Supermaraton Gór Stołowych – Debiut w ultra

Supermaraton Gór Stołowych TeamPlutt Daniel Pluta
fot: Małgosia Telega
Ultramaraton – bieg na dystansie większym niż maraton, czyli powyżej 42,195 km. W górach dochodzą do tego przewyższenia. Do końca nie jestem pewien, co mnie podkusiło, żeby spróbować swoich sił w takim wyzwaniu. Wtedy też nie wiedziałem jeszcze jak bardzo ta dyscyplina wciąga. Zaczynam na spokojnie ultramaratonem w Kotlinie Kłodzkiej, choć tak naprawdę całe to zamieszanie z biegami ultra zaczęło się u mnie dosyć dawno temu.

Przygotowania

17 Kwietnia 2015

Urlop. Siedzimy w Pasterce i delektujemy się ciepłym słoneczkiem. To właśnie tędy przebiega Supermaraton Gór Stołowych, jednak jeszcze nie mam o tym pojęcia. Małżonka zmierza właśnie do bufetu odebrać zamówiony wcześniej żurek i pierogi, a ja wczytuję się w ulotkę leżącą na oknie. Jakiś bieg górski, którego nazwa od razu wypada mi z głowy. Paula zobacz! Czaisz, że jacyś kolesie biegają po górach?! I jeszcze zobacz to! Są różne dystanse do wyboru. 10 km to pewnie i ja dałbym radę, ale to jest niezłe! 240 km? Hehe… Dobre… Pewnie błąd w druku. Przecinka nie postawili.

Kończymy szarlotkę. Patrzę za okno, przez które widać słynny pomniczek serca pozostawionego w Pasterce. Na zewnątrz piękna pogoda. Pojedyncze chmurki na niebie, słoneczko świeci intensywnie, a w oddali widać wybijający się do góry Szczeliniec Wielki. Ale pięknie! Żeby tu był jakiś przyzwoity kawałek asfaltu, to chętnie bym pobiegał w takich okolicznościach przyrody. A gdyby tak? Nieeeeee…. bez sensu! No przecież nie da się biegać po górach. 240 km?! No ok, 24,0 km, bo to przecież błąd w druku. Ale nawet! Nie dla ludzi! Jednak ta myśl tak zupełnie z mojej głowy nie wypada. Zakotwiczyła gdzieś w czeluściach mojego mózgu i czeka na odpowiedni moment, żeby się ujawnić…

Pasterka TeamPlutt Daniel Pluta
Serce pozostawione w Pasterce

6 Stycznia 2016

Jestem na czwartym poziomie wtajemniczenia, jeśli chodzi o bieganie. Sprowadza się on do tego, że startuję we wszystkich biegach, które udaje mi się znaleźć. Jest tego naprawdę dużo, a małżonka dzielnie znosi moje nowe hobby. Powoli zaczynam mieć problemy z zamknięciem szczelnie pudełeczka, w którym trzymam żelastwo otrzymane na ukończonych imprezach. Trzeba je już trochę upychać.

Za namową koleżanki trafiam do zespołu, który startuje w 10 km Parking Relay w Arkadii. Dobiegam do mety z czasem 6:54 na swoim dwukilometrowym odcinku i podjarany wynikiem już w tym momencie rozmyślam o kolejnych zawodach, które czekają mnie za niecałe 2 tygodnie na Chomiczówce. Nie wiem jeszcze, że kolejnym poziomem wtajemniczenia jest odpuszczenie startowania byle gdzie, na rzecz kilku wybranych imprez. O tym, że trzy piętra wyżej znajdują się biegi ultra, również dowiem się dopiero za jakiś czas. Supermaraton Gór Stołowych i inne tego typu wydarzenia to na ten moment ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi do głowy. Przecież nikt normalny nie biega po górach.

Nasza sztafeta kończy rywalizację na 29. miejscu OPEN. Każdy dał z siebie ile tylko mógł, więc wszyscy są dumni. Przeżywamy imprezę nakręcając siebie nawzajem. Wymieniamy się planami na kolejne biegi, przekrzykujemy się gdzie warto pobiec, a które imprezy lepiej omijać. Wszyscy się licytujemy, tylko Paweł z naszego zespołu jakiś taki dziwnie milczący. Pytam go czy biegnie na Bielanach w kolejny weekend, a on w odpowiedzi kręci głową i rzuca hasło, które na długo zapada mi w pamięć: „Daniel, zostaw ten asfalt. To nuda jest. Chodź ze mną w góry pobiegać. Tam to dopiero jest zabawa”.

Dead on Arrival TeamPlutt Daniel Pluta
Dead on Arrival na podium!

Jednym uchem wleciało, drugim wyleciało. W biegach ulicznych idzie mi dobrze, a skoro się w tym sprawdzam, to dlaczego mam coś zmieniać? Zresztą w tym momencie nie mam nawet jeszcze świadomości, że można w ogóle biegać po górach, więc komentarz Pawła za bardzo mnie nie rusza. Jednak ziarenko zostało zasiane. Będzie kiełkować. Ja zwyczajnie jeszcze o tym nie wiem.

28 Listopada 2017

– Paula, chciałbym pobiec coś dużego. – Zaczynam nieśmiało.
– Przecież dopiero co ukończyłeś maraton. Jeszcze ci mało? – Ton odpowiedzi nie wskazuje, że będzie to łatwa rozmowa, a ja swój plan już ułożyłem sobie w głowie.
– Ukończyłem, owszem. I ten rozdział mam już zamknięty. Mam ochotę na nowe wyzwanie.
– Porzygałeś się na mecie! Nie podobają mi się te twoje maratony!
– No i dlatego nie chcę już biegać maratonów. Chciałem złamać trzy godziny i teoretycznie mi się udało. Te 32 sekundy traktuję jako formalność. Ogarnę to kiedyś przy okazji. Może.
– Dobrze, w takim razie co ci chodzi po głowie? – Pyta Paula.

Przekonanie żony, że Supermaraton Gór Stołowych jest dobrym pomysłem zajmuje mi trochę czasu. Sporo czytam ostatnio o ultra i wydaje mi się, że jestem gotowy na tego typu wyzwanie. Chcę się sprawdzić przede wszystkim dlatego, że w biegach ulicznych zbliżam się do szklanego sufitu. Na krótkich dystansach wykręciłem życiówki, których nie wyobrażam sobie przebić, natomiast maraton to dla mnie coś nie do przeskoczenia. Trzy podejścia z zamiarem łamania trzech godzin kończyły się strasznie mocnymi skurczami. Mimo to we wrześniu wybiegałem 3:00:32. Bardzo niewiele mi zabrakło do upragnionej dwójki z przodu. Bolało jak cholera, czułem się jakbym walczył o rekord Polski w maratonie. Dużo więcej w tej dyscyplinie raczej nie ugram.

Maraton Warszawski TeamPlutt Daniel Pluta
Tak właśnie wygląda „radość” na mecie dystansu królewskiego

Biegi górskie to zupełnie inna para kaloszy. Teraz już wiem, że nie leci się tam w trupa przez cały czas. Przynajmniej nie w wykonaniu amatorów. Na podejściach się podchodzi, więc można trochę odpocząć. Poza tym co kilka kilometrów rozstawione są punkty odżywcze, na których również można złapać nieco świeżości, a także posilić się. Z relacji, które czytałem wynika, że jest to super przygoda. Chcę tego doświadczyć. Chcę się przekonać czy rzeczywiście jest to coś więcej niż klepanie kilometrów po asfalcie. Supermaraton Gór Stołowych wydaje się rozsądnym planem na debiut. 54 km z relatywnie niedużą różnicą poziomów w moim mniemaniu, czyli około 2500m w górę i w dół.

Oczywiście może się okazać, że będzie to jeden wielki niewypał. Być może rozłożą mnie skurcze, podobnie jak na maratonach, ale jestem dobrej myśli. Na królewskim dystansie ciśnie się ile fabryka dała. Jednostajne tempo na wysokich obrotach powoduje ogromne obciążenie mięśni nóg, przynajmniej w moim przypadku. Liczę, że Supermaraton Gór Stołowych będzie wyglądał zgoła inaczej. Mam nadzieję odpoczywać na punktach odżywczych oraz na podejściach, co pozwoli mi ukończyć bieg z dumą i uśmiechem na ustach. W dużym skrócie tempo ma być o wiele spokojniejsze.

Po długich pertraktacjach małżonka odpuszcza i zgadza się połączyć Supermaraton Gór Stołowych z naszym urlopem. Znowu pojedziemy do Kotliny Kłodzkiej, którą uwielbiamy. Pozostaje mi tylko dopracować logistykę dostania się na linię startu, ale to może jeszcze poczekać. Tymczasem wchodzę na stronę organizatora i wykupuję sobie miejsce startowe na Supermaraton Gór Stołowych. Teraz przydałoby się jeszcze jakieś podbiegi jeszcze potrenować. Tylko gdzie ja w centrum Warszawy jakąś górkę znajdę?

Z tego co kojarzę, najbliżej mnie jest Agrykola. Potężne wzniesienie o zawrotnej różnicy poziomów 26 metrów. Mekka wszystkich biegaczy pragnących podkręcić swoją siłę biegową. Czasami bywa tam bardziej tłoczno niż przy wyjściu z Metra Centrum.

Stawiam prosty template w Excelu dzięki któremu dochodzę do wniosku, że muszę się tam wdrapać 97 razy i Supermaraton Gór Stołowych mam w kieszeni. Przynajmniej pod kątem sumy przewyższeń. Serio? Chomikiem być? Nie lubię. Musze wymyślić coś innego.

SGS profil trasy TeamPlutt Daniel Pluta
Supermaraton Gór Stołowych: profil trasy

27 Grudnia 2017

Jest około 7:30 rano. Siedzę sobie gdzieś niedaleko Jaskini Śpiących Rycerzy i bluzgam na czym świat stoi. Co mi do łba strzeliło? W co ja się wpakowałem? Krótki wypad do Kościeliska potraktowałem jako próbę generalną przed debiutem w ultra. Supermaraton Gór Stołowych będzie dopiero za pół roku, więc poniekąd trochę idiotycznie brzmi testowanie samego siebie już teraz. Jednak jak się nie ma co się lubi… Tam gdzie mieszkam, jedyne sensowne wzniesienie jakie udaje mi się znaleźć to wejście na 5. piętro mojego mieszkania po schodach. Dla utrudnienia schodzę najpierw na poziom -2 parkingu podziemnego, ale nie mam złudzeń, nie przygotuje mnie to odpowiednio pod ultramaraton.

Wymyśliłem sobie, że polecę od razu z grubej rury i wbiegnę na Giewont. Niecałe 1900 metrów. Kościelisko leży na poziomie 950 m, więc całość odpowiada 2/5 różnicy poziomów na SGS. Docieram zaledwie na wysokość 1400 metrów i nie daję rady dalej. Sprzedaję sobie, że zima jest, gwiździ jakby łeb miało urwać za chwilę, śnieg po kolana, zimno jak na biegunie, że bez tlenu i bez poręczówek wchodzę i to w stylu alpejskim, a Supermaraton Gór Stołowych nie przekracza 1000 metrów wysokości i jeszcze kilka innych prostych wymówek adekwatnych dla tak miękkiej fryty jak ja, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Przebiegłem zaledwie 7,5 km i już wymiękam. Lipa straszna. Wieś jak 150. Dobrze, że nikt nie patrzy. Ze spuszczoną głową odwracam się od szczytu i zjeżdżam do bazy.

Dostaję dobrą lekcję. Mogę tłuc dupokilometry wzdłuż Wisły przez kolejne pół roku, ale niewiele mi to pomoże w przygotowaniach do ultra. Chcesz biegać po górach? Biegaj po górach. Tylko gdzie jak do kurwy nędzy góry w Warszawie znajdę?!

28 Czerwca 2018

Jedziemy do Polanicy. Nastroje dobre. Ostatnie 6 miesięcy uczciwie przepracowałem tłukąc średnio 200 km miesięcznie. Mniej więcej 1/3 tego dystansu zrobiłem pchając przed sobą młodego w wózku, co oznacza dodatkowe +15 kilo obciążenia. Wmawiałem sobie, że jest to substytut siły biegowej. Do tego dołożyłem domowe ćwiczenia na core przynajmniej 3 razy w tygodniu i codzienne schody po 7 pięter do góry biegiem. Bez bicia przyznaję się, że nie jest to idealny plan treningowy ultrasa, ale znowu: jak się nie ma co się lubi… Przynajmniej mam wrażenie, że naprawdę dałem z siebie bardzo dużo, żeby uczciwie przygotować się do biegu.

Polanica Zdrój
Nasz Base Camp w Górach Stołowych

Docieramy na miejsce 2 dni przed imprezą. Daje nam to wystarczająco czasu na aklimatyzację, spokojny odbiór pakietu startowego i sprawdzenie wszystkiego 18 razy przed samym biegiem. W ostatnich dniach przeczytałem gazylion poradników co wziąć ze sobą, czego nie brać, na co zwrócić uwagę i jeszcze wiele innych porad od ludzi bardziej doświadczonych w biegach górskich ode mnie. Zresztą, na ten moment ciężko znaleźć kogoś mniej doświadczonego. Niemniej jestem wyznawcą podejścia, że teoria to zaledwie 30% sukcesu. Reszta to praktyka. Dopiero w boju okaże się co poszło nie tak jeszcze na etapie przygotowań, a co zawaliłem w dniu biegu.

29 Czerwca 2018

Dojeżdżamy do Karłowa odebrać pakiet startowy. Stoję w dosyć długiej kolejce i przyglądam się bardziej doświadczonym kolegom i koleżankom. W oczy najbardziej rzuca się fakt, że ponad połowa zawodników ma dziwne żółte plecaczki. Dopiero z bliska rozumiem o co chodzi. Na ramionach mają naszyte kieszenie z otworami na bidony. Genialne! Nie wiedziałem że tak można. Najwyraźniej „debiutant” mam wypisane na czole.

Pytam jednego z chłopaków jakiej pojemności są te bidony, dzięki którym wygląda jak matka karmiąca, bo jakieś takie małe mi się wydają. 600 ml. Serio?! To mega dużo. To zupełnie jak moje. Z tą tylko różnicą, że on ma znacznie łatwiejszy dostęp do nich. Z politowaniem spoglądam na swój zwykły plecak, do którego będę musiał sięgać ręką, wykręcając ją nienaturalnie za każdym razem, kiedy będzie mi się chciało pić. Brakuje na nim tylko naszywki z wielką literką „L” odpowiadającą nauce jazdy.

Z jednej strony na koniec dnia dobrze, że w ogóle mam jakikolwiek plecak do biegania, z drugiej to przecież nie plecak biegnie. Z bidonami z przodu czy z tyłu, nogami i tak trzeba przebierać. Najpierw sprawdzę, czy w ogóle nadaję się na to całe ultra, a potem pierwsza rzecz, którą ogarnę na kolejny bieg, to przyzwoity plecak. O ile się wkręcę. A wkręcę się i to mocno, tylko na ten moment jeszcze nie mam o tym pojęcia.

Zapisuję w telefonie nazwę marki, która widnieje na większości plecaków ludzi wokół mnie. Grivel. Nigdy nie słyszałem.

Szczeliniec Wielki meta SGS
Szczeliniec Wielki. Tu będzie meta.

Korzystamy z okazji i skoro już jesteśmy w Karłowie, wspinamy się na Szczeliniec Wielki. To na jego szczycie kończy się Supermaraton Gór Stołowych. Nasz synek jest tak zachwycony wchodzeniem po schodach, że chce zejść na dół tylko po to, żeby wdrapać się na górę jeszcze raz. Na nic zdają się prośby, że tata jutro ultramaraton biegnie i oszczędzać się musi. Nie mam wyjścia. Atakujemy szczyt jeszcze raz, a ja w duchu liczę, że rośnie mi tu godny następca Piotra Łobodzińskiego i reprezentant kraju w towerrunningu. Sama wyprawa ma jeszcze jeden plus, mianowicie na górze można ogarnąć carboloading w postaci naleśników z dżemorem, poprawionych szarlotką i gorącą czekoladą z bitą śmietaną. Wszystko serwowane w Schronisku PTTK na Szczelińcu.

Trzyletni Leon przegoniony dwa razy na najwyższy szczyt Gór Stołowych pada przed 22, w co nie możemy uwierzyć, przyzwyczajeni do tego, że z reguły to my wymiękamy przed maluchem. Zazwyczaj jakoś przed północą. Dzisiaj natomiast mam wystarczająco czasu, żeby przygotować cały ekwipunek i sprawdzić czy czegoś nie zapomniałem.

Zapowiada się dobra pogoda na bieganie. W ciągu dnia ma być w ponad 10 stopni, więc decyduję się przygotować ubrania na krótko. W plecak upycham sporo jedzenia, bo naczytałem się, że ultra to tak naprawdę zawody w jedzeniu i piciu, a kto się nie sprawdzi ten odczuje to bardzo boleśnie. Na koniec wrzucam do plecaka Sudocrem, rzekomo najlepszą ochronę przed wszelkimi otarciami. Ciągle mam przed oczami zdjęcia z relacji bardziej doświadczonych ultrasów, którzy postanowili podzielić się swoimi usterkami przeróżnych części ciała. Żadnego z nich nie chciałbym doświadczyć. Niektóre z nich zmuszają mnie do zastanowienia się czy na pewno chcę to zrobić i w którym momencie ci ludzie mieli przyjemność z ukończonych przez siebie wyzwań. Niemniej liczę na to, że najbardziej newralgiczne punkty, jak paznokcie, czy pachwiny obsmarowane odpowiednią warstwą Sudocremu oszczędzą mi bólu i nie będę żałować tej ultraprzygody.

TeamPlutt sprzęt na bieg
Ekwipunek ultrasa

30 Czerwca 2018

Wstaję przed 6 rano i przyjmuję kolejną porcję węgli w postaci jasnej bułki z dżemem. Żona z synem jeszcze smacznie śpią, więc zakładam na uszy słuchawki i odpalam mój ulubiony motywator, mający nastawić mnie na tryb bojowy: Gonna Fly Now Bill’a Conti’ego. Przy czwartym odtworzeniu, kiedy czuję, że to ja mógłbym się zmierzyć dziś z Apollo Creed’em, Paula zwleka się z wyra i przygotowuje siebie, żeby móc mnie odwieźć do Karłowa. O 7, kiedy Leon jeszcze smacznie śpi, pakujemy go do auta i ruszamy na start.

Plan jest taki, że żona zostawi mnie na miejscu i wróci z synem z powrotem do Polanicy, ale młody budzi się jak tylko parkujemy auto, więc idziemy całą rodziną odprawić mnie jak Titanica w swój dziewiczy rejs. Staję w strefie startowej razem z prawie 500 innymi ludźmi, którzy zaraz zmierzą się z 54 kilometrami po górach. Dreszcz emocji przepływa mi po grzbiecie i czuję jak na karku jeżą się pojedyncze włoski. Jest chłodno, niektórzy są w bluzach, inni w kurtkach, sporo ludzi na krótko, podobnie jak ja. Zimna nie odczuwam, bo adrenalina grzeje mnie od środka. Zaraz startuje Supermaraton Gór Stołowych. A w nim ja. Wprawdzie nie jestem ubrany na biało, ale mimo wszystko! Ultramaraton. A ja na wu-efie nie byłem w stanie przebiec kilometra. Ale kosmos!

Wojtek „Hela” Heliński, konferansjer imprezy, nawija bez opamiętania, zagrzewając zawodników do walki. Przez gwar niewiele do mnie dociera, ale też nie musi. Jestem wystarczająco podjarany samą swoją obecnością na tym biegu. Pomyśleć, że jeszcze rok temu przebiegnięcie maratonu było dla mnie wyznacznikiem szczytu kariery biegowej. Dobra, przyznaję, ultra jeszcze żadnego nie ukończyłem, więc trochę dzielę skórę na niedźwiedziu, niemniej jestem przekonany o swoim przygotowaniu i już widzę siebie na mecie oczyma wyobraźni. Podium to raczej nie będzie, ale wierzę, że uda mi się ukończyć Supermaraton Gór Stołowych w jakimś przyzwoitym czasie.

Leon siedzi mi na rękach i do końca nie chce mnie wypuścić, a Paulina uwija się pomiędzy zawodnikami i przygotowuje obszerną fotorelację z linii startu, pstrykając zdjęcie za zdjęciem. 50 ujęć to lekka przesada, ale przecież nie codziennie człowiek debiutuje w ultramaratonie. Nie narzekam. Będzie co na fejsa wrzucić. Poza tym jest mi bardzo miło, że mam bliskie wparcie. Masa zawodników wychodzi najwyraźniej z tego samego założenia, bo prawie przy każdym startującym stoi mąż, żona, chłopak, dziewczyna, dzieci, rodzice, psy czy zwyczajni kumple, ubrani w niesportowe ciuchy, ale zagrzewający przed startem swoich bliskich i wszystkie inne osoby wokół.

Supermaraton Gór Stołowych TeamPlutt Daniel Pluta
Najlepsza motywacja na świecie

Dobra Leonidas, zmykaj do mamy, tatko tutaj ultramaraton będzie biegł. Podaję juniora Paulinie i dumnie staję bliżej linii startu. Ustawiam się gdzieś w połowie stawki, bo nie wiem czego się spodziewać, a Hela już zaczyna odliczanie, które jest wykrzykiwane przez prawie 500 gardeł.

10… matko i córko, 54 km! Czy ja dam radę?

9… Żeby tylko skurcze mnie nie złapały… pliz, pliz, plizzzzz…

8… Wizyta z klopie z rana zaliczona, więc przykrych niespodzianek na trasie być nie powinno, a przynajmniej taką mam nadzieję…

7… Bądź jak Rocky Balboa.. Albo lepiej! Jak Tommy Lee Jones w Ściganym! Będę!

6…. Tylko żeby nie przeszarżować na początku, pamiętaj żeby równo siły rozłożyć.

5…. Kurde chyba mi się siku chce…

4… Nie, to raczej nie siku, to tylko emocje. Ale czy na pewno?

3… Rozglądam się w lewo, Palua z Leonem cały czas stoją obok i krzyczą razem nami.

2… Kurza melodia, to już za chwilę. Czy to był dobry pomysł?? Jeszcze mogę się wycofać…

1… No dobra, dawać mi tu ten ultramaraton!

POSZLI!!!!

Supermaraton Gór Stołowych

KARŁÓW -> SLAVNY

Tłum rusza a ja razem z nim. Zaraz po wyjściu z Karłowa skręcamy na niebieski szlak. Ja w szoku, bo tu wszyscy uśmiechnięci, gadają sobie, śmieją się, dowcipy opowiadają, jakby po bułki do osiedlowego sklepu truchtali, a przecież przed nami jeszcze pół setki kilometrów. I jeszcze 4!

Lecimy przez Pasterskie Łąki szeroką ścieżką, a stawka powoli rozciąga się w obie strony. Na razie jest z górki, ale cały czas sprawdzam swojego Garmina, żeby nie przekraczać tempa 5 min/km. Nie zawsze się udaje, ale robię co mogę. Przyjąłem bardzo zachowawczą strategię. Zależy mi na tym, żeby dobiec na metę samodzielnie. Zbyt dużo się naczytałem o ludziach, którzy zmuszeni byli zejść z trasy, bo przeliczyli się odnośnie swojej wytrzymałości. Nie sztuką jest cisnąć pierwsze 25 km, ale potem okazuje się, że to dopiero półmetek.

Na 5 km przekraczamy granicę z Czechami i wbiegamy w Broumovské stěny. Jest to zaledwie początek wyścigu, a ja już żałuję, że nie wziąłem rękawiczek. Ogólnie jest mi ciepło, pomimo ubrania na krótko, bo cały czas się ruszam, ale przydałoby się jeszcze coś cienkiego na same dłonie. Kolejna lekcja do odnotowania na następny bieg. Tymczasem nie pozostaje mi nic innego jak ściskać i rozwierać dłonie, żeby je sobie samemu ogrzać mechanicznie.

Stawka na ten moment jest już mocno rozciągnięta, ale udaje mi się podczepić pod grupę kilku wesołków, którzy najwyraźniej pokonują trasę razem. Artur, bo tak przedstawił się kierownik ich wyprawy, starszy jegomość zarzeka się, że walczy o podium w swojej kategorii. Pytam, która to kategoria. M-50. Dobrze, że biegnie przede mną, bo nie widzi jak wywalam gały i prawie potykam się o opadającą do ziemi szczękę. Niesamowite. Chciałbym być w takiej dyspozycji w jego wieku. Być może to jest właśnie droga do długowieczności, bo Artur tłumaczy mi, że brał udział we wszystkich edycjach SGS od 2012 roku.

Co jakiś czas mijają nas inni zawodnicy, co wcale nie jest łatwe na wąskich ścieżkach, tym bardziej, że miejscami po jednej stronie są skalne ściany, a po drugiej przepaść. Artur zbywa to wszystko głośnym śmiechem i dodaje, żeby biegli szybciej. Błędne Skały mają wszystko zweryfikować. Za 45 km okaże się kto ma jeszcze siłę biec dalej. Koleś wydaje się ogarnięty, chętnie dzieli się wskazówkami z takim ultralaikiem jak ja, więc trzymam się go i chłonę kolejne cenne rady.

Supermaraton Gór Stołowych TeamPlutt Daniel Pluta
fot: Małgosia Telega

My tak sobie gadu gadu dzięki czemu czas i kilometry szybko lecą. W międzyczasie pierwsze fotki robi nam Małgosia Telega. Gonimy dalej i już półtorej godziny po starcie meldujemy się w pierwszym punkcie odżywczym.

SLAVNY -> SLAVNY

Mocna ekipa z Arturem na czele tankuje swoje bidony do pełna i już po chwili rusza dalej, ja natomiast przystaję na chwilę i wytrzepuję niepotrzebnie nazbierane przez ostatnie 14 km kamyczki i patyczki z butów. Dzwonię też do żony zameldować, że żyję i mam się dobrze. Pierwszy etap pokonałem na luzaku. Spędzam w Slavnym 5 minut i przyjmuję postawę jednoosobowej grupy pościgowej, żeby dogonić swoich towarzyszy.

Marnie mi idzie, co więcej, już po kilku chwilach łapie mnie zadyszka. Dobra! Prrrrr!!! Szalony! Przede mną jeszcze prawie 40 km. Zostawiam wesołą kompanię Artura samym sobie i podczepiam się pod inną grupę, której najwyraźniej bliżej do mojej dyspozycji.

Tą karawanę zamyka koleś z plecakiem z wizerunkiem Matki Boskiej i napisem „Jezu ufam tobie”. Mam wątpliwości czy tam z góry idzie jakaś pomoc dla ultrasów, ale w końcu każdy robi po swojemu. Przynajmniej dobry temat na nawiązanie znajomości. Okazuje się, że ziomek przede mną to ksiądz Krystian Strycharski, który biega sobie ultramaratony, głosząc przy tym słowo boże. Na pogaduchach czas nam miło płynie, ale po chwili duchowny wrzuca niższy bieg i podkręca swoje tempo, zostawiając mnie w tyle. Miło było poznać. Sympatyczny koleś. Na tyle charakterystyczny, że za 2 lata bez problemu rozpoznam go biegnąc Ultrajanosika w Tatrach, gdzie znowu przyjdzie nam cisnąć ramię w ramię.

Tymczasem ja nawet nie zauważam, że okrążyłem już całe Broumovské stěny i wracam do punktu odżywczego w Slavnym, skąd akurat wychodzi Ksiądz Krystian. Znowu spędzam tu chwilę na regenerację i dzwonię do żony przekazać status. Nadal żyję, półmaraton mam w nogach, więc nawet je cokolwiek odczuwam, ale jestem dobrej myśli. Biegnie się przyzwoicie, nie za ciepło, nie za zimno. Można gonić, wiec po 5 minutach ruszam w dalszą część trasy.

SLAVNY -> PASTERKA

Zaraz po wyjściu z punktu odżywczego, zaczyna się zbieg, po którym będę okrążać Velką Kupę. Ruszam w dół na złamanie karku i ku mojemu zdziwieniu, zaczynam wyprzedzać innych zawodników. Nie to, żeby moje tempo było wyjątkowo zawrotne, najwyraźniej półmaraton w nogach innym również dał się we znaki. Dla mnie to dodatkowa motywacja. Bałem się odczucia zmęczenia, na szczęście okazuje się, że nie dotyczy ono tylko mnie. Każdy z uczestników prędzej czy później doświadcza na takiej trasie odpadu sił. Korzystam więc z okazji i przesuwam się kilka oczek do góry w klasyfikacji generalnej

Boję się, że trochę przeszarżowałem. Ostatnie kilka kilometrów cisnąłem ile sił nogach. Tych wprawdzie nie było zbyt wiele, jednak wiatr w resztkach włosów dało się odczuć. Zaraz przed granicą z Czechami zwalniam trochę, żeby obolałe już kopyta mogły znowu złapać trochę odpoczynku. Kurde, mam jeszcze 25 km do mety, a nogi mi już w dupę wchodzą. Nie ma lekko. Korzystam z okazji i wyciągam telefon, żeby dać znać małżonce jak wygląda status. Zmarznięte dłonie mają problem, żeby wybrać odpowiedni kontakt w truchcie, więc zatrzymuję się zupełnie. Wybieram odpowiedni numer, zdaję szybką relację i w tym samym momencie słyszę czyjś okrzyk

Chłopie! Nie możesz sobie później przez telefon pogadać?! Ja tu na ciebie z aparatem czekam!

Rozglądam się dookoła. Kilkadziesiąt metrów przede mną, pomiędzy dwoma wielkimi głazami stoi jakiś koleś, najwyraźniej fotograf. No świetnie. Może zamienimy się na trochę miejscami? Ja tu swoje pierwsze ultra biegnę i już trochę z sił opadam, a ty siedzisz sobie w krzaczkach, pstrykasz fotki i pewnie nie masz pojęcia przez co właśnie przechodzę. Oczywiście to wszystko wypowiadam w myślach, a w rzeczywistości zaciskam zęby i robię kilka kolejnych koślawych kroków, żeby mieć później fajną pamiątkę do albumu rodzinnego. Nie mam czasu schować telefonu do plecaka, bo ręce już mnie bolą od wielokrotnego wyginania ich do kieszeni plecaka, więc próbuję go ukryć za nadgarstkiem, oczywiście z marnym efektem.

Dopiero za jakiś czas dowiem się, że autorem tego zdjęcia jest Rafał Bielawa. Koleś który 3 miesiące później przebiegnie 444 km wzdłuż Głównego Szlaku Sudeckiego w niecałe 83 godziny, tym samym bijąc rekord tej trasy. Rok temu przebiegł zaś 520 km wzdłuż Głównego Szlaku Beskidzkiego w 109 godzin, również bijąc rekord trasy. Człowiek z indeksem ITRA na poziomie 725, który z reguły kończy swoje rywalizacje ultra na podium w kategorii OPEN. Także tego… Fajnych ludzi w krzakach można poznać…

Supermaraton Gór Stołowych TeamPlutt Daniel Pluta
fot: Rafał Bielawa

Na kolejnych 3 km większych wzniesień i zbiegów brak, więc udaje mi się w miarę szybko dotrzeć do trzeciego punktu odżywczego.

PASTERKA -> SZCZELINIEC MAŁY

W Pasterce na bogato. Masa cytrusów, arbuzów, no i cola. Nie jestem fanem, ale czytałem w relacjach innych ultrasów, że na długim dystansie potrafi czynić cuda. A mi przydałaby się teraz jakaś mała akcja reanimacja. Zatem tankuję cały bidon i wpycham w siebie chłodne arbuzy. Poświęcam jeszcze chwilę, żeby napisać do żony i umówić się na parkingu pod Szczelińcem za jakieś 75 minut.

Ta krótka posiadówka pozwala mi trochę ochłonąć. Słońce jest już za chmurami i wieje lekki, chłodny wietrzyk, co przekłada się na znaczne odczucie zimna. Spocone ubranie klei mi się do ciała i powoduje wzmożone ciarki przebiegające wzdłuż grzbietu. Dopiero teraz zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że mokra i zimna koszulka zaczyna mnie obcierać na sutkach. Niedobrze. Nie wiem co robić. Mam nadzieję, że małżonka będzie mogła coś zaradzić.

Wybiegam z Pasterki żółtym szlakiem i już po kilku kilometrach rozpoczynam kolejny dłuższy zbieg do wodospadu Pośny. Tu właśnie pojawiają się pierwsze poważne problemy. Objawia się to dziwnie znajomym kłuciem w mięśniach dwugłowych, kiedy szarżuję ponad 200-metrowym zbiegiem. Już docieram do końca, już widzę wypłaszczenie, w tym samym momencie ktoś smaga mnie biczem po nogach, przez co tracę równowagę i upadam. Oglądam się za siebie. Ludzi brak. Jednak podnieść się nie jestem w stanie. Patrzę na nogi. To nie był bicz, tylko zwykły skurcz. Niestety dosyć intensywny. Z trudem się pionizuję i robię krótki przystanek, żeby odzyskać władzę w nogach.

Kilka osób mnie mija i pyta czy wszystko w porządku. Gdy odpowiadam, że w zasadzie tak, bo to tylko skurcz i czekam aż minie, dowiaduję się, że jeśli ktoś biegnie Supermaraton Gór Stołowych i złapie go skurcz, to na takiej trasie jest to zaszczyt. Zginam się więc wpół i biję dziękczynne pokłony do samej ziemi do świętego Krzysztofa, patrona nie tylko kierowców, ale wszystkich podróżników, do których biegacze również się zaliczają. Obolałe od obtarcia sutki odwracają uwagę od zmęczonych nóg. Muszę odciągać koszulkę od ciała, żeby sobie ulżyć w cierpieniu. W międzyczasie skurcze odpuszczają, a ja mogę śmigać dalej. Już niedaleko do Szczelińca. Ruszam przed siebie z nadzieją na drobny serwis na kolejnym punkcie odżywczym.

Po kryzysie w nogach ani widu ani słychu. Biegnę niebieskim szlakiem aż pod sam Szczeliniec Wielki, jedną ręką nadal przytrzymując sobie koszulkę, żeby nie pogorszyć sprawy z sutkami. Tutaj odbijam w prawo na żółty szlak, żeby zejść do 100 metrów w dół na parking pod Szczelińcem Małym. Zbieg jest bardzo stromy i prowadzi wśród wielkich kamieni, więc muszę uważać gdzie stawiam nogi, które z resztą są już na tyle obolałe, że momentami mam wątpliwości czy pobiegną w tym samym kierunku, w którym ja zmierzam.

Po kilku chwilach spomiędzy drzew dostrzegam ulicę i stojących przy niej ludzi. Nareszcie. Potrzebuję krótkiego odpoczynku, bo robi się naprawdę ciężko.

Supermaraton Gór Stołowych TeamPlutt Daniel Pluta
fot: Paulina Pluta

SZCZELINIEC MAŁY -> BŁĘDNE SKAŁY

Widzę żonę! Macha do mnie, więc lecę w jej kierunku ostatkiem sił. Ludzie zgromadzeni przy punkcie odżywczym biją mi brawa, żeby dodać trochę otuchy. Dobiegam do Pauliny. Nie przytulam, bo śmierdzę jak cap przepoconymi ciuchami, ale na soczystego buziaka mogę się skusić, co skutkuje chóralnym „aaaaaaaaaaa…” ze strony wszystkich kibicujących.

Odchodzimy dalej w głąb parkingu gdzie małżonka zaparkowała śpiącym Leonem w wózku. Paula, masz jakieś plastry? Strasznie mi suty obtarło. Niestety, nie. Na szczęście z pomocą przychodzi mi służba medyczna, która wpiera poszkodowanych ultrasów. Sympatyczny pan zaprasza mnie na zaplecze ambulansu i tam obkleja solidnymi kawałkami plastrów, dodając że to powinno wystarczyć. Dzięki!!

Wychodząc z karetki natykam się na Artura Jabłońskiego. Człowiek, który wygrał 3 poprzednie edycje SGS, tym razem wciela się w rolę kibica. My natomiast spotkaliśmy się wcześniej na Biegu Wegańskim, kiedy udało mi się stanąć na drugim miejscu jedynego w mojej skromnej karierze biegacza podium, właśnie obok Artura. Pytam dlaczego nie biegnie tym razem. Dowiaduję się, że jakaś kontuzja w kostce mu się nawróciła, więc musiał odpuścić. Dopiero teraz rozumiem, że kijki do biegania, którymi się podpiera, pełnią u niego funkcję kuli. Praktyczne rozwiązanie. Muszę kiedyś się zastanowić nad zakupem takiego sprzętu.

Wracam do rodziny. Leon już się obudził, więc staję obok niego, a Paula przeistacza się w mojego prywatnego wolontariusza. Uzupełnia bidony i donosi arbuzy garściami. Swoją drogą nie wiem skąd oni te arbuzy przywieźli na punkty odżywcze, ale niesamowicie mi wchodzą. Są soczyste, dojrzałe, słodkie i prawie płynne, więc na zmęczeniu zarówno gaszą pragnienie, jak i można się nimi nawet trochę najeść.

Na odchodne małżonka rzuca mi tylko hasło, że wyglądam naprawdę dobrze. Na pewno lepiej niż po 40 kilometrach podczas maratonu ulicznego. Jeszcze bardziej podnosi mnie to na duchu. Wpycham w siebie jeszcze jeden kawałek arbuza, a następnie ruszam na kolejny, zaledwie ośmiokilometrowy odcinek trasy.

Supermaraton Gór Stołowych TeamPlutt Daniel Pluta
Dwóch ultrasów. Z Arturem Jabłońskim w tle.

Zaraz po wyjściu z punktu odżywczego nerwowo spoglądam na zegarek przyglądając się łącznemu dystansowi pokonanemu. Przy kilometrach już widnieje liczba 42, a ilość metrów cały czas rośnie. 50. Rety, ile ja już przebiegłem. I o dziwo nie ma tragedii. Owszem nóg nie czuję już za bardzo, ale skurcze nie wracają, więc chyba największy kryzys mam dawno za sobą. 100. Prę przed siebie i nie odpuszczam. Jestem zwycięzcą. 150. Już za chwileczkę, już za momencik, jeszcze tylko kilka kroczków i… 200. 42 kilometry i 200 metrów. Maraton! Ale kosmos! Przebiegłem maraton. W górach. Zajęło mi to ponad 5 godzin i co jakiś czas zatrzymywałem się po drodze, ale jednak. Dałem radę i czuję się zdecydowanie lepiej niż w biegu ulicznym. Wprawdzie przede mną jeszcze 13 km do mety, ale już w tym momencie stwierdzam, że chyba mocno się polubimy z tymi całymi biegami górskimi. Do tego każdy kolejny krok to najdłuższy dystans pokonany przeze mnie do tej pory.

Nie mogąc wyjść z podziwu dla samego siebie, wspinam się zielonym szlakiem do ostatniego punktu odżywczego i z radością zerkam co kilkadziesiąt metrów na swojego Garmina. Poziom mojej radości rośnie wprost proporcjonalnie do liczby przebytych kilometrów, z tym, że w ciągu geometrycznym. Nakręca mnie to tak bardzo, że chwilami zapominam o zmęczeniu które mi doskwiera. Cisnę przed siebie i udaje mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób na trasie, w tym księdza Strycharskiego. Nie jestem pewien czy ja przeżywam odrodzenie, czy Krystian swój kryzys, niemniej na mnie działa to jak zastrzyk adrenaliny. Jestem w niezłym ciągu i nie odpuszczam.

Uwielbiam to uczucie, kiedy dobrze rozłożone siły przynoszą efekty. W głównej mierze jest to zasługa nieznajomości zagadnienia biegów ultra. Zacząłem Supermaraton Gór Stołowych bardzo zachowawczo, ponieważ moim jedynym celem było ukończyć ten bieg. Nie miałem pojęcia na co mnie stać, więc raczej starałem się oszczędzać. Oczywiście nie zapobiegło to zupełnie skurczom oraz przemęczonym nogom, mimo wszystko czuję się zdecydowanie lepiej, niż po jesiennym maratonie, po którym dochodziłem do siebie przez ponad miesiąc. Tutaj przebiegłem prawie pół setki kilometrów i czuję taki flow, że tej lokomotywy nic już nie zatrzyma. To pomyślawszy zatrzymuję ją sam, bo docieram do ostatniego punktu odżywczego na trasie.

BŁĘDNE SKAŁY -> SZCZLINIEC WIELKI

Jak to nie ma herbaty? No nie ma. Tylko woda i izo. Ze smutkiem tankuję czyściochę do pełna. Jeść już mi się nie chce. Zresztą do mety zostało 6 km. Teraz odpuszczam, a potem zjem słonia. Albo dwa. Spędzam dosłownie chwilę w Błędnych Skałach, ale kilka osób wyruszających przede mną na ostatni etap wyścigu skutecznie motywuje mnie do poderwania dupska. Przychodzi mi to z wielkim trudem, mam wrażenie, że tyłek odrobinę przywarł mi do punktu odżywczego. Ostatecznie udaje mi się rozhuśtać z powrotem i wrócić do gry. Głównie za sprawą faktu, że od Błędnych Skał nie ma już ani jednego podbiegu. Jest albo z górki, albo płasko.

Z jednej strony plus, bo z górki leci się łatwiej, z drugiej strony nogi dostają jeszcze większe cięgi. A przecież i tak dostały już mocno w kość i sprawiają wrażenie, jakby zrobione były z drewna i przeszczepione w miejsce moich własnych. Dodatkowo znacznie zaczynam odczuwać kolana. Przy każdym kolejnym kroku czuję jakby ktoś robił mi igłowanie i celował w najczulsze punkty kolan.

Gdy z czerwonego szlaku przy Lisim Grzbiecie schodzę w końcu do drogi krajowej 387, wiem że jestem na ostatniej prostej. Ruszam przed siebie, ale kopyta odmawiają posłuszeństwa. Kolana nie chcą mi się zginać. Niewiele sobie z tego robiąc kuśtykam jak drewniany Pinokio na sztywnych nogach.

Po kilku chwilach wbiegam na deptak wzdłuż Czerwonej Wody. Już naprawdę niedaleko. Już w głowie ustalam co tu na fejsa wrzucić w ramach pochwalunku, kiedy dostrzegam Paulinę machającą mi z oddali. Tutaj?

– Nie miałaś być na górze??
– No miałam, ale Leon nie miał ochoty wchodzić po schodach. A ty jak?
– Nogi strasznie bolą. A poza tym zajebiście! Lecę pobić rekord trasy! Buziak!

Staję przed tą słynna tabliczką na żółtym szlaku. Na górze wielki, chamski napis WEJŚCIE ze strzałką oznaczającą ruch jednokierunkowy, poobklejany jakimiś emblematami najwyraźniej uznających się za najznamienitsze i koniecznie chcące ten fakt oznajmić całemu światu kluby sportowe takie jak WKS Śląsk Wrocław, czy inne, których wlepki na szczęście zostały już zdrapane przez władze Parku Narodowego. Obok po prawej, drugi równie chamski, zalaminowany ostrzegający o 30-minutowym odcinku dzielącym mnie od schroniska na Szczelińcu. Mety SGS. 30 minut?!?! Wolne żarty. Biorę głęboki wdech i ruszam na ostatnie podejście. Po schodkach.

Podnoszę nogę, żeby ją postawić na pierwszym z około 700 schodów czekających na mnie. Idzie dosyć opornie, więc bez namysłu pomagam sobie rękami. Całe szczęście wzdłuż całego podejścia ustawione są barierki, więc mój atak szczytowy odbywa się przy pomocy poręczówek. Miejscami jest na tyle wąsko, że mogę oprzeć się obiema rękami i przerzucić obolałe ciało metr dalej. Jest to bardzo wyczerpujące, ale przynajmniej nogi już bardziej w kość nie dostają. Problemem dla mnie natomiast są turyści, którzy w tym samym momencie udali się na wycieczkę pieszą. Muszę ich jakoś omijać, a tracę wtedy oparcie na obu barierkach. A że jest 14:30, szczyt sezonu, przekłada się to na dużą liczbę chętnych odwiedzenia schroniska na Szczelińcu.

Lawiruję pomiędzy turystami, od czasu do czasu próbując wybełkotać coś na zasadzie „przepraszam”, ale wskakując po kilka schodów pod górę i biorąc pod uwagę ogólny stan zmęczenia, nie jestem w stanie nic konkretnego z siebie wydusić. Na szczęście zadyszka powoduje, że sapię i stękam na tyle głośno, że większość z nich słyszy mnie, kiedy jestem jeszcze za nimi i sama z siebie schodzi na bok, żeby mnie przepuścić. Choć czasami mam wrażenie, że moje jęki przypominają zombie z Walking Dead, więc nie jestem do końca przekonany czy ustępują mi z uprzejmości, czy z obawy przed byciem staranowanymi przez jakiegoś wariata. Są też tacy, którzy poklepują mnie po plecach i popędzają, dodając coś w stylu „dawaj chłopie” lub zwykłe „brawo”. Nakręcony wizją zbliżającej się mety, nie odpuszczam i cisnę dalej w kierunku schroniska.

Dochodzę się do przełęczy pomiędzy Wielkim i Małym Szczelińcem. Stąd już jest naprawdę bliziutko. Jeszcze tylko kilka stopni pod górę i ostatnie 200 metrów płaskiego truchtu. Najcięższe 200 metrów w moim życiu. Nogi mnie już tak bardzo bolą, że najchętniej poprosiłbym kogoś, żeby mnie zaniósł na metę. Ale przecież nie odpuszczę teraz! Ściskam poślady i czołgam się do schroniska. Już po kilku chwilach zagęszczenie kibiców na trasie znacznie rośnie. Słychać głos Wojtka Helińskiego, zagłuszany gwarem okrzyków i oklasków dochodzących zewsząd wokół.

Skręcam za wielkim głazem w lewo i moim oczom ukazuje się południowo-zachodnia ściana schroniska. Kibiców jest masa, wszyscy krzyczą, ale nie mam pojęcia co, bo nic już do mnie nie dociera. Zrobiłem to! Przebiegłem Ultramaraton! Jestem Ultrasem! Mam wrażenie, że Rafał Bielawa może się schować ze swoimi osiągnięciami. Przebiec Supermaraton Gór Stołowych to jest dopiero wyzwanie! Micha mi się cieszy i ostatkiem sił próbuję nieudolnie przyśpieszyć, bo zaraz popłaczę się z radości. Ostatni zakręt w prawo i koniec. Przekraczam linię mety, Wojtek wyczytuje moje imię i nazwisko, a ja jestem tak szczęśliwy, że odstawiam YMCA w mocno drewnianym stylu.

Supermaraton Gór Stołowych TeamPlutt Daniel Pluta
fot: Małgosia Telega

META

Nie ma gdzie usiąść. A jak tak bardzo chciałbym sobie klapnąć. Jest kilka krzeseł dla mięczaków, ale wszystkie zajęte. Dybię na którekolwiek, w międzyczasie wolontariusz wręcza mi medal i w końcu jeden z zawodników opuszcza strefę umieralni, a ja mogę spocząć na jego miejscu.

Artur zerka na mnie. Skończył 3 minuty przede mną. Macha do mnie i krzyczy „brawo młody!” Wygląda, jakby właśnie wrócił z pobliskiej Żabki z bułkami na śniadanie. Ja z kolei zapewne przypominam bliżej nieokreśloną masę przejechaną przez czołg. Trzy razy. Tłumaczę się tym, że jak ja przebiegnę jeszcze 6 SGS-ów, będę na mecie wyglądać podobnie jak Artur, a on na swoim debiucie zapewne wyglądał niewiele lepiej ode mnie.

Dwie minuty i pięćdziesiąt stęków po moim finiszu, metę przekracza ksiądz Krystian, a zaraz po nim Supermaraton Gór Stołowych kończy jeszcze kilkudziesięciu zawodników w odstępach mniej więcej półminutowych. Hela nie wyrabia z wymienieniem nazwisk poszczególnych zawodników. Na samym środku tarasu na Szczelińcu stoi Piotr Hercog, ojciec dyrektor i sędzia główny tego całego zamieszania. Podchodzi do wielu osób i gratuluje im osobiście. Tych z umieralni, czyli między innymi mnie, nie rusza. Daje nam trochę odsapnąć. Po kilku chwilach siedzenia w bezruchu, dociera do mnie jak bardzo jest mi zimno. Spocone ciuchy ponownie kleją się do ciała, a ekspozycja tarasu na północną stronę powoduje, że na górze gwiździ jak w Kieleckim. Dopiero za półtorej roku dowiem się, że bardziej adekwatne byłoby pomyśleć, że gwiździ jak w Bieszczadach, niemniej na ten moment wychłodzony organizm to najlepszy wskaźnik tego, że czas najwyższy wstać i się ogarnąć.

Dostojnym krokiem zmierzam do Piotra Hercoga. Komuś przecież muszę się pochwalić już teraz, żeby mi cokolwiek ciśnienie zeszło z wentylka. Cześć Piotrek, jestem Daniel, właśnie przebiegłem swój pierwszy ultramaraton, naprawdę świetną robotę organizacyjną tutaj robicie. W odpowiedzi słyszę kilka pochwał, że super, że ambitny bieg sobie wybrałem na debiut i kilka innych podnoszących na duchu stwierdzeń, chodź nie mam złudzeń, że przecież nie może mi powiedzieć nic negatywnego. Ultras ultrasa nakręca. Dzięki. To może jeszcze słitfocia na pamiątkę i ja będę się już zwijać do przebieralni, ok?

Supermaraton Gór Stołowych TeamPlutt Daniel Pluta
fot: Małgosia Telega

Do przebieralni kolejka. Marznę, więc odpuszczam i postanawiam ogarnąć się na tarasie w strefie mety. Szarlotka w schronisku na Szczelińcu: 10 zł. Wejściówka na Supermaraton Gór Stołowych: 150 zł. Świecenie gołym tyłkiem wśród innych ultrasów, wolontariuszy i kibiców: bezcenne. Jestem zbyt zdeterminowany, żeby założyć suche, ciepłe ciuchy. Staję możliwie najbardziej na uboczu i przebieram się w grube dresiki. Gdy dół mam ogarnięty i ściągam z siebie koszulkę, słyszę gdzieś z bliska przerywane podśmiechami zdanie:

– O! To chyba moja robota?
– Ę?
– No ja ci te plastry nakleiłem prawda? – Spoglądam na medycznego, który wypowiada te słowa. Rzeczywiście. To ten sam z ambulansu
– No racja! – Uśmiecham się. – Dzięki! pomogły bardzo. – Jaki ten świat mały.

Mniej więcej w tym momencie szczyt Szczelińca zdobywa mały Leon z mamą. Wychodzę ze strefy startowej, podchodzę do nich i radość eksploduje po raz kolejny. Nie byłem pewien czy dam radę ukończyć ten bieg. Okazało się, że obawy miałem zupełnie bezpodstawne. Paula też do końca nie wiedziała czy Supermaraton Gór Stołowych to dobry pomysł. Teraz po raz kolejny słyszę, że wyglądam znacznie lepiej niż po maratonie we wrześniu. Chodzić ledwo mogę, ale trzymam się dzielnie i cieszę się jak dziecko.

Z trudem wdrapuję się na kilka schodków prowadzących do schroniska. Wszystkie miejsca zajęte, ale udaje nam się wyhaczyć kawałek stolika, więc dosiadamy się do jakiejś pary. Zamawiamy trochę smakołyków i spędzamy na miejscu sporo czasu, głownie na moich opowiadaniach o ukończonym biegu. Po uzupełnieniu wszystkich wypoconych wartości odżywczych z nawiązką, zostaje nam tylko zejść ze Szczelińca. Okazuje się to nie lada wyzwaniem dla moich schłodzonych już, ale nadal mocno zmasakrowanych mięśni. Paula z Leonem kopytkują po schodkach jak gazelki, a ja w drewnianym stylu, błogosławiąc kogoś kto postawił tu te wszystkie barierki, staram się zjechać na nich bez dodatkowego uszczerbku na własnym zdrowiu.

Droga ze szczytu Szczelińca do parkingu w Karłowie zajmuje nam prawie godzinę. Całe szczęście pogoda dopisuje. Po drodze wspieramy innych biegaczy wkraczających na ostatnią prostą wyścigu. Jest już dobrze po 17, gdy docieramy do Centrum Szkoleniowo Edukacyjnego w Karłowie. Wszyscy jesteśmy zmęczeni po wyczerpującym dniu, nawet Leon nie ma ochoty ponownie wspinać się na Szczeliniec. Pakujemy się i wracamy do Polanicy.

Zwycięstwo!

DZIEŃ PO

Rezerwując nocleg w Polanicy, przypadkowo dokonałem wspaniałej rzeczy, mianowicie uniknąłem schodzenia po schodach następnego dnia po biegu, bo pensjonat, w którym się zatrzymujemy jest zaopatrzony w windę. I całe szczęście, bo chodzenie po płaskiej podłodze sprawia mi problemy, więc boję się myśleć co by było, gdybym miał schodzić po schodach z trzeciego piętra, na którym znajduje się nasz pokój.

Najgorzej jest mi ruszyć po chwili spoczynku. Pierwsze kroki odczuwam, jakbym przebierał nogami w beczce smoły. Tylko takiej bardzo gorącej. Dopiero po kilkudziesięciu krokach zaczynam odczuwać jakąkolwiek stabilność. Im bardziej płasko, tym jest mi łatwiej. Schody zaczynają się przy jakichkolwiek nierównościach terenu. Tutaj nie ma przeproś, swoje muszę odcierpieć.

Do tego bolą mnie ręce w barkach i ramionach od ciągłego wyginania ich i sięgania po bidony. W czasie biegu piłem dużo. W zasadzie starałem się co kilometr wziąć łyk albo dwa. Już w połowie biegu odczuwałem nienaturalnie wyginane ręce, jednak nie sądziłem, że aż tak będzie mi to doskwierać kolejnego dnia. No i suty. Matko i córko, jak bolą… Dobra lekcja, żeby plastry naklejać od razu na starcie.

Mimo wszystko, skoro już przyjechaliśmy tu na urlop, nie będziemy przecież siedzieć cały dzień w pokoju i mnie regenerować. Tym bardziej, że junior musi gdzieś swoją energię rozładować. Wybieramy się zatem na krótki spacer. Leon chce się bawić w berka. O zgrozo! Z ratunkiem przychodzi mi małżonka, która ma teraz swój mini ultramaraton z młodym, a ja mogę odstać swoje w kolejce do Pysznej Budki po najlepsze gofry w Polanicy. Tłumaczę sobie potrzebę uzupełnienia węgli w organizmie, więc wciągam dwa po rząd.

Polanickie goferki. Najlepsze.

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

  • Żele energetyczne HoneyPower – świetnie się sprawdziły. Dla mnie idealna konsystencja, zbliżona do marmolady;
  • Kabanosy drobiowe z Biedronki – dobrze wchodziły, ale pod koniec biegu wydawały się trochę zbyt suche i musiałem je mocno przepijać;
  • Ser żółty w słupkach – super sprawa. Jestem fanem sera, dobrze mi wchodzi, nawet na końcówce biegu;
  • Herbata słodka – 2 bidony po 600 ml każdy, w późniejszym etapie uzupełniane również wodą.

SPRZĘT

  • Plecak Salomon Trailblazer 20l – tylko taki miałem. Duży, więc wszystko się zmieściło, ale na bieg się nie nadaje. Brak kieszonek bocznych i wewnętrznych, więc czułem się jakbym biegł z wielkim worem. Największy minus to brak miejsca na bidony z przodu, ale o tym, że tak można dowiedziałem się dopiero na samym biegu, podglądając innych;
  • Buty Mizuno Daichi – jak zawsze bez zarzutów, bez pęcherzy, bez otarć, bez straconych paznokci;
  • Ciuchy – Na lekko. Krótka koszulka, krótkie gatki, do tego rękawki i buff na głowę. Trochę mi było zimno w dłonie, ale bez tragedii. Pod koniec biegu już tego nie czułem;
  • Garmin Forerunner 310XT – Nieśmiertelna „mydelniczka”. Istny gniotsa nie łamiotsa. Podrapany, poobijany, ale służy mi bez zarzutów już czwarty rok z rzędu. Przetrwał mroźne zimy, upalne lata, deszcze, wiatry, czeka na tornada, trzęsienia ziemi i atak kosmitów, żeby potwierdzić ostatecznie swoją niezniszczalność. Wprawdzie mapy do niego nie idzie wgrać, ale tempo mierzy elegancko. Chociaż cały dystans pokazał mi o 1 km dłuższy niż podaje organizator.
Teamplutt SGS Garmin Forerunner 310XT
Mój ulubiony Garmin.

KPI

  • 7:23 min/km to moje średnie tempo na trasie;
  • Daje to 8,1 km/h;
  • Spaliłem około 3600 kcal;
  • Wypiłem około 5 litrów płynów. Głównie herbatę;
  • W ruchu spędziłem 6 godzin i 30 minut, co oznacza, że w trakcie całego biegu łączny czas moich przystanków to zaledwie 15 minut. Coś mi się wydaje, że mój Garmin czegoś tu nie ogarnął. Według mnie łączny czas postojów miałem znacznie dłuższy. Liczę 5 minut w każdym punkcie odżywczym + dodatkowe 5 wskutek skurczów, co daje około 30 minut postojowego.
  • Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:37 – pierwszy zbieg po czeskiej stronie świata;
  • Najwolniejszy kilometr zajął mi ponad 11 minut i był to przymusowy przystanek po wyjściu z Pasterki, spowodowany skurczami. Nawet w punktach odżywczych spędziłem mniej czasu.

WYNIK

  • Z regulaminowych 500 osób wystartowało 467;
  • 19 osób odpadło na trasie lub nie zmieściło się w limicie 10 godzin;
  • Ukończenie biegu zajęło mi 6 godzin i 46 minut (-32% do zwycięzcy);
  • Zająłem 56. miejsce w kategorii OPEN, 52 w kategorii mężczyzn, a 27 w mojej kategorii wiekowej M-30. Artur w swojej M-50 zgarnął pierwsze miejsce;
  • Pomiar czasu na prawie każdym punkcie odżywczym wskazuje, że systematycznie przesuwałem się na wyższe miejsca wyścigu. Zacząłem od 76 na w Slavnym, a na kolejnych przystankach miałem odpowiednio 79, 65, 59 i 55 miejsce;
  • Średni czas ukończenia tego biegu to 8 godzin i 11 minut;
  • W większości startowały same chłopy (82%).
TeamPlutt statystyki SGS
Ta pomarańczowa kreska to mój czas, na tle pozostałych ustawionych od najszybszego.

PLUSY

  • Organizacja – wg mnie Fundacja Maratony Górskie robi świetną robotę;
  • Oprawa biegu – Wojtek Heliński ma niesamowite gadane, a przy tym wszystkim nie jest nachalny. Zwyczajnie miło posłuchać i jeszcze człowiek się przy tym dobrze bawi;
  • Oznaczenie trasy – wzorowe, ani razu się nie zgubiłem;
  • Punkty odżywcze – na bogato. Masa owoców, orzechów, cukierków, jest w czym wybierać;
  • Trasa – Niesamowicie malownicza. Góry Stołowe mają w sobie niesamowity urok. Uwielbiam;
  • Meta – na Szczelińcu. Genialne! Jedyna w swoim rodzaju!

MINUSY

  • Infrastruktura na mecie – do toalety i przebieralni straszne kolejki. Z dwojga złego mimo wszystko wolę metę na Szczelińcu, a przebrać się na oczach ludzi, niż w pierwszym lepszym hangarze z wystarczającą liczbą toi-toi-ów, ale komuś to może przeszkadzać…

PODSUMOWANIE

Supermaraton Gór Stołowych miał być sprawdzianem czy nadaję się na ultrasa. Wciągnęło mnie totalnie. Pomimo kryzysu na trasie, skurczów, bólu kolan i ogromnego zmęczenia, podobało mi się. Bez wahania pobiegłbym jeszcze raz. Zanim doszedłem do siebie po tej imprezie, już zaczynam robić plany na kolejne biegi. Po ukończeniu tego SGS tak naprawdę żałuję tylko jednego: szkoda, że nie posłuchałem Pawła wcześniej. Z drugiej strony lepiej późno niż wcale.

SGS TeamPlutt medal
Moja pierwsza ultra-blacha

Related Post

4 Replies to “Supermaraton Gór Stołowych – Debiut w ultra”

  1. Daniel, super to wszystko opisane, piękne wspomnienia ni i to co dla mnie najważniejsze, kopalnia praktycznej wiedzy. Każdy kto biega (nieważne ile) wie że czasami droga do osiągnięcia celu jest również ciekawa i wymagająca jak sam start, może opowiesz o tym kiedyś?

  2. Daniel, dla mnie jesteś inspiracją w pokonywaniu własnych słabości. Super relacja. Lekko się czyta choć Tobie na pewno łatwo nie było na trasie. Ogromny plus dla żony za wsparcie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *