mam w plecaku flask z dodatkowym pół litra wody, ale trzymam się scenariusza, że jest to ostatnia deska ratunku. Według zegarka mam jeszcze tylko 4 kilometry do bufetu, a w bidonach jakieś 200 ml. Mniej więcej, bo miarki nie mam. Wychodzi kieliszek na każdy kilometr. Jeden solidny łyk, co w trakcie biegu ze słoneczkiem nie jest zawrotną ilością. Zobaczymy, może da radę. Przynajmniej nadal biegnie się głównie leśną ścieżką, więc drzewa dają jeszcze całkiem sporo cienia.

Gdzieś w okolicach Magury wybija mi 56. kilometr. Jeszcze tylko jeden do wodopoju. Resztkę wody, która chlupocze mi w bidonie dzielę na dwa. Czuje się jakbym ziarnko grochu chomikował na później. Jedną część wypijam teraz, a drugą zostawiam na 57. kilometr. Trochę dalej ma być drugi punkt odżywczy i moje upragnione zimne piwko, więc już za momencik, już za chwileczkę… Ale swoje trzeba najpierw przebiec. Nie powiem, żeby lekko się leciało, tym bardziej, że prawie od 7 godzin jestem na nogach i nie miałem okazji, żeby nawet na chwilę usiąść. Pierwszy pit stop również ogarnąłem na stojąco. Marzy mi się leżaczek. I zimne piwko. Już niedługo. Już zaraz.

Tymczasem dobiegam do wielkiego drzewa przewalonego na szlak. Jakbym nie miał 60 km w nogach, próbowałbym przeskoczyć, ale przy obecnym stanie zatrzymuję się przy nim, niezgrabnie przerzucam lewą nogę na gruby pień z myślą o tym, że jak usiądę na nim tyłkiem, to ześlizgnę się na drugą stronę, ciągnąc za sobą prawą nogę, ale jak już posadziłem swoje szanowne 4 litery, to jakoś tak się przyjemnie zrobiło. Kurde, posiedzę sobie chwilę. Minutka dosłownie. Dobrze mi zrobi. Do tej pory leciałem trochę w transie. Ani nie miałem czasu pomyśleć o tym jaki jestem zmęczony, ani też nie odczuwałem tego zbytnio. Teraz to do mnie właśnie dociera. 56 i pół kilometra na liczniku. Maślanymi oczami patrzę na żałosne resztki wody w bidonie i oblizuję suche usta… Może mały łyczek? Nie! Jeszcze nie! Twardym trzeba być! Zmuszam się do zejścia z pnia i ruszam do punktu odżywczego. Tam odpocznę. Teraz muszę cisnąć.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Jacek Deneka – nie mam pojęcie gdzie zrobił to zdjęcie, ale ten mały czerwony kropek to ja, a ujęcie petarda!

57. kilometr! Pić! Łapczywie osuszam ostatni bidon i wypatruję punktu odżywczego. Na razie jestem w lesie, więc to raczej nie jest jakoś bardzo blisko. No dobra, jeszcze chwilę wytrzymam. Poza tym z górki jest delikatnie, więc przebieram nóżkami i z nadzieją wchodzę w każdy kolejny zakręt. Czy to już tu? Nie. A teraz? Nie? To może już? 57,5 km, a bufetu jak nie było, tak nie ma. Przede mną nadal tylko las i do tego wszystkiego zaczynam mi się chcieć pić. Verfluchte! Zaczyna się ten etap biegu, kiedy będzie leciało mięso. Serio napiłbym się. Jak tak dalej pójdzie, będę musiał sięgnąć do moich żelaznych zapasów. Tylko zanim ja zdejmę ten plecak z siebie i wykopię bidon, to prędzej pewnie dobiegnę do punktu odżywczego. Kurde, a może już minąłem? Ale jak to? Ja pieprze! Może zszedłem z trasy?! Ciągle tylko myślę o zimnych browarach i z tego wszystkiego zapomniałem śledzić oznaczeń szlaku. Patrzę przed siebie. Nic. Patrzę za siebie. Też nic. Kurwa. Patrzę w track na zegarku. Jesteś na kursie. Ufff… Ale ulga. No w sumie to jestem w lesie, droga prosta jak autostrada 190 w Dolinie Śmierci, w bok nie ma jak odejść, to i oznaczeń na trasie nie ma sensu wywieszać. A ja się dziwię… Ale dobra! Dawać mi tu ten punkt z browarami, bo robi się nieciekawie! Biegusiem! Nikt nie reaguje. Zwieszam głowę i ruszam tak jak sam powiedziałem, biegusiem.

58. kilometr. Nie no, to są jakieś jajca. Co oni się już zawinęli? Czy przenieśli gdzieś dalej? Już naprawdę chce mi się pić. W zasadzie to już zamierzam się poddać i ściągać plecak, ale w oddali pomiędzy drzewami widzę coś czerwonego. Co to takiego? Coś co nie pasuje do otoczenia, więc może to ten punkt? Jest nadzieja! Pliz pliz pliiiiiiz, niech to będzie pit stop, bo się popłaczę. Wizja zimnego piwka daje mi dodatkowej energii. Zbliżam się powoli, ale coś tu jest nie tak. Czerwone coś jest po lewej stronie, mniej więcej na godzinie dziesiątej, a leśna ścieżka biegnie prosto. Czy już powinienem się martwić? 58,5 km na liczniku. No weźcie. To po prostu musi być tu. Taaaak… to tu… Matko i córko co za ulga, jeszcze tylko kilkaset metrów. Po chwili docieram do głównej drogi, którą za wskazówkami wolontariusza odbijam w lewo i dobiegam do namiotu, który widziałem pomiędzy drzewami z daleka.

Na Przełęczy jestem jedynym zawodnikiem, więc od razu doskakuje do mnie wolontariusz, ale po chwili się cofa, bo przebiegając przez matę kontrolną udaje mi się wykrzesać z siebie: piwko! Nie mija 5 sekund, a obsługa wręcza mi schłodzonego Miłosława 0,0% i ręką wskazuje na leżaczki, na których można spocząć. Jestem w niebie!

Zwalam się na leżaczek i duszkiem opróżniam piwko, a wolontariusze uzupełniają mi bidony wodą i proponują coś do jedzenia. Niestety nic na ciepło nie mają, więc sam się zastanawiam na co się zdecydować. Jest gorąco, ale dobrze byłoby zjeść coś normalnego. Przede mną niemało, więc na rezerwie nie dojadę. Są bułki z serem i wydaje mi się to najrozsądniejszą opcją. Niestety dosyć mocno się odwodniłem i ta kanapka wydaje mi się okropnie sucha. Każdy kęs zapijam kilkoma łykami Miłosława. Może nie jest to najlepsze połączenie, generalnie do bułki wolałbym herbatkę, ale nie ma co marudzić. Tankuję i odpoczywam. Przy okazji proszę też wolontariuszy, żeby upchali mi w plecaku rękawki. Jest już zdecydowanie za gorąco na zakryte ramiona.

Złoto w płynie na trasie

Zostały mi 24 kilometry, które muszę pokonać w 2 godziny i 40 minut, żeby złamać 10 godzin. Nie powiem, że na luzaku, ale jest to do zrobienia. Plan jest w zasięgu ręki, tym bardziej, że samopoczucie jest nadal bardzo przyzwoite. Oczywiście kopyta już bolą i najchętniej zostałbym na tym leżaczku do niedzieli, ale przecież wiadomo było, że nie będzie lekko. Najważniejsze, że nadal nie mam problemów ze skurczami, kolano trzyma się jak trzeba, kontuzja nie wraca, no dzień konia jak nic! Trzeba skończyć piwko i podrywać dupcię. Samo się nie przebiegnie.

PRZEŁĘCZ GLINKA -> RAJCZA (24 km)

Wstaję z leżaczka i czuję takie dziwne kujnięcie po wewnętrznej stronie prawego kolana. Jest na tyle niewinne, że nawet nie zawracam sobie nim głowy. Dziękuję tylko wolontariuszom za pomoc, pytam o kierunek trasy i ruszam w drogę. A przynajmniej próbuję, ale coś jest nie tak. Ruszam na Krawcowy Wierch, ale każdy krok to problem. Co jest kurwa no?! Nie boli, tylko mnie skręca. Tak jakby ktoś złapał mi nogę przed i za kolanem, a następnie kręcił nadgarstkami w przeciwne strony. Taka „pokrzywka” z przedszkola. Przynajmniej tak to pamiętam. Co by to nie było, nie umila mi życia. I skąd to się w ogóle wzięło. Posiedziałem, odpocząłem, więc o co chodzi? Może jednak trzeba było nie siadać? Dobra, na razie jeszcze nie ma dramatu, więc pnę się w górę. Może się rozbiega.

Na razie nie ma się za bardzo gdzie rozbiegać, bo jestem na dość długim 4-kilometrowym podejściu. Nadal nie boli, co w sumie jest pewnym pocieszeniem, ale przeszkadza przy każdym kroku. W konsekwencji wlokę się, nie mogąc wrócić na rozsądne obroty, co chwila zatrzymując się i oglądając kolano w poszukiwaniu opuchlizny, czy innych dziwnych oznak mogących świadczyć jakby za chwilę z wnętrza miał wyskoczyć mały Xenomorph w strugach krwi, rozpruwając mi ścięgna i więzadła. Drugi pasażer Chudego Wawrzyńca. Wyobraźnia działa dobrze. Z bieżącą formą gorzej. Kolejne 22 kilometry to będzie naprawdę mocne wyzwanie, bo nadal chcę być na mecie o drugiej popołudniu.

Po wdrapaniu się w okolice Grubej Buczyny, zaczyna się przyjemny 4-kilometrowy odcinek prowadzący głównie z górki. To znaczy przyjemny to by on był, gdybym dopiero ruszył w trasę. A ja tu mam nogi obolałe, kontuzja wróciła i nie chce odpuścić, przez co bluzgam sam siebie, dlaczego jednak nie zdecydowałem się na taśmę kinetyczną, jak w przypadku poprzedniego biegu, a do tego wkroczyłem właśnie w inny świat. Do tej pory głównie biegło się leśnymi ścieżkami w cieniu wielu drzew. Tutaj zaczynają się polany i otwarta przestrzeń, a słoneczko zaczyna jeszcze bardziej podkręcać temperaturę, dlatego co chwila zatrzymuję się na mały łyk wody i ponowne oględziny kolana.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Katarzyna Gogler – jak się przyjrzysz to zobaczysz mnie gdzieś po środku kadru

Nawet z górki czuję, że biegnę wolniej niż zwykle. Oczywiście po części to wina zmęczenia, ale to cholerne kolano nie daje mi spokoju. Wykorzystałem już mój cały całkiem bogaty słownik inwektyw w swoim kierunku. Trzeba było się po prostu okleić, ale po fakcie to najłatwiej mędrkować. Zajmuje mi to głowę i czuję, że psychika powoli siada. A może się wycofać? Patrzę na zegarek i widzę jak z każdym kilometrem szacowany czas przybycia do Ujsoł zwiększa się, przez co motywacja również spada. Już w tym momencie wiem, że nie dowiozę swojego wyniku, tylko jeszcze nie chcę tego przed sobą przyznać. Niby jest w miarę ok, niby nie boli, ale nóżka nie kręci. Nosz kurwa mać! A tak mi dobrze szło! Life’s a bitch!

Bez kitu rozważam zejście z trasy. Tylko co dalej. Jestem gdzieś w górach, w zasadzie do końca nie wiem gdzie, przecież nikt tu po mnie nie przyjedzie. No chyba że helikopterem, ale to raczej zbyt duży koszt biznesu. Walka! Ślamazarzę w kierunku mety ciągle rozmyślając o tym, że idzie mi znacznie gorzej, niż przez 2/3 trasy. Głowa skupia się już tylko na negatywach, przez co zaczynam dostrzegać rzeczy, które do tej pory uciekały mojej uwadze. Pęcherze, które ciężko wypracowywałem od drugiego kilometra zaczynają już parzyć mnie w stopy. Sztywne cholewki butów coraz mocniej uwierają mnie w kostki, pić muszę znacznie częściej niż do tej pory, więc wiem, że wody w bidonach nie starczy mi do mety. Ja pierdolę, same minusy. Jak żyć?! Gdzie tu się z trasy schodzi? Tutaj to raczej nigdzie.

Dobra, trzeba się jakoś przeorganizować. Pomyśl o czymś miłym, bo pierdolca zaraz dostaniesz od tych negatywnych myśli. Jeszcze trochę i dopadnie mnie jakaś totalna depresja. Będę mógł aplikować jako dubler dla Joaquina Phoenixa w kontynuacji Jokera. Tyle, że ja bym wolał biegać. Coś miłego, coś miłego… no nic mi do głowy nie przychodzi. Muszę czymś zając myśli. Wyciągam telefon i piszę do Maliny, że na mecie to jednak jakoś bliżej 15 będę. Niech chłopak nie sterczy tam bez sensu. Spoko, 5 sekund pokryte. Co dalej. Jakieś zdjęcie może sobie zrobię! O jaki piękny krajobraz! Tatr wprawdzie nie widać, ale widok zacny. Są jakieś plusy tego wszystkiego. Coś się jeszcze musi znaleźć.

Nie ma lekko

O powiadomienie na telefonie od Maliny.
„Napierdalaj. Międzyczasy masz zajebiste. – no szkoda, że już nie.
Teraz już tylko z górki.
Ogień z dupy!!
Prawa lewa prawa lewa.
Browarki czekają.”
Spoko. Dzięki stary. Nie wiem czy mam się śmiać czy płakać. No ale racja, przecież nie usiądę tu teraz i nie zacznę się mazgaić. Trzeba ruszać dupsko. Powoli to powoli. Ognia nie będzie, ale przynajmniej z tarczą, a nie na tarczy przekroczę linię mety. Czy to będzie 11 czy 12 godzin to już teraz wszystko jedno, ale przecież nie poddam się jak ta piczka. Honor swój mam. A piwo na mecie tylko finiszerom dają.

Od tych przemyśleń nie zauważam nawet, kiedy docieram do Przełęczy Bory Orawskie. Stąd droga prowadzi do góry aż pod Trzy Kopce, więc moje ślimacze tempo spada jeszcze bardziej. Każdy kilometr zajmuje mi ponad 10 minut. Kolano tak mnie wkurwia, że mam ochotę odciąć sobie nogę, z nadzieją że będzie można ją przyszyć z powrotem po biegu. Przynajmniej opuchlizny nadal brak. Dziwna ta kontuzja. Niby nic, a jednak problem. Wbijam sobie do łba, że bez taśmy kinetycznej na żaden bieg się już nie ruszam. Żałuję, że nie mam jakiejś awaryjnej w plecaku, chociaż niewiele by to dało, bo raz że nogi nieogolone, a dwa, że taką taśmę też trzeba umieć nakleić. W obecnym stanie mógłbym ją sobie zamontować również na czoło i efekt byłby prawdopodobnie ten sam, czyli żaden.

Jakieś 2,5 km później docieram w końcu do Trzech Kopców. Na rozdrożu stoi obsługa biegu. Lepiej nie mogłem trafić. Gość daje mi opaskę identyfikującą uczestników biegu na 80 km, a ja proszę go o pomoc, żeby wyciągnął mi z plecaka moje żelazne zapasy, ponieważ woda mi się kończy. Mógłbym dotankować w schroniskach, ale trzeba troszkę zejść z trasy, a każdy dodatkowy metr w nogach to dla mnie problem. Chłopak chętnie mi pomaga, podaje softflaska, którego zawartość przelewam do bidonów. Na odchodne pytam jeszcze jak daleko do mety. 14 kilometrów. Ale tylko kawałeczek pod górę. Już niedaleko. Dam radę. Dam radę!

Po zejściu z Trzech Kopców trasa znowu prowadzi przez odkryte tereny. To już nie jest walka z samym sobą. Ataki frontalne przeprowadzane są na mnie z każdej flanki. Słońce grzeje, kontuzja doskwiera, nogi wbijają mi się w dupę, pić się ciągle chce, więc muszę nadal racjonować wodę, bo przede mną mimo wszystko jeszcze dobre 1,5 godziny biegu, zmęczenie się nasila, motywacji brak, no brakuje tylko, żeby mnie sraczka złapała. Kurde, może lepiej nie krakać. Poszukajmy trochę więcej tych plusów. Przynajmniej nikt mnie nie wyprzedza, mimo że biegnę ze dwa razy wolniej niż powinienem. Momentami wydaje mi się, że marszem przemieszczałbym się szybciej. Przynajmniej widoki zrobiły się zdecydowanie bardziej ciekawe. Jest na czym oko zawiesić. Czuć wakacyjny klimat, zwłaszcza gdy mijam schronisko na Rysiance, gdzie na wpół roznegliżowani ludzie poukładali się na kocykach wokół schroniska i zażywają kąpieli słonecznych. Ale bym chciał się położyć gdzieś obok. Położyć i robić nic. Fajnie by było. Ale przecież samo się nie przebiegnie. Lecimy lecimy.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Paweł Stańco

W upalnym słońcu zatrzymuję się na chwilę ze względu na przeciążone kolano i biorę obfity łyk wody. Ulga. Gdy chowam bidon do plecaka, robi się ciemno. Co jest? Patrzę w górę i widzę jak duże chmury blokują dostęp promieni słonecznych. Jeszcze większa ulga! Uradowany ruszam w trasę. Zaczyna wiać lekki wiaterek. Żaden halny, zaledwie delikatny zefirek, ale w cieniu, na otwartej przestrzeni, gdy powiew powietrza przetacza się po upoconej szyi, a następnie zahacza o mokrą koszulkę, wszystkie włoski na ciele stają mi dęba. Brrrr… zimno! Całe szczęście że suty zakleiłem plastrami, bo skończyłoby się obtarciami.

Nie mija kilka chwil i słoneczko wychodzi z powrotem zza chmur, żeby ogrzać otoczenie. Cała sytuacja zmienia się jeszcze kilkukrotnie, więc upał nie daje się we znaki już tak bardzo. Chociaż tyle, jeśli chodzi o ułatwienie życia. Reszta bez zmian.

Z trudem docieram docieram do schroniska na Hali Lipowskiej. Ło matko, ale się styrałem. Minęło ponad 9,5 godziny, do mety mam jakieś 10 km i to cały czas z górki. Na raz nie dam rady. Będę się musiał zatrzymywać, ale w godzinę powinienem się wyrobić. Wody też powinno starczyć. Już naprawdę niewiele mi zostało. Tutaj mógłbym zejść z trasy, ale nie rozpatruję już tego scenariusza. Cisnę do mety. Chcę swoje zimne piwo! Mijam masę ludzi, którzy zatrzymali się na obiad w schronisku i ruszam na ostatnią prostą.

Prosta miała być! Co tu się porobiło? Zejście z Hali Lipowskiej do Ujsoł jest wyłożone sporymi luźnymi kamieniami. Nie jest wyjątkowo stromo, ale obolałe nogi poddają pod wątpliwość moje umiejętności stabilizacji kroku. Kontuzjowane kolano też nie poprawia sytuacji. Ja jebię! Liczyłem na to, że będę w stanie odrobić choć trochę straconego czasu, a tutaj cackam się jak Grazia w szpilkach pod Giewontem. No nie idzie biec. Przynajmniej nie mi. Balansuję rękami przy każdym kroku. Nie no, kurwa, tak to będę gonił do jutra.

Zagryzam zęby i rzucam się w szaleńczy pęd w dół. W zaistniałej sytuacji oznacza to jakieś 6 min/km. Szału nie ma, ale to jest szczyt moich możliwości. Czuję jak mięśnie mi się rozciągają przy każdym uderzeniu stóp o ziemię, żeby przyjąć wstrząs na siebie, a każdy kolejny krok to odrobinę zwielokrotniony ból. Znowu czarne myśli zaprzątają mi głowę, próbując mnie przekonać, że jednak warto odpuścić. Jeszcze nie miałem takiego kryzysu psychicznego na żadnym biegu. W końcu udaje mi się zrozumieć, co to znaczy, że ultra biega się głową. Na innych biegach dawałem radę zająć mózg czymś innym. Tutaj co chwilę walczę sam ze sobą i zmuszam się do pokonywania kolejnych metrów.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Paweł Stańco

Wszystko zaczyna mi przeszkadzać. Zauważam, że zaczynam czepiać się pierdół tylko po to, żeby czegoś się przyczepić. i odciągnąć uwagę od własnej niedyspozycji. Nie jest dobrze. Dawajcie mi tu tą metę, bo źle się to może skończyć. Żółty szlak na Halę Lipowską to najwyraźniej jedna z najpopularniejszych tras w Beskidzie Żywieckim. Nie ma się co dziwić, jest przyjemna, mało stroma, a widoki są całkiem malownicze. Dodaj do tego porę obiadową i bardzo przyjemną pogodę i co zostaje? Masa turystów. Sami w sobie nie stanowią zagrożenia, ale będąc w górach wypada pozdrowić innych ludzi. Niby nic, ale ja kopytkuję koślawym krokiem w dół i mijam kogoś mniej więcej co 5 metrów. I teraz każdemu trzeba machnąć ręką, skinąć głową i jeszcze wykrzesać z siebie jakieś hej, cześć albo inne siema. No bez kitu ręka mi zaraz odpadnie od tego machania, tym bardziej, że w międzyczasie muszę jeszcze balansować ciałem, żeby nie wyrżnąć orła na tych cholernych kamieniach. W dupie to mam. Tylko się uśmiecham, gdy ktoś mnie pozdrawia. Ja zwyczajnie nie mam na to siły. Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi. Prawie 80 kilometrów nogach. Jestem usprawiedliwiony. Nie gniewajcie się proszę.

Dwie siódemki na liczniku. Trasa miała mieć około 81 kilometrów, a na 5 km przed metą miały być oznaczenia co 1000 metrów. No to gdzie te oznaczenia ja się pytam? Nie widzę, a to oznacza, że albo się zgubiłem, co mało prawdopodobne, albo trasa ma jednak więcej niż 82 km. Zatrzymuję się, żeby złapać oddech i słyszę, że ktoś się po chamsku ze mnie śmieje. Nie płacz, nie płacz! – woła. Patrzę w stronę, z której dochodzą wesołe podśmiechujki pod moim adresem. Jacek Ultralovers Deneka. Niby biegowa brać, a jednak nóż w plecy wbije. Do mety już tylko 5 kilometrów – kontynuuje – i to jeszcze cały czas z górki! Wiem Jacku, dzięki! Ale to właśnie to z górki najbardziej mnie w tym momencie boli.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Jacek Deneka

Z drugiej strony jakbym się zebrał w sobie, to może nawet się załapię na ultraloversową fotę, a to już cenna pamiątka. Dobra. Wdech, wydech, Jacek patrzy na mnie podejrzliwym wzrokiem, ruszam na trzy. Raz. Dwa. Dwa i poł… jeszcze chwilka… jeszcze sekundka… No dawaj! Paralitycznym ruchem stąpam pomiędzy kamieniami, jeszcze bardziej dając w kość moim mięśniom. Muszę wyglądać jak jakiś ultraquasimodo, ale konkurencji w pobliżu brak, więc może to wystarczy na pamiątkowe zdjęcie.

Już po kilku chwilach docieram do samotnie stojącego drzewka przy szlaku, na którym powiewa radośnie kolorowy proporczyk. Im bardziej się zbliżam, tym bardziej staje się jasne, że to nie proporczyk, tylko długo wyczekiwane przeze mnie oznaczenie ostatnich pięciu kilometrów. Została mi piątka. Z górki. Razem ze wszystkimi negatywnymi rzeczami, które udało mi się uzbierać podczas tego biegu. Postanawiam zatrzymywać się przy każdym oznaczeniu, żeby dać sobie odrobinę odpocząć, bo boję się, że jeśli spróbuję pokonać ten odcinek na raz to się załamię. A tak zostaje mi 5 razy 1000 metrów. To naprawdę niedużo. No chyba, że ma się już serdecznie dosyć i wszystko boli. Jedziemy!

Pierwszy odcinek jest jakoś mniej wysiany kamieniami, więc momentami przechodzę do trzeciej prędkości kosmicznej. Serio. Tempo na poziomie niecałych 5 min/km, mają 80 km w nogach każde mi się zastanowić, czy zegarek mi nawala, czy rzeczywiście dostałem jakiegoś chwilowego natchnienia. Już po chwili dostrzegam w oddali oznaczenie z wielką czwórka. Szybko minęło, ale dostałem mega zadyszki, a noga w kolanie jakoś tak bardziej zaczęła mnie skręcać. No dobra chyba trochę zbyt przyszarżowałem ten kawałek. Z ulgą opieram się o drzewo i daję sobie chwilę na dojście do siebie. Zanim wykopuję telefon, żeby udokumentować mój progres na trasie, oddech mi się uspokaja, ale niestety nogi nie przestają mi dokuczać. Mimo wszystko jest dobrze. 20% finiszu za mną. Głęboki wdech i… jeszcze chwilka…. dobra trzeba lecieć. Go!

4…

Drugi odcinek pokonuję już dużo bardziej zachowawczo, z resztą mam wrażenie, że znowu jakby więcej kamieni podsypali na tą część trasy. Bosz… jak ciężko. Fajnie byłoby wiedzieć jaki wpierdol dostają w tym momencie moje nogi. Z ciekawości chętnie poddałbym się jakimś wnikliwym badaniom co się dzieje ze strukturami mięśniowymi przy każdym kroku, gdy było ich już jakieś 80 tysięcy. Wyobrażam sobie jakieś wypasione laboratorium i ultrasa z podczepionymi sensorami w każdym możliwym miejscu, żeby potem banda jajogłowych naukowców mogła przeanalizować przeróżne parametry. A do tego jakby się jeszcze zajęli regeneracją. Fajnie by było.

No! W końcu udało mi się zająć czymś głowę. A bałem się, że zaczynam przegrywać tą nierówną walkę z samym sobą. Tymczasem docieram do kolejnego słupka z oznaczeniem trzech kilometrów do mety, więc znowu zatrzymuję się na krótki przystanek. Tym razem znacznie krótszy, bo oddech mam w miarę regularny. Wysyłam fotkę do Andrzeja, żeby wiedział, że za jakieś 20 minut zamierzam zameldować się na mecie i ruszam w dalszą drogę.

Biegnę dalej żółtym szlakiem, próbując skupić się na czymś niezwiązanym z atakującym mnie z każdej strony bólem. W pewnym momencie droga odbija w prawo, a trasa biegu prowadzi prosto, tak jakby w pole. Na szczęście jest tam również oznaczenie czarnego szlaku, więc przynajmniej mam pewność, że to dobry kierunek. Na horyzoncie pojawiają się dachy jakiejś miejscowości. To muszą być Ujsoły. Meta! Zajebiście! Tak to musi być tam, bo właśnie mijam drzewko z oznaczeniem dwóch kilometrów do celu. Niestety jest ono otoczone krzakami, więc przystanek odpuszczam. Nie chcę mi się przedzierać przez jakieś chaszcze po pamiątkowe zdjęcie. Fotografów na trasie było tak dużo, że najprawdopodobniej i tak będzie w czym wybierać. Poza tym ja naprawdę chcę już usiąść.

Z drugiej strony muszę przyznać, że odkąd udało mi się zająć czymś głowę, przestałem zwracać uwagę na dyskomfort w kolanie. Bardziej przeszkadzają mi obolałe nogi. Chociaż może po prostu zmęczenie jest już tak duże, że trochę przyćmiło nawróconą kontuzję. Wszystko jedno. Chciałbym po prostu już nie biec. Mijam oznaczenie trasy i zerkam tylko na telefon. Kolejne powiadomienie od Maliny. „Ciśnij!! Browarek czeka!! Nakurwiaj!!!” Micha mi się cieszy. Dobra motywacja. Nie ma to tamto. Konkretnie. Od razu wiadomo co trzeba robić. Żeby to jeszcze takie łatwe było. Ale już bliziuteńko. Jakieś 10 minut. Może kapkę więcej.

Śmigam dalej w dół, śmiejąc się pod nosem z wiadomości od kolegi. Marzę o tym zimnym piwku. Pozwalam sobie nawet odrobinę przyśpieszyć, bo jakoś złapałem trochę świeżego wiatru w żagle, gdy nagle zegarek wibruje mi na nadgarstku. Spoglądam i oczom nie wierzę. Zejście z kursu. Jak to kurwa zejście z kursu. Zatrzymuję się, rozglądam i rzeczywiście nie widzę żadnych oznaczeń organizatora. Ja pierdolę! Gdzie ja niby miałem skręcić? Patrzę na track. Trasa idzie trochę obok. Kurwa. Na szczęście daleko nie zajechałem, ale wrócić muszę pod górę. Jakieś 100 metrów, ale i tak ciężko. Z bólem serca zawijam z powrotem prawie na czworaka i docieram do rozjazdu. Trasa Chudego Wawrzyńca odbija trochę na zachód, jeszcze bardziej w krzaki, a ja poleciałem naprzód dalej czarnym szlakiem. No cóż, trzeba było pilnować oznaczeń, a nie myśleć o niebieskich migdałach.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Andrzej Olszanowski

Cofka zajmuje mi chwilę, ale już zaraz wracam na właściwy kurs. Przydałaby się tu jakaś wizyta kosiarki, bo miejscami krzaki sięgają mi szyi. Na szczęście ten zarośnięty niczym amazońska dżungla odcinek to zaledwie kilkaset metrów. Po chwili wychodzę z lasu i jestem na ostatniej prostej do mety.

Dobiegam do ostatniego oznaczenia na trasie. Jeszcze tylko 1000 metrów. Jakieś 1000 kroków. Zwalniam i wyciągam telefon. Wiekopomna chwila, muszę to uwiecznić. Staję pod drzewkiem, odwracam się, wyciągam rękę żeby strzelić selfiaczka i… ożesz kurwa! Ktoś mnie goni! Jakiś koleś wybiega z lasu i pędzi w moją stronę. Fakinszit! Jebać wiekopomną chwilę. Ruszam w pogoń do mety. Jestem już tak blisko, od Przełęczy Glinka straciłem kilka pozycji, głupio tak trochę odpuścić jeszcze jedną.

Gonię ile sił w nogach i po chwili docieram do głównej drogi w Ujsołach. Wita mnie wolontariusz krzyczący, że zostało tylko 400 metrów. Nie odwracam się za siebie, nie wiem jak daleko jest koleś, który wybiegł z lasu. Wiem, że to brzmi okrutnie, ale mam nadzieję, że jemu nogi również wchodzą już mocno w dupę. Albo nawet bardziej. Lecę przed siebie asfaltem. Moje terenowe Mizuno mi tego nie wybaczają i każdy krok powoduje jeszcze większe kłucie w mięśniach czworogłowych i w stopach. Ale przejebane 400 metrów. Matko i córko, nie wiem czy dam radę utrzymać to tempo. Zerkam na zegarek. Znowu poniżej 5 min/km. Dobry finisz.

Skręcam w ulicę Za Wodą i widzę ten słynny mostek, który pojawiał się na wielu ujęciach w filmikach Chudego z lat ubiegłych. Już słychać gwar z mety. Gra jakaś muzyka, ktoś coś nawija, ale słów jeszcze nie da się wyłapać. Przebiegam nad rzeczką. Jeszcze kilka metrów i będę w domu. Ostatni zakręt w prawo i jest! Meta! Ja jebię! Udało się! Już nie biegnę. Nie mam siły. Przekraczam linię mety marszem ciesząc się jak dziecko.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Tomasz Pawlicki

META

Na Teutatesa, ale dostałem wpierdol. Jak mnie wszystko boli. Ktoś nawija coś przez mikrofon, ale nic do mnie nie dociera. Ktoś daje mi medal, ktoś inny podaje zimne piwko. Morelowe. Nie mam siły prosić o zwykłe. Z resztą chyba mi wszystko jedno. Obok zauważam Malinę, który śmieje się i kręci wszystko, żeby później było co wnukom pokazać. Ja natomiast muszę usiąść. Ale mnie zajebiście wszystko boli. Mijam Andrzeja bez słowa i kieruję się na trawkę kilka metrów za metą, gdzie padam jak długi razem ze swoim piwem w ręku.

Próbuję ugasić pragnienie, ale morelowy napój piwopodobny to nie jest to na co mam teraz ochotę. Andrzej lituje się nade mną i pyta czy chcę normalne. Kiwam głową i po chwili w moich rękach ląduje bezalkoholowy zimny Miłosław. Schłodzony idealnie, z kroplami wody ściekającymi po ściance puszki. Coś wspaniałego. Chłopak uratował mi życie.

Chcesz coś jeszcze? – pyta Andrzej. Na razie nie. Muszę chwilę poleżeć. Udaje mi się wyplątać z plecaka, zdejmuję numer startowy i kładę się krzyżem na ziemi. Jezusie Nazarejski, ale zajebiście. W końcu nie muszę biec. Malina odbiera właśnie telefon od żony i zdaje szybką relację, a ja leżę i pachnę. No dobra. Śmierdzę. I to bardzo. Nawet mi to trochę przeszkadza, ale co się dziwić. Prawie 11 godzin w biegu, tudzież marszu, ciężko się nie upocić. Za jakiś czas się umyję. A teraz poleżę sobie trochę. Po chwili wraca Andrzej, tym razem z lodami. Yes, please! Omnomnom, jakie dobre. I zimne.

Mija kilka dosyć długich chwil, zanim decyduję się podnieść swoje zwłoki. Na razie tylko do pozycji siedzącej. W końcu nie od razu Rzym zbudowano. Czas obejrzeć rany bitewne. Z trudem ściągam buty i skarpetki, ale ostatecznie się udaję, na co Malina reaguje śmiechem. Brudne i ubłocone prawie czarne łydki kontrastują z jasną i w miarę czystą skórą, która była schowana pod skarpetkami. Wygląda rzeczywiście zabawnie. Patrzę niżej na pięty i stopy. Tragedii nie ma. Paznokcie całe, żaden nie jest czarny, mam kilka bąbli i odcisków, ale mimo, że na zdjęciu wyglądają dosyć dramatycznie, to nie są bardzo wypukłe i nie rozerwały się. Z resztą nie ma się co dziwić, że się ich nabawiłem, skoro od drugiego kilometra buty były mokre. Niemniej taki uraz zagoi się dosyć szybko.

Radość

Mam też chwilę, żeby obejrzeć dokładnie kolano. Dopiero teraz widzę, że opuchlizna już weszła, na szczęście tu również nie ma tragedii. W sensie nie jest gorzej, niż bywało zanim to zaleczyłem. Mam tylko nadzieję, że nie będzie postępować jeszcze bardziej. Ja jebię, ale mnie wszystko boli. Trzeba jak najszybciej dać ukojenie mięśniom. Andrzej pomóż mi wstać. Kierujemy się do strumyka. Zejście jest zaledwie 20 metrów dalej, ale przekuśtykanie tego dystansu wygląda dla mnie jak drugie okrążenie Chudego Wawrzyńca. Z trudem i pomocą Maliny udaje mi się tam doczłapać. Rozbieram się do samych gaci i rozpoczynam wodowanie.

Zanurzam stopę w lodowatym strumieniu. Ja pierdolę, jaka zimna! Nie no, nie wejdę tam! Nie no muszę tam wejść, to jutro będzie znacznie lepiej. Zagryzam zęby. Mocno. Jeszcze mocniej. Staję obiema stopami w strumyku. Na razie jestem zanurzony tylko do kostek, ale wciągam brzuch do granic możliwości, jakby to miało mi w czymkolwiek pomóc i sprawić, że woda stanie się cieplejsza. Andrzej znowu się ze mnie śmieje i mówi, żebym się ładował od razu na głębszą wodę, bo tak to będę się tylko męczyć. W sumie to chyba racja. Zagryzam zęby jeszcze mocniej, mam wrażenie, że zaraz popękają i wskakuję do głębszej części strumyka. Poziom wody idealny, kończy się przy samych jajkach. Całe szczęście, bo o ród Plutów warto dbać. Lodowata woda owija mi się wokół ud i stanowi wystarczające tortury. Gibię się na boki, z nadzieją że zrobi mi się choć odrobinę cieplej, ale na nic się to zdaje. Malina nadal śmieje się ze mnie i zaleca pełne zanurzenie. Chyba cię pojebało. Życie mi nadal miłe. Najbardziej bolą mnie uda i to dla nich siedzę w tym lodowatym strumieniu. Po kilku minutach zaczynam oswajać się z wodą i mogę się w końcu rozejrzeć dookoła. Wygląda na to, że tylko ja jestem takim mięczakiem, bo niektórzy sprawiają jakby moczyli się w gorących źródłach Hajdúszoboszló. Nie no bez kitu, przecież to w jajka zimno. Ja się nie decyduję. Stoję jeszcze kilka minut po czym stwierdzam, że już mi wystarczy.

Zimna woda brzegi rwie…

Wychodzę z wody i rozkładam się na leżaczku przy strumyczku, a w międzyczasie Andrzej przynosi mi michę wegetariańskiego gulaszu. Gdy udaje mi się wsunąć w świeże ciuszki i uzupełnić ubytki energetyczne, w końcu czuję się w miarę odświeżony i możemy odpalać wrotki. Pakujemy się do auta, które całe szczęście Malina zaparkował zaraz przy mecie, i opuszczamy lokal. Po drodze na kwaterę zajeżdżamy jeszcze do pizzerii Tre Monti na obiad, bo ten gulasz to tylko rozdrażnił mojego tasiemca, a następnie zjeżdżamy do bazy.

Tak się składa, że w łazience na kwaterze mamy wagę, więc z ciekawości sprawdzam ile mam aktualnie na liczniku. Co?! 62 kilo? I to po trzech browarach na mecie, połowie pizzy, gulaszu wegetariańskim i lodach? No to grubo. Moja normalna waga to ok 66 kg. Jaki z tego morał? Chcesz zrzucić pare kilo? Chudy Wawrzyniec! Polecam, sprawdziłem osobiście.

Reszta dnia mija nam raczej mocno biernie. Ja głównie leżę z kopytami do góry i zbieram siły na kolejny dzień. Jedyny mój problem to krucjata dziewic, która zjechała się do naszej kwatery świętować wieczór panieński jednej z nich, kiedy ja chciałbym odespać pobudkę przed trzecią rano i 80 kilometrów biegu. Na szczęście jestem tak zrypany, że zasypiam kiedy jest jeszcze jasno i nawet hity disco polo śpiewane przez nasze sąsiadki nie są w stanie przerwać mi procesu regeneracji.

DZIEŃ PO

Budzi mnie kogut. Pieje i pieje, co za uparte bydlę. Nie śpię już dupku! Daj żyć! Zero reakcji. Sięgam po telefon. 7:15. Czyli spałem jakieś 11 godzin. Nieźle jak na regenerację. Pęcherz mnie ciśnie, do łazienki mam dobre 20 metrów, bo tym razem nie mamy swojej w pokoju, tylko klubową na korytarzu. Nie dość, że trzeba wstać, to jeszcze spory kawałek przemaszerować. No dobra, zobaczmy. Zbieram się w sobie i wstaję. Nieźle jak na dzień po. Nogi oczywiście bolą i są mocno zdrewniałe, ale naprawdę nie jest źle. Bywało znacznie gorzej. Kuśtykam do łazienki. Kurde! Jak już się rozpędzę to nawet idę szybciej niż dżdżownica. To pewnie ta kąpiel w strumyku. W końcu zimno leczy.

Ogarniamy śniadanie i opuszczamy lokal. Ku mojemu zdziwieniu, zejście po schodach idzie całkiem sprawnie. Nie muszę kuśtykać tyłem, co z reguły wywołuje salwę śmiechu u każdego kto mnie widzi. Cisnę twardo przodem i nie zajmuje mi to pół godziny. Naprawdę nie jest źle. Jedziemy na start Małej Rycerzowej, gdzie Andrzej będzie debiutował, a ja dla odmiany będę jemu waflować. Na tyle na dam radę. Bieg startuje równo o 10 rano. Ponad 300 osób rusza ponownie z Rajczy do Ujsoł, z tym, że tym razem znacznie krótszą trasą, a ja pakuję się w samochód i z duszą na ramieniu ruszam w kierunku mety, nie będąc pewnym czy moje mięśnie strzałkowe sprostają zadaniu odpowiedniego wciskania gazu, hamulca oraz sprzęgła. Na szczęście ponownie okazuje się, że dzień po jest dla mnie wyjątkowo łaskawy.

Gdy dojeżdżam na miejsce, kończą się akurat biegi dla dzieci, przez co znalezienie miejsca do zaparkowania w tej małej miejscowości graniczy z cudem. Krążę wokół mety i nigdzie nie mogę się wcisnąć. Ale jak to? Ostatecznie poddaję się i zostawiam auto spory kawałek od mety. Mam jeszcze dobre 2 godziny zanim Andrzej pojawi się tutaj jako finiszer, więc umilam sobie czas goframi, lodami i ponowną kąpielą w strumyku, zachęcony całkiem dobrym samopoczuciem po wczorajszym chlupaniu. Dodatkowe 20 minut na pewno dobrze mi zrobi. Dzisiaj z resztą woda jest jakby trochę cieplejsza.

Kilka minut po 12 ogarniam się i przechodzę bliżej mety w oczekiwaniu na swojego zawodnika. Niestety wyniki live nie przewidziały informacji z punktu odżywczego, czego chciałem użyć, żeby mniej więcej wiedzieć o której mogę się spodziewać Andrzeja w Ujsołach, więc przez dobre 20 minut waruję zaraz za metą z aparatem, gotowy do uwieczniania malinowego debiutu i czekam z nadzieją, że zza zakrętu to właśnie on teraz będzie wypadał. Chłopak odbiera swój medal po dwóch godzinach i dwudziestu minutach. Jak na pierwszy raz to zajebiście. Dobry zawodnik. Tym bardziej, że poleciał w asfaltówkach, bez najmniejszego przygotowania. Jemu też się nawet podobało. Mam nadzieję, że nie mówi tego tylko dlatego, żeby mi nie było przykro. Sprawdzę to za jakiś czas, próbując go wkręcić na jakieś 50 km. Zobaczymy jak wtedy będzie gadał.

Przez kolejne kilka minut Andrzej dochodzi do siebie po biegu. Staram się pomóc jak mogę, nawet posiłek regeneracyjny jestem w mu stanie przynieść, więc przynajmniej jakikolwiek pożytek ze mnie jest jako support. Potem zostaje mu tylko ruska kąpiel w strumyku, przebierka w świeże ciuszki i jesteśmy gotowi do ewakuacji. Wsiadamy w auto i kończymy te krótkie wakacje na dobre.

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

  • Kabanosy roślinne z Dobra Kaloria – niby spoko, ale niestety znowu wydawały się zbyt suche, zwłaszcza w późniejszym etapie biegu. Miałem 8 małych kawałków, zjadłem tylko 4;
  • Cheddar w kawałkach – podobnie. Smak super, nie mdliło mnie, ale ciężko było go przełknąć;
  • Batonik energetyczny z pakietu startowego – całkiem dobry w smaku, ale również musiałem go popić dużą ilością wody, żeby wszedł do końca;
  • Arbuzy – moje główne pożywienie na pierwszym punkcie odżywczym. Mój hit na biegach ultra, zawsze świetnie wchodzi i od razu gasi pragnienie. Popijać nie trzeba;
  • Pomarańcze – substytut tego powyżej, również jedzony tylko na Przegibku;
  • Woda – na każdym punkcie odżywczym;
  • Cola – mniej więcej 1 kubek na każdym punkcie odżywczym;
  • Piwo bezalkoholowe – 1 puszka na przełęczy glinka. Zimne piwko to coś wspaniałego podczas takiego wysiłku;

SPRZĘT

  • Plecak Grivel 5l – zawsze numer jeden. W zupełności wystarczył na cały bieg;
  • Buty Mizuno Daichi – również od wielu lat ze mną, trochę odcisków mi narobiły, ale to ze względu na fakt, że wdepnąłem w kałużę;
  • Ciuchy – krótki rękawek, krótkie gacie, buff na głowę. Do tego na pierwszą część biegu rękawki biegowe i rękawiczki rowerowe, bo mi zawsze mocno marzną dłonie. Jedno i drugie łatwo zrzucić i schować do plecaka. Do tego drugi buff na rękę do wycierania twarzy;
  • Garmin Fenix 5 – zegarek z trackiem GPX. Jednym słowem złoto. Najbardziej doceniłem, kiedy sam zawibrował gdy zszedłem z trasy, a byłem zbyt zamyślony, żeby się o tym zorientować;
  • Kije Black Diamond – najbardziej docenione na Ścianie Płaczu oraz na podejściu pod Oszusta, ale w wielu miejscach również intensywnie używane. Mocno odciążają mięśnie;
  • Czołówka Petzel Actik – Na godzinę biegu by wystarczyła, zwłaszcza że początek biegnie się tłumem i wokół jest wystarczająco światła. No ale, że baterie padły…
Wygląda marnie, ale naprawdę nie jest źle. Blady kolor to jedynie namięknięta skóra. Po tygodniu było już ok

KPI

  • 7:47 min/km to moje średnie tempo na trasie;
  • Daje to 7,7 km/h;
  • Spaliłem około 6 200 kcal;
  • Wypiłem około 6 litrów płynów, co jest niedużą ilością jak na mnie. Głównie wodę; Do tego dochodzi kilka arbuzów i pomarańczy;
  • W ruchu spędziłem 10 godzin i 6 minut, więc w sumie zatrzymałem się na niecałe 40 minut. Za bardzo nie było gdzie, więc nie ma się co dziwić;
  • Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:35 – 12. km który był relatywnie płaski i jakoś tak dobrze się leciało;
  • Najwolniejszy kilometr zajął mi ponad 13 minut bez 3 sekund – podejście pod Trzy Kopce, gdzie przeżywałem dość poważny kryzys i musiałem się co chwila zatrzymywać, żeby się nie popłakać;
  • Średnie tętno wyszło mi na poziomie 154 ud./min, co mnie trochę zdziwiło, ponieważ spodziewałem się niższego wyniku.
Odcinkowy pomiar prędkości

WYNIK

  • Z 675 osób, które wystartowały, 198 podjęło się 80 km;
  • Zaledwie 7 osób nie ukończyło mojego dystansu;
  • Ukończenie biegu zajęło mi 10 godzin i 42 minuty (-32% do zwycięzcy);
  • Zająłem 27. miejsce w kategorii OPEN i 24 w kategorii mężczyzn;
  • Pomiar czasu na kolejnych punktach wskazuje, że do drugiego punktu odżywczego leciałem zgodnie z planem na 10 godzin. Potem przez kontuzję posypałem się psychicznie;
  • W większości startowały same chłopy (86%);
  • Czy mogłem to zrobić lepiej? Z pewnością. Powiedziałbym, że wystarczyło się zakleić taśmą, ale analizując wszystko na chłodno kilka dni później uważam, że miałem zbyt krótki odstęp pomiędzy Szczawnicą, a Chudym Wawrzyńcem. Myślałem, że jestem już takim harpaganem, że mogę tłuc ultra co 1,5 miesiąca, ale to jak wyżyłowałem się w Pieninach odbiło się czkawką na ostatnią część Chudego, gdzie zupełnie brakowało mi sił.

PLUSY

  • Organizacja – daję 5 gwiazdek. I dorzucam jeszcze trzy. Naprawdę jedna z najlepiej zorganizowanych imprez w jakich miałem przyjemność wziąć udział. Wszystko dopracowane i dopięte na ostatni guzik: komunikacja, odprawa, informacje, kontakt przed imprezą, nawet takie szczegóły jak oprawa graficzna przygotowane z dokładnością;
  • Oprawa biegu – bardzo sensowna, wprawdzie nie docierało do mnie co mówili, gdy wbiegałem na metę, ale miałem okazję posłuchać konferansjera, gdy czekałem na Malinę. Bez zadęcia, bez czerstwych żarcików, dobra i sensowna nawijka;
  • Oznaczenie trasy – nie mam uwag. Wprawdzie raz się zgubiłem, ale gdy wróciłem na trasę, widać było, że skręt jest odpowiednio oznaczony. Zamyśliłem się i nawet gołej Shakiry z wielkim transparentem „teraz w prawo” bym nie zauważył;
  • Pakiet startowy – tak, tak, nie po to się biegnie, ale to też podlega ocenie. Tutaj wielki plus za brak ulotek. Numer startowy, chip,2 batony, piwko 0,0% i buff ze świetną grafiką. W skrócie skromny i funkcjonalny pakiet;
  • Wolontariusze – to już chyba standard na każdej imprezie, że wolo pomaga zawsze, wszędzie i chętnie;
  • Punkty odżywcze – same punkty na totalnym wypasie. Takiej opcji AI jeszcze nie wiedziałem. Wolałbym mieć punkty częściej, ale rozumiem, że taka jest specyfika Chudego;
  • Trasa – Tatr nie widziałem, ale mimo wszystko Chudy Wawrzyniec ma jedną z przyjemniejszych tras, jakie przebiegłem. Malownicze lasy, przyjemne polany, fantastyczna sceneria. Świetnie mi się biegło w takich okolicznościach;
  • Miejscówka – spodziewałem się, że Rajcza to będzie miejscowość klasy Cisnej w Bieszczadach, ale wydaje mi się, że dla osób niebiegających jest odrobinę lepiej. Można wyjść na szlak, są knajpki, sklepy, a nawet sala zabaw, gdzie w desperacji można uderzyć z maluchem. Spokojnie można by się pokusić o wyjazd rodzinny;
  • Meta – zaraz za mostkiem nad Bystrą, co dodaje niesamowitego uroku, a bliskość samego strumyka i możliwość przepłukania się w nim po biegu bezcenna. Do tego wielka piaskownica i leżaczki, więc rodzina z dziećmi też miała by co robić;
  • Eko – świetnie ogarnięte. W pakiecie brak zbędnych ulotek, które zawsze lądują w koszu, medale zrobione z kamieni, brak plastiku w punktach, segregacja śmieci obowiązkowa. Nawet worki na depozyt były rozdawane na starcie tylko tym co ich potrzebowali. Chcesz, bierzesz, nie chcesz, nie ląduje bez sensu w koszu. Można by się uczyć od tej ekipy. Duży plus!

MINUSY

  • Szukam, szukam, ale nic nie mogę wymyślić…

PODSUMOWANIE

Chudy Wawrzyniec odbył się równo 50 dni po imprezie w Szczawnicy. Wydaje mi się, że dla mnie było to jednak zbyt wcześnie, co przełożyło się na samopoczucie w ostatniej części biegu. Natomiast sama impreza znakomita. Oczywiście robotę zrobiła w dużej mierze pogoda, która znowu dopisała. Wygląda to trochę tak, jakby organizatorzy wygrali los na loterii, bo na tydzień przed imprezą lało cały czas, przestało w piątek popołudniu i ustąpiło na trochę słońcu, tylko po to, żeby w niedzielę po imprezie lać od nowa. Ciężko sobie wymarzyć lepsze okienko pogodowe.

TeamPlutt Chudy Wawrzyniec Beskid Żywiecki
fot: Jacek Deneka

Do tego impreza sama w sobie przeprowadzana i zorganizowana w taki sposób, że chyba tylko największy malkontent świata mógłby marudzić. Tak, wiem, wygrałem pakiet i może to brzmieć trochę jak jakaś kryptoreklama, ale nie. Pakiet dostałem bez zobowiązań i mówię to uczciwie, jak pierwszy lepszy przeciętny ultras. Polecam tą imprezę każdemu. Technicznie jest trudna, głównie ze względu na rzadkość punktów odżywczych, przynajmniej ten aspekt był dla mnie najcięższy do ogarnięcia, ale na samej trasie nie było wielu bardzo trudnych odcinków, z którymi nie poradziłby sobie przeciętny zawodnik. W ogóle wydaje mi się, że Beskid Żywiecki jest fantastycznym miejscem na rodzinny wypad w góry. Szlaki są dobrze oznaczone i relatywnie łatwe do pokonania. Natomiast sam Chudy Wawrzyniec ląduje w ścisłej czołówce najlepiej zorganizowanych imprez biegowych według niezależnego rankingu „Pluta biega”.

Odnośnie mojego wyniku, trochę jestem zawiedziony, bo miałem apetyt na te 10 godzin, jednak na koniec dnia cieszę się, że nie wymiękłem i nie odpuściłem gdzieś za Przełęczą Glinka. Dawno nie czułem się tak wypompowany z energii, jak tutaj po przekroczeniu mety. W zasadzie to nic do mnie nie docierało i nie do końca wiedziałem co się dzieje. Spodziewałem się, że zmasakrowałem sobie mięśnie tak bardzo, że nie będę mógł chodzić przez 2 tygodnie, a jednak dzień po był dla mnie jednym z lżejszych, przynajmniej z tych, które pamiętam po swoich dotychczasowych ultra.

Fajnie byłby kiedyś wrócić na Chudego. Ale z drugiej strony tyle tych imprez jeszcze jest do przebiegnięcia… Zobaczy się… Nie wiem czy będę miał okazję, ale chciałbym. A jeśli nie, to z pewnością będę polecać Chudego każdemu. Buźka!

Related Post

6 Replies to “Chudy Wawrzyniec – Relacja dla Chudego”

  1. Hej, po tej relacji i zdjęciach widać że wyrypa była ostra 💪i o to chodzi 😜 👏👏👏 za lokatę i walkę z ciemną stroną mocy🤜👹 czekamy na kolejną bitwę ….

    1. Kolejna bitwa już za 2 miesiące podczas Łemko. Ale po Chudym naprawdę sam się boję tego dystansu. Mam nadzieję, że zdążę się do niego przygotować.

  2. Gratulacje! Cieszę się, że nie wymiękłeś i nie odpuściłeś i dzięki temu mogłam przeczytać kolejną fascynującą relację ultrasa 🙂 Nadal nie mogę się nadziwić, jak można zapamiętać tyle szczegółów? Czekam na kolejne odcinki 🙂

    1. Dzięki! Zapisz się na ultra to sama zobaczysz ile w głowie zostaje. Tyle godzin samemu na trasie, to człowiek zwraca uwagę na wszystko wokół siebie;-)

  3. Tak dawno już nie ubawilam się czytając relację z biegu. Świetnie napisane! 😀 Czekam z niecierpliwością na kolejne relacje 🙂

    1. Dziękuję! Nawet nie wiesz jak mi miło, gdy okazuje się, że może być zabawne coś co z pozoru wydaje się nudne dla przeciętnego Kowalskiego. Na dobrą sprawę piszę o przebieraniu nogi za nogą;-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *