Stojąc na linii startu w zasadzie nie pamiętam, od czego się ta historia zaczęła. Niepokorny Mnich to taki trochę królik. Biały. Ten z Matrixa. Ciąglę go gonię, a bydle nie chce dać się złapać. Organizatorom współczuję, ponieważ musieli przekładać imprezę trzy razy ze względu na COVID. Ostatecznie zawody odbyły się 420 dni po pierwotnie ustalonym terminie. I w tym wszystkim ja, zgrzany na jakieś przyzwoite bieganie, głodny rywalizacji, spragniony gór, dobrze przygotowany, z zaleczonymi (z grubsza) wszystkimi kontuzjami, które mi ostatnimi czasu doskwierały, a o dziwo trochę się tego nazbierało przez ostatni rok. Stoję o 3 rano na parkingu w Szczawnicy i czekam na start. Gotowy do boju. Będzie ogień. Oj będzie! Dawać mi tu tego Mnicha!
Przygotowania
13 Października 2019
Wczoraj ukończyłem Ultramaraton Bieszczadzki. Wprawdzie nie wygrałem, ale wydaje mi się, że pobiegłem znakomicie. Teraz jest czas na uzewnętrznienie się odrobinę, pochwalunki na fejsie, insta i endo, które wtedy jeszcze istniało oraz na planowanie. Endorfiny jeszcze działają, więc mam ochotę na UTMB albo jeszcze bardziej kozackie wyzwanie. Na szczęście rozum działa nadal przyzwoicie i podpowiada, że należy wybrać coś w granicach zdrowego rozsądku. Szybkie spojrzenie na dostępne biegi na początku przyszłego roku pozwala dosyć łatwo wybrać imprezę inaugurującą mój kolejny sezon. Biegi w Szczawnicy odbywać się będą pod koniec kwietnia, a dla mnie druga połowa miesiąca jest znacznie wygodniejsza pod kątem obowiązków zawodowych. Ma być dostępnych 5 dystansów. Wśród nich najdłuższy, Niepokorny Mnich, to setka bez kilku kilometrów. Idealnie.
Już od kilku dni wiadomo, kiedy ruszą zapisy. Aktualizuję swój kalendarz i jaram się dalej swoim występem w Bieszczadach.
5 Listopada 2019
Zeszłoroczne zapisy na Mnicha rozeszły się lepiej niż słynne pączki z pracowni cukierniczej Zagoździński na Górczewskiej w Warszawie w tłusty czwartek, więc im bliżej 20:00 tym większy stres mnie łapie. Całe szczęście, że organizator sprytnie przygotował formularz zapisów. Można było założyć konto wcześniej i podać wszystkie wymagane dane. Dzięki temu, teoretycznie, dzisiaj trzeba będzie tylko odkliknąć się przy właściwym biegu i wsio.
Kolacja już zjedzona, więc przynajmniej głód nie rozłoży mnie w tej mini rywalizacji o miejsce startowe w imprezie. Jest 19:58. Paula! Weź ogarnij dzieciaki. Ja tu się na bieg będę zapisywać. 19:59. Odpalam windows-owy zegarek, żeby się idealnie zsynchronizować. 15 sekund przed 20:00 zaczynam co chwila klikać F5 na stronie zapisów z nadzieją, że jakimś cudem uruchomią wszystko na chwilę wcześniej i będę mógł skorzystać. Pobożne życzenie.
Po n-tym odświeżeniu strony, pojawia się zielony guzik z napisem „zapisz się”. Klikam. Rzeczywiście formalności ograniczone są do minimum. Potwierdzam swój wybór i trafiam na listę startową. Paula! Paula! PAULA!!! Zdążyłem! Jedziemy do Szczawnicy!! Po chwili organizator aktualizuje swoją stronę na fejsie następującym komunikatem:
No i wybucha gównoburza o sposób przeprowadzenia zapisów. Zwolennicy selekcjonowania uczestników za pomocą loterii próbują podkreślić wyższość tej formy przed wyznawcami zasady „kto pierwszy ten lepszy”. Ci ostatni dzisiaj wygrali.
Na koniec dnia przecież obie opcje mają plusy i minusy. Loteria sprowadza realizację planów biegowych do prawdopodobieństwa losowego, ale przynajmniej nie trzeba warować przed komputerem czy telefonem o określonej godzinie. „Kto pierwszy ten lepszy”, przy dzisiejszym boomie na biegi górskie, wymaga dyspozycyjności oraz całkiem znośnego połączenia internetowego. Szczawnica i tak poszła zawodnikom na rękę, upraszczając formalności. Są imprezy, gdzie przy zapisach trzeba podać zdecydowanie więcej danych, a niekiedy nawet linki do biegów potwierdzających dotychczasowe osiągnięcia. Jednak jeśli ktoś jest zgrzany na konkretny bieg, a ja tu byłem napalony bardziej niż E.T. na powrót do domu, zrobi wszystko co w jego mocy, żeby wyrobić się na czas.
Co by nie było, w tym roku organizator określił zasady w jasny sposób i nic się już z tym nie zrobi. Jedni się cieszą, inny wylewają swoje smutki na fejsie. Być może w skutek tej dyskusji ktoś rozpatrzy inną formę zapisów na kolejną edycję Biegów w Szczawnicy. Mnie jednak festiwal w 2021 nie będzie dotyczyć. O tym jak bardzo się mylę, przekonam się za kilka miesięcy…
21 Stycznia 2020
Miał być wyjazd z całą familią na Biegi w Szczawnicy, z przedłużonym urlopem, żebyśmy mogli spędzić trochę więcej czasu w Pieninach. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na inny kierunek rodzinnych wakacji, a że urlop nie jest z gumy, pojedynek ja vs. Niepokorny Mnich odbędzie się w formule 1:1. Mimo to na dobrą sprawę przydałoby się towarzystwo. Gdzieś pomiędzy jednym a drugim powiadomieniem na Messengerze, wcielam się w rolę rasowego przedstawiciela handlowego i nakręcam znajomego na najlepszą przygodę biegową tego roku: Biegi w Szczawnicy. Najwyraźniej karierę w sprzedaży mógłbym zrobić niezłą, bo Daniel decyduje się na tą imprezę. Mało tego, o ile ja mógłbym aspirować na zwykłego, przeciętnego handlowca, to on najwyraźniej jest przyzwoitym materiałem na KAM-a, bo wkręca jeszcze dwóch naszych wspólnych znajomych, Tomka i Mateusza. Aż żałuję, że nie przyznają nam prowizji od sprzedaży pakietów dla osób trzecich.
Zatem z rodzinnego wyjazdu robi nam się męski wypad. W czterech chłopa pojedziemy w góry na weekend i zamiast robić totalny reset, będziemy biegać po górach. Część z nas w nocy, więc libacje alkoholowe raczej odpadają. Nie wiem czy to już oznaka starości, ale na swoje usprawiedliwienie pocieszam się faktem, że gumek recepturek po włoszczyźnie jeszcze nie zacząłem zbierać, więc nadal trzymam się scenariusza, że to po prostu jest pasja.
Szybko kontaktuję się ze znajomym, który biegł Szczawnicę w poprzednim sezonie i dostaję namiar na kwaterę oddaloną 600 m od linii startu. Niewiele więcej nam potrzeba. Tym bardziej, że mój dystans startuje o 3 nad ranem. Im bliżej, tym odrobinę dłużej będę mógł pospać przed imprezą. W takiej sytuacji odpuszczam nawet nocleg na parterze. Może być i na piątym piętrze, w desperacji poproszę chłopaków o pomoc na schodach.
Udaje nam się zaklepać nocleg w pokoju 4-osobowym. Status wygląda następująco: mamy gdzie spać, zapisani na biegi jesteśmy. Zostaje nam trenować, a w późniejszym terminie dograć logistykę.
23 Marca 2020
Od kilkunastu dni koronawirus paraliżuje świat. Większość wydarzeń kulturalnych, społecznych i sportowych odwołuje się lub przenosi na termin jesienny. Nikogo więc za bardzo nie dziwi komunikat opublikowany przez Biegi w Szczawnicy:
…już dziś chcemy oficjalnie ogłosić, że VIII edycja Biegów w Szczawnicy odbędzie się 14 listopada 2020 roku.
Biegi w Szczawnicy
Koronawirus : Szczawnica – 1:0. Wszyscy decydujemy się na udział w edycji jesiennej. Trochę martwi fakt, że będzie to już czas zimowy, więc noc potrwa dłużej. Dla mnie to dodatkowy problem, ponieważ Szczawnica miała być moim biegiem kwalifikacyjnym do Ultrajanosika. Nic nie poradzę. Siła wyższa. Mam nadzieję, że organizatorzy spojrzą na to wszystko łaskawym okiem. Zatem nie ma sensu dywagować teraz. Biegniemy w Pieninach w listopadzie i koniec. Chłopaki są pełni optymizmu i nakręcają się faktem, że mamy więcej czasu na przygotowanie formy. Nocleg również udaje się bez problemu przełożyć. Robimy swoje i czekamy kolejne kilka miesięcy.
25 kwietnia 2020
Biegam sobie z Polką po moich włościach i nachodzi mnie refleksja, że właśnie mniej więcej w tym momencie powinienem dobiegać na metę w Szczawnicy. Marnie się to wszystko poukładało. Głodny jestem jakiejś konkretnej wrypy, a zostają mi tylko wybiegi na lokalnej dzielni. Z ciekawości sprawdzam co by było gdyby:
Temperatura bardzo przyzwoita na bieganie, ale te opady to nie do końca. Wolałbym słoneczko. A jeśli już deszcz to chociaż w małej ilości. Niby iPhone twierdzi, że przelotne, niemniej i tak oznaczałoby to przemoczone buty i zapewne wiele innych części garderoby. Na koniec dnia jest to takie małe pocieszenie odwołanej imprezy. Z nadzieją patrzę w przyszłość i liczę, że listopad będzie piękny, suchy i słoneczny. Przynajmniej w Szczawnicy. Przynajmniej czternastego. Jeszcze nie wiem, że to w zasadzie bez różnicy…
23 Października 2020
Zgodnie z przewidywaniami epidemiologów, po wakacyjnym lżejszym okresie, następuje dramatyczny wzrost zakażeń na COVID-19 na jesień. Obserwujemy powtórkę z wiosny, gdy kolejne imprezy biegowe zostają odwołane lub przeniesione na kolejny rok. Niektóre się odbywają, aczkolwiek ich organizacja nie jest łatwa.
Przede wszystkim pojawia się problem z zabezpieczeniem medycznym biegu. O ile GOPR, czy inne służby górskie są nadal gotowe do pomocy przy zawodach, o tyle poważne przypadki, które wymagają hospitalizacji, mogą nie otrzymać potrzebnej pomocy na czas. Druga sprawa to dostępność wolontariuszy, których liczba może spaść nawet na kilka dni przed imprezą wskutek rosnących zakażeń. Poza tym dochodzą obostrzenia prawne, które nie zawsze mają sens, do tego wprowadzane są przez rząd z dnia na dzień.
Jeszcze przez jakiś czas mam nadzieję, że za miesiąc pobiegniemy w Pieninach, ale gdy kilka dni wcześniej odwołuje się Łemkowyna na tydzień przed swoim wydarzeniem, nie mam złudzeń. Szczawnica też padnie. I rzeczywiście, na stronie biegu można przeczytać co następuje.
Nie ma jeszcze terminu na 2021. Trochę to problem, ponieważ kalendarz na kolejny rok już zacząłem sobie układać. Jednak zapłacone, więc musi być zjedzone. Niepokorny Mnich zaczyna mi się śnić po nocach. Oświadczam chłopakom, że pobiegnę w kwietniu. Oni też się nie zastanawiają długo. Przed nami kolejne pół roku oczekiwania w nadziei, że sytuacja z wirusem jakkolwiek złagodnieje. Tymczasem w robocie mam taki sajgon, że momentami nie pamiętam jak się nazywam. Z tego wszystkiego zapominam zmienić termin rezerwacji naszej kwatery w Szczawnicy.
19 Grudnia 2020
Nagle przypominam sobie o noclegu podczas Biegów w Szczawnicy. Moja poprzednia rezerwacja w terminie 13-15 listopada już dawno minęła. Damn life! No trudno. Dzwonię do Majerczaków i tłumaczę, że skleroza. Najzwyczajniej w świecie zapomniałem się odezwać, ale i tak chcemy przyjechać w nowym terminie imprezy. Właściciel natomiast na spokojnie przyjmuje do wiadomości moją wzruszającą historię o tym, że zbyt duża ilość spożywanego przeze mnie masełka spowodowała ubytki w płatach czołowych i ciemieniowych kory mózgowej, a to z kolei przełożyło się na luki w pamięci i brak kontaktu z mojej strony we wcześniejszym terminie. Następnie tłumaczy, że to żaden problem, z radością przepisze nam rezerwację, a zadatek zostaje zaliczony na poczet nowego terminu. Naprawdę? Naprawdę. Na koniec życzymy sobie wszystkiego dobrego i wspólnie trzymamy kciuki, żeby więcej zmian terminu już nie było.
16 Marca 2021
Trzy dni wcześniej Biegi w Szczawnicy opublikowały komunikat o zmianie formuły biegu. Ze względu na panujące obostrzenia, prawdopodobnie nie będzie możliwości przeprowadzenia imprezy w standardowej formule, dlatego organizatorzy zdecydowali się na wariant biegu indywidualnego. Czy mnie to martwi? W sumie nie. Jestem zgrzany na jakieś konkretne wybieganie, więc dostosuję się. W końcu to nie ich wina, że rząd podejmuje takie decyzje, a nie inne. Szybki telefon do chłopaków i wspólnie ustalamy, że jedziemy. Nie ma wymówek.
Dla mnie to nawet lepiej. Planuję ukończyć Mnicha w mniej niż 13 godzin. Papier przyjął to bez problemu. Mogę zatem wystartować na spokojnie po śniadanku i ukończyć bieg jeszcze za dnia, a nie zrywać się o 2 nad ranem, żeby ruszyć tłumem w ciemny las. Chłopaki już się zadeklarowali, że będą robić za support na punktach odżywczych, a setki samemu jeszcze nie biegłem, więc pomoc na pewno się przyda.
Bieg indywidualny ma też swoje minusy. Nie będzie wspólnego startu, atmosfery imprezy, fety na mecie i wszelkich innych atrakcji. W zasadzie to pojedziemy w góry indywidualnie, pobiegać i jeszcze za to zapłacić. Ma to jakiś sens? No nie bardzo, ale i tak chcemy! Nie mam ochoty przekładać tego na kolejny rok, bo nie wiadomo co się będzie działo i czy będzie miejsce w kalendarzu. Jedziemy i koniec!
9 Kwietnia 2021
Od kilku dni w Polce panuje lockdown, celem zmniejszenia zakażeń koronawirusem. Na dniach powinniśmy spodziewać się informacji o kolejnym odwołaniu biegu i w zasadzie to nie powinno nas to w ogóle dziwić. I rzeczywiście na stronie organizatora pojawia się komunikat o ponownej zmianie terminu biegu. Nowa data 19.06.2021. Tym razem do wyboru są tylko 2 opcje: biegniesz albo nie biegniesz. Brak jest możliwości przepisania się na kolejny rok. Ekipie Biegów w Szczawnicy najwyraźniej też kończy się cierpliwość. Podejrzewam, że bieżące decyzje naszego rządu nie tylko mi nasuwają kosmate myśli o tychże. Nie trzyma się to kupy, ale dostosować się trzeba.
Nie pozostaje mi nic innego, jak dogadać się z chłopakami i po raz kolejny przełożyć termin rezerwacji kwatery. Daniel, Mateusz i Tomek bez zastanowienia wchodzą w nowy termin. Biegniemy, choćby mieli jeszcze 10 razy przekładać ten cholerny bieg. Pan Majerczak, właściciel zarezerwowanej kwatery, poznaje mnie po nazwisku i oznajmia że nie ma problemu, radością przyjmie nas za 2 miesiące. Żadnego kręcenia nosem, marudzenia, że ciężko. Z uśmiechem zaprasza w czerwcu. Złoty człowiek. Gdy pytam, czy każdego tak pamięta, odpowiada, że tyle razy przekłada rezerwacje na ten bieg, że kojarzy wszystkich uczestników, którzy mają się u niego zatrzymać.
16 Maja 2021
Biegi w Szczawnicy wrzucają na swój fanpage komunikat zaczynający się od „[ INFO]…”. Nowy termin? Już czuję ścisk w żołądku, ale po przeczytaniu całości uśmiech wraca mi na twarz. W końcu zmiana w dobrą stronę. Aż z radości śpiewam pod nosem kawałek Dawida Podsiadło. W związku z luzowaniem obostrzeń organizatorzy chcą przywrócić „normalną” formę zawodów biegowych. Yay! Będzie można poczuć ten klimat. Aż z radości chyba pójdę dziś jeszcze raz pobiegać. Czym prędzej przekazuję tę cudowną nowinę chłopakom i teraz wszyscy jaramy się jak Inspiro na stacji Politechnika.
Jak tak sobie myślę o Biegach w Szczawnicy, to gorzej już chyba być nie może. To był jeden z pierwszych biegów przełożonych ze względu na lockdown. Drugi termin zszedł się z drugą falą zakażeń, trzeci z trzecią. Już myślałem, że można tak w kółko, ale jak to powiedział pewien koala imieniem Buster z filmu Sing: czasami warto sięgnąć dna, bo można się od niego odbić! Teraz już będzie tylko lepiej.
17 Czerwca 2021
Powoli zaczynam się martwić. Do tej pory zawsze udawało mi się sensownie ogarnąć logistykę przed biegiem, niestety tym razem siedzę zakopany w robocie, końca nie widać, a przede mną jeszcze tyle do zrobienia, że nawet nie mam kiedy na taczkę załadować. W konsekwencji nie przestudiowałem trasy, nadal jestem niespakowany i chyba wszystko będę musiał organizować na spontonie. Jedyne co mi się udało, to wgrać mapę do zegarka i zadbać poprzedniego dnia o nawodnienie w postaci wypitego piwka. Lepsze niż nic. Sprawdzam prognozę pogody. Od kilku dni mój iPhone uparcie zapowiadał burze na weekend, ale w końcu się ogarnął. Trochę ciepło ma być, jednak nie przeszkadza mi to. Więcej tłuszczyku się wytopi i tyle.
Spinam się w sobie i robię co mogę żeby skończyć robotę i zająć się przygotowaniami do biegu. Późnym wieczorem odpalam swoją magiczną check-listę, na której jest 86 pozycji do przygotowania. Serio, aż tyle. Oczywiście cześć rzeczy, takich jak rękawice, stuptuty czy czapkę, tym razem odpuszczam, niemniej dobrze mieć wszystko spisane w jednym miejscu. Dzięki temu pakowanie przechodzi znacznie sprawniej, a ja przed 11 w nocy jestem już w zasadzie gotowy do biegu. Oczywiście nie obyło się bez małych problemów. Okazało się, że wszystkie moje skarpetki biegowe są w praniu. Jakoś bardzo mnie to nie rusza i biorę z półki pierwsze lepsze stopki, bo przecież gorąco ma być. Białe. Pięknie się będą prezentować. Przez myśl mi nie przechodzi, żeby się choć odrobinę zastanowić, czy to aby dobry pomysł brać nieprzetestowane skarpetki na tak długi bieg, ale o tym później.
18 Czerwca 2021
Odprowadzam dzieciaki do przedszkola, pakuje ostatnie rzeczy i z niecierpliwością wyczekuję chłopaków, którzy mają mnie zgarnąć spod domu. Ruszamy zaraz po 9 rano, dzięki czemu droga jest relatywnie pusta i docieramy na miejsce po drugiej. Wysiadamy z klimatyzowanego auta i od razu uderza w nas fala gorąca. Temperatura oscyluje w okolicach 30 stopni, a następnego dnia ma być podobnie. Zapowiadają się ciężkie warunki na bieg. Później się tym pomartwimy. Tymczasem idziemy coś zjeść, a następnie udajemy się po pakiet startowy do biura zawodów.
Na miejsce docieramy zaraz po otwarciu. Ku naszemu zdziwieniu jest sporo osób, chwilę trzeba odczekać w kolejce, ale wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Wejście oczywiście tylko w maseczce z zachowaniem reżimu sanitarnego. Samo biuro raczej skromne. To już nie jest to samo, co przed pandemią, kiedy na expo można było spędzić pół dnia lawirując pomiędzy wystawcami i wybierając spośród czapek, butów, odżywek, gaci i wszelkiej maści gadżetów zarówno dla biegowej jak i niebiegowej braci. Tym razem stoiska można policzyć na palcach jednej ręki. I to tej smerfowej. Na koniec dnia ważne, że w ogóle udało się zorganizować tą imprezę, więc nie narzekamy.
Każdy z nas odbiera swój pakiet startowy, sprawdzamy, czy chipy działają, robimy szybką rundkę po wszystkich stoiskach i opuszczamy lokal. Tym razem nie jestem z rodziną, więc nigdzie mi się nie śpieszy, jest czas na pamiątkowe fotki pod ścianką z logo imprezy. Oczywiście tutaj też trzeba swoje odstać w krótkiej kolejce, bo każdy chce mieć pamiątkę z biegu. Obfotografowawszy się z każdej możliwej strony, czekamy jeszcze na Mariusza, który również ma za chwilę pojawić się w biurze zawodów. Mowa o moim fizjoterapeucie, który podobnie jak ja uważa, że Niepokorny Mnich to pikuś i chce go wziąć na gołą klatę. Pojawia się już po chwili, mamy czas, żeby trochę pogawędzieć, a na rozchodne Mario obkleja mi prawe kolano taśmą kinetyczną. Może być różowa? – pyta zawadiacko podnosząc brew. Marudził nie będę, ważne żeby trzymała.
Jest to zabieg czysto profilaktyczny. Co ciekawe, gdy taśmy pojawiły się na rynku, bardzo sceptycznie podchodziłem do ich zastosowania. Do czasu… Mniej więcej od pół roku borykam się z małą kontuzją kolana, która sprowadza się do tego, że puchnie mi ono po wewnętrznej stronie. Nie boli, w zasadzie prawie nie przeszkadza, ale normalne to raczej nie jest. Byłem u dwóch różnych ortopedów, zrobiłem USG, wszyscy chóralnie stwierdzili, że widać wyraźnie stany przeciążeniowe i zalecają przerwę od biegania, minimum 3 miesiące. Że co proszę? Nie dałoby rady jakieś zabiegi przepisać, ćwiczenia rehabilitacyjne lub coś w ten deseń? Nie. Nie odpowiadało mi takie rozwiązanie, więc zacząłem szukać. W ten właśnie sposób trafiłem do Mariusza, prowadzącego zabiegi fizjoterapeutyczne pod szyldem BodyKinetic.
Na początku było bardzo formalnie: proszę pana, dzień dobry, i tak dalej, ale dosyć szybko znaleźliśmy wspólny język, a mi odpowiadała współpraca z człowiekiem, który poznał ultra nie tylko w teorii, ale również organoleptycznie. Odbyliśmy kilka sesji podczas których Mario znęcał się nade mną, a to poprzez masaże, a to ugniatanie, a to rozbijanie mięśni pistoletem masującym, przeszliśmy też przez igłowanie i właśnie tape’owanie. Mam dziwne wrażenie, że Mariusz odczuwa pewną satysfakcję, kiedy mnie boli, a jego słynne „Daniel rozluźnij pośladki, zaufaj mi”, kiedy leżę na brzuchu a on stoi za mną, śni mi się czasami po nocach.
Niemniej interesują mnie efekty, a te wyraźnie widzę. Właśnie u niego pierwszy raz miałem naklejoną taśmę kinetyczną i byłem totalnie zaskoczony jej efektywnością. Kolano miałem ustabilizowane, lekko się biegło, znakomita sprawa. Niestety po zdjęciu taśmy problem nawracał. Wszystko super, ale przecież nie będę do końca życia z taśmą biegał. Tym bardziej, że to nogi golić trzeba, a to chyba jeszcze bardziej niewdzięczne zadanie, niż golenie brody i wąsów. Bez kitu, szanuję wszystkie kobiety, którym się chce to robić. W sensie golić nogi, nie brodę i wąsy. Tak czy siak, kolejnymi sesjami z Mariuszem udało nam się pozbyć problemu, a teraz taśmę naklejamy czysto profilaktycznie, żeby kontuzja nie wróciła, przy tak mocnym przeciążeniu jak Niepokorny Mnich, z jakim mam zamiar zmierzyć się dnia następnego.
Zatem wracając do tematu: różowa może być, a nóż przyniesie szczęście. Od razu nasuwa mi się kolejne skojarzenie z bajką Sing – „This stage is about to explode with some major Plutty power”. Bo tam różowa świnia była. Taki przeskok myślowy. Taśma naklejona, motywacja jest, więc wynik też musi być dobry. No po prostu musi!
Zadowoleni, wracamy na kwaterę. Przed nami jeszcze kilka godzin odpoczynku, które spędzamy na carboloadingu, nawadnianiu zupką chmielową i pakowaniu na jutrzejszy bieg. Gdy kończę przygotowywanie moich wszystkich manatków do depozytu oraz na przepak, jest równo 22. Ogarniam szybki prysznic, nastawiam budzik na 1:45, dowiadując się przy okazji, że taka godzina istnieje na zegarku i próbuję zasnąć.
Oczywiście jak na złość senny za bardzo nie jestem, a cały proces odpływania utrudnia fakt, że nasze sąsiadki z pokoju obok postanowiły zejść akurat do ogródka i przedyskutować swoje problemy życiowe, ale tak, żeby przy okazji pół Szczawnicy się o nich dowiedziało. Próbuję nie zwracać na nie uwagi, ale nie da się. W końcu Daniel wstaje i zatrzaskuje nasze drzwi balkonowe na tyle ostentacyjnie, żeby przypomnieć miłym paniom o takiej instytucji jak cisza nocna. Chyba nawet zrozumiały tą aluzję, niestety wyrwały mnie już z objęć Morfeusza na tyle, że ciężko mi ponownie odpłynąć. Daniel natomiast nie ma z tym problemu, zasypia momentalnie i zaczyna chrapać. Ale nie, że pod nosem. Tak daje czadu, że chyba druga połowa Szczawnicy zostaje postawiona w stan gotowości. No nie dadzą pospać. Ostatecznie ja również zapadam w krótki sen.
19 Czerwca 2021
Dzwoni budzik. Przespałem niecałe 4 godziny, ale nie czuję się zmęczony. Ja po prostu chcę już się zmierzyć z Niepokornym Mnichem. Zbyt długo na to czekałem, więc nie ma co się ociągać. Wyskakuję z łóżka jak z procy i szybko wyłączam telefon, żeby nie przeszkadzać chłopakom. Po szczotkowaniu zębów zabieram się za proste śniadanie, dopakowuję ostatnie gadżety biegowe i o 2:15 udaję się do Świątyni Dumania, powtarzając w głowie mantrę mojego pierwszego Sensei’a biegowego „Wysraj się przed biegiem! Dwa razy!”. Złota zasada, od której zależy powodzenie każdych zawodów. Biologii nie oszukasz. Niestety, o 2 nad ranem moje wysiłki kończą się fiaskiem i po 15 minutach straszenia ślimaka poddaje się. Trzeba będzie ogarnąć przerwę techniczną gdzieś na trasie.
Zakładam buty i zbieram się do wyjścia. W tym momencie Daniel podnosi się z poduszki i stwierdza, że pójdzie ze mną na start. Pytam czy jest pewien, w końcu normalni ludzie o tej godzinie z reguły wolą pospać, ale on chce zobaczyć start najdłuższego dystansu. Ok, w takim razie mówię mu, żeby się zbierał szybciutko, chętnie skorzystam z towarzystwa.
Na 15 minut przed rozpoczęciem meldujemy się na starcie. Daniel jak zwykle biega w kółko, robi zdjęcia, kręci filmiki. Jeszcze kilka imprez i Jacek Deneka, który również strzela fotki na lewo i prawo, poczuje oddech konkurencji na swoim karku. Zaczynam swój rytuał rozgrzewki, kiedy podchodzi do mnie koleś z aparatem i zagaduje:
– Damian?
– Daniel – odpowiadam pewnie,
– Daniel Pluta? – pyta podnosząc brew
– Taaaaaaaak…. – odpowiadam podejrzliwie, bo nie kojarzę gościa,
– Powodzenia! Śledzę twoje relacje!
Próbuje coś odpowiedzieć, ale chłopak już się zwija zrobić jeszcze jakieś zdjęcia, więc zdążam wybełkotać tylko coś w stylu „dzięki”. Taki fejm. To będzie mój dzień. Czuje to! Wracam do rozgrzewki, z której wyrywa mnie zadowolony Mario. Wymieniamy uprzejmości, chwilkę gawędzimy i po chwili udajemy się na linię startu. No trudno, pal licho rozgrzewkę, mam nadzieję wejść na swoje obroty na pierwszym podejściu, oby to wystarczyło.
Patrzę na start imprezy i nachodzi mnie refleksja, że skromnie to wszystko wygląda. Z 250 miejsc zajętych 1,5 roku temu w 43 sekundy, stoi nas tutaj niecałe 100 osób. Organizator dopuszcza start indywidualny, więc być może część z tych osób pobiegnie tą trasę w innym, wybranym przez siebie terminie. Pozostali zwyczajnie się powykruszali lub biegną gdzieś indziej, tym bardziej, że obecnie mamy wysyp imprez biegowych, które przez cały zeszły rok były przekładane ze względu na COVID.
Dla mnie ostatecznie nie jest to problem, bo nie walczę tutaj o lokatę. Dla mnie Niepokorny Mnich to zmierzenie się z 13 godzinami na trasie. Taki cel sobie ustaliłem, wprawdzie sam do końca nie wiem czy wystarczająco ambitny, ponieważ nie miałem kiedy dokładnie trasy przestudiować. Niemniej ścigam się sam ze sobą, a reszta wyjdzie w praniu.
Czekamy jeszcze chwilę, słuchamy ostatnich wskazówek, w którą stronę będziemy biec i już po kilku sekundach wodzirej rozpoczyna krótkie odliczanie: 4… 3… 2…. 1… Go!!!! Powodzenia! Niepokorny Mnich 2021! Do zobaczenia za kilkanaście godzin w tym samym miejscu, bawcie się dobrze! Biorę sobie tą maksymę do serca, aczkolwiek obawiam się, że za jakieś 80 km wcale nie będę bawić się dobrze. Może się okazać, że będę miał serdecznie dosyć tej zabawy, ale z doświadczenia wiem, że to tylko chwilowe. Jedziemy!
Niepokorny Mnich
SZCZAWNICA -> KROŚCIENKO
Ruszam z drugiej linii, zaraz za elitą. Po wyjściu z parkingu przebiegamy przez most nad Grajcarkiem i lecimy wzdłuż deptaka. Czołówka bardzo szybko się formuje. Na przodzie leci trzech harpaganów, którzy przykleili się do zderzaka quada prowadzącego peleton. Kilkadziesiąt metrów za nimi biegną dwa kolejne dziki. W trzeciej kolumnie, kilkadziesiąt metrów z tyłu pędzę ja, razem z dwoma innymi ultrasami.
Zaczyna się niewinnie: jest chłodno i rześko, dobrze się leci, więc po niecałym kilometrze stwierdzam, że mogę wejść już na wyższe obroty. Odpinam się od moich dwóch towarzyszy i powoli doganiam chłopaków z czwartej i piątej lokaty. Zaraz za drugim kilometrem rozpoczynamy 600-metrowe podejście na Dzwonkówkę. Kije idą w ruch i szybko zostawiam dogonioną dwójkę w tyle. Jestem na czwartym miejscu. Czy ja przypadkiem nie przesadzam? Mam nadzieję, że nie. Pod górkę zawsze jestem mocny, a potem tracę sporo na zbiegach. Robię swoje, zobaczymy co się będzie działo.
Mimo, że jest jeszcze chłodno, piję co jakiś czas. Dzisiaj to będzie kluczowe. Zapowiadają ponad 30 stopni w ciągu dnia, więc bez odpowiedniego nawodnienia bardzo łatwo będzie odpaść z trasy. Najważniejsze do nie dopuścić do pragnienia. Wtedy już będzie po zawodach.
Na szczycie melduję się o 4 rano. Słońce już jest w górze całkiem wysoko. Czołówka nie będzie potrzebna w dalszej części biegu, więc ją wyłączam. W międzyczasie zaczynam odczuwać dziwny dyskomfort gdzieś w okolicach lewego achillesa. Biorąc pod uwagę, że to zaledwie 9. kilometr i przede mną jeszcze ponad 10x tyle, to marnie to wróży. No nic, może się rozbiega. Zagryzam zęby i lecę w 600 metrów dół do Krościenka nad Dunajcem.
Zbieg jak zwykle robi ze mnie cieniasa ultrasa. Zwyczajnie nie mogę się przełamać i odruchowo hamuję przy każdym kroku. Nie dość, że moje uda dostają porządnie w kość to jeszcze dyskomfort w lewym achillesie się nasila. Dodatkowo po chwili tracę jedną pozycje, bo chłopak, którego łyknąłem na podejściu jak młody pelikan w locie, śmiga obok mnie na zejściu, delikatnie sugerując mi gdzie jest moje miejsce w szeregu. Robię co mogę, żeby dotrzymać mu kroku, ale nie mam pojęcia jak on tak przebiera nogami. Jak można tak kopytkować po tych porozrzucanych kamieniach? Ja oczyma wyobraźni widzę siebie, stającego krzywo na jednym z kamieni i skręcającego sobie kostkę, upadającego i wybijającego sobie przednie zęby. Brrrr…
To ja może jednak zwolnię, a na kolejnym podejściu i tak cię dogonię! Zatem brykam sobie swoim tempem w dół, już widzę koniec kamiennej ścieżki, która zaraz ma przejść w asfaltowy odcinek w Krościenku, i właśnie wtedy ujawniają się moje supermoce. W jakiś nadprzyrodzony sposób staję na małym kamyczku, który pod naciskiem odpryskuje mi spod buta i uderza w lewą piszczel, prawie powalając mnie na ziemię. Krew tryska na lewo i prawo, ja zaciskam powieki oraz zwieracze i w myślach błogosławię tego co to tą trasę wymyślił. Przystaję na chwilę, żeby dokonać oględzin. Doktor Pluta stwierdza, że noga nadal jest na swoim miejscu, jedynie krew nie chce przestać się sączyć z rany, a żyła na piszczeli napuchła do rozmiarów solidnej moreli. Oglądam jeszcze raz, tym razem dokładniej tą ciężką ranę i z radością stwierdzam: budet zhit! Lecimy dalej.
Pierwsze kroki po krótkim przystanku są trochę niestabilne, po części przez bolący piszczel, a przy okazji już zaczynam odczuwać w udach 600 metrów pokonane w górę i w dół. Do tego nadal doskwiera mi achilles i mam wrażenie, że ten dyskomfort się nasila. Nie jest dobrze. Miał być ogień, a jak na razie to zapowiada się kompromitacja. Może się rozbiega. Odsapnę chwilę w punkcie odżywczym, złapię trochę świeżości to może będzie się lepiej leciało dalej. Więc truchtam jeszcze kilkaset metrów do szkoły w Krościenku, gdzie przystaję napełnić bidony, bo już są kompletnie puste oraz zjeść kilka pomarańczy.
Minęło zaledwie 1,5 godziny, a ja już wlałem w siebie prawie litr wody. W międzyczasie na punkt odżywczy wpada szósty zawodnik, łapie garść orzeszków i rusza dalej w trasę. Ja z kolei rozglądam się za krzesełkiem lub ławeczką, żeby przysiąść dosłownie na 5 minut i choć chwilę odsapnąć. Niestety miejsca na regenerację brak, najwyraźniej taka delikatna sugestia, że koronawirus nadal panuje, więc spieprzaj. Więc spieprzam. Nie pozostaje mi nic innego jak ruszyć w pościg za chłopakami.
KROŚCIENKO -> TYLMANOWA
Wybiegam z punktu odżywczego, przechodzę mostem nad Dunajcem i rozpoczynam najdłuższe, ponad 800-metrowe podejście na Średni Groń. 9 kilometrów prawie cały czas pod górę pozwala mi nadrobić dwie stracone pozycje i trochę podbudować morale. Jednak achilles doskwiera mi coraz bardziej. Zatrzymuję się, żeby sprawdzić o co w ogóle chodzi. Okazuje się, że moje śnieżnobiałe stopki są na tyle krótkie, że zwijają mi się z pięty w dół. Odsłonięta skóra obciera się o tylnik buta i stąd ten ból, który spotęgowany jest piaskiem i pyłem dostającym się do środka obuwia. Z jednej strony ulga, bo okazuje się, że to nie achilles, tylko zwykłe obtarcie. Z drugiej strony problem, bo jak ja mam w ten sposób dobiec do mety jeszcze 80 km? Rozwiązuję buta, naciągam skarpetę maksymalnie na piętę i lecę dalej. Może się rozbiega.
Gdzieś w połowie tego podejścia drzewa po lewej ustępują fenomenalnemu widokowi. Górskie wioski w dolince witają nowy dzień, a na horyzoncie majestatyczne Tatry pną się do góry. Aż się zatrzymuję, żeby zrobić zdjęcie. To jest ten moment kiedy nie do końca wyspany, już trochę zmęczony, z obolałymi nogami, stwierdzam: kurde, warto było zerwać się z wyra przed 2 nad ranem. Szkoda, że moja fotka z telefonu zupełnie nie oddaje tego co widzą moje oczy. Na szczęście z opresji ratuje mnie Piotr Dymus. Zakopany w trawie obok szlaku strzela zdjęcia przebiegającym ultrasom, w tym mi.
Krajobraz pozwala mi na chwilę zapomnieć o dyskomforcie z butach, niestety radość nie trwa długo. Około 5:30 zaczynam zbiegać równie stromym zejściem, jak przed chwilą pokonane podejście. Prawie 900 metrów w dół na 6-kilometrowym odcinku bardzo źle odbija się na moich stopach. Zaczynam odczuwać dodatkowe szczypanie w okolicach pięt, co oznacza tylko jedno. Zaczynają mi się robić pęcherze i odciski. Ale jak to? Przecież ja nigdy nie miałem problemów z takimi rzeczami. Przystaję ponownie na chwilę, przez co tracę ponownie jedną pozycję. Koleś który mnie mija śmiga w dół jak gazela, manewrując pomiędzy kamieniami. Ja mogę tylko patrzeć i zazdrościć kocich ruchów. Moje już teraz przypominają paralityka. Ściągam buty i widzę, że skarpety się zupełnie zsunęły w dół stopy. Nosz kurwa, co mi do łba strzeliło z tymi stopkami, w których jeszcze nigdy nie biegałem? Se wymyśliłem. Z mBanku się śmiałem, że testuje na produkcji i proszę. Hipokryta jeden.
Dobra, jak już po raz kolejny ustaliłem, że jestem gamoń, to teraz trzeba coś z tym fantem zrobić, żeby nadal ukończyć ten bieg i to przyzwoicie. Wychwalam siebie pod niebiosa, bo mimo, że dupy dałem, to wpadłem też na pomysł, żeby zapasowe skarpetki zabrać do plecaka. Tylko zanim się ogarnę tutaj w szczerym polu, to minie sporo czasu, a już w tym momencie tracę kolejną pozycję, bo obok mnie przebiega jeszcze jeden zawodnik. Do punktu odżywczego zostało mi jakieś 2 km. Tam będzie ławeczka, woda do podmycia, więc to chyba lepsza opcja. Zagryzam zęby, zakładam buty i kuśtykam w dół do Tylmanowej, gdzie melduję się zaraz po 6 rano.
Zawodnik numer 5 właśnie opuszcza punkt odżywczy, więc cały support jest dla mnie. Podchodzę do wolontariusza, proszę, żeby wyciągnął mi skarpetki z plecaka. Są! Zbawienie. Najzwyklejsze czarne skarpetki, rozmiar 40, a tyle radości. Cieszę się jak mój synek, który dostaje nowy zestaw Lego. Czad! Na spokojnie przebieram się, a moje kiedyś śnieżnobiałe stopki, które od kurzu i pyłu przybrały już barwę mulasto-brązową od razu lądują w koszu na śmieci. Zdradziłyście mnie, a Pluta nie wybacza! Przy okazji przyglądam się piętom. Prawa ok, ale lewa obdrapana. Niby tylko skóra zeszła i jest zaczerwienione, ale szczypie jak cholera. Pytam wolontariuszy czy jakimś cudem mają może Octonisept, ale nie bardzo mnie dziwi, że proponują jedynie płyn do dezynfekcji. Odpuszczam, bo będzie szczypać jeszcze bardziej.
Napycham się solonymi i chłodnymi arbuzami oraz pomarańczami i tankuję swoje zupełnie już puste bidony do pełna, w obawie przed kolejnym odcinkiem. Słońce już ładnie świeci, a przede mną najdłuższy fragment trasy. Do kolejnego punktu odżywczego jest 16,5 km. Będę musiał oszczędzać wodę przy moim obecnym spożyciu, żeby starczyło mi do Schroniska na Przechybie.
TYLMANOWA -> SCHRONISKO NA PRZECHYBIE
Po wyjściu z Tylmanowej wspinam się kolejne 500 metrów w górę na Jaworzynkę. Nowe skarpetki to nowe życie. Siły do mnie wracają. Odciski oczywiście dają ciągle o sobie znać, ale na pewno już się nie powiększają, więc jest o niebo bardziej komfortowo. Słońce coraz bardziej daje się we znaki, mimo że jest jeszcze bardzo wcześnie rano. Całe szczęście większa część tego odcinka idzie małymi wąwozikami w lesie, więc głównie poruszam się w cieniu.
Pilnuję się, żeby pić wodę co kilkaset metrów. Do tego próbuję wcisnąć w siebie kawałek kiełbaski roślinnej. Do tej pory jeszcze mnie nie zawiodły, ale przy takiej temperaturze i suchości w ustach mam wrażenie, że jem pudełko papierowe i muszę je popijać całkiem sporą ilością wody. Jest zwyczajnie zbyt ciepło. Dałbym się teraz pochlastać za tego chłodnego, soczystego arbuza z punktu odżywczego. Ale cóż, jak się nie ma co się lubi… Z cheddarem jest podobnie. Jedno i drugie dobrze mi wchodzi i żołądek nie buntuje się, tylko posłusznie trawi pokarm, ale przepchnięcie tego przez przełyk to naprawdę spore wyzwanie. W ogóle kiszki są dla mnie dzisiaj wyjątkowo łaskawe. Jestem już ponad 4 godziny w biegu i to bez porannej kupy, chociaż w tym przypadku powinna być raczej określona nocną, a mimo to leci mi się lekko. Oby tak dalej!
Ponieważ ten odcinek jest najdłuższym z całego biegu, muszę dostarczyć organizmowi jakiekolwiek kalorie. Te z kiełbasek i cheddara już próbowałem, więc czas na moją tajną broń. Wykopuję z plecaka kulki mocy. Dostałem je od sąsiada. Tureckie lokum, czyli karmelizowana marchewka otoczona pistacjami. Są słodkie i mają od Wacława kalorii oraz tłuszczu, czyli wszystko, czego teraz najbardziej potrzebuję. Również wydają się suche, ale nie aż tak jak wspomniane wcześniej kiełbaski i ser. Tayfun, jeśli to czytasz, Twoje kulki to złoto dla ultrasa. Powinieneś obstawiać punkty odżywcze na biegach górskich! Zapewniają mi paliwo na spory czas.
Po 8:30 docieram w końcu do schroniska na Przechybie. Nowe skarpetki spisują się świetnie, obtarcia nie pogłębiają się, żołądek pracuje doskonale, nogi już cośtam czują, ale nadal biegnie mi się relatywnie lekko, skurczów ani widu, ani słychu. Przeliczam czas myślach czas i dystans pozostały do ukończenia biegu i jak nic wychodzi mi, że połamię 12 godzin. Eeee, chyba mi się formułki pomieszały. Liczę jeszcze raz, ale nie chce wyjść inaczej. Niezły kosmos. Jeszcze bardziej podnosi mnie to na duchu. Wbijam na punkt odżywczy i nawet nie myślę o odpoczynku. Ponownie napycham się arbuzami, przeplatając je pomarańczami i solonymi pomidorami. Tankuję bidony do pełna, tym razem bez obaw, że będę musiał oszczędzać, bo kolejny odcinek to zaledwie 9 km i to cały czas z górki.
Zatankowany już chcę ruszać w drogę, ale widzę, że obok stoi dziewczyna i polewa chętnych wodą. Chłodzenie! Yes, please! Podchodzę bliżej i poznaję Violkę, organizatorkę Gorce Winter Trail. Pyta czy mnie schłodzić, na co z radością kiwam głową. Zimna woda lejąca się po karku daje fantastyczne orzeźwienie. Tego mi było trzeba! Dużo wchłania się w buffkę, którą mam na głowie, co pozwoli odczuwać przyjemną rześkość jeszcze przez kilka kolejnych chwil, gdy ruszę z powrotem na trasę.
SCHRONISKO NA PRZECHYBIE -> RYTRO
Przede mną do pokonania niecałe 9 km i 800 metrów w dół. Niby lekko, ale muszę pamiętać, że zbiegi nie są moją mocną stroną. Jeszcze żeby to było jakieś łagodne zejście równą ścieżką, ale nie. Tutaj ktoś porozrzucał mniejszych i większych kamieni, przez co na każdym kroku obawiam się skręcenia kostki, to jeszcze jest dosyć stromo, więc zwyczajnie boję się puścić hamulce i rzucić w dół. Na koniec dnia wolałbym dobiec na metę odrobinę wolniej, ale z tą samą ilością zębów, z którą wystartowałem.
Brykam więc powoli i radośnie w dół, gdy nagle słyszę za sobą kroki. Tup, tup, tup. Ej no! Aż tak wolno biegnę? Dopiero co patrzyłem na zegarek i nie mogłem wyjść z podziwu dla swojej zajebistości, którą tu właśnie odstawiam, a zaraz mnie ktoś pociśnie bez mydła na zbiegu? Próbuję zebrać się w sobie i choć odrobinę przyśpieszyć, ale jakiś głos w mojej głowie powtarza mi ciągle: Masz 28 zębów, czy chciałbyś mieć tylko 16? Dobra, odpuszczam. Nie ma co się spinać. Jeśli teraz ktoś mnie dogonił to znaczy, że ma trochę więcej pary w nogach niż ja. Zależy mi na tym, żeby złamać te 13 godzin, a to idzie mi jak na razie doskonale, więc jedna lokata w dół niczego nie zmieni.
Odwracam się na chwilę, żeby spojrzeć w oczy mojego oprawcy i nagle ogromy uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Gość ma przyczepiony do pasa pomarańczowy numer startowy! Identyfikator Dzikiego Gronia – trasy na 64 km. Niepokorny Mnich ma czerwone numery startowe. Nic dziwnego, że facet leci jak przecinak, ma w nogach zaledwie 15 km, a ja już prawie 50. Robię mu miejsce, żeby mógł łatwo mnie minąć i pozdrawiam go serdecznie na odchodne. Prawie go z radości po plecach poklepałem. Czyli nie jest jeszcze ze mną tak źle. Poniesiony na duchu lecę dalej do punktu odżywczego, który zlokalizowany jest jakiś kilometr przed samym Rytrem.
Wbijam na przepak o 9:30, co nadal daje mi bardzo duże szanse na złamanie 12 godzin. Nie tracę więc czasu. Na szybko wchłaniam kolejne kawałki arbuza, a w międzyczasie wolontariusze przynoszą mi mój worek z rzeczami na przebranie. Jestem na punkcie sam, więc bez krępacji zrzucam z siebie wszystkie mokre ciuchy i zakładam świeży suchy zestaw. O jak miło. Chwilo trwaj. Niestety owa chwila przestaje trwać, jak tylko zakładam z powrotem zapocony i zupełnie mokry plecak, czyli po jakichś 5 sekundach. Trudno, i tak zaraz będę cały mokry.
Próbuję jeszcze posmarować twarz kremem na słońce, ale jestem tak zapocony, że na nic się to zdaje. Zostawiam brudne i mokre łachy w worku, razem z czołówką, o której dopiero sobie przypomniałem. Butów postanawiam tym razem nie zmieniać. Po pierwsze jest sucho, po drugie boje się naruszać stabilną konstrukcję z nowych skarpetek, żeby nie pogorszyć odcisków, które zrobiły mi się na początku biegu. Już o nich prawie zapomniałem, dobrze się biegnie, a jeśli coś działa, nie ma sensu tego zmieniać.
Już mam ruszać w dalszą trasę, ale wolontariusze wołają, ze warto się najeść, bo na kolejnym punkcie odżywczym będzie tylko woda. Nie trzeba mnie długo namawiać. Cofam się i chwytam jeszcze 2 kawałki solonego arbuza. Matko i córko jaki on orzeźwiający. Odpalam wrotki i lecę do mety. Jeszcze tylko maratonik do pokonania. Mam ogromną nadzieję, że uda mi się to zrobić w 5,5 godziny, co pozwoli mi cieszyć się wynikiem poniżej 12 godzin.
RYTRO -> KOSARZYSKA
Ruszam w kierunku Rytra, żeby następnie wdrapać się 700 metrów w górę na Trześniowy Groń. Potem trzeba będzie tylko zbiec 500 metrów w dół do Kosarzysk, gdzie będę mógł zatankować. Pierwsze 2,5 km to asfaltowa ulica prowadząca do Rytra. Generalnie całkiem sporo asfaltu i betonowych płyt ma ten Niepokorny Mnich, co mocno daje się odczuć w nogach, które już dosyć intensywnie wchodzą mi w dupkę. Najważniejsze jednak, że skurcze mi nadal nie doskwierają. Tak naprawdę, to mnie to dziwi. Na Janosiku w okolicach tego samego kilometra umierałem, płakałem i chciałem zejść z trasy. A tutaj nic. Dobrze to wróży. Staram się nie myśleć o zmęczonych kopytach i cisnę dalej przed siebie, żałując że na ulicy jest tak mało cienia.
Słońce dobrze już dogrzewa, gdy rozpoczynam podejście na Trześniowy Groń. Patrzę przed siebie i jedyne co widzę to niebieskie niebo, żadnej chmurki, brak drzew i ścieżkę, którą mam się wdrapywać. W otwartym słońcu. Matko i córko, ale będzie masakra. Smerfuję dziarsko pod górę, pot mnie zalewa z każdej strony, ale staram się nie zwracać na to uwagi. Próbuję pokonać ten odcinek jak najszybciej, żeby się nie usmażyć jak jakiś Plutburger na patelni. Słońce mam za plecami, więc trochę martwię się o mój kark, który pewnie zostanie mocno podpieczony, ale kolejna próba posmarowania się kremem kończy się fiaskiem. Mokre ręce i szyja uniemożliwiają mi rozprowadzenie filtra przeciwsłonecznego.
Zajęty forsowaniem podejścia nie zauważam skurczu, który naciera na moje zmęczone dwójki. Na szczęście nie jest to jeszcze frontalny atak, ale jasny sygnał, że żarty się skończyły. Z tym poradziłem sobie całkiem sprawnie. Dwie minuty przerwy, szybie rozciąganie i mogę wspinać się dalej. Mam jednak duże obawy, że w wypociłem właśnie ostatnie zapasy moich elektrolitów, co przełoży się na coraz częstsze walki ze skurczami o utrzymanie równowagi w pionie. Pierwszą bitwę wygrałem, ale ta wojna jeszcze trochę potrwa.
Zaraz po 60 km szlak odbija mocno w lewo i widzę zbawienie. Las! Drzewa! Cień! Nareszcie! Całe szczęście, bo przebiegłem zaledwie 5 km, a jeden bidon już mam prawie pusty. W tych warunkach boję się czy starczy mi wody do kolejnego punktu odżywczego. Drzewa powinny trochę pomóc, więc może nie padnę z odwodnienia. Przyśpieszam kroku i mijam ostatni domek przy szlaku. Na jego ganku stoi urocza babulinka, która gdy tylko mnie zauważa, krzyczy że zaprasza na orzeźwienie. Świeżą wodę przyniosłam, niech pan korzysta śmiało. Oessssssuu…. Jaka pani kochana! Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Przy szlaku stoją dwa wiadra z zimną wodą. Najchętniej wsadziłbym do jednego całą głowę, ale chyba nie wypada.
Chwytam kubek stojący obok i polewam się po głowie i karku. Mam wrażenie, że słyszę syk, gdy chłodna woda styka się z rozgrzaną skórą. Ulga jest niesamowita. Aż zostałbym przy tych wiaderkach do jutra, ale przecież czas leci. Pan sobie ręce jeszcze poleje, to będzie pan miał więcej energii – zachęca mnie starsza pani. Tak jest, myślę sobie, ale jedyne co udaje mi się z siebie wycisnąć to skinienie głową. Spędzam jeszcze chwilę przy wiaderkach, ale muszę zwolnić miejsce, ponieważ nadbiegają inni zawodnicy. Wszyscy z pomarańczowymi numerami startowymi, więc nie przejmuję się zupełnie. Wylewam ze swoich bidonów ciepłą już wodę, wlewam do nich zimną z wiaderka, jeszcze raz kłaniam się babulince w pas i życzę jej wszystkiego dobrego, już biegnąc w kierunku lasu, który mam nadzieję, będzie się ciągnął aż do kolejnego punktu odżywczego.
Przyznam się szczerze, że liczyłem ta trochę więcej drzew, ale lepsze to niż nic. Miejscami jest się gdzie schować, niestety większość tego odcinka prowadzi terenem odkrytym. Jest samo południe, słońce znęca się nade mną jeszcze bardziej, a woda w bidonach już nie jest cudownie chłodna, tylko zaczyna robić się ciepła. Eh. Z drugiej strony dobrze, że nie wieje i nie pada.
Po 11 zdobywam upragniony szczyt. Jeszcze tylko 4 kilometry dzielą mnie od wodopoju. Jeden bidon mam już zupełnie pusty, co utwierdza mnie w przekonaniu, że starsza pani od zimnej wody uratowała mi życie. Będę jej dozgonnie wdzięczny. Tymczasem lecę w dół na łeb, na szyję, czyli z zawrotną prędkością 8 min/km. Nie daję rady szybciej. Żar leje się z nieba, jest zbyt stromo, wszędzie kamienie, nogi zmęczone. Przynajmniej pod wiatr nie jest tym razem. Zaczynają mnie mijać kolejni zawodnicy, nadal wszyscy z Dzikiego Gronia. Większość z nich ja pobrałem na skończonym przed chwilą podejściu. Spoko, niech lecą. Łyknę ich ponownie za punktem odżywczym, bo tam będzie kolejne wzniesienie, a teraz skupiam się na tym, żeby dotrzeć do wypłaszczenia w jednym kawałku.
Gdy wbiegam do Kosarzysk, zostaje mi do pokonania kilometrowy odcinek wzdłuż głównej drogi. Znowu asfaltem, który jest rozgrzany prawie do czerwoności. Bidony mam już w zasadzie puste, ale wiem, że wodopój jest tuż tuż. W zasadzie chyba go już nawet widzę, mam nadzieje, że to nie fatamorgana. Nie. Uff…. Przed południem docieram do rozstawionego w pełnym słońcu stolika, gdzie wolontariusze smażąc się podobnie jak ja, rozlewają ciepłą od upału wodę. Zastanawiam się kto ma gorzej. Ja w biegu, czy oni stojąc na ulicy bez kawałka cienia. Nie mam tu czego szukać poza piciem. Tankuję się do pełna, wolontariusze polewają mnie po czaszce, ale rozgrzana woda nie daje już takiej ulgi jak ta prosto ze studni od starszej pani. Niemniej znowu: jak się nie ma co się lubi….
KOSARZYSKA -> BACÓWKA NA OBIDZY
Ruszam na kolejny 8-kilometrowy odcinek i ostatnie mocne podejście na trasie. 500 metrów do góry. A od kolejnego punktu odżywczego powinno być już w miarę płasko z tendencją spadkową już do samej mety. Przynajmniej tak to wygląda, jak patrzę na profil trasy. Nogi mnie już sakramencko bolą, ale nadal liczę, że uda mi się wykręcić tutaj naprawdę dobry wynik.
Mijam przydrożną kapliczkę i wypowiadam magiczną inkantację, która w nadprzyrodzony sposób postawi gęsty las od tego miejsca aż do samej mety. Nie zawsze moje zaklęcia działają, ale może choć tym razem… Bo jak nie to adava kedavra. Zaraz za wspomnianą kapliczką natykam się na drwali pakujących drewno na przyczepkę ciągnika. Ponieważ akurat w tym momencie wlokę się mało żwawym tempem, panowie zagadują czy to jakieś zawody, a po moim potwierdzeniu pytają dokąd się ścigamy.
– Do Szczawnicy – odpowiadam dziarsko
– O ja pierdzielę! – łapie się za głowę jeden z nich – a start też był ze Szczawnicy?
– Tak!
– I po co to tak biegać? – pyta ten drugi
– Wie pan co… w sumie to nie wiem… Ja to po prostu lubię
Panowie poprawiają mi trochę humor. W końcu stąd do Szczawnicy jest jakieś 20 km. Nie pochwaliłem się, że mam w nogach już ponad 70 km. I pomyśleć, że kiedyś półmaraton uliczny to był szczyt moich marzeń. Niemniej teraz co ja bym dał, żeby skończyć na półmaratonie. Niepokorny Mnich powoli zaczyna mi wychodzić uszami. Robię co mogę, żeby przeć przed siebie, ale strasznie mnie już nogi bolą. Zaczynam podejrzewać, że bardzo chciałem przyszarżować na tym biegu. Zupełnie niepotrzebnie czepiłem się chłopaków na 4. i 5. miejscu i próbowałem dotrzymać im tempa. Przez to wyprułem się z energii i teraz odbija mi się to czkawką. Już się pogodziłem z faktem, że wynik poniżej 12 godzin to było raczej pobożne życzenie, ale o 13 nadal walczę!
Pogoda też mi za bardzo nie pomaga. Jestem tak wyczerpany, że nie mam siły biec przy minimalnym wzniesieniu. Jedyne resztki sił mogę z siebie wykrzesać, gdy akurat jest płasko lub lekko z górki. Strome zejścia również pokonuję na piechotę, więc każdy kilometr niemiłosiernie mi się dłuży. Wlokę nogę za nogą i zaczynam się zastanawiać kiedy minie mnie kolejny zawodnik. Pocieszam się tylko tym, że nadal wyprzedzają mnie uczestnicy innego dystansu niż Niepokorny Mnich oraz tym, że mimo ekstremalnego wycieńczenia, skurcze cały czas są dla mnie łaskawe.
Kilka minut po pierwszej docieram do skrzyżowania w Obidzi. Trasa wiedzie dalej w lewo czerwonym szlakiem, ale najpierw trzeba odbić w prawo do punktu kontrolnego, o czym informuje mnie wolontariusz stojący na rozdrożu. Z uśmiechem na twarzy macha ręką w prawo mówiąc, że jeszcze tylko 400 metrów i będzie można odsapnąć. Ile?!? Ja pieprzę! Czemu tak daleko?! 400 metrów. Z górki. Po betonowych płytach. W pełnym słońcu. Kurwa. Nie mam siły. Usiąść muszę. Ale gorąc. Może tam chociaż cień będzie? Przecież nie mogę teraz odpuścić, jak już 3/4 trasy za mną. Po raz kolejny szukam w sobie jakichś pozostałych pokładów energii. Z wielkim trudem udaje mi się coś znaleźć. Ruszam koślawym truchtem w kierunku Bacówki. Nogi mówią „fakju, nie biegniemy”, ale głowa się z nimi kłóci tłumacząc, że innej opcji i tak nie ma. Bierzemy się wszyscy w garść i ostatkiem sił docieramy do szóstego punktu odżywczego.
W Bacówce impreza na całego. Gra muzyka, ludzie piją piwko, jedzą obiady, masa ludzi z Dzikiego Gronia posila się przed kolejnym odcinkiem, a po środku placu stoi koleś z wężem ogrodowym i polewa hojnie każdego chętnego. Ja ugotowany, upocony i spragniony pierwsze kroki kieruję właśnie do niego. Bońciu, to najlepszy prysznic jaki mi się w życiu przydarzył do tej pory. Stoję tak długo, że aż zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że tyle wody się marnuję. Jednak potrzebuję tego. W przeciwnym razie mój przegrzany mózg napęcznieje do tego stopnia, że rozsadzi mi czaszkę.
Naprawdę jest cholernie gorąco. Zastanawiam się ile osób pogoda wytnie z tego biegu. Zupełnie mokry powoli podchodzę do bufetu, a tam hulaj dusza. Lepiej niż na weselu. Stół ugina się pod ciężarem smakołyków, ale ja pozostaję wierny jednej opcji: arbuzy i pomarańcze. Po chwili wolontariusz pyta czy chcę zupę krem z warzyw. Zupę? Ale taką na ciepło? Potwierdza skinieniem głowy. W taki upał? Nie jestem pewien czy mam parskać śmiechem czy się pukać w głowę, ale po chwili refleksji stwierdzam, że przydałoby się przecież trochę paliwa do pieca dorzucić. Kabanosy lub cheddar będę musiał w tym stanie upychać chyba kolanem, żeby wpadły do żołądka, a zupka powinna wejść gładko. Dobra, poproszę!
Są też miejsca siedzące, więc z moją porcją pierwszego dania zasiadam przy ławce ze stolikiem. Wiem, że w miejscu publicznym nie wypada, ale niewiele mnie to przy obecnym stanie rzeczy obchodzi i zarzucam kopyta na stół. Muszę je chwilę potrzymać w górze, żeby im cokolwiek ulżyć. Przystępuję do konsumpcji i okazuje się, że to był strzał w dziesiątkę. Zupa jest lekko ciepła, gęsta i pożywna. Wchodzi idealnie. Świetnie doprawiona. Kalorie w płynie. W trymiga opróżniam całą miskę. Zjadłbym jeszcze, tylko nie chce mi się wstawać. Nagle widzę swoje wybawienie w postaci wolontariuszki przechodzącej obok. Przepraszam, czy będzie pani tak miła i przyniesie mi dolewkę zupki? Odpowiada, że oczywiście, nie ma najmniejszego problemu. Już po chwili jej kolega niesie mi pełny talerz dolewki, po czym pyta:
– Niepokorny Mnich?
– Tak – odpowiadam dumnie
– To może wiśnióweczki się napijesz?
– Ale takiej z prądem??
– No tak! – dziwi się, że ja się dziwię – Wielu się decyduje, wielu osobom pomaga
– Nie, dziękuję, obawiam się, że w tym przypadku to będzie śmierć na miejscu…
Bez kitu ostatnia rzecz na jaką mam teraz ochotę to chlapnąć sobie banię. Nie wiem komu na co pomaga lufa po 75 kilometrach. Rozumiem ewentualne problemy żołądkowe, ale na obolałe nogi, przegrzanie organizmu i ogólne wycieńczenie chyba jednak nic się nie poradzi. Kończę zupę i jestem mega zadowolony. Te 5 minut z nogami do góry i 2 talerze płynnych kalorii postawiło mnie na nogi mniej więcej jak zimne piwko na zeszłorocznym Janosiku. Czuję, że odżyłem i mogę gnać dalej. No dobra, kuśtykać, ale ważne że przed siebie. Zostało mi do pokonania 19 km, odcinek powinien być już bardziej biegowy niż wspinaczkowy, jest po pierwszej, więc są nadal spore szanse na złamanie mojego trzynastogodzinnego celu. Wstaję od stołu, co przychodzi mi z nieznaczną trudnością, jeszcze raz podchodzę do wężowego, skorzystać ponownie z ochłodzenia przed wymarszem i nakazuję sobie brać dupę w troki. Gibamy, jak to by powiedziała moja córka!
BACÓWKA NA OBIDZY -> SCHRONISKO POD DURBASZKĄ
Wyskakuję z Bacówki na Obidzy wypoczęty, najedzony, schłodzony, czuję się jak nówka sztuka nieśmigana, ruszam z kopyta pod górę z powrotem do skrzyżowania w Obidzi i… nogi się pode mną załamują. Ja pierdolę, nie mam siły. Dobra to ja się jednak jeszcze chwilkę przespaceruję, żeby rozruszać gnaty. Może się rozbiega. Idę betonowymi płytami pod górę. Niby tylko 400 metrów i zaledwie 50 w górę, ale całość na patelni. Złamanego drzewa nie ma po drodze, a słońce zdaje się przygrzewać jeszcze bardziej. Już zupełnie nie pamiętam tego cudownego uczucia chłodu, gdy wężowy polewał mnie zimną wodą. Jeszcze 19 naprawdę przejebanych kilometrów. Mam na nie jakieś 2,5 godziny, żeby dowieźć swój cel. Na płaskim zrobiłbym to dwa razy, ale teraz martwię się czy starczy mi czasu.
Z zamyślenia wyrywa mnie chłopak, który właśnie zbiega do Bacówki. Ma na sobie czerwony numer. Niepokorny Mnich. Widzę, że on również mi się przygląda i liczy ile ma do mnie straty. Spędziłem w punkcie odżywczym dobre 10 minut, co oznacza że miałem nad nim jakieś 15 minut przewagi. Pytanie jak długo on będzie odpoczywać. Dobra nie ma co się mazgaić. Zaciskam mocniej kije, przez co stękam dobitnie, bo od upału porobiły mi się bąble nawet na dłoniach, forsuję podejście i staram się pomyśleć o czymś miłym. Lody… Zimne piwko… Leżaczek… Woda… Prysznic… już niedługo….
Z trudem docieram do krzyżówki w Obidzi. Zostaje 10,7 km do ostatniego punktu odżywczego. To już jest ten etap biegu, gdzie odliczam pozostałe setki metrów zamiast kilometrów. Cały czas idzie się niebieskim szlakiem, więc nie sposób się zgubić. Nogi nawet jakoś się rozhuśtały więc miejscami podbiegam. Są już strasznie drewniane, więc tempo mam raczej ślimacze, ale naprzód to naprzód. Ważne, że przed siebie. Mój największy problem teraz to profil trasy. Z mapki na numerze startowym wynika, że powinno być w miarę płasko, ale co chwila mijam małe kilkudziesięciometrowe wzniesienia, na które nie mam sił się wdrapać. Są tak niewielkie, że na moim profilu trasy nawet ich nie widać, ale strasznie dają mi w kość.
Zrównuję się z kolesiem z Dzikiego Gronia, który najwyraźniej jest podobnej sytuacji ja ja, czyli zupełnie oklapł z sił. Z tą tylko różnicą, że on na podejściach wlecze się jak dżdżownica, a na zbiegach nadrabia cokolwiek, ja natomiast pod górę szarżuję ostro wspomagając się kijami, a na zejściach odpuszczam ze względu na zmasakrowane mięśnie. Zatem co kilkaset metrów mijamy się zamieniając dwa słowa. Najczęściej „do zobaczenia na kolejnym podejściu” lub „do następnego zbiegu”. Miło mieć towarzysza niedoli. Jakoś tak lepiej się walczy jak wiadomo, że nie tylko ja mam przejebane. Warunki równe dla wszystkich.
Mniej więcej w połowie odcinka mijam chłopaka, który krzyczy za mną że jestem tłusty. Ale, że o co chodzi? – dopytuję zwalniając i tak już swoje żółwie tempo. No ósmy jesteś – odpowiada – na twoim dystansie, Niepokorny Mnich, tak? Aha… Ruszam dalej w drogę i zachodzę w głowie jak to możliwe. W zasadzie od początku biegu trzymam szóstą pozycję, przynajmniej tak mi się zdawało, a tu nagle ósmy? Kiedy straciłem dwie lokaty? Jedyne wytłumaczenie jakie przychodzi mi do głowy to Bacówka na Obidzi. Spędziłem tam sporo czasu, może ci za mną wpadli, złapali arbuzy i polecieli dalej. A miękkie fryty, takie jak ja, musiały trochę odsapnąć. No dobra. Trudno. Nie ma co się szczypać i tak lecę na czas, a nie na lokatę. Spoglądam na zegarek i uśmiecham się do siebie, bo moje wymarzone 13 godzin nadal wydaje się realne.
Ciężko mi oszacować jak szybko się przemieszczam. Każdy kilometr to inne tempo. Są bardziej płaskie odcinki, które pokonuję truchtem, są też podejścia, na które muszę się wczołgiwać. Co chwila zerkam na zegarek i z moich obliczeń wynika, że powinienem dotrzeć na metę na styk. Żeby jeszcze jakaś mała chmurka choć na chwilę się pojawiła, a tu nic. Przynajmniej od tego mijania się z chłopakiem z Dzikiego i faktu że nawet jest do kogo gębę otworzyć, czas jakoś tak szybciej leci. Jakieś 10 km przed metą mój towarzysz pobiera mnie ponownie. Na odchodne krzyczę mu „do zobaczenia na mecie, bo już więcej podbiegów nie będzie”. Nie mija 5 minut i wyprzedzam go na jeszcze jednym podejściu, a za plecami słyszę tylko „kłamczuch!!”.
I tak się mijamy jeszcze kilka razy, aż w końcu, za Polaną pod Wysoką wkraczamy na w miarę płaski odcinek, gdzie ja przechodzę w drewniany trucht, a mój towarzysz niedoli śmiga w kierunku mety. Jednak nie zostaję sam na placu boju. To już ten etap, gdzie łączą się wszystkie dystanse Biegów w Szczawnicy, więc co chwila się kogoś mija, lub co chwila ktoś wyprzedza mnie. Nawet mi nie wstyd, kiedy pobierają mnie zdecydowanie starsi zawodnicy lub dziewczyny. Ja już zwyczajnie wypompowałem się z energii. Brakuje tylko matek z dziećmi na rękach, żeby mnie już totalnie upokorzyć. Ale mam to w dupie. Robię swoje, byleby do mety.
Pod Durbaszką trasa odbija pod kątem prostym w prawo w dół stoku, tylko po to, żeby zaraz wrócić z powrotem na niebieski szlak. Ja jebię, co za sadyści! Po co to tak?! To już ten Niepokorny Mnich nie może prowadzić cały czas niebieskim szlakiem?! A może by tak…. Może nikt nie zauważy… Przecież mogę się zagapić i nie ogarnąć skrętu. Ta! Co ty bredzisz głąbie! Wyścig o pietruszkę, a ty wałki chcesz kręcić żeby 50 metrów urwać? Ruszaj dupę zgodnie z trasą i nie rób wiochy!
Słucham posłusznie swojego Czesia, odbijam w dół i już po kilku sekundach staje się jasne skąd ta odskocznia. 50 metrów dalej znajduje się ostatni punkt odżywczy, a przy nim mata pomiaru czasu. Ale ze mnie debil. Ale bym dał ciała. Nie wiem skąd takie pomysły mi się w głowie rodzą czasami, dobrze że chociaż na głos nie wypowiedziane, bo skończyłoby się dyskwalifikacją i tyle by było mojego biegania po górach. Wieś jak 150.
Odbijam się na pomiarze czasu i słyszę jednego z wolontariuszy: „zapraszamy na schłodzenie”. Od razu zaczynam się ślinić, a oczy świecą mi się jak kotu w nocy na polowaniu. Nawet sił więcej dostaję, byleby ulżyć sobie choć odrobinę w upale. Chłopak nabiera wody w dzbanek i polewa mnie obficie po głowie. Wspaniałe uczucie. Żeby tak postawili takie stanowiska trochę gęściej na trasie. Od razu przyjemniej by się biegło. Wolontariusz wylewa na mnie cały dzbanek, a ja od razu proszę o więcej. Nie potrafię oddać ulgi jaką przynosi mi kontakt podsmażonej skóry z chłodną wodą. Po 12 godzinach na trasie nie potrafię sobie wyobrazić większej przyjemności. Woda. Jak niewiele mi teraz do szczęścia potrzeba.
Po chwili z wielkim smutkiem muszę zrobić miejsce innym czekającym w kolejce na swoje chodzenie, więc ja kieruję swoje kroki do bufetu. Chwytam kilka kawałków arbuza, patrzę na zegarek i świat zamiera. Zostało mi 55 minut i 8 kilometrów do pokonania, co daje średnie tempo na poziomie niecałych 7 min/km. Zakładając, że ostatni odcinek jest raczej biegowy, to jest to do zrobienia. Ok, szkoda czasu na dywagacje. Kłaniam się wolontariuszom w pas i ruszam na ostatni odcinek Mnicha.
SCHRONISKO POD DURBASZKĄ -> SZCZAWNICA
Pierwsze podejście po krótkiej przerwie w schronisku jest ciężkie. Moje mięśnie potrzebują bardzo niewiele czasu, żeby zastygnąć, więc powoli prę przed siebie z nadzieją, że za chwilę się rozruszam. Gdy po kilku chwilach docieram z powrotem na niebieski szlak, jest już całkiem nieźle, a przede mną rozpościera się płaska ścieżka. Oczywiście w pełnym słońcu, żeby nie było zbyt lekko. Z trudem przechodzę do truchtu, ale o dziwo nogi całkiem sprawnie mnie niosą i przez pierwsze 4 km udaje mi się utrzymać tempo 6 min/km. Jeszcze bardziej podnosi mnie to na duchu, bo jestem coraz bliżej realizacji swoich założeń.
Zbiegam sobie właśnie z mało stromej górki i oczyma wyobraźni już widzę siebie na mecie, gdy z zamyślenia wyrywa mnie czyjś krzyk: „Chłopie! Nie tędy! Tu jest trasa! Wracaj!”. Zatrzymuję się i patrzę dookoła siebie. Nosz do kurwy nędzy! W zasięgu wzroku nie widzę ani jednego oznaczenia szlaku. Jak to jest możliwe?! Patrzę na zegarek, gdzie mam wgrany ślad GPX i jak wół pokazuje mi, że jestem na trasie. Co do…? Robię szybki zoom i widzę, że rzeczywiście jakaś ścieżka trochę wcześniej odbija w lewo, ale za jakiś czas obie z powrotem się łączą. Czas nagli, nie wracam.
Ruszam przed siebie z nadzieją, że moje zdolności topograficzne tym razem mnie nie zawiodą. Poszczęściło mi się. Rzeczywiście mój szlak obija w lewo, żeby połączyć się z tym właściwym, na którym widzę z resztą innych biegaczy. No prawie poszczęściło, bo pobiegłem spory kawałek w dół zbocza, więc teraz muszę grzać z powrotem na górę. Nie ma idealnie, ale przynajmniej nie musiałem się wracać. 100 metrów wstecz, kiedy walczę o minuty, to już zasadnicza różnica.
4 kilometry i 25 minut. Robi się coraz ciaśniej. Przyśpieszyłbym, ale lecę już na rezerwie. Przynajmniej broni nie składam, walka do samego końca! Zaraz za Załaziem zaczynają się małe wzniesienia. Nieduże, dosłownie kilka metrów w górę i w dół, ale jest ich kilka i do tego strome, więc znacznie wytracam na prędkości. Zaczynam mniej sapać, zegarek pokazuje że jestem w strefie tętna „rozgrzewka”. Dobre. Chyba powinno być „dogrzewka”. W tej ciszy dociera do moich uszu gwar oznaczający tylko jedno. Meta! Już jestem tak blisko! Słychać konferansjera, który nawija coś przez mikrofon, nie jestem w stanie wyłapać słów, ale to na pewno koniec. Gra muzyka, ktoś bije brawa. Tak! Już za momencik, już za chwileczkę. Zimne piwko… zimne piwko… jeszcze tylko 2,2 km. A zostało mi 13,5 minuty. Będzie ciężko, ale walczę.
Docieram na Szafranówkę i widzę drogowskaz pokazujący skręt w prawo na Szczawnicę żółtym szlakiem. Tak! Nie…. Co jest??? Niepokorny Mnich wali mnie plackiem w twarz nakazując odbić w lewo pod jeszcze jedną górkę. I to tak zajebiście stromą, że pojawiają mi się świeczki w oczach. Nie no bez jaj. W tamtą stronę jest Szczawnica!!! Pojebało was?! Nikt nie odpowiada… W sumie nic dziwnego. Ja pierdolę! Ale masakra! Wdrapuję się na to nieduże wzniesienie z nadzieją, że dalej będzie już z górki. I jest. Już się więcej nie podchodzi. Ale moje z górki jest tak strome, że w dół została rzucona lina przywiązana do szczytu Szafranówki. Nie da się tędy zbiegać. Przynajmniej ja nie potrafię. Ze spuszczoną głową godzę się z tym, że nie połamię tych nieszczęsnych 13 godzin. Kurwa-ja-pierdolę! A tak było blisko! Eh… sadyści…
Mozolnie spuszczam się po linie. Wbrew pozorom jest to całkiem dobre rozwiązanie, bo dzięki temu odciążam trochę zmęczone do granic możliwości nogi. Tyle tylko, że całość trwa i tak strasznie długo. Gdy sznur się kończy, dalsza część niebieskiego szlaku prowadzi i tak zbyt stromym jak dla mnie nachyleniem. Nie daję rady biec, muszę hamować, przez co uda palą mnie z wycieńczenia. Przynajmniej w końcu trafił się jakiś odcinek w cieniu, więc chociaż słońce nie piecze mnie już tak bardzo.
Na 700 metrów przed linią mety wybija czwarta. Trochę żal, ale jak to mówią „a chuj, i tak lepiej niż w robocie!”. Przebiegam przez mostek nad Grajcarkiem, jeszcze tylko kilka metrów i wbijam radośnie na metę.
META
Przekraczam linię mety 4 minuty po czwartej, gdy z głośników słychać „Mamy też Niepokornego Mnicha”. Zaraz za linią mety stoi kolejny wężowy, z którego usług od razu korzystam. Ulga! Koniec! Nareszcie! Chłopaki stoją tuż obok, Daniel kręci filmik, a ja mogę się zatrzymać. Nogi mi w dupę wchodzą, usiadłbym, ale boję się że już nie wstanę. Mam tak sucho w gardle, że ciężko mi powiedzieć choćby słowo, ale każdy kto widział mój filmik z mety mógł wyczytać z ruchu ust, że w pierwsze zdanie jakie udaje mi się z siebie wykrzesać to „Ależ piękna dzisiaj pogoda”, po czym błagam Daniela o coś do picia. Cokolwiek, byle by to było zimne piwo. Na szczęście jest tego w bród na mecie, więc już po chwili przyklejam się do schłodzonej puszki arbuzowego Lecha.
Chłopaki holują mnie kilka metrów dalej do stolika przy którym się rozsiedli. Dowiaduję się, że jednak dobiegłem na szóstej pozycji, przez co micha mi się szczerzy od ucha do ucha. W takim razie koleś na trasie jednak się pomylił. A może to były omamy słuchowe i on jednak krzyczał „szósty”. Wszystko jedno. Mogę w końcu posadzić swoje cztery litery. Już prawie zapomniałem jak to jest nie stać na nogach. Wychylam duszkiem piwo, a chłopaki w międzyczasie zdają relacje ze swoich dystansów.
Nawodniony próbuję się rozbroić. W pierwszej kolejności ściągam buty i skarpetki. Nogi brudne, wyglądają jakby należały do potwora z bagien, ale kwestie estetyczne tak naprawdę mnie nie interesują. Paznokcie wszystkie nienaruszone. W tym aspekcie moje buty Mizuno jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Błogosławię je w myślach jeszcze raz. 13 godzin i 95 kilometrów non stop, a my nadal się dogadujemy.
Pięty niestety gorzej. Jednak wiem, że to nie wina buciorów tylko skarpetek. Z trudem obracam lewą, bardziej poszkodowaną stopę i moim oczom ukazuje się odcisk wielkości kciuka. Wielki bąbel zdaje się pulsować, jakby zaraz miał wybuchnąć. Na szczęście nadal jest w jednym kawałku. Zagoi się w kilka dni. Sprawdzam drugą piętę i tutaj o dziwo jest gorzej. Jeszcze większy odcisk w kształcie parówki pękł nie wiem kiedy. Glutowata maź ze środka rozlała się, a rana szczypie jak cholera. To się będzie goić trochę dłużej, ale poza tym większych obrażeń brak. Koniec końców naprawdę nie jest źle.
Chwilę odsapnąłem, więc pora wstać, żeby się nie zasiedzieć. Przychodzi mi to z dużym trudem, ale ostatecznie udaje się. Wracam pod szlauch, żeby się jeszcze raz ochłodzić i choć trochę opłukać nogi. Następny krok to dorzucenie do pieca. Z mojego skromnego doświadczenia wiem już, że przez najbliższą godzinę żołądek zbyt wiele nie będzie chciał przyjąć, więc ograniczam się do wege-zupki, która swoją drogą jest całkiem przyzwoita. Następnie przychodzi chwila na którą tak czekałem z utęsknieniem. Siadamy z chłopakami na leżaczkach, każdy z piwkiem, i wegetujemy. Jedyna aktywność do której się zmuszam to zarzucenie kopyt na stojącą obok barierkę.
Różnych rzeczy już próbowałem po biegach ultra, od masaży, przez rozbiegania, i kąpiele w zimnej wodzie, które z resztą działają całkiem nieźle, ale woda musi być naprawdę zimna, a to z kolei jest nie do końca komfortowe, aż po lewitację nóg i stwierdzam, że w moim przypadku ten ostatni patent sprawdza się najlepiej. Mało inwazyjny, bo wystarczy leżeć z nogami powyżej głowy, a ulga dla zmęczonych kopyt jest ogromna.
Mija dobre pół godziny zanim postanawiam zebrać się w sobie i pójść przebrać z zapoconych ciuchów. W zasadzie to musi być naprawdę źle, bo już nawet mi zaczyna przeszkadzać zapach wszechobecnego amoniaku. Kuśtykam po swój depozyt i pytam gdzie jest przebieralnia, ale minka mi rzędnie kiedy dowiaduję się że nie ma jej w ogóle. Tam pan sobie stanie za namiotem. No dobra to staję, ściągam gacie i próbuję się ogarnąć, ale na obolałych i zdrewniałych nogach nie jest to takie proste. Sporo ludzi przechodzi obok, ale nikt nie reaguje obrzydzeniem, więc chyba nie mam się czym przejmować. W sumie to pewnie nie ja pierwszy i nie ostatni świecę tutaj gołym tyłkiem.
Cała operacja kończy się sukcesem po kilku minutach, a ja w suchych ciuchach odczuwam nieziemską przyjemność z samego faktu że się jest. Próbuję jeszcze odebrać swój przepak, ale okazuje się, że jeszcze nie dojechał. Do wyboru mam godzinne czekanie, albo przyjście po niego w późniejszym terminie. Wizja kuśtykania na kwaterę po to, żeby zaraz wracać po swoje łachy i jeszcze raz obracać do domku średnio mi się uśmiecha. Z opresji wyciąga mnie Daniel, który deklaruje się, że odbierze moje fanty. Złoty chłopak. Właśnie upiekł mi się kilometrowy spacer na obolałych nogach. Jestem dozgonnie wdzięczny.
Z dzisiejszych obowiązków zostaje jedynie dotrzeć na kwaterę i obejrzeć mecz Polski z Hiszpanią. Browary kupione, ale spotkanie jest dopiero o 21, więc od razu deklaruję chłopakom, że mogę nie dotrwać do tej godziny. Obawy moje były słuszne. O ile pierwsza połowę jeszcze jakoś udało mi się przetrzymać, to przed drugą padam jak dziecko. Podobno niewiele straciłem, ale nie mi oceniać, bo na piłce nożnej nie znam się zupełnie. Niemniej i tak jestem mega zadowolony, bo ja swój dzisiejszy „mecz” uznaję za wygrany.
DZIEŃ PO
Tomek poprzedniego dnia zadeklarował, że chce wyjechać wcześniej i wstaje o 6 rano. Ja po 8 godzinach najwyraźniej już się zregenerowałem, bo budzi mnie jego budzik i choćbym nie wiem jak się starał to zwyczajnie nie chce mi się już spać. Z resztą ciśnienie w pęcherzu daje mi mocno o sobie znać. Przez przypadek wybrałem sobie łóżko najbliżej łazienki. Mam do niej może pół metra, ale nawet taki dystans wydaje się być wyzwaniem dla mnie obecnie. Próbuję wstać, ale udaje mi się tylko dzięki przeróżnym meblom, na których mogę się oprzeć rękami. Oj dzisiaj będzie ciężko. Z trudem ogarniam poranne ablucje, po czym wracam na wyro wegetować. Dzieci w domu, więc wyjątkowo nigdzie mi się nie pali.
Gdy spełniam się społecznościowo na fejsie, instagramie i stravie, chłopaki też już są ogarnięci i Daniel deklaruje, że zrobi nam śniadanie. Nie narzekam, Mateusz też się nie kłóci, a Tomek już od pewnego czasu jest w drodze do domu.
Posileni pakujemy się i jeszcze przed 9 rano ruszamy w drogę powrotną do domu. Ruch jeszcze znikomy, więc droga schodzi nam dosyć szybko. Tym bardziej, że jednak proces regeneracji jeszcze się u mnie nie zakończył. Łapię jedną godzinną drzemkę w samochodzie, a w domu kolejną dwugodzinną i nadal mi mało. Jakiś czas potrwa zanim wrócę do pełni sił, ale i tak jestem z siebie mega zadowolony. Mr Pluta : Niepokorny Mnich – 1:0.
Garść statystyk
WYŻYWIENIE
- Kabanosy roślinne z Lidla – niestety wydawały się zbyt suche na taką pogodę. Miałem 8 małych kawałków, zjadłem tylko 4;
- Cheddar w kawałkach – jak wyżej. Uwielbiam go, sprawdza się, ale nie przy 30 stopniach w cieniu;
- Kulki mocy od Tayfuna – najlepsze co miałem na tym biegu z własnych zapasów, choć przy tej temperaturze i tak wydawały się trochę suche;
- Arbuzy solone – głownie to jadłem na punktach odżywczych. W zasadzie to nie jadłem, tylko się nimi opychałem jak świnia. Wchodziły doskonale. Słodkie, soczyste, chłodne. Nie zamieniłbym na nic innego;
- Pomarańcze i pomidory – również jedzone tylko na punktach odżywczych, dla urozmaicenia diety arbuzowej;
- Woda – na każdym punkcie odżywczym;
- Cola – mniej więcej 1 kubek na każdym punkcie odżywczym.
- Izo – 1 kubek podczas całego biegu, bo w Kosarzyskach nie mieli coli.
SPRZĘT
- Plecak Grivel 5l – mój towarzysz ultra, tym razem zapakowany zaledwie do połowy;
- Buty Mizuno Daichi – bezbłędne. Od wielu lat dbają o moje stopy;
- Ciuchy – Na lekko, inaczej się nie dało dziś. Krótka koszulka, krótkie gatki, buff na głowę, drugi na rękę do wycierania twarzy. Drugi taki sam zestaw na przepak, bo zawsze miło założyć suche i świeże ciuchy;
- Garmin Fenix 5 – To już poziom wyżej niż moja nieśmiertelna mydelniczka. Zegarek z nawigacją, więc nie miałem możliwości się zgubić po wgraniu do niego tracku GPX. Jedyny minus to bateria, bo po 13 godzinach zostało mi 3% mocy. Na dłuższym biegu trzeba będzie go ładować w trasie. A mydelniczka trzymała 17 godzin…;
- Kije Black Diamond – Przydały się bez dwóch zdań. Od połowy dystansu nawet się nie fatygowałem, żeby je złożyć, bo praktycznie ciągle były w użyciu;
- Czołówka Ledlenser Neo10r – Zastanawiałem się czy w ogóle ją brać, ale przez pierwszą godzinę się przydała. Duża moc doskonale oświetlała mi trasę o świcie.
KPI
- 8:08 min/km to moje średnie tempo na trasie;
- Daje to 7,4 km/h;
- Spaliłem około 6 500 kcal;
- Wypiłem około 10 litrów płynów. Wiadro. Głównie wodę; Do tego zeżarłem potężne ilości arbuzów i pomarańczy, czyli głównie wodę;
- W ruchu spędziłem 12 godzin i 9 minut, co oznacza, że w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków to niecała godzina. Ma to sens. W punktach odżywczych spędzałem niewiele czasu, ale było ich aż 7. Do tego przystanki techniczne na trasie, więc nie kłócę się;
- Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:18 – na zbiegu do Krościenka. To był początek, więc miałem dużo siły;
- Najwolniejszy kilometr zajął mi ponad 16 minut i punkt odżywczy na Obidzi, gdzie spędziłem około 10 minut;
- Średnie tętno wyszło mi na poziomie 141 ud./min, co jak na mnie jest dosyć niskim rezultatem.
WYNIK
- Z 250 osób, które zapisały się w listopadzie 2020 roku wystartowały wystartowało 93;
- 34 osoby (37%!!) odpadły na trasie. Ze względu na upały zniesiono 17-godzinny limit czasowy i sklasyfikowano każdego, kto dotarł do mety;
- Ukończenie biegu zajęło mi 13 godzin i 4 minuty (-26% do zwycięzcy);
- Zająłem 6. miejsce w kategorii OPEN, 6 w kategorii mężczyzn, a 3 w mojej kategorii wiekowej M-30, co jest moim najlepszym wynikiem, jaki udało mi się osiągnąć w swojej skromnej karierze ultrasa;
- Pomiar czasu na kolejnych punktach wskazuje, że do Rytra na 54 km leciałem jak dzik po żołędzie. Później zaczęły się schody i moje tempo malało, żeby nieznacznie wzrosnąć na ostatnim odcinku.;
- Średni czas ukończenia tego biegu to 16 godzin bez 32 sekund;
- W większości startowały same chłopy (95%).
- Czy mogłem to zrobić lepiej? Myślę, że tak, trzeba było tylko nie cisnąć na początku jak ten chomik na kołowrotku. Wydaje mi się, że trochę się przepaliłem, przez co zabrakło mi sił na drugą część biegu.
PLUSY
- Organizacja – duży plus za komunikację w trakcie pandemii. Wyłożone jak krowie, jakie są opcje, odprawa on-line, pełna informacja przed i w trakcie imprezy, wszystko na plus;
- Oprawa biegu – nie mam uwag. Start mógł wydawać się trochę skromny, ale nadal przecież istnieją pewne ograniczenia ze względu na COVID. Jak dla mnie było w dechę. Koleś na mecie, Krzysiek Jahns, też nie bełkotał bez sensu co mu ślina na język przyniesie jak komentatorzy w TVP podczas meczu polskiej reprezentacji. Miło było posiedzieć na mecie bez odczucia nachalności ze strony konferansjera;
- Oznaczenie trasy – tutaj się mogę trochę przyczepić. miejscami brakowało oznaczeń lub powinny być rozwieszone gęściej. Miałem trochę łatwiej z nawigacją GPX w zegarku, jednak bez niej musiałbym się kilka razy zastanowić czy biegnę w dobrą stronę;
- Wolontariusze – niby mieli nie pomagać, niby miała być samoobsługa ze względu na COVID, ale i tak robili co mogli, żeby ułatwić życie ultrasom. Jak na każdej imprezie, należą im się wielkie podziękowania;
- Punkty odżywcze – nie można się czepiać, było na bogato. Masa owoców, orzechów, cukierków, woda, cola, izo, nawet zupka się trafiła;
- Trasa – Południowa część trasy zdecydowanie zasługuje na większy plus. Bieg pienińskimi połoninami, gdy w tle widać Tatry – po to warto wstać przed drugą rano i tłuc się 13 godzin po górskich szlakach;
- Miejscówka – Szczawnica to niesamowicie urokliwe miejsce. Świetna baza dla osób, które przyjechały z rodzinami. Jest deptak, jest strumyczek, są lody, szlaków w pobliżu mnóstwo. Familia bez problemu znajdzie sobie zajęcie nawet z malutkimi dziećmi, gdy druga połówka męczy się gdzieś na trasie.
MINUSY
- Meta – Na parkingu było dużo miejsca do przeprowadzenia imprezy i ten argument kupuję, ale na tym plusy się kończą. Marzy mi się meta gdzieś przy Grajcarku, w miejscu które zachęciłoby by więcej ludzi do kibicowania. Parking na końcu miasta jest wygodny logistycznie, ale nie sprzedaje się najlepiej;
- Trasa – przeszkadzała mi duża ilość asfaltu i płyt betonowych. Rozumiem, że jakoś trzeba dotrzeć do punktów odżywczych w miastach, jednak wydaje mi się że takich odcinków powinno być jak najmniej;
- Eko – Po co ten informator drukowany w pakiecie startowym ja się pytam? Był na stronie, był w aplikacji, była też odprawa online. Szkoda papieru.
PODSUMOWANIE
Minęły 293 dni od mojego poprzedniego biegu górskiego. Zbyt długo biegałem tylko i wyłącznie po własnych śmieciach, żeby nie cieszyć się Biegami w Szczawnicy. Tęskniłem za atmosferą imprez biegowych, więc być może trochę podkręca to moją ogólną ocenę, ponieważ według mnie organizatorzy zrobili świetną robotę, żeby przywrócić choć część tego klimatu sprzed pandemii.
Zapisując się na ten bieg podchodziłem do niego raczej na luzaku. Wszak zrobiłem już Ultrajanosika to co to dla mnie jakaś setka po górkach do 1000 metrów. Przypominam sobie rozmowę ze znajomym, który podsumował to mniej więcej tak: „Łeeee, na spokojnie, Pieniny są raczej mocno biegowe, dobrze się tam leci”. Teraz już wiem, że chłopak chyba w jakichś innych Pieninach był. Strasznie mi dał popalić ten Niepokorny Mnich. Umęczyłem się niemiłosiernie, do tego pogoda również dała popalić, ale z drugiej strony ja tam wolę 30 stopni, niż wiatr i ulewę. Przynajmniej sucho w butach było, widoczność mieliśmy doskonałą no i piękne zdjęcia przy takiej aurze wychodzą. A na koniec dnia, przecież to czerwiec, więc dziwne, żeby się spodziewać chłodku w ciągu dnia.
Jestem strasznie zadowolony zarówno z imprezy, jak i z mojego występu, polecam Biegi w Szczawnicy z czystym sumieniem.
Świetna relacja:) To ja Cię minąłem na zbiegu do Krościenka na tych kamieniach, wg mnie jak na taki dystans to zacząłeś trochę za mocno bo już na punkcie w Tylmanowej nie wyglądałeś za dobrze. Najważniejsze że ukończone, bo przy tych warunkach mogło być różnie.
Dzięki wielkie Artur. W Tylmanowej to przez tą cholerną skarpetkę wszystko. Później nieznacznie odżyłem;-) Ale fakt, przyznaję się bez bicia, że ambicje trochę zbyt wygórowane miałem;-) Następnym razem zwolnię;-)
A wg mnie ambicje trzeba mieć i stawiać sobie poprzeczkę wysoko żeby mieć do czego dążyć, moje gratulacje, super, podziwiam!!!
Dziękuję. Oczywiście się zgadzam, ale trzeba również mierzyć siły na zamiary. Przy tej pogodzie należało jednak odrobinę wolniej ruszyć z kopyta. Chociaż kto wie jakby się sprawy wtedy potoczyły…;-)
Stęskniłam się za Twoimi relacjami z biegów 🙂 Niezwykle interesujące, z mnóstwem ciekawych informacji, czuję się, jakbym biegła razem z Tobą 🙂 Gratuluję wyniku 🙂
Dzięki! W takim razie już zapraszam na kolejną, za jakieś 2 miesiące, jak tylko przebiegnę Chudego Wawrzyńca!
Wspomnienia super 👍 tym bardziej że czytając ponownie przeniosłem się myślami na szlak szukając opisywanych wspólnych pkt. Co prawda nie było ich wiele bo ja tylko 20 km umęczyłem, ale namiastka ultra była😂. Szacun za dystans, pogoda też dołożyła swoje więc tym bardziej ja nie ogarniam tego tematu😉👏👏👏
Dzięki Daniel! 20 przy takiej pogodzie to też nie w kij dmuchał. Od czegoś trzeba zacząć! A za 4 lata biegniemy razem UTMB;-)
Wstyd, ale dopiero teraz całość przeczytałam..I co by tu napisać oprócz tego ze chciałoby się dłużej trwać w tym szaleństwie..Daniel masz niespotykaną lekkość pióra i ogromny dystans do swojej pasji. Czytając zdałam sobie sprawę, że Twoja niesamowita przygoda z każdym biegiem wydaje się być łatwizną..a tak nie jest i dlatego ogromny szacun. Chapeau bas!!!
Ło Panie 🤯 ale relacja 😁💪👏 Szacunek. Konkretnie wszytsko opisane! Tego szukałem . Przyda się, bo za 3 tygodnie lecę właśnie Mnicha. Widzę, że latamy na podobnym poziomie także też te 13 h będę chciał złamać. Będę myślał o tej relacji jak znowu za szybko ruszę na początku 😛Pozdrawiam i będę śledził dalsze poczynania biegowe jak i relacje. 👍
Dzięki! W takim razie życzę powodzenia, odrobinę niższej temperatury i ognia w d***;-) Daj znać po biegu jak poszło. Mam nadzieję, że będziesz zadowolony, ja do dziś miło wspominam tą imprezę.