UltraJanosik Legenda – 110km przez Tatry

TeamPlutt Ultrajanosik Legenda Jan Haręza
fot: Jan Haręza
UltraJanosik Legenda to dla mnie to taki bieg sezonu. Widziałem jego zajawki na YouTube. Po ich obejrzeniu od razu chciałem się pakować i jechać. Albo nawet jechać bez pakowania. Byłem tak nakręcony tym biegiem, że co jakiś czas wracałem do filmików z lat ubiegłych. Czytałem relacje ludzi, którzy go ukończyli i po prostu nie mogłem się doczekać. Dla mnie przygoda z UltraJanosikiem zaczęła się ponad pół roku przed samym biegiem.

Przygotowania

Grudzień 2019

Ogarniam kalendarz na kolejny rok. Po przyzwoitym występie na Hyundai Ultramaraton Bieszczadzki, postanawiam że już najwyższy czas złamać setkę! Ciągle przeglądam dostępne biegi, ale bez przerwy coś mi nie pasuje: ten za krótki, ten za długi, tu zbyt mało przewyższeń, tam za długo w nocy, itd. Emocje jak na grzybach, ale ostatecznie udaje mi się ustalić główny bieg sezonu. Wbijam w kalendarz magiczną datę: 10 luty 2020: zapisy na Janosika. Dlaczego akurat UltraJanosik Legenda? Z kilku powodów:

  • Startuje o 7 rano, a miałem ambitny plan ukończyć go w 18h, więc większość trasy pokonałbym za dnia;
  • Nigdy nie byłem w Wysokich Tatrach. W zasadzie to nigdy nie byłem w Tatrach. Morskie Oko się nie liczy;
  • Kolega poznany na Maratonie Warszawskim sprzedał mi go jako „Bieg-ideał” pod każdym względem;
  • Ma odpowiednio dużo przewyższeń w moim mniemaniu;
  • Odbywa się w lecie, a ja lubię jak jest cieplutko.
Profil trasy
Profil trasy

10 Luty 2020

Jemy kolację, dzieci szaleją, za 5 minut wybije 20. Jestem zwarty i gotowy. Strona UltraJanosika jest otwarta, a ja czekam na godzinę zero, żeby zdążyć się zarejestrować. Robię to bez swojego Garmina, ale mam wrażenie, że gdybym założył pasek tętna, to wyrobiłbym nowe HRmax. Rok temu zapisy rozeszły się w mgnieniu oka. Jeśli nie zdążę, nie mam żadnej alternatywy. Chcę to pobiec i już. Tylko czy zdążę się zapisać? Czy Bieszczady wystarczą jako bieg kwalifikacyjny? Czy…. o rety! Już 20:00! Odświeżam stronę… bosz… jak długo się ładuje… W myślach lecą różne epitety pod adresem plus.pl. Jest! Podaję swoje dane w formularzu, klikam „zapisz się” i… no nie mogę… czemu to tak długo się mieli?? Udało się! Zdążyłem. Jestem na liście. Płacę od razu, żebym się przypadkiem nie rozmyślił. Teraz zostaje tylko brać się do roboty!

Marzec 2020

Telefon dzwoni, kiedy jestem w pracy. Ktoś z Janosika bierze mnie na spytki. Okazuje się, że jednak Bieszczady to trochę mało, żeby stać się Legendą. Przed skreśleniem mnie z listy ratuje Niepokorny Mnich, którego mam pobiec w kwietniu. Jeśli dobiegnę przyzwoicie, będę mógł wystartować w Janosiku. W zasadzie nie precyzujemy co ma znaczyć „przyzwoicie”. Zakładam, że chodzi o ukończenie w limicie czasowym. W przeciwnym razie będę musiał oddać miejsce na Janosika. Układ fair. Biorę w ciemno. W zasadzie to nie mam wyboru. Pokażę na co mnie stać! Robię swoje.

23 Marca 2020:

Koronawirus szaleje, lockdown, kolejne imprezy są odwoływane, Fejsbuk krzyczy:

…już dziś chcemy oficjalnie ogłosić, że VIII edycja Biegów w Szczawnicy odbędzie się 14 listopada 2020 roku.

Biegi w Szczawnicy

Pal licho bieg sam w sobie, błyskawicznie podejmuję decyzję: biegnę w listopadzie. W końcu wstępny kalendarz na 2021 już mam i nie ma tam już miejsca na Szczawnicę. Tylko co z moim Janosikiem? Czy mnie skreślą z powodu braku kwalifikacji? Czy w ogóle się odbędzie? Postanawiam nie wywoływać wilka z lasu. Robię swoje, przygotowuję się do biegu, udaję, że nic się nie stało i mam nadzieję, że dadzą mi szansę.

Kwiecień 2020

Przydałoby się zarezerwować jakiś nocleg na Janosika. Dzwonię w kilka miejsc w Niedzicy, ale wszystko zajęte. Ostatecznie decyduję się na hotel w Szczawnicy. To zaledwie 20km dalej. Później wymyślę, jak dostać się do Niedzicy na 5 rano. To ma być wyjazd rodzinny, a w uzdrowisku przynajmniej żona z dzieciakami będzie miała co robić. Na start i tak nie przyjdą, bo ruszamy ze Słowacji. Na metę też raczej nie, ponieważ planuję finiszować około północy.

Lipiec 2020

Przez ostatnie miesiące sumiennie przygotowywałem się do biegu. Prawa, lewa, prawa, lewa, i tak dzień w dzień. Trochę jak ten świstak. Mimo to nadal mi się podoba. Ładnie wypracowałem bazę tłukąc po 350-400km miesięcznie. Niestety na początku lipca coś zaczyna mnie boleć w prawej piszczeli.

Wizyta u ortopedy oraz USG dają następującą diagnozę: zapalenie ścięgna piszczelowego przedniego. Zalecenia: rehabilitacja oraz ograniczenie do minimum aktywności sportowej. Dla mnie to jak wyrok. 2 miesiące przed moim głównym startem mam się ograniczać? Wolne żarty. Niewiele myśląc postanawiam nie przestawać biegać. Zredukowałem moje tygodniowe przebiegi o połowę, czyli do jakichś 40km tygodniowo i kontynuowałem treningi. Dzisiaj wiem, że to była jedna z najgłupszych moich decyzji, jednak wtedy byłem zbyt zdeterminowany, żeby cokolwiek odpuścić w kwestii Janosika. Chciałem się pokazać z jak najlepszej strony podczas swojego największego jak dotąd wyzwania. Byłem gotów się czołgać lub iść o kulach, byleby tylko tam wystąpić. Gdybym odpuścił już wtedy, miałbym jeszcze cały sierpień na powrót do formy, a tak bimbałem się z zapaleniem ścięgna przez półtora miesiąca. W zasadzie odpuściło dopiero w połowie sierpnia, kiedy powinienem już schodzić z kilometrażu i zbierać siły na sam bieg.

Moje tygodniowe przebiegi od czasu pojawienia się kontuzji
Tygodniowe przebiegi od czasu pojawienia się kontuzji

15 Sierpnia 2020

Wchodzę w etap bezpośredniego przygotowania do biegu. Stan przedstawia się następująco:

  • Kondycja: marnie, ostatnie 1,5 miesiąca to bieganie na pół gwizdka, gdzie wcześniej było to 80-90km/tydzień;
  • Żona z dziećmi: chorzy. To akurat dobrze wróży, bo za 2 tygodnie powinni być już zdrowi;
  • Pierwsze prognozy pogody na ostatni weekend sierpnia: burze z piorunami + wiatr;
  • Koronawirus: szaleje, powiat nowotarski, gdzie będzie biuro zawodów oraz meta dostaje ostrzeżenie, wkrótce może stać się czerwoną strefą.

Czarno to wszystko wygląda, więc postanawiamy wstrzymać się z decyzją odnośnie wspólnego wyjazdu. Co by się nie działo, ja nie odpuszczę. Muszę się tam pojawić, bez walki się nie poddam. Najwyżej poszukam kogoś, kto również leci z Warszawy, lub pojadę pociągiem.

20 Sierpnia 2020

Rezygnujemy z hotelu. Dziś jest ostatni dzień kiedy możemy to zrobić bezkosztowo. Żona i dzieciaki nadal przeziębione, COVID nie odpuszcza, więc jadę sam. Jeszcze nie wiem jak, jeszcze nie wiem gdzie będę spać. Coś się wymyśli. Tanio skóry nie sprzedam.

25 Sierpnia 2020

Nadal nie mam noclegu. Wstępnie znalazłem połączenie pociągowo autobusowe. Trochę po studencku, ale dam radę. Przy okazji rozmawiam z kumplem (Swoją drogą to tez jest Daniel. Przypadek? Nie sądzę!), chwalę się jaki to wspaniały plan wymyśliłem, a on mi na to: „Słuchaj, jeśli potrzebujesz supportu to mów śmiało. Ja i tak mam masę urlopu do wybrania, w Tatry od dawna chciałem pojechać, chętnie pomogę”. Tak po prostu. W konsekwencji mój cały plan zmienił się o 180 stopni w przeciągu kilkudziesięciu minut. Ustaliliśmy, że jedziemy jego autem, a nie pociągiem, i od razu do Szczyrbskiego Jeziora, dzięki czemu ja będę mógł dłużej pospać. Podczas biegu Daniel przejedzie do Niedzicy i przyjdzie po mnie na metę, skąd zabierze mnie do Falsztyna. Dopiero tam udało nam się znaleźć jakiś wolny nocleg. W Niedzicy już wszystko było zajęte.

28 Sierpnia 2020

Jestem spakowany. Czekam na Daniela, który zjawia się u mnie po 9 rano. Ruszamy w drogę. Ruch jest mały, więc lecimy jak przecinak i w Niedzicy meldujemy się już o 15. Udajemy się do biura zawodów, gdzie zgodnie z wymogami sanitarnymi wejść mogą tylko zawodnicy, po uprzednim zmierzeniu temperatury i dezynfekcji rąk. Samo biuro raczej skromne. Zaledwie kilku wystawców na krzyż ze względu na COVID, więc biorę swój pakiet i wracam do auta. Ostatecznie dobrze, że w ogóle udało się to zorganizować, pomimo czerwonej strefy.

Po krótkim odpoczynku ruszamy w dalszą drogę na Słowację. Po drodze zajeżdżamy jeszcze na start, zrobić krótki rekonesans. Szczyrbskie Jezioro zachwyca. Niesamowite miejsce, malownicze, przepiękne. Dla mnie magiczne. Zakochałem się. Bez kitu. Tatry otaczające jezioro pokazują swoją potęgę. To właśnie stąd zaczyna się wiele popularnych szlaków turystycznych. Robię sporo zdjęć, które potem pokażę żonie, ale one nie oddadzą klimatu tego miejsca, więc będę nawijał o nim przez kolejne kilka miesięcy. Momentalnie wpisuję słowacką stolicę Tatr na listę potencjalnych miejscówek na wakacje. Przy okazji dopiero teraz zaczynam rozumieć, czym podyktowane są tak wysokie ceny za noclegi tutaj, które z resztą w sezonie i tak rozchodzą się jak ciepłe bułeczki.

TeamPlutt Stbskie Pleso
Štrbské Pleso

Po oględzinach udajemy się do oddalonej o 10km Tatrzańskiej Szczyrby, gdzie udało nam się zarezerwować nocleg w przyzwoitej cenie 65€ za kwaterę. Warunki raczej mocno studenckie, ale na 1 noc dla chłopów w sam raz. Na miejsce dojeżdżamy o 19. Pobudkę planuję na 5 rano, co daje jeszcze 4 godziny na pakowanie, kolację i ustalenie ostatecznej strategii.

Czas mija nam szybko pomiędzy kolacją, rozpisaniem godzin przybycia na poszczególne punkty żywieniowe (tak żeby Daniel wiedział o której się mnie spodziewać), pakowaniem prowiantu i ostatecznym sprawdzeniem oraz przygotowaniem sprzętu. Prognozy pogody są już trochę bardziej łaskawe, nie ma mowy o burzach, ale nadal bezlitośnie przewidują deszcz na dzień startu. Na szczęście dopiero popołudniu, co dobrze wróży, bo mam nadzieję Tatry mieć już wtedy za sobą.

UJ_05_2
UJ_05_1
UJ_05_3
UJ_05_4

Przygotowania zamykamy zaraz po 23. W międzyczasie udało się nawet chlapnąć po piwku. Ja symbolicznie, na dobry sen, Daniel szaleje i wypija całe 2. Biorę ruski prysznic, bo warunki mamy dosyć spartańskie i próbuję zasnąć. Nie dziwi mnie za bardzo, że sen nie przychodzi. Za dużo mam na głowie. Czy na pewno wszystko spakowane? Czy kontuzja nie wróci? Czy dam radę pokonać ponad 100km przez Tatry? Czy Daniel trafi na wyznaczone punkty? Czy dobrze zaplanowałem jedzenie? Czy starczy mi picia? Czy żona w domu poradzi sobie z dzieciorami, bo nadal nie do końca wyszła z przeziębienia? Czy to, czy tamto, czy siamto… mnożę kolejne pytania odkładając sen w czasie.

Kiedy ostatni raz patrzę na zegarek, jest 00:34. Pobudka za 4,5 godziny. I tak dobrze mi z tym, bo nie muszę wstawać za 2,5 godziny żeby zdążyć na autobus z Niedzicy. No i nie muszę ogarniać dzieciaków z rana! Wakacje pełną gębą! W końcu sen łaskawie przychodzi. Całe szczęście, że mocny i nieprzerwany.

Pobudka

W przeciwieństwie do codziennej pobudki, kiedy wstaję w trybie „zombie”, tym razem razem budzę się nagrzany i gotowy do walki! Jest 5:00, Ubieram się, ogarniam, jem szybkie śniadanie (kanapka z cheddarem i pomidorami) i ruszamy w drogę na start o 6:15. Korków brak. Parkujemy o 6:30, ludzi dużo, większość to turyści chcący skorzystać z przyzwoitej pogody i weekendu. Płacimy 30zł za cały dzień postoju (bo 6€ w gotówce nie mamy) i na spokojnie kierujemy się na linię startu. Czasu jest dużo.

Słyszę ostatnie słowa wsparcia ze strony Daniela. Patrzę na zegarek i… witki mi opadają. Włączony kilka minut temu nadal pokazuje jedynie logo Garmina na dzień dobry. Nawet nie lokalizuje satelitek. Matko i córko! Co ja teraz zrobię? Przecież jak nie będę miał tracka, to nie będę miał co wrzucić na endo. Jak nie będę miał co wrzucić na endo, to tak jakby bieg w ogóle się nie odbył.

Do startu zostało 5 minut, a ja mam wrażenie że mam pełne gacie. Dobra, odpuszczę track, ale przydałoby się znać tempo. 2 minuty przed startem Daniel daje mi swojego Fenixa 3 HR, a ja oddaję mu mojego nieśmiertelnego do tej pory Garmina 310Xt, którego błogosławię kilkoma nieprzyzwoitymi epitetami, a po biegu zamierzam pogrzebać bez uroczystości. Z tego wszystkiego przegapiłem przedmowę naczelnego zbója Sławka oraz Boży Power od księdza Strycharskiego. Ale co tam, Garmin od Daniela też odpowiednio podnosi morale. Gdy kończę go zapinać na nadgarstku, słyszę tylko 10… 9… 8… 7… 6… 5… 4… 3… 2… 1… OGNIA!

UJ_06_1
UJ_06_3
UJ_06_4
UJ_06_2

UltraJanosik Legenda

ŠTRBSKÉ PLESO -> SLIEZSKY DOM

Startuję zaraz za czołówką stawki. Pierwszy z 14 kilometrów tego etapu pokonujemy wszyscy razem. Peleton prowadzi zbój naczelny. Dopiero na mecie dowiedziałem się, że biegł z nami również Daniel, ponieważ mój Garmin ostatecznie złapał sygnał i Daniel chciał mi go oddać, ale nie mógł się przebić przez tłum zgrzanych ultrasów. Od drugiego kilometra zaczynamy się mocno wspinać, więc kijki idą w ruch. Przed Popradzkim Jeziorem trasa robi się płaska, dlatego można złapać oddech. To tylko po to, żeby za chwilę zwojować 600-metrowe podejście na Sedlo pod Ostrvou.

Cisnę mocno, podsłuchując rozmowy tych, którzy już się z tą trasą zmierzyli. Główny temat to omawianie łagodności bieżącego podejścia. Ponoć teraz to jest jeszcze luz, ale na Rohatce to dopiero dostaniemy w kość. W międzyczasie łapię kontakt z księdzem. O dziwo obaj się pamiętamy, ponieważ biegliśmy już razem Supermaraton Gór Stołowych w 2018. Wymieniamy uprzejmości. Nastroje są dobre. Niemniej trzeba się pilnować, bo bieżący odcinek jest bardzo trudny technicznie. Cały czas biegniemy po wielkich kamieniach, więc muszę uważać, żeby krzywo nie stanąć. W konsekwencji nie mam za bardzo jak podziwiać widoków.

Staram się nie szarżować, więc po chwili sługa boży odpala wrotki, a ja zajmuję się tym czym lubię najbardziej, czyli przechodzę do jedzenia. Pech chciał, że pomiędzy jednym a drugim kęsem kiełbaski roślinnej z Lidla, zza krzaka szczerzy się do mnie Madzia Sedlak i pstryka mi pierwsze foty. A na nich Pluta je. Samo życie. Przez chwilę nawet przeszło mi przez myśl, żeby schować kiełbaskę za pasem, ale pewnie jakieś resztki i tak wystają mi spomiędzy zębów. Poza tym kto mnie zna ten i tak wie, że Pluta po prostu lubi jeść. Po około dwóch godzinach docieram do Domu Śląskiego. Chwytam kilka cytrusów, tankuję do pełna, bo już zdążyłem wypić prawie całe moje zapasy wody i ruszam na kolejne 600-metrowe podejście. Atakuję Rohatkę!

TeamPlutt Ultrajanosik Legenda Magdalena Sedlak
fot: Magdalena Sedlak

SLIEZSKY DOM -> HRIEBIENIOK

Tu już robi się ciekawiej. Kamienie zastąpił gruby żwirek, przez co kije niewiele pomagają. Nogi często zsuwają się w dół podczas podejścia. Słyszę kolejne opowieści o tym, że teraz to jest jeszcze luz, ale na zejściu to dopiero dostaniemy w kość. Doganiam księdza. Ponownie wymieniamy uprzejmości i tym razem to ja odpalam wrotki. Na tyle na ile możliwe jest to przy podchodzeniu na Rohatkę. Niemniej już dawno zauważyłem, że dużo lepiej idą mi podejścia. Łykam większość rywali. Niestety z reguły oni odrabiają straty wobec mnie na zbiegach, gdzie ja nadal jeszcze boję się rozpędzić do trzeciej prędkości kosmicznej. Prę więc pod górę i zastanawiam się czy może być jeszcze bardziej pionowo.

Po chwili pojawiają się klamry i łańcuchy, po których wspinamy się na Poľský hrebeň. Teraz jeszcze nie wiem, że tak się ta przełęcz nazywa. To tutaj fotki cyka nam Janek Haręza. Całe szczęście, że przynajmniej tym razem nic nie jem, ale wynika to głównie z tego że obie ręce mam zajęte. Gdyby nie to, już cośtam bym skubnął małego. Dochodzimy na szczyt. Dalej widzę już schody w dół. To tyle? To była ta straszna Rohatka? A te schodki to jest to straszne zejście? Dobre…

TeamPlutt Ultrajanosik Legenda Jan Haręza
fot: Jan Haręza

Matko i córko, całe szczęście, że nie mówię tego na głos. To by dopiero była ultrawieś. Schodzę asekuracyjnie po schodkach. Mija mnie spora ilość zawodników. Jedna z dziewczyn każe mi dawać i rzuca na odchodne, że jak się chciało być Janosikiem to teraz trzeba zapi**lać po górach. Tyle w temacie turystycznych złotych myśli, jednak dowiaduję się również, że ta cała Rohatka to dopiero przede mną i dopiero teraz się zacznie. Dobre. No i rzeczywiście zaczyna się. Wdrapuję się na najwyższą przełęcz na trasie. Wokół wszyscy sapią i stękają. Ksiądz też. Ja też. Ostatecznie nie jest to jakaś anihilacja. Można sobie dużo pomóc rękami, a mój debiut na klamrach idzie całkiem nieźle. Mimo to 2 ostatnie kilometry zajmują mi ponad 20 minut każdy.

W końcu zdobywam przełęcz. Z językiem na kolanach szukam bidonu i słyszę radosne „siema!” To do mnie? Miałem się z kimś spotkać tutaj? Patrzę na wolontariusza i poznaję gościa, który na Gorce Ultra Trail Winter postawił mi piwo po zawodach. No rzeczywiście Siema! Zamieniamy 3 słowa. Koleś, którego imienia niestety nie pamiętam strzela mi fotkę na szczycie i życzy powodzenia na zejściu, każąc na prawdę uważać, bo jest krótko mówiąc „przeje**ne”.

TeamPlutt Ultrajanosik Legenda Rohatka
fot: Wolontariusz

Dobra, fajnie się gada, ale muszę lecieć, chociaż w praktyce nie do końca mi to wychodzi. Zejście jest tak strome, że w zasadzie sprowadza się do dupoślizgu. Co chwila słychać tylko „uwaga tam na dole”, bo ktoś strącił kamień, który stacza się i nabiera prędkości, a przecież bliskie spotkanie z takim zrzutem z góry raczej do przyjemnych nie należy. Przyznaję, to zejście dało mi w kość. Nie tylko z Rohatki, ale cały odcinek kolejnych 9km, które są tak na prawdę kilometrowym w pionie zejściem do Hriebienioka. Trasa jednak sukcesywnie się wypłaszcza, więc momentami rozwijam skrzydła.

Zatrzymuję się też na herbatkę w Zbójnickiej Chacie, bo w moich bidonach to już tylko wiatr wieje. Znowu dogania mnie ksiądz Strycharski. Chwilę gawędzimy, ale czuję, że długo za nim nie nadążę. Ku mojemu zdziwieniu pojawiają się pierwsze problemy. Znam je doskonale z poprzednich moich biegów. Niby tam takie małe ukłucia. Bardziej dyskomfort niż ból. Niemniej oznacza to tylko jedno. Skurcze się zbliżają. Eno! Już? nawet 30km nie przebiegłem. Ba! Tu o bieganiu to za bardzo nie ma mowy. Na razie to głównie wdrapuję się pod górę, z której zjeżdżam na tyłku. No nic. Robię swoje, może przejdzie. Dobre… W ten sposób docieram do Hriebienioka gdzieś w okolicach 11:30. Tankuję, jem dyniową zupkę, łapię cytrusy, głębszy oddech i ruszam dalej.

HRIEBIENIOK -> CHATA PRI ZELENOM PLESE

Trasa prowadzi zielonym szlakiem. Po około kilometrze mam odbić na czerwony i tu pojawiają się pierwsze schody. Gubię gdzieś oznakowanie i na skrzyżowaniu pod Rainerową Chatą skręcam w złą stronę. Ratuje mnie ślad GPX oraz wolontariusz machający do mnie z oddali. Chwała mu za to, że mnie ogarnął. Do dziś nie wiem jak on mnie wypatrzył. Tracę przez to kilkadziesiąt minut, jednak po chwili jestem już na czerwonym szlaku.

Prę kolejne 800m w górę na Sedlo pod Svišťovkou. Idzie się przyzwoicie. Prawa, lewa, prawa, lewa. Co jakiś czas skurcze przypominają o sobie, dając znać, że zaraz wejdą do gry i będziemy walczyć. Gdy dochodzę do kolejki linowej na Łomnicki Szczyt, gęba mi się cieszy od ucha do ucha. Widzę wypłaszczenie, więc dwójki trochę odpoczną. Niestety moje szczęście nie trwa długo. Mijam Skalnatá Chatę i minka mi rzędnie momentalnie, ponieważ moim oczom ukazuje się jeszcze jedno 400-metrowe podejście w górę. Dwójki jednak nie odpoczną. Nie mam wyjścia i wspinam się dalej.

Podejście na tą przełęcz prowadzi bo kamienistym zboczu, a szlak wytyczony jest zygzakiem. Zmęczony i zamyślony gubię oznaczenie i odchodzę zbyt daleko na wschód. Po kilku chwilach ogarniam się i wracam na szlak. Widzę też, że efekt leminga zadziałał i za mną goni inny Janosik, wartko po moich śladach. Na szczycie wyprzedza mnie, ponieważ ja jestem ultragamoniem i nie ogarnąłem, że to już przełęcz, dlatego lecę jeszcze 15 m do góry na Veľką Svišťovkę. Tymczasem on już goni na dół do Chaty przy Zielonym Jeziorze. Ja przynajmniej widoki mam fajniejsze. Cieszę oczy górskim krajobrazem i po chwili idę w ślady tamtego Janosika.

Lecę 500m w dół na zaledwie 3-kilometrowym odcinku. Dwójki sobie odpoczywają, bardzo się z tego cieszę, ale już po chwili czwórki dostają tak w kość, że czekam z niecierpliwością na kolejne podejście. Zejście mi się dłuży, bo skurcze co raz bardziej dają o sobie znać. Co jakiś czas muszę stawać na krótki odpoczynek. Mija mnie kilku kolejnych zawodników. Wspominają coś o tym, że teraz to jest jeszcze luz, natomiast zejście do Zdiaru to będzie dopiero masakra. Dobre… Ja natomiast mam wrażenie, jakby czołg mi po udach przejechał. I to dwa razy. Po drodze kończy mi się woda, więc ratuję się górskim potokiem.

TeamPlutt Ultrajanosik Legenda Michał Złotowski
fot: Michał Złotowski

W końcu docieram do upragnionego punktu odżywczego. Zanim się tam zamelduję, skurcze rozkładają mnie 20 metrów przed nim. Chwilę to trwa, nim zbieram się w sobie, ale po kilku minutach kuśtykam do celu w stylu „na paralityka”. Ten 10-kilometrowy odcinek zajmuje mi niecałe 3 godziny i wypruwa ze mnie ostatnie pokłady energii. Czuję się jak wielokrotnie użyta ściera do podłogi. A to jest dopiero 37km. W zasadzie 1/3 trasy. Rzucam pod nosem kilka bardzo soczystych epitetów błogosławiących tego całego Ultrajanosika oraz mój pomysł udziału w nim.

Wolontariusze patrzą na mnie z politowaniem i proponują, żebym sobie usiadł i odsapnął. Odmawiam, bo wiem, że już się nie podniosę. Patrzę na zegarek: 14:21. Zaraz, zaraz… zgodnie z planem jestem 13 minut przed zakładanym czasem. Oszty! Do tej pory w zasadzie nie kontrolowałem godziny. Okazuje się, że idzie mi bardzo zacnie. Dobra, nie ma co się mazgaić. Zagryzam zęby i ogarniam zapasy na następny 12-kilometrowy odcinek i ruszam do Zdiaru z nadzieją, że mięśnie cokolwiek odpoczęły.

CHATA PRI ZELENOM PLESE -> ŽDIAR

Nie odpoczęły… Wspinam sie na Široké sedlo. Świadomość dobrego wyniku grzeje mnie od środka. Od razu lepiej się ciśnie. Po kilku długich chwilach melduję się na granicy Tatr. Przede mną tylko jeden kierunek: w dół. Wchodzę na 4-kilometrowy odcinek z prawie kilometrową różnicą poziomów. Co jakiś czas skurczone mięśnie każą mi odsapnąć. W zasadzie to dostaję w kość równie mocno co na zejściu do Chaty przy Zielonym Jeziorze. Cieszy mnie to niezmiernie, bo mimo że jest na prawdę przesrane, to przynajmniej stabilnie. Nie pogarsza się. Nie boli bardziej. Po prostu boli.

W końcu docieram do Monkovej Doliny, skąd zostaje mi się 2,5 km w miarę płaskiego odcinka do Zdiaru. Muszę sobie mocno pomagać kijkami, żeby odciążyć obolałe uda. Zniszczony tym zejściem docieram do punktu kontrolnego zaraz po 17. Zgodnie z planem jestem 11 minut przed czasem. Niestety jestem też wypruty totalnie z energii. Po 10 godzinach na trasie, pokonałem zaledwie 50km. Daje to średnio 12 minut na kilometr. Mój 5-letni synek chodzi szybciej na piechotę. Średnio mnie to motywuje do dalszej walki.

Z drugiej strony cały czas mieszczę się w założeniach, mimo częstych przystanków. W Zdiarze spędzam dobre 20 minut, zanim zbieram się w sobie żeby ruszyć dalej. Ostatecznie znajduje w sobie jeszcze jakieś pokłady energii i ruszam w drogę. Na odchodne słyszę od wolontariuszy, że najgorsze mam już za sobą i teraz to będzie luz. Oczywiście poza Żarem na ostatnim odcinku. Tam to dopiero ma być anihilacja. Wszystko co było do tej pory to pikuś. No, ale najpierw trzeba tam dotrzeć, a to jeszcze 50km.

TeamPlutt Ultrajanosik Legenda Michał Buczyński
fot: Michał Buczyński

ŽDIAR -> KACWIN

Wchodzę na Magurkę. Trochę trwa zanim zastygłe mięśnie znowu się rozruszają. Przez pierwszy kilometr mam wrażenie, że ktoś doczepił mi do nóg betonowe obciążniki, które za nic nie chcą puścić. Dyndają tylko utrudniając mi każdy krok. Powoli jednak odpadają jeden po drugim. Wmawiam sobie, że zaraz będzie dobrze. Zaraz będzie można kawałek pobiec. Zaraz będzie płasko. Rzeczywiście jest. Rzucam się przed siebie w mojej walce o 18 godzin na tej trasie.

Moja bitwa trwa mniej więcej 5 minut, do momentu kiedy skurcze przeprowadzają na mnie zmasowany atak. Dosłownie zwala mnie z nóg. Nie mogę drgnąć. Każdy najmniejszy ruch odczuwam jak miliony igieł wbijających się w moje uda. Tak jeszcze nie miałem. Nie wiem co robić. Wiszę przez kilka minut na kijach i cierpliwe czekam. W końcu skurcze odpuszczają. Robię kilka kroków przed siebie. Mam wrażenie, że kosztuje mnie to miliard dżuli. Poza tym na niewiele się to zdaje, bo za chwilę skurcze atakują znowu.

Przeżywam taki mikro-dzień świstaka. Dwa kroki naprzód, skurcze i przymusowa przerwa, dwa kroki naprzód, skurcze i przymusowa przerwa, dwa kroki… ja prdl… nie dam rady. Dobra, dłuższa przerwa. Wieszam się na kijach. Po chwili przeżywam powtórkę z rozrywki. Popłaczę się zaraz. Pół roku czekałem na ten bieg, a teraz okazuje się, że jestem zbyt miękka fryta, żeby go ukończyć. Próbuję jeszcze raz i znowu to samo. Skurcz, krok, skurcz, krok, ała, skrucz, ała SKURCZ! Dobra, dosyć. Dzwonię do żony. Mówię, że boli, że chyba nie dam rady, kurwa no! Płakać mi się chcę. A ona mi na to: „Dobra, co się spinasz. Nie ukończysz to nie ukończysz, trudno. Nie ten to inny bieg. Nie ma się co przejmować.” W sumie racja. tylko, że nie po to wylewałem z siebie hektolitry potu na treningach przez ostatnie pół roku, żeby se teraz zejść z trasy bo się zmęczyłem i mnie nogi bolą. To nie jest przedszkole! Ja byłem tak zdeterminowany do ukończenia tej trasy, że byłem gotów iść na rękach, albo się czołgać do Niedzicy. Nie ma walca, nie odpuszczę. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Zagryzam zęby i robię kilka kolejnych kroków do przodu. Skurcze atakują już po chwili. Nie poddaję się. Boli i to bardzo, ale prę przed siebie. Pokonuję całe 200m według GPS. Wtedy skurcze stają się nie do zniesienia i powinienem stanąć, jednak nie zatrzymuję się. Mocno opieram się na kijkach i idę przed siebie odciążając maksymalnie uda. Głowa mówi, żebym odpuścił. Ale nie. Fakju. Nie ma takiej opcji. Nie umieram przecież. Pokonuję 800m zanim nogi wracają do takiego stanu, że znowu mogę przejść w bieg. Powtarzam operację. Znowu to samo: biegnę 200m, skurcz, kuśtykam 800 metrów. Jednak przy trzecim powtórzeniu coś rusza. Biegnę 300 m, dopóki dalej nie daję rady. Marsz znowu trwa 800 metrów. Kolejne powtórzenie to już 500 metrów truchtu, a marsz już tylko 600 metrów. Jeszcze jedno to 1500 metrów biegiem, marsz 500 metrów. Dobry progres.

Dzwonię do Daniela, że będę miał poślizg. Słyszę w słuchawce, że spoko, on się nigdzie nie wybiera. Pyta tylko czy potrzebuję czegoś. Po chwili namysłu odpowiadam: Piwo! Kup mi piwo bezalkoholowe! Na 60-tym kilometrze przechodzę w bieg i tak już zostaje do punktu kontrolnego. O 19:40 melduję się w Kacwinie ze stratą 26 minut do planu.

UJ_12_4
UJ_12_3
UJ_12_2
UJ_12_1

KACWIN -> ŁAPSZANKA

W punkcie odżywczym spędzam prawie 30 minut, co przekłada się łącznie na prawie godzinę straty do planu. Daniel skacze wokół mnie. Co podać? Co zjesz? Co polać? Siedź, nie wstawaj, ja przyniosę! Weź magnez! Żelazo też ci kupiłem! Zjesz pierożka? I pizzę mamy. Dobry człowiek, ale na nic nie mam ochoty. Tylko na piwo, które szybko zeruję. Przebieram się w świeże ciuszki i jem rosołek. O dziwo świetnie wchodzi. Odżywam. Bez tego supportu byłoby na prawdę ciężko. Pytam Daniela czy ma ładowarkę do swojego Garmina, bo od 10 km pokazuje słabą baterię. Ma, ale nie przy sobie, przywiezie na kolejny punkt odżywczy. Ok, jeszcze kilka ciepłych słówek, żółwik na odchodne i ogień na kolejny odcinek.

No dobra, ogniem to może tego nie wypada nazwać, niemniej nadal prę przed siebie. Zapada zmrok. Odpalam latarkę. Długo się rozkręcam. Półgodzinny przystanek pozwolił mięśniom pomyśleć, że już więcej nie będzie katowania. Pierwsze dwa kilometry idę niczym lokomotywa Tuwima: najpierw powoli, jak żółw ociężale. Trasa prowadzi prawie cały czas pod górę. Dałoby radę biec, ale jakoś ja nie potrafię. Zastanawiam się czy będę w stanie pokonać jeszcze 45km. Na szczęście jestem już spory kawałek za Kacwinem, więc powrót nie wchodzi w grę. Tym bardziej, że Daniel pewnie już czeka w Łapszance. Najbardziej cieszy mnie fakt, że krótki odpoczynek postawił mnie na nogi. Już prawie zapomniałem co to skurcze.

Mniej więcej w połowie tego odcinka udaje mi się rozhuśtać i w końcu przechodzę do biegu. Mam wrażenie, że wyglądam jak jakiś quasi-ultras i wlokę się tak, że chyba tylko dżdżownica porusza się wolniej. Mimo to czuję, jakbym leciał obok Kipchoge na finiszu w Berlinie. Wiatr we włosach, a za mną aż się kurzy. Dopiero później dowiem się że zawrotne 10min/km daje takie fascynujące odczucia. Niemniej pozostałą cześć tego odcinka udaje mi się pokonać biegiem. Ku mojemu zdziwieniu, zaczynam doganiać innych zawodników i powoli odrabiać straty. Wrażenie, że tylko mi ta trasa dała ostro popalić odchodzi w niepamięć. Wyminięcie innych zawodników pozwala mi odkryć w sobie dodatkowe pokłady gdzieś zachomikowanej energii.

Docieram do Łapszanki. Tu gdzieś powinien być punkt odżywczy. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Stoją jakieś małe lampki na ulicy prowadzące do jednego z domów, ale nie słychać żadnych dźwięków. Z reguły punkty odżywcze tętnią życiem, więc może tutaj ktoś się zwyczajnie przygotowuje do Halloween? Po chwili rozglądania się w lewo i w prawo, zza domku wychodzi ktoś i zaprasza. Nieśmiało idę w jego stronę. Okazuje się, że to rzeczywiście jest punkt odżywczy.

Od razu doskakuje do mnie Daniel, żonglując piwem, pizzą, pierogami i rosołem. Aż nie wiadomo co wybrać. Biorę ten sam zestaw co poprzednio, ale tym razem rosołek jakoś mi nie wchodzi. Osuszam piwko, chlipię dwie łyżki zupy i odstawiam ją na bok z wrażeniem, że zaraz oddam z nawiązką to co pochłonąłem. Martwi mnie to trochę. Czuję, że jestem głodny, ale żołądek już za bardzo nie ma ochoty na dodatkowe obciążenie. Jeszcze tak nie miałem, więc za bardzo nie wiem co robić. Wypijam jeszcze łyk herbaty, tankuję bidony i patrzę na zegarek. 75 minut straty do planu?? Przecież odzyskałem siły! Przecież w końcu zacząłem wyprzedzać. Błąd matrixa czy co? Podcina mi to skrzydła. Już w Kacwinie pogodziłem się z tym, że nie dowiozę 18 godzin, ale chciałem walczyć o 19. Teraz te 19 wymyka mi się i zastanawiam się czy zamknę się w 20.

Z rozmyślań wybija mnie Daniel swoim „dobrze Ci idzie”. Może i racja. Nie ma co gdybać. Tym bardziej, że wolontariusze wmawiają mi, że przede mną najlepsza część trasy. Najprzyjemniejszy odcinek, wspaniale się leci. Nie sądziłem, że usłyszę tutaj coś takiego. Daniel podłącza mi ładowarkę do Garmina w ostatnim momencie. Bateria pokazuje 1% energii. Zostało mi 34km. Lecę dalej z kablem dyndającym u pasa.

TeamPlutt Ultrajanosik Łapszanka punkt odżywczy
fot: Daniel Wierzbicki

ŁAPSZANKA -> TRYBSZ

Zaczyna się spory kawałek asfaltem. Dziwi mnie to, jak rzadko odnajduję oznaczenia trasy. Co więcej icki są jakieś takie strasznie krótkie, bez elementów odblaskowych. Jest już totalnie ciemno, więc nawigacja jest znacznie utrudniona. Już po kilku minutach gubię trasę, co kosztuje mnie około 5 minut. Oznaczenie trasy jest nadal bardzo słabe, więc błogosławię w myślach organizatorów i zastanawiam się czemu oni mi to zrobili. Dopiero później dowiem się, że to jacyś życzliwi kibice postanowili tak urozmaicić zawodnikom zabawę, że poucinali lub pozrywali oznaczenia. Tych błogosławię w myślach znacznie dosadniej. Jeszcze bardziej odczuwam słabość mojej czołówki.

Niestety Petzl Actik na najwyższej mocy daje bardzo słabe światło. Widzę po czołówkach innych ultrasów, że ja mam jakiś produkt czołówko-podobny, a oni świecą tak, że mogliby nawigować statki zawijające w nocy do portu. W konsekwencji jeszcze jeden raz gubię szlak, co kosztuje mnie dodatkowych kilka minut. Mimo to nie mam z tym problemu. Jestem zbyt zgrzany faktem, że mogę cały czas biec. Skurcze już nie wracają. Nie wiem czy już tak zmasakrowałem sobie mięśnie, że skurcze ich po prostu nie ruszają, czy przewalczyłem kryzys i mogę biec nawet z powrotem do Szczyrbskiego Jeziora.

Od połowy tego odcinka oznaczenie wraca do normalności i już nie muszę używać telefonu do nawigacji. Do tego wszystkiego nadal odrabiam straty. Na tym 10-kilometrowym odcinku łykam kolejne 2 osoby. Nakręca mnie to jeszcze bardziej. Mam wrażenie, że wykręcam trzecią prędkość kosmiczną. Melduję się w Trybszu sam. Nie widać innych zawodników. Jest tylko obsługa i Daniel, który znowu próbuje mnie wspomóc rękami i nogami. Uzupełnia bidony, podaje cytrusy i rosołek. Piwa tym razem odmawiam. Wszystko wchodzi elegancko, więc kryzys żołądkowy również zażegnany. Do mety zostało 24km. Już wiem, że ukończę tego cholernego Janosika. Już nie odpuszczę. Zastanawiam się tylko czy uda mi się złamać 19h. Biorę swoje kije i kuśtykam na dalszą część trasy.

TeamPlutt Ultrajanosik Legenda Trybsz punkt odżywczy
fot: Daniel Wierzbicki

TRYBSZ -> DURSZTYN

Najkrótszy odcinek całej trasy znowu udaje mi się pokonać prawie cały czas biegiem. Prędkość pewnie nie jest zawrotna, niemniej ponad 90km w nogach każdemu daje się we znaki. Znowu udaje mi się przeskoczyć kilku zawodników. Biegnę głównie otwartymi łąkami. Jeszcze bardziej doskwiera mi słaba moc mojej czołówki. W lesie, gdzie jest bardziej zamknięta przestrzeń przez drzewa, jeszcze daje radę. Tutaj na otwartym terenie mam wrażenie jakbym niedowidział. Niemniej prę przed siebie zachęcony odrobieniem kolejnych pozycji.

Zaraz przed 23 melduję się w Dursztynie. Ja wchodzę, a dwóch zawodników wychodzi w tym samym momencie. Wita mnie Daniel i wolontariusz z butelką samogonu, chętnie proponując coś małego na wzmocnienie. Z przykrością odmawiam. Obawiam się że nie pomoże mi to tak jakbym chciał. Ponoć jednak chętnych na bimberek nie brakuje. Sprawdzamy z Danielem rozpiskę. 59 minut straty do planu. W końcu mam namacalny dowód, że zacząłem odrabiać straty. Niestety pogoda zaczyna się pogarszać. W oddali słychać uderzenia piorunów. Zapowiada się burza.

Wolontariusze straszą, że przede mną najgorszy odcinek całej trasy. Dlaczego najgorszy? No bo Żar. O co chodzi z tym Żarem? Ano tam jest taka góra, na którą trzeba się wspiąć prawie pionowym podejściem. Czyli, że będzie trudniej niż na Słowacji w Tatrach? Tak. No dobra, dawać mi tu ten Żar. Czuję się zadziwiająco dobrze. Jem niewiele. Głównie cytrusy i sporo piję. Uzupełniam bidony. Od końca tej katorgi dzieli mnie 17km. W rzeczywistości około 14, bo trasa uległa skróceniu ze względu na COVID. Ruszam w drogę, w zasadzie pewien, że uda się złamać te 19 godzin. Żaden Żar ani burza mi w tym nie przeszkodzi.

TeamPlutt Ultrajanosik Dursztyn punkt odżywczy
fot: Daniel Wierzbicki

DURSZTYN -> NIEDZICA

Wychodzę z Dursztyna i już po chwili doganiam dwóch kolesi, których mijałem wchodząc do punktu odżywczego. Idą, rozmawiają, jakby byli z psem na spacerku. Nic nie robią sobie z tego, że ktoś ich wyprzedza. Ja z kolei dostaję dzikiej żądzy rywalizacji. Po przymusowym przystanku spowodowanym skurczami, czuję się niespełniony. Chce mi się z kimś ścigać. Wyprzedzenie tych dwóch daje mi kolejny zastrzyk energii. Znowu wracam do biegu.

Radość nie trwa długo, ponieważ już po kilku chwilach staję przed podejściem na wspomniany wcześniej Żar. Początek nie jest taki ciężki, jednak z każdym krokiem robi się coraz bardziej stromo. Uklepana ziemia nie zapewnia zbyt dobrej przyczepności. Trzeba mocno pracować nogami i rękami. W pewnym momencie używanie kijków traci sens, ponieważ nie mogę złapać odpowiedniego podparcia na rękojeściach. Z pomocą przychodzi mi lina, którą organizator rozwiesił wzdłuż góry. Można się na niej podciągać, co znacznie ułatwia podejście. Niestety lina nie dochodzi do samego szczytu. Zostaje jeszcze kilkadziesiąt metrów, które trzeba pokonać bez jej pomocy. Mając w nogach już prawie setkę, podejście pod Żar rzeczywiście daje w kość. Chociaż w moim przypadku i tak mam wrażenie, że większe bęcki zebrałem już wcześniej w Tatrach. Jeszcze bardziej motywuje mnie fakt, że podchodzę relatywnie szybko i z każdym krokiem oddalam się od dwóch miniętych wcześniej rywali.

Gdy wchodzę na szczyt, ich czołówek nie mam już w zasięgu wzroku. W tym samym momencie zaczyna padać deszcz. Na razie tylko delikatnie kropi. Niewiele myśląc ruszam w dalszą drogę, nadal zgrzany na dobry wynik. To było ostatnie podejście na trasie. Teraz będzie już tylko z górki. Pokonuję kolejne kilkaset metrów, deszcz nasila się i powoli przekształca w ulewę. Z radością wspominam swoje podejście do Żar i tytułuję się szczęściarzem, współczując tym, którzy mają to podejście dopiero przed sobą. Mocny deszcz z pewnością zapewnia im teraz niezłą ślizgawkę w dół. Krótko mówiąc, Żar pewnie miesza ich teraz z błotem.

Ciepłe powietrze wydychane przez usta w postaci pary rozmywa mi obraz, który zapewnia światło z czołówki. Deszcz zamienia wszystko w błoto, więc swój bieg przekształcam się w coś na zasadzie paralityka próbującego utrzymać równowagę na łyżwach. Ciemność utrudnia nawigację. Patrzę na zegarek, ze smutkiem stwierdzam, że złamanie 19 godzin oddala się ode mnie w tempie wprost proporcjonalnym do ilości błota przybywającego pod moimi butami. Staje się ono gęste i zaczyna oblepiać mi obuwie z każdej strony. Kroki stają się cięższe, ponieważ poza swoimi nogami, przenoszę jeszcze kilka kilo ponadprogramowego błotka. Odrobione straty przechodzą w niepamięć. Odpuszczam. Macham ręką sam do siebie, jakbym sobie opowiadał czerstwe dowcipy. Mam gdzieś te 19 godzin. Wynik i tak będę mieć przyzwoity.

Przechodzę w marsz i ciągnę nogę za nogą, z myślą o upragnionej mecie. Zostało mi jakieś 8km do celu. To będzie długi spacer. Próbuję coś podbiegać, ale nogi rozjeżdżają mi się na błocie. Ta nierówna walka trwa jakieś 3 kilometry. W końcu wychodzę z lasu i tutaj błota jest trochę mniej. Co więcej, w oddali widzę czyjąś czołówkę. Warunki równe dla wszystkich, najwyraźniej nie tylko jak odpuściłem bieg. Zbieram się w sobie i próbuję dogonić rywala. Tamten ewidentnie poddał się zupełnie, bo zbliżam się do niego dosyć szybko. Nawet nie reaguje kiedy go mijam, ja natomiast dostaję jeszcze jeden zastrzyk bardzo potrzebnej mi w tym momencie energii. W ten sposób wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika.

W końcu moim oczom ukazuje się maszt radiowy, przy którym zlokalizowana jest meta. Mniej więcej w połowie odległości pomiędzy nim a mną widzę jeszcze jedną czołówkę. Stawiam w myślach prosty template w excelu i szybko obliczam, że raczej nie mam szans dogonić tego kolesia. Zbyt duża odległości, nogi zbyt wchodzą mi w tyłek, nie ma sensu jeszcze bardziej się eksploatować. Odpalam więc wrotki i podejmuję wyzwanie. Myślę, że w normalnych warunkach by mi się to nie udało, ale tamten postanawia zatrzymać się za potrzebą. Mijam go po chwili i widzę przed sobą dwie kolejne czołówki. Idą obok siebie i najwyraźniej im się nie śpieszy. Ja natomiast będąc w transie, rozpędzam się do trzeciej prędkości kosmicznej i gnam do mety jak dzik w żołędzie.

UJ_15_1
UJ_15_3
UJ_15_2
UJ_15_4

Kończę Janosika przed 2. w nocy, z wynikiem 19 godzin, bez 8 minut. Na mecie zostaje jeszcze tylko wychylić obowiązkową kolejkę samogonu i w końcu mogę odpocząć. Dają piwo, dają makaron, dają nawet jakiś medal. Daniel skacze dookoła mnie i robi zdjęcia. Gdy już nie da się mi w niczym więcej pomóc, idzie pomóc komuś innemu.

Nie ma go chwilę, więc ja próbuję zebrać myśli po tym biegu, ale jakoś marnie mi idzie. Siedzę na leżaku i po prostu pachnę. Nie jest to za bardzo szlachetny aromat, wręcz przeciwnie, jest tak źle, że nawet mi zaczyna to przeszkadzać, niemniej i tak czuję się zajebiście. Jestem dumny z samego siebie.

Po jakimś czasie Daniel wraca, holuje mnie do auta i odjeżdżamy do Falsztyna. Zanim uda mi się zmyć z siebie błoto, przebrać w świeże ciuchy i przegadać z Danielem pierwsze wrażenia po biegu, jest już 4 nad ranem. Jestem niewyspany, zmęczony i zajebiście zadowolony. Zrobiłem to. Ukończyłem Janosika Legendę. 110 km przez Tatry. No dobra, 108… ale też fajnie. Hej!

DZIEŃ PO

O 7 rano budzi mnie lokalny kogut, który postanawia oświadczyć wszem i wobec, że najwyższa pora się ogarniać. Nawet nie próbuję się podnieść. Wiem, że to bez sensu. Spędzam ponad godzinę z nogami w górze w ramach początku regeneracji. W międzyczasie Daniel zbiera się do sklepu, żeby ogarnąć jakieś śniadanie, które następnie podaje mi do łóżka. Jem taką porcję, że w końcu nawet mój tasiemiec stwierdza, że jest najedzony.

TeamPlutt dzień po Ultrajanosiku
Stopy ultrasa po 19-godzinnym biegu

Czas najwyższy pozbierać się i wracać do Warszawy. Dobra, na trzy. Raz… dwa… dwa i pół… dwa i trzy czwarte… może jeszcze raz…? Raz… dwa… nie… jednak mi się nie chce… Z drugiej strony przecież tu nie zostanę… No to hop do góry. O! Nawet nie jest tak źle. Dostojnym krokiem kieruję swoje zwłoki do łazienki, gdzie dokonuję porannych ablucji. Następnie zostaje mi największe wyzwanie tego dnia: zejść na parter i wturlać się do auta. Biorę głęboki wdech i ruszam.

Pierwszy etap tej podróży dłuży się niemiłosiernie. Jakieś 7 metrów pokonuję z wyraźnym strudzeniem na twarzy. W duchu dziękuję Danielowi, że wziął wszystkie moje tobołki. Proponował, że mnie również zniesie, ale jakiś honor jeszcze w sobie mam. Bez walki się nie poddam. 110km przez Tatry załadowałem to i piętro w dół dam radę. Ostatecznie nie jest tak źle. Trochę tyłem, trochę bokiem, i po kilku chwilach kotwiczę na siedzeniu samochodu. Jeszcze tylko woda na drogę i możemy ruszać.

Przez połowę drogi gadamy o biegu, drugą połowę przesypiam. Do domu docieram po 17 w znacznie lepszej formie niż z rana. Udaje mi się wnieść samodzielnie wszystkie moje tobołki. W końcu będzie można odpocząć. Wchodzę przez próg, Leon rzuca mi się na szyję. Odpocząć? Dobre…

Ostatecznie stwierdzam, że moje nogi zniosły Janosika bardzo przyzwoicie. Owszem, kilka dni ciężko się chodziło, przez dwa dni to żona kąpała dzieciaki, niemniej po schodach musiałem wejść jeszcze tego samego dnia. Mam wrażenie, że bywało gorzej. Może zaczynają się przyzwyczajać?

Po dwóch tygodniach wracam do biegania.

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

Na trasę zabrałem ze sobą:

  • Kiełbaski roślinne z Lidla – bardzo dobrze mi wchodzą, mają dosyć wilgotną strukturę, więc dobrze się je gryzie. Niestety po 12 godzinach już miałem ich trochę dosyć;
  • Cheddar pokrojony w słupki – mój numer jeden. U mnie zawsze dobrze wchodzi;
  • Ciasteczka shortbread’y – mało strategiczne, bo trochę się kruszą, ale ja je po prostu uwielbiam. Poza tym jedno ciasteczko ma 100kcal;
  • Woda – 2 bidony po 600ml każdy;
  • 8 kanapek z cheddarem i majonezem. Podczas sztafety górskiej brakowało mi normalnego jedzenia, tutaj jakoś za bardzo mi nie wchodziły.

Miałem zdecydowanie za dużo swojego jedzenia. Nie przepadam za słodkim, chciałem mieć więcej „wytrawnego” jedzenia. Mimo to na dłuższym biegu każda kolejna kiełbaska powoli przyprawiała mnie o mdłości.

Piłem tylko wodę, lub herbatę, w miarę dostępności. Czasami colę na punktach odżywczych. W sumie wypiłem ok 10 litrów płynów przez cały bieg. Wysikałem się pierwszy raz dopiero za Kacwinem na 70-tym km, po tym jak Daniel przywiózł mi piwo.

SPRZĘT

Trochę rzeczy przez te Tatry przeniosłem, a wśród nich:

  • Plecak Grivel 5l – w zupełności wystarczył, zmieścił całe żarcie, powerbank, czołówkę, zapasowe skarpetki, mikroapteczkę, kurtkę i jeszcze kilka innych najpotrzebniejszych rzeczy;
  • Kije Black Diamond – oj te kije mocno pracowały na tym biegu;
  • Czołówka Petzl Actik – niestety nie dawała rady. W Bieszczadach, w lesie było całkiem ok, ale tutaj, zwłaszcza na otwartej przestrzeni dawała zwyczajnie za mało światła. Inni zawodnicy mieli takie halogeny, że wzdłuż nich mógł wylądować JumboJet bez dodatkowego oświetlenia. Moja czołówka jest „tylko ok”;
  • Rękawice rowerowe – bardzo przydatne w wysokich Tatrach na klamrach i łańcuchach, oraz na linie na górze Żar;
  • Buty: Mizuno Daichi. Ze mną od wielu sezonów. To dzięki nim straconych paznokci odnotowałem 0 sztuk. Odcisków: 4. Otarć: 0. Bardzo nam się dobrze razem biega. Zmieniłem je na przepaku na… Mizuno Daichi, drugą parę. I to nie jest reklama!;
  • Ciuchy – na lekko: krótki rękaw, krótkie spodenki + rękawki + Buff na głowę.

KPI

Przeliczone bez użycia xls:

  • Całość pokonałem ze średnią tempem 10,5km/h, odpowiednik żwawego spaceru;
  • Spaliłem 10 000 kcal. Nie wiem jak to zweryfikować, ale w nawet jeśli było trochę mniej, z czystym sumieniem mogę zeżreć teraz całą paczkę chipsów. Sam.
  • Najszybszy kilometr pokonałem w tempie niewiele poniżej 5min/km. Najwolniejszy: prawie pół godziny, ale to uwzględnia postój w Kacwinie. Wmawiam sobie, że to przez Daniela, bo mnie zagadał.
TeamPlutt Ultrajanosik według mojego syna
Synek mnie narysował. Ten po prawej z pomarańczowym plecakiem to ja.

WYNIK

W Legendzie wystartowało 188 zawodników. 51 z nich (27%) nie dało rady dotrzeć do mety w 24-godzinnym limicie czasu. Ja ze swoim wynikiem 18:51:59 zająłem 24. miejsce (i 6. w kategorii wiekowej), ze stratą 3:20 do zwycięzcy.

PODSUMOWANIE

Lekko nie było. Tylko ja i moje nogi wiedzą, przez co przeszedłem upierając się, że ukończę ten bieg. Nie miałem do niego kwalifikacji. Miałem tylko determinację i przyjaciela obok, który wspierał mnie na punktach odżywczych. Po co to wszystko? Bo lubię:-) Na prawdę było fajnie, i chętnie zrobiłbym to jeszcze raz.

Organizacyjnie: nigdy nie jest wzorowo, jednak patrząc na sytuację COVID-ową i obostrzenia, jakie narzucono na imprezy masowe, jestem pod wrażeniem, że udało się ten bieg zorganizować. Mógłbym się czepić oznaczenia trasy za Łapszanką, ale już wiem, że zostało ono zerwane. Mógłbym się czepić słabego oznaczenia punktu w Łapszance, ale przecież byłem zmęczony i miałem już 75km w nogach. Mógłbym się czepić jeszcze wielu innych rzeczy, bo łatwo się czepiać. Jednak impreza została przygotowana bardzo dobrze. Tego im nie można odebrać. Chętnie tu kiedyś wrócę. Hej!

Related Post

10 Replies to “UltraJanosik Legenda – 110km przez Tatry”

    1. Rety, dzięki wielkie! Myślałem ze post jest zbyt długi. Jestem pod wrażeniem ze tak dużo ludzi przeczytało go w całości i jeszcze Wam się podobał🙃 idę pisać kolejne😄

  1. Nie no, super ta opowieść, tylko dlaczego dopiero od Janosika Zaczoleś? Ja z natury nie jestem zbyt wylewny ale powiem że czytając ją przeżyłem to na nowo. Support-fajne doświadczenie, wiele uczy, polecam każdemu jak i sam bieg, może kiedyś i ja spróbuję.

    1. Bo poprzednie były już dawno i mam problem ze szczegółami, ale oczywiście spróbuje je odtworzyć w miarę dostępności czasu. No i jeszcze raz dzięki za support! Mam nadzieje ze uda się to powtórzyć kiedyś. Plany na 2021 już są😆

  2. Fantastycznie to opisałeś, świetnie się czyta tę Twoją relację. Po kim Ty masz taki talent 😉

    1. No sam nie wiem, ale po kimś na pewno. W szkole mnie raczej tego nie nauczyli, dwója na maturze z polskiego najlepszym dowodem;-)

  3. Niesamowita historia👏Doskonale pamietam ta sobotę, prawie cały dzień śledziliśmy granatowa kropkę z numerem7141,która dzięki Bogu przesuwała się w stronę mety🤝Gratulacje

  4. Bardzo motywujaca relacja. Dzięki Twoim osiągnięciom, my maluczcy możemy wierzyć w cuda. I nie mazgaić się tylko robić swoje. Dzięki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *