Ponoć spontaniczne decyzje są najlepsze. Nie jestem do końca przekonany czy to prawda, ale udział w Gorce Ultra Trail Winter 2020 to jeden z lepszych pomysłów biegowych jaki zrealizowałem. Totalny sponton. Wyjazd z Warszawy w piątek po to, żeby spędzić w trasie 8 godzin w jedną stronę, w sobotę pobiec maraton w górach, pojeździć z dzieckiem na sankach i ulepić bałwana, a niedzielę spędzić na drodze powrotnej, żeby w poniedziałek z rana złapać samolot do Budapesztu. To wszystko z dwójką dzieci. Brzmi bez sensu? Jasne! Ale i tak było świetnie!
Przygotowania
8 Lutego 2020
Moja ulubiona rozrywka ostatnimi czasy to scrollowanie FB w poszukiwaniu biegów. Marzy mi się jakiś bieg zimowy z dużą ilością śniegu. Jest przecież w czym wybierać. Jest Zimowy Janosik, jest Chojnik, jest też Etapowa Triada, no i jest Gorce Ultra Trail Winter.
Mam wrażenie, że mam już więcej polubionych biegów górskich niż znajomych. Nie jestem pewien czy bardziej świadczy to o boomie na imprezy biegowe, bo naprawdę jest w czym wybierać, czy jednak o mojej introwertyczności. A może o jednym i o drugim?
Zatrzymuję się na poście od Etapowej Triady:
Hmmm… no spoko. Jeszcze nie biegłem nic w Gorcach. Byłoby fajnie, tylko że ja mam wylot służbowy do Budapesztu 24.02 z rana. A jak już jechać w góry, to fajnie byłoby zostać chociaż na przedłużony weekend. No nie spina się to zupełnie. Z drugiej strony nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek bieg mi się idealnie spinał. Dobra, nie ma co gdybać. Najpierw wymyślę jakiś wpis konkursowy, a jak wygram to się będę martwić!
9 Lutego 2020
Pół niedzieli siedzę i myślę nad jakimś mądrym hasłem. Nic nie przychodzi mi do głowy, bo co chwila Polkę trzeba ponosić albo z Leonem się pobawić. No nie mam czasu dla siebie. Z resztą w takich warunkach nie idzie się skupić. Odpocząłbym. Na przykład w górach… o… to jest to! Ja po prostu opiszę mój dzień świstaka z dziećmi. Może ktoś się lituje i da mi odsapnąć choć jeden weekend. Paula!! Potrzymaj mi Polkę, muszę coś napisać!
13 Lutego 2020
Natłok codziennych obowiązków pozwala mi zapomnieć o konkursie na fejsie. Dopiero gdzieś w okolicach południa zauważam powiadomienie na telefonie. Odpalam je i widzę zewsząd trąbiące werble i fanfary:
Wyniki, wyniki, wyniki!!!! Naaaagrodaaaaa głównaaaaa trafiaaaaa doooooo….. Pana który chce sobie odpocząć na 42km. Ujęła nas ta perspektywa! Gratulujemy Daniel Pluta!!
Etapowa Triada
Łooooo! Ale czad! No nie wierzę! Teraz to dopiero mam zagwozdkę. Jak to ogarnąć logistycznie? Tym bardziej, że mam ten wylot do Budapesztu, którego nie da się przełożyć. Trzeba się skonsultować. Sam nic nie wymyślę. Dzwonię do żony.
“Paula, słuchaj… Pamiętasz jak Ci kiedyś mówiłem o tym biegu Gorce Ultra Trail Winter? No… to wygrałem pakiet startowy na edycję zimową. Na sobotę 22.02. Haczyk polega na tym, że w poniedziałek z rana lecę na Węgry, więc musiałbym wrócić w niedzielę popołudniu, żeby się jeszcze zdążyć spakować. Wcześniej też nie pojedziemy, bo w piątek 21.02 Leon ma w przedszkolu bal przebierańców i jest na niego napalony bardziej niż na święta. Gada o tym cały czas, kostium już kupiony. Ustawkę zrobił z innymi przedszkolakami, że ten to się tak ubierze, a inny owak. Nie odpuści. Więc taki trochę karkołomny ten wyjazd. Piątek i niedziela w aucie, po to żebym ja sobie pobiegał w sobotę… Nie trzyma się to kupy. Nie wiem jak to ugryźć…”
“No jak to jak? Jedziemy!”
Taką motywację to ja lubię! Tydzień został do wyjazdu, więc na szybko rezerwuję nocleg w Ochotnicy Górnej. Staśkowa Chałupa jest oddalona o 1,5 km od startu, a oceny na google ma na poziomie 5.0. Dzwonię, miejsca są, ceny bardzo przyzwoite, więc rezerwuję od razu.
Jeszcze dla pewności pytam Leona, czy nie chciałby odpuścić tego balu przebierańców i pojechać w góry na dłużej, ale zanim kończę pytanie, widzę jak układa usta w podkówkę i zaczyna mi tłumaczyć, że on tak bardzo chciał na ten bal pójść, bo będzie i Bartek, i Małgosia, i Ola i on chciał się przebrać za Batmana i… dobra spoko, synku tylko pytam. Nie ma problemu. Termin zaklepany, idziemy na bal, znaczy się Ty idziesz, a w góry pojedziemy po Twojej imprezie, ok? OK!
Ostatnia rzecz do przygotowania to stuptuty. W górach w zimie śnieg może być, więc strzeżonego… Trafiam akurat na promocję na osprzęt Salomona, tylko czy zdąży dojść? Zobaczymy. Zaryzykuję. Jak nie przyślą na czas to trudno. Może nie będzie śniegu. Klik. Kupione. Planowany termin dostawy to czwartek 20.02. Na styk. Idealnie.
21 Lutego 2020
Biorę wolne w robocie, żeby na spokojnie wszystko zapakować do samochodu. Na 2 noce niby tak dużo rzeczy nie trzeba brać, ale dla dzieciaków trochę zapasowych ubrań musimy mieć, więc ostatecznie wyglądamy jakbyśmy jechali handlować na Stadionie Dziesięciolecia kilka lat temu.
Sprawnie udaje nam się przygotować. Po 14 zapakowani podjeżdżamy pod przedszkole. Zgarniamy zgrzanego Leona, który wygląda jakby właśnie miał najlepszy dzień w swoim życiu i ruszamy w drogę.
Pogoda nie zachęca. Pada. W zasadzie to leje. Średnie warunki na bieg. Może w górach będzie trochę lepiej. Droga strasznie nam się dłuży. Najwyraźniej o weekendzie w górach pomyślało pół Polski. Drugie pół pewnie jedzie właśnie na ferie. Musimy też zrobić kilka przystanków w trasie, żeby Polka trochę się rozruszała. Jakoś to jeszcze nie jest ten wiek, żeby zrozumiała, że już niedługo będziemy na miejscu.
Przystanki, korek na zjeździe na Zakopane i marna pogoda do kupy razem wzięte wydłużają nam znacząco drogę. Polka ma już serdecznie dosyć jazdy o czym informuje nas swoim doniosłym tembrem. Początkowo plan był taki, że odstawię ich na kwaterę, a sam pojadę odebrać pakiet, ale ponieważ zbliża się już 22, boję się że zamkną mi biuro zawodów zanim obrócę tu i tam. Zatem jedziemy wszyscy. Parkuję na parkingu pośród kopczyków śniegu. Śnieg! Jest śnieg! Skoro na parkingu jest, to na trasie też będzie! Yay!
Wbijam biegiem do Wiejskiego Ośrodka Kultury w Ochotnicy Górnej. Lecę do biura zawodów Gorce Ultra Trail Winter po odbiór pakietów, za bardzo nie patrząc czy jest tam cokolwiek godnego uwagi. Zależy mi na tym, żeby Polka nie rozniosła samochodu. Próbuję wbić do salki, w której wydaje się pakiety, ale słyszę stanowcze “hola hola”, kiedy drogę zastępuje mi jeden z wolontariuszy. Ja do niego, że z drogi bo dziecko płacze, że się śpieszę, ale w odpowiedzi słyszę tylko, że nie tak prędko. Chcę pakiet, to muszę kupić ciasto. Gospodynie upiekły, a dochód pójdzie na… Szczerze to już dalej nie słucham. Jakaś akcja charytatywna. Super. Tylko czemu tak na siłę? Grzebię po kieszeniach i szukam drobnych. Szybko, szybko, szybko, bo dziecko płacze. Biorę 2 kawałki, dzięki czemu sala z odbiorem pakietów staje dla mnie otworem.
Podchodzę do sympatycznej pani, proszę o pakiet i słyszę jeszcze bardziej sympatyczne: “OK, ale poproszę pokazać wyposażenie obowiązkowe”. Chodzi o folię NRC, bandaż, gwizdek, własny kubek oraz czołówkę. Rozkładam ręce. Tłumaczę, że w samochodzie, że spakowane, że w walizach, że dopiero przyjechaliśmy, że dziecko płacze, ale na nic się to zdaje. W regulaminie jest napisane że wyposażenie będzie weryfikowane w biurze zawodów. Kropka. Zaczynam moją urzekającą historię o tym, że ledwo dojechaliśmy, bo bal przebierańców był, podkreślam po raz kolejny, że dziecko płacze, a ja to wszystko naprawdę mam, tylko w torbie na samym dnie bagażnika. Pani z obsługi patrzy na mnie z politowaniem po czym udziela mi moralniaka o tym, że to góry są, że tu żartów nie ma i ona mi nie robi na złość, tylko to wszystko dla mojego własnego bezpieczeństwa. Z pokorą przyjmuję rolę potakiwacza. Kiwam głową. Ja to wszystko rozumiem, naprawdę, tylko dziecko płacze, rodzina czeka…
W końcu wracam do samochodu ze swoim pakietem startowym i dwoma kawałkami ciasta. Czuję się jakbym już przebiegł ten maraton. Albo przynajmniej Runmageddon, bo odbiór pakietu przypominał raczej bieg z przeszkodami. Samochód cały czas stoi, dzieciaki go nie rozniosły, w środku impreza na całego, więc się przyłączam. Jeszcze na szybko kolektywnie wciągamy zakupione ciacha i ruszamy do Staśkowej Chałupy.
Dostajemy wielki pokój z pięcioma łóżkami. Oczywiście na piętrze. Dlaczego ja nigdy nie pamiętam, żeby poprosić o zakwaterowanie na parterze? Łojtam łojtam, w końcu to tylko maraton. Może dzień po nie będzie taki ciężki.
Noszę tobołki z samochodu, a dzieciaki wyładowują w międzyczasie energię zasymilowaną podczas jazdy. Leon skacze po łóżkach, a Pola leży i macha symultanicznie wszystkimi kończynami. Po chwili kąpiemy maluchy i kładziemy je spać. Współpracować nie chcą. Ostatecznie zasypiają dobrze po 23. Żona idzie ogarnąć siebie, a ja przygotowuję rzeczy na bieg. Szybka analiza pozwala stwierdzić, że nie wziąłem tylko paska na numer startowy. Trudno, przypnę agrafkami. Ale zaraz, przecież nie wziąłem agrafek z biura zawodów, bo myślałem że mam pasek. Lecę do auta z nadzieją, że tam mam jakieś zapasowe. Niestety. Pudło.
Zdesperowany piszę do organizatorów o 23:17. “Dobrzy ludzie ratujcie! Czy na starcie będą dostępne agrafki? Nie brałem z biura zawodów bo byłem pewien że mam, ale nie mam jednak😭😭😭”. Ku mojemu zdziwieniu i radości, ktoś mi odpisuje po chwili. “Biuro Zawodów działa od 6.00 rano, dadzą agrafki. Na starcie nie, musisz podejść do biura.” To jakieś 400m dalej niż start, ale do ogarnięcia. Zobaczę jak mi pójdzie o poranku. Jeśli starczy czasu to skorzystam. Jak nie to wsadzę nr startowy w plecak i tyle. Nie chce mi się już o tym myśleć. Padam na twarz. Ostatkiem sił biorę szybki prysznic i zasypiam, gdy tylko kładę głowę na poduszce.
Nie zdążyłem nawet sprawdzić trasy biegu. Nie przygotowałem też planu. Zwyczajnie nie było kiedy. Fajnie byłoby ukończyć w 4:45. Jednak nie analizowałem szczegółowo profilu. Nie wiem czy to ambitny cel czy nie. Ale target mam i jestem na niego nastawiony. Wszystko wyjdzie w praniu. Teraz muszę tylko trochę pospać, żeby mieć siły na bieg.
22 Lutego 2020
Wstaję o 5:30. Jest jeszcze ciemno. Zjadam szybkie śniadanie, zbieram manatki, ostatni raz sprawdzam sprzęt i o 6:30 wychodzę na start. Jest rześko, ale przynajmniej słonecznie. W zasadzie to pogoda jest piękna. Zupełne przeciwieństwo poprzedniego dnia. Oj, będzie się dobrze biegło.
Lecę wzdłuż głównej drogi. Niestety nie ma chodnika. W zasadzie to brak nawet jakiegokolwiek pobocza. Trzeba smerfować ulicą. Dla mnie to nie jest duży problem, ale później moja żona ma tędy iść z dwójką dzieci. Słabo trochę.
Na 15 minut przed 7 docieram pod kościół w Ochotnicy. Pytam czy ktoś ma może zapasowy zestaw agrafek, bo nie chce mi się lecieć do WOK-u. Na szczęście jakaś dziewczyna ratuje mnie kompletem. Życzliwi ludzie z tych ultrasów. Mogę udać się od razu na start. Wymieniam uprzejmości z Violką, organizatorką Gorce Ultra Trail Winter. Fajnie w końcu poznać się osobiście. Kilka zdań już zamieniliśmy, ale do tej pory wszystko mailowo. Staję na starcie obok Rafała Kota. Po chwili cofam się o jeden rząd. W tym pierwszym to chyba jednak ultra elita. Ja im mogę ewentualnie buty zawiązać, a potem znaleźć swoje miejsce w szeregu. Tak będzie lepiej. Nie chcę się przepalić na samym początku, próbując dotrzymać im kroku.
Zaraz wybije 7 rano. Przechodzimy do wspólnego odliczania i ruszamy na trasę.
Gorce-Ultra Trail Winter
OCHOTNICA GÓRNA -> WDŻAR
Ruszam za kocurami z pierwszej linii. Nie patrzę na ich tempo, pilnuję swojego. Słusznie z resztą, bo trzymając się poziomu 4:50 min/km, szybko znikają mi z oczu. Pierwsze 2 km prowadzą główną drogą przez Ochotnicę. Po chwili odbijamy w lewo na Majcherek i zaczynamy pierwsze podejście. Pojawia się też znacznie więcej śniegu. Rozkładam kije, a w duchu cieszę się, że stuptuty zdążyły przyjść. Buty w zasadzie już mam wilgotne w środku, ale przynajmniej nie sypie się do nich śnieg.
W oddali widzę jakiegoś kolesia w krzakach. Podchodzę bliżej i już poznaję. Jacek Deneka, człowiek teleport. Tylko czemu zdjęć nie robi? Siedzi i coś majstruje przy aparacie. Może się zepsuł? Szkoda. Byłoby fajne zdjęcie w zimowej scenerii. Dopiero później dowiem się, że Ultralover swoje już po prostu zrobił. Jeszcze później, a dokładnie 10 miesięcy później dowiem się, że właśnie to zdjęcie trafi na okładkę Gorce Ultra Trail Winter 2021. Fejm!
Pod Majcherkiem wskakuję na czerwony szlak na Lubań. Tutaj trasa staje się w miarę płaska, kije do niczego się nie przydają. Bardziej tracę przez nie równowagę, ponieważ grzęzną w głębszym śniegu. Składam je więc i próbuję wykorzystać wydeptane przez moich poprzedników ślady na śniegu. Nie jest to łatwe zadanie i czasami kończy się wywrotką. Nogi też nie mają lekko, trzeba mocno nimi pracować. Przynajmniej jest cudowna, słoneczna aura. Niemniej ledwo ujemna temperatura wystarcza, żeby zmrozić twarz. Przemielenie moich ulubionych kiełbasek roślinnych z Lidla w tych warunkach to też wyzwanie. Mimo, że są miękkie, i tak trzeba trochę popracować szczęką, żeby dało się je swobodnie przełknąć.
Zaraz przed Jaworzynami Ochotnickimi zaczyna się mocniejsze podejście. 100m w górę na niecałym kilometrze. Kilka osób przede mną wykopało całkiem przyzwoity kanał w kopnym śniegu. Staram się iść ich śladem. Mimo to czuję, że mięśnie nóg już dają o sobie znać. Już by przysiadły i odpoczęły. Ok, pomagam im nieznacznie. Rozkładam ponownie kijki i prę do góry. Prawa, lewa, prawa, lewa… Nagle mija mnie jakiś koleś. Mknie na górę jak gazela. I to jeszcze bez kijków. A ja tu ledwo zipię. Dobry kocur. Rozglądam się, żeby się upewnić czy tylko mi ta wspinaczka sprawia problemy. Widzę kolejnego gościa kilka metrów za mną z językiem do kolan. Ufff. To nie ze mną jest coś nie tak. To ten co mnie minął najadł się najwyraźniej bułek z prądem i teraz ciśnie jak szalony. Na szczęście już zaraz szczyt. Już zaraz będzie z górki.
Nareszcie! Ogień! Co do zasady, zbiegi nie idą mi zbyt dobrze. Zawsze gdzieś z tyłu głowy pali mi się lampka sygnalizująca. Uważaj, bo korzenie, możesz skręcić nogę. Uważaj, bo trawa, możesz się pośliznąć. Uważaj, bo twardo, będzie bolało jak się przewrócisz. Uważaj, bo stromo, zaraz się potkniesz o własne nogi. Takich “uważajów” przechodzi mi przez głowę jeszcze kilkadziesiąt. Przynajmniej wtedy, gdy mam pod sobą zwykłe podłoże. W zimie to co innego. Tutaj mogę cisnąć w dół ile fabryka dała. To, że nie dała za dużo to inna sprawa. Niemniej śnieg jest super. Można grzać. Przede wszystkim jest miękko. Upadek nie boli, przynajmniej zazwyczaj. Zawsze można niefortunnie wyrżnąć, jednak testowałem to wiele razy, a nic tak nie utwierdza w przekonaniu jak doznanie organoleptyczne.
Na tym zbiegu wyrżnąłem tylko 3 razy i upewniłem się, że bliski kontakt ze śniegiem bardzo miło pobudza wszystkie zmysły, doskonale orzeźwia i odświeża. Poza tym, gdy czuję, że moja prędkość zbliża się do trzeciej kosmicznej, wystarczy, że zboczę odrobinę z trasy w głębszy śnieg, który doskonale ogranicza tempo, a w miarę możliwości nawet hamuje.
Zbieg kończy się w Kluszkowcach. Jest kilka minut przed 9 rano. Piękne poranne słońce, które towarzyszyło mi przez ostatnie kilka kilometrów nagle chowa się za… no właśnie, za czym? Za chmurami? Jakieś dziwne te chmury. Takie szare. I nisko strasznie wiszą.
Po chwili staje się jasne, że to nie chmury, tylko smog. I to nie byle jaki. Mam wrażenie, że przebiegam właśnie przez jakiś zaczadzony tunel bez wentylacji, a na lokalnych czujnikach jakości powietrza indeks CAQI już dawno przekręcił licznik i kończy powoli drugie albo trzecie okrążenie. Najwyraźniej małopolskie może śmiało konkurować ze śląskim o żółtą koszulkę lidera w stopniu przekroczenia norm PM10 oraz PM2.5. Smród zbija z nóg jak zderzenie z towarowym do Katowic. Warunki ekstremalne. Dobrze, że jestem po zbiegu to przynajmniej oddech mam płytki. Gdyby to było po solidnym podejściu i próbowałbym łykać powietrze wielkimi haustami, dopiero bym się “dotlenił” górskim powietrzem. Bleh!
Spokojnym krokiem, co by tylko nie złapać zadyszki, okrążam górę Wdżar. Po dobiegnięciu do niebieskiego szlaku, trasa zaczyna prowadzić delikatnie pod górę, a zamglenie zaczyna się przerzedzać. Można nawet wziąć odrobinę głębszy oddech i z czystym sumieniem zatrzymać się w pierwszym punkcie odżywczym. Wygląda na to, że wystawione przez koło gospodyń wiejskich smakołyki są bez dodatku dwutlenku siarki oraz tlenków węgla i azotu, lub przynajmniej z ich małą ilością.
WDŻAR -> LUBAŃ
Zatrzymuję się tylko na chwilę. Uzupełniam gorącą herbatkę w bidonach, dzięki czemu czuję przyjemne ciepełko z przodu na klatce piersiowej. Milusio. Łapię kanapkę z dżemem porzeczkowym oraz garść rodzynek i ruszam na podbój Lubania. Przede mną prawie 4-kilometrowy odcinek z 500m różnicą poziomów.
Zrównuję się z jakimś kolesiem. Ciśniemy razem pod górę, co chwila się wymijając. Uskuteczniamy standardowy ultrasowy small-talk. Jak się leci, jak bardzo nogi w dupkę wchodzą i tak dalej. Gdzieś w połowie tego odcinka odpuszczam na chwilę. Mięsnie już przyzwoicie palą, więc krótka przerwa nie zaszkodzi. Odwracam się za siebie i widzę to:
Bynajmniej nie chodzi tu o to, że jakiś kolejny ziutek mnie goni. Tamte stożki na horyzoncie to Tatry! Wołam mojego towarzysza niedoli, bo najwyraźniej jeszcze nie ogarnął tego widoku za nami.
- Hej!
- No?
- Patrz!
- Co?
- Za siebie patrz!
- O kurwa!
- No…
W zasadzie to jest nieopisywalne, a samo zdjęcie nie oddaje tego co zobaczyły moje oczy. Mimo to nie mogłem się oprzeć i pstryknąłem fotkę telefonem. Na fejsa wystarczy. Właśnie po takie widoki warto jechać 8 godzin w jedną stronę, na jeden dzień w góry, a potem mieć problem z zakwasami i zejściem po schodach. Coś niesamowitego. Nagle zapominam o całym zmęczeniu, o tym że nogi bolą, że pić się chcę. Zapominam o wszystkim. Przystaję i delektuję się chwilą. Ten przede mną też. Ten za nami również sprawdza co tak przykuło naszą uwagę. Także się odwraca, zatrzymuje i dodaje swoją o-kurwę. Wszyscy się szczerzą jakbyśmy dostali po cukierku na Halloween. Nie wiem ile to trwa. 5 sekund. Może 10. Pierwszy odpuszcza ten najniżej. Widok widokiem, ale zegar tyka, a trasa sama się nie przebiegnie. Ja robię to samo. W tył zwrot i dawaj pod górę.
Kilka minut po 10 rano docieram na szczyt. Pod wieżą widokową nawet trochę wieje. Chłodny powiew po mokrych od potu ciuchach powoduje ciary na karku. Aż miło byłoby założyć coś cieplejszego. Albo przynajmniej suchego. Jednak jak się nie ma co się lubi… W podskokach lecę do granicy lasku, żeby schować się przed kolejnymi podmuchami, mijając po swojej prawej stronie wieżę widokową na Lubaniu.
Chętnie wdrapałbym się na szczyt tej konstrukcji, żeby popodziwiać jeszcze kilka widoków. Szkoda, że to wyścig, a nie wycieczka krajoznawcza. Może to i lepiej. Zadowolę się zdjęciami Jacka Deneki. On przynajmniej potrafi oddać klimat tego miejsca. Przyznaję, nie sądziłem, że na Gorce Ultra Trail Winter będę mieć możliwość podziwiania takich widoków.
LUBAŃ -> OCHOTNICA DOLNA
Na punkcie odżywczym nawet się nie zatrzymuję. Okazuje się, że nie ma tu wody, bo stacja jest ustawiona w takim miejscu, że nie ma za bardzo opcji, żeby ją dostarczyć. Prowiantu suchego mam wystarczająco swojego, a na żelki ani na czekoladę nie mam za bardzo ochoty. Zbyt się męczę, żeby pogryźć je przy takiej temperaturze. Rzucam się od razu w 6-kilometrowy zbieg do Ochotnicy Dolnej, położonej ponad 700m niżej.
Znowu można grzać. Wywalam się kolejne 3 razy, ale nic sobie z tego nie robię. Lecę przed siebie, nogi już trochę bolą i wpadam w ten egzystencjalny marazm, który dopada mnie prawie na każdym biegu. Myślę sobie: no spoko, przebiegłem już ponad 25km. Do mety jeszcze trochę zostało. W kopytach już trochę łupie. I właściwie po co to wszystko? Człowiek się zmęczy, spoci jak mysz, wygłodnieje, czasami nockę nawet zarwie, albo przynajmniej jej część. Jeszcze do tego cały dzień trzeba poświęcić na dojazd i kolejny na powrót, bo za daleko od domu te góry stoją. A na koniec dnia zapłacić za to wszystko jeszcze trzeba. Nie trzyma się to kupy za bardzo.
A mimo to uwielbiam to. Dla mnie to taki totalny reset i relaks. Jakkolwiek dziwnie to brzmi – odpoczywanie w biegu. Zwłaszcza jeśli trwa to kilka lub kilkadziesiąt godzin. Niemniej tak to działa. Jeden lubi twardy reset przy weekendzie, ja wolę wstać o 5 rano i potruchtać. No dobra aż tak wcześnie to mi się nie zdarza. Ale o 5:30 już potrafię się zerwać.
Zajmując głowę rozterkami przeciętnego ultrasa, docieram do Ochotnicy Dolnej przed 11. Przebiegam przez ulicę i gnam do trzeciego punktu odżywczego na trasie Gorce Ultra Trail Winter, żeby uzupełnić płyny. Ktoś wychodzi mi naprzeciw. Dziewczyna. Radośnie podskakuje w moją stronę. Przynajmniej tak to wygląda z daleka. Gdy podchodzę bliżej, okazuje się, że ona wygina śmiało ciało prawie jak Shakira i Rihanna razem wzięte na teledysku do “Can’t Remember to Forget You” i wykrzykuje przy tym: “Witamy na najbardziej roztańczonym punkcie odżywczym świata!”. I od razu zmęczonemu człowiekowi micha cieszy się od ucha do ucha. Wolontariat w biegach górskich to rzeczywiście stan umysłu.
OCHOTNICA DOLNA -> OCHOTNICA GÓRNA
Jak zwykle tankuję swoje bidony, łapię na wpół zmrożonego pączka i ruszam w kierunku mety. Pierwsze 3 kilometry tego odcinka to przyjemne, delikatne podejście. Idzie się żwawo, słoneczko świeci, jest fajnie. Sielanka trwa do skrzyżowania, gdzie piękna, równa i ośnieżona ścieżka zielonego szlaku odbija w lewo, natomiast trasa biegu nakazuje skręcić w prawo pod górę, wzdłuż Kudowskiego Potoku. Tu nie ma żadnej ścieżki. Ewentualnie gdzieś pod tym głębokim, kopnym śniegiem znalazłaby się jakaś jej pozostałość. Na ten moment jest śnieg po uda, strumyk i 300m pod górę na 2,5-kilometrowym odcinku.
Serio? Eeeee… chyba jakiś dowcipniś zmienił oznaczenie szlaku? Patrzę w górę i widzę dwóch zawodników walczących z tym podejściem kilkaset metrów przede mną. No dobra. Najwyraźniej to nie jest żart. Dla pewności sprawdzam jeszcze track GPX w telefonie, z nadzieją, że tamci dwaj nie ogarnęli tematu, ale nie. Jakiś sadysta naprawdę poprowadził tędy trasę. Trzeba cisnąć. Do wyboru są dwie opcje:
Pierwsza to marsz korytem strumienia. O tyle wygodne, że spływająca woda zmyła sporo śniegu. Niestety oznacza to przemoczone lodowatą wodą buty.
Druga opcja to forsowanie kopnego śniegu obok strumienia. Również wygodne, ale ze względu na trochę bardziej suche buty. Tyle, że to będzie bolało. Pod górę, w głębokim śniegu, mięsnie dostaną solidną wrypę. Pewnie skończy się skurczami.
Szybko próbuję skalkulować wszystkie za i przeciw, ale bez Excela i na zmęczeniu nie jest to takie proste. Po chwili wybieram bramkę numer dwa. Szkoda butów. Poza tym boję się, że totalnie przemoczone skarpetki wpłyną na dodatkowe pęcherze na stopach, a to nie jest to co ultrasi lubią najbardziej. Patrzę na ślady przede mną i widzę, że ci co już tędy przeszli, mieli podobne zagwozdki. Śnieg jest wydeptany zarówno wzdłuż strumyka, jak i obok niego.
Próbuję wykorzystać ślady moich poprzedników, ale na nic się to zdaje. Musiałbym mieć 8 m wzrostu, żeby szło się wygodnie. Tutaj nogi zapadają się w głęboki śnieg. Wyciągnięcie nogi wymaga zaangażowania wszystkich pozostałych sił. Kijki też mi do niczego się nie przydają, bo zapadają się po samą rękojeść. Poza tym, że muszę walczyć nogami, to jeszcze do tego tracę energię z rąk, żeby wykopać kijek. Składam je i dalej forsuję zwały śniegu samymi nogami.
Matko i córko, ale masakra. Muszę coś zrobić ze zwisającym ze zmęczenia językiem, bo zahaczam nim o muldy śniegu, które próbuję zwalczyć. Uda pieką jakbym właśnie wbiegł na Rysy i to w pierwszym zakresie. A ja nie jestem nawet w połowie podejścia. Patrzę na zegarek. Jest 11:30. Do mety jeszcze niecałe 7km. To tyle w temacie mojego planu na 4:45. Dzwonię do żony. Całe szczęście, że chociaż zasięg mam. Pomiędzy postękiwaniami i sapaniami próbuję ze zmarzniętą gębą wyjaśnić, że nie dam rady dowieźć nawet pięciu godzin i będę walczyć o 5:30, ale nie bardzo mi idzie. Udaje mi się wybełkotać coś na zasadzie “Paula… n dm rdy… krwa… ciżko jst…”
Chciałem dobrze. Chciałem dać znać, że będę na mecie trochę później niż zakładałem. Skończyło się na tym, że żona się wystraszyła, że coś się stało i że w ogóle nie ukończę biegu. Więc zbieram w sobie ostatni sił i klaruję, że nie dam rady zamknąć się w 4:45, ale bez przesady. Jeszcze nie jest tak tragicznie, żebym odpuścił. Z resztą nawet jeśli, to kto mnie z tego zadupia zaniesie w lektyce na kwaterę? Walka!
Docieram do końca wspinaczki dokładnie o godzinie, o której planowałem ukończyć bieg. Więcej podjeść na tej trasie nie będzie. Przynajmniej jeśli chodzi o takie większe. Zostaje ponad 6km do mety, ale pocieszam się faktem, że jest ona 400m niżej. Grzeję ile sił w nogach. Z górki całkiem fajnie się leci. Pomimo zmęczenia, ostatni odcinek pokonuję przyzwoitym tempem. Na ostatnim zbiegu już słychać gwar dochodzący z mety. Już bliziutko. Już za momencik.
META
Prawie 5,5 godziny po starcie dobiegam do końca Gorce Ultra Trail Winter. Paula już czeka z dzieciorami. Mały bulbas oczywiście śpi, a ten większy kibicuje ojcu. Wyciąga rękę, więc łapię go i razem pokonujemy ostatnie kilkadziesiąt metrów. Przed samą metą trzeba odbić w lewo i minąć kamienny murek. Ja jestem już trochę zmęczony, jest ślisko, receptory jakieś takie osłabione mam, więc prawie kończy się to spektakularnym upadkiem. Na szczęście udaje nam się wejść w zakręt większym wirażem.
Leon dostaje medal od wolontariusza, przybijamy piąteczki i… w zasadzie to tyle. Oprawa na mecie raczej skromna. Wodotrysków brak. Jest oczywiście wodzirej, który wylewnie odzwierciedla bieżącą sytuację, jednak za bardzo nie ma się do kogo zwrócić. Nie ma żadnych standów z gadżetami. Brakuje jakichkolwiek atrakcji dla osób towarzyszących lub dzieci. Siłą rzeczy brakuje również kibiców. Na szczęście jest śnieg, więc moja rodzina miała co robić, czekając na mnie prawie godzinę. Jedyny punkt, w którym dzieje się coś ciekawego to mały namiocik. Rozdają w nim posiłek regeneracyjny i herbatę, więc na niego właśnie określam swój azymut.
W namiocie swojska atmosfera. Chłopaki siedzą ściśnięci na ławeczce, grzejąc siebie nawzajem. Wszyscy trochę podmarznięci, powoli odzyskują kolory. Łapię 3 kanapki z dżemem, tankuję do pełna herbatę, następnie opuszczam imprezę w stylu angielskim i grymasem na twarzy, bo liczyłem na coś ciepłego do jedzenia. Na odchodnym dowiaduję się od wolontariusza, że prawdziwy posiłek regeneracyjny czeka w budynku obok, gdzie zostawiliśmy depozyt przed startem. Tutaj to była tylko przystawka. Od razu schodzi ze mnie ciśnienie. Z głodu chyba nie padnę.
Zostawiam familiadę, idę się przebrać i sprawdzić, czy rzeczywiście można coś zjeść. Młody nie oponuje, bo oznacza to jeszcze trochę zabawy w śniegu. Założenie suchych ciuchów i wciągnięcie gorącej, pysznej vege-zupki zajmuje mi dobre pół godziny. Wracam na metę i widzę świetną zabawę w wykonaniu żony i Leona. Fajnie, że dzieciak zobaczył śnieg. Dla nas to jedyna okazja w tym roku, ale jeszcze o tym nie wiemy. Rzucam swoje przemoczone buty na bok i dołączam do nich. Korzystamy z białego szaleństwa, jest jeszcze chwila na pamiątkowe foteczki i ostatecznie zbieramy się z powrotem do Staśkowej Chałupy.
Zostaje jeszcze największe wyzwanie tego dnia. Musimy wrócić 1,5km na kwaterę. Cały czas jest pod górę, do tego na zmianę z żoną pchamy wózek, albo niesiemy młodego na barana. Po kilku minutach orientuję się też, że w swoim stylu zapomniałem o butach, które rzuciłem przy mecie. To takie moje ukryte zdolności: coś zgubić albo zepsuć. I jestem w tym naprawdę mocny. Wracam więc szybko na metę. Na szczęście znajduję buty bez problemu. Z resztą nie ma co się dziwić. Wyglądają jak psu z gardła wyjęte. I to ze dwa albo trzy razy, więc nikt by się raczej na nie nie połasił. A tak to wypierze się i jeszcze posłużą nieraz. Z resztą, w końcu dzięki temu śniegowi pozbyłem się błota, które zalegało na nich jeszcze od Maratonu Bieszczadzkiego! Naturalna myjka, bez detergentów.
Doganiam rodzinę, dochodzimy na kwaterę i od razu idziemy coś zjeść. Wciągam największego w swoim życiu kotleta z górą ziemniaków i jest mi z tym dobrze. Na koniec dnia Leon wymusza na nas jeszcze trochę zabawy na śniegu. Pożyczamy więc sanki i dobre półtorej godziny latam z nim po małych górkach w ramach roztrenowania. Na szczęście nie jest źle z nogami, a młody cieszy się od ucha do ucha.
DZIEŃ PO
Największa przyjemność tego dnia to brak budzika. Mimo to dzieciaki nie dają pospać do południa. Całe z resztą szczęście, bo i tak musimy o przyzwoitej godzinie wrócić do Warszawy. Zejście po schodach na śniadanie nawet nie jest dużym problemem. Kroczę dumnie z mocno wypiętą klatą napawając się faktem, że jestem już takim ultrasem, że maratony jako przystawkę łykam. Serio, spodziewałem się, że będzie dużo gorzej. A może po prostu się przyzwyczaiłem i te zakwasy nie robią na mnie takiego wrażenia? Sam nie wiem. Przynajmniej dzięki temu kilka kursów do samochodu i z powrotem ze wszystkimi tobołkami nie stanowi większego problemu. Żegnamy się ze śniegiem i wracamy do domu.
Garść statystyk
WYŻYWIENIE
Tym razem ze względu na relatywnie krótki dystans dużo ze sobą nie brałem:
- Kiełbaski wegańskie z Lidla – dla mnie megahit. Mają lekko wilgotną konsystencję, więc relatywnie łatwo je pogryźć, nawet z podmarzniętą gębą. Dobrze mi wchodziły;
- Cheddar – po raz kolejny sprawdził się świetnie. Dobrze wchodzi, ma sporo kalorii i do tego jest po prostu smaczny;
- Woda – w dwóch bidonach, po 600ml każdy. Ja zawsze bardzo dużo piję na biegach, nawet w zimie, więc pozycja obowiązkowa.
Jedzenia w zupełności mi wystarczyło. Przetestowałem też nowy patent na pakowanie żarcia. Wykorzystuję do tego papier po czekoladach z Lidla. Razem z żoną jesteśmy czekoladożercami, więc sporo tego u nas schodzi. To opakowanie jest dosyć grube, a do tego relatywnie plastyczne. Dzięki temu zawinięta kiełbaska, czy kanapka nie rozwija się, a papier, nawet jeśli zawilgotnieje, nie przechodzi na żywność, ani też nie wpływa na jej smak. Miał rację Rocky z Psiego Patrolu z tym swoim hasłem “nie wyrzucaj, wykorzystaj!”. W końcu mogę pożegnać folię i papier do pieczenia, które nigdy do końca się nie sprawdzały.
SPRZĘT
- Plecak Grivel 5l – najważniejsza pozycja, a w nim jedzenie, kurtka, czołówka i kilka innych najpotrzebniejszych rzeczy;
- Kije Black Diamond – może nie do końca konieczne na takim dystansie, ale nie mogę powiedzieć, że mi nie pomogły. Przydały się bez dwóch zdań;
- Buty Mizuno Daichi – przemoczone do suchej nitki, a mimo to oszczędziły mi pęcherzy, otarć i straconych paznokci. Doskonale mi leżą;
- Stuptuty Salomon Trail Gaiters High – nowy nabytek. Znakomicie się sprawdziły, chroniły buty przed nasypaniem się do nich śniegu. Oczywiście obuwie i tak przemokło przez siateczkę z przodu, jednak biegło mi się bardzo komfortowo;
- Ciuchy – tym razem na chłodek dobrze się przygotowałem: podwójna para gaci dobrze chroni potencjalnych dziedziców rodu. Do tego ocieplane rajtki Rogelli. Natomiast góra na lekko: koszulka + rękawki + bluza z kapturem, a na głowę 2 buffy, jeden na szyję, a drugi na łysinę.
KPI
- Średnia prędkość na trasie wyniosła 7,9km/h;
- Spaliłem “tylko” 2800 kcal;
- Wypiłem około 3,5 litra wody/herbaty w biegu;
- Najszybszy kilometr pokonałem w tempie 4:13 min/km – zbieg z Jaworzyny Ochotnickiej, a najwolniejszy ponad 16 minut – podejście wzdłuż Kudowskiego Potoku;
- Podejście na Lubań było najwolniejszym 5-kilometrowym odcinkiem. Zajęło mi prawie godzinę. Ponad 2 razy więcej niż zbieg z tego samego szczytu.
WYNIK
- Ze 100 osób określonych w regulaminie wystartowały… 102 osoby🤣
- Wszyscy ukończyli bieg;
- Mi całość zajęła 5 godzin i 25 minut, co dało 13 miejsce OPEN ze stratą niecałych 40 minut do zwycięzcy (-14%);
- Przeciętny czas ukończenia tego biegu to 7:14:27.
PODSUMOWANIE
Nie jestem fanem biegania zimą. Głownie dlatego, że zima ostatnio najczęściej oznacza temperaturę lekko powyżej zera, błoto, zachmurzenia i niestety smog. Tutaj natomiast mieliśmy przepiękną pogodę i śnieg. W zasadzie to czegokolwiek bym się nie czepił odnośnie tej imprezy, to pogoda zrekompensowała wszystko. Każdemu, kto kiedykolwiek będzie chciał się sprawdzić w zimowych warunkach, życzę takiej aury jaka nam towarzyszyła podczas Gorce Ultra Trail Winter. To jest powód dla którego chętnie bym wrócił w Gorce. Szkoda tylko że pogody nie da się zamówić.
Zatem odnośnie plusów na Gorce Ultra Trail Winter:
- Pogoda, pogoda, pogoda. Trafiła nam się jak na zamówienie. Idealna! Śnieg, słoneczko i leciutki mrozek. Lepiej się nie da. Leon jeszcze przez kilka dni będzie gadał o tym jakiego to bałwana on ulepił;
- Eko: no ja lubię, jak ktoś dba o środowisko, ale ci ludzie, którzy organizują Gorce Ultra Trail Winter to prawdziwe eko-zboki. I mi się to podoba. Nie ma niepotrzebnych siatek, kubeczków, ulotek i innych bzdetów, które od razu lądują w koszu. Na mecie jest nawet segregacja odpadów. Tej części inni organizatorzy mogą się z powodzeniem uczyć od ekipy Run Vegan. Duży duży plus ode mnie!;
- Integracja z lokalsami: Nigdy wcześniej nie zwracałem na taki aspekt uwagi. Tutaj widać, że lokalna społeczność jest mocno zaangażowana w organizację biegu. Jest dla nich oddzielna kategoria mieszkańców Ochotnicy. Współorganizują imprezę po biegu. Podoba mi się pomysł pokazania gminy z tej strony;
- Wolontariusze: tego rekomendować nie trzeba na żadnym biegu. Wszędzie są wspaniali, ale tutaj dziewczyna na ostatnim punkcie odżywczym mnie rozbroiła totalnie. Wariaci, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Oczywiście największy plutowy malkontent znalazł też szereg minusów, na które można pomarudzić. Oto i one:
- Meta: to chyba największy minus. Przyjechałem z dziećmi i żoną, ale dla nich w zasadzie nie było nic na mecie poza śniegiem. Warto o tym pomyśleć: było rozpalone ognisko to może jakieś kiełbaski wegańskie piec z dziećmi? Jakiś wyścig dla najmłodszych na 100m? Gry, zabawy? Wiele imprez to ma. Coś co umili bliskim czekanie na swojego ultrasa;
- Odbiór pakietów: może to nie do końca minus, bardziej moje zdziwienie. Przyjechałem po pakiet prosto z trasy, ok godziny 21 w piątek. Wszystko mam w aucie, dzieciaki zmęczone, a pani od pakietów każe mi pokazać wyposażenie obowiązkowe. Mówię, że mam gdzieś w bagażniku i pokażę na starcie, to dostaję wykład o tym, że za granicą nie dopuszczono by mnie do biegu. Z jednej strony zgadzam się, góry to nie żarty, ale z drugiej na koniec i tak się dogadaliśmy i okazało się ze nie ma problemu z kontrolą wyposażenia przed samym startem w sobotę z rana. Zatem nie do końca rozumiem po co ten moralniak, skoro i tak można wszystko ogarnąć formalnie następnego dnia;
- Kluszkowce: to bolało. Gdy tam się wbiegło, smog strasznie dał się we znaki. Mnie aż szczypało w oczy. Wiadomo, że to nie wina organizatora. Jednak mnie do szału doprowadza fakt, że nie można odetchnąć świeżym powietrzem, a chyba bardziej czyste jest w centrum dużego miasta. Może poprowadzić trasę tak żeby ominąć tą miejscowość?
- Oznaczenie trasy: biegło mi się dobrze. Ani razu się nie zgubiłem. Jednak białe wstążki na śniegu są mało widoczne. Może warto zorganizować inny kolor na kolejny rok?
Daniel, Jesteś tak pozytywnie nakręconym pasjonatem, że ciśnie się na język określenie ultra wariat. Tekst super, fajnie się czyta. Twój spontaniczny wyjazd, szalony i nieosiągalny dla wielu ludzi budzi podziw i szacunek. TAK TRZYMAJ!!!
Dzięki Dorota! Niezmiernie mi miło, że czyta to ktoś poza najbliższą rodziną;-)
Kolejny świetny, zajmujący wpis – i z humorem i z pazurem, i tyle interesujących szczegółów, że czyta się jednym tchem. Z niecierpliwością czekam na kolejne. Piękne zdjęcia 🙂
Dzięki. Przyznaję, że te najlepsze zdjęcia to jednak nie moje…:-( To właśnie Jacek Deneka robi takie ujęcia
Chociaż tego nie doświadczyłem to raczej zima fajniejsza jest od tego jesiennego błotka i ta aura, człowiek najchętniej by się już tam przeniósł. 13 miejsce w open świetny rezultat, gratulacje i tylko pozazdrościć. Wracając do wywrotek na śniegu, są takie nakładki z metalowymi wypustkami na buty one się nie sprawdzają?
Nakładek nie próbowałem, więc ciężko mi powiedzieć. A aura, tak… było magicznie! Szkoda, że dzisiaj śnieg to rarytas. Mam nadzieję, że uda się jeszcze kiedyś pobiec w takiej scenerii. A Ty oczywiście sam powinieneś spróbować!